Skaza - Robert Małecki - ebook + książka

Skaza ebook

Robert Małecki

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Co wydarzyło się na skutym lodem jeziorze w Chełmży?

Skaza z komisarzem Bernardem Grossem w roli głównej otwiera jedną z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych serii w polskiej literaturze kryminalnej

Zima 2018. Śledczy wyciągają z lodowatej wody zwłoki nastoletniego chłopca. Bernard Gross, który się tam pojawia, odkrywa w zastygłej w lodzie łódce drugie ciało – starszego, najpewniej bezdomnego mężczyzny.

Tragiczny zbieg okoliczności i przypadkowe ofiary niskich temperatur? A może coś łączyło zmarłych? Pytań jest więcej. Przyczyną śmierci chłopca było utonięcie, natomiast ciało bezdomnego nie nosi żadnych śladów przemocy. Gross zwraca uwagę, że mężczyzna niedawno starannie się ostrzygł, jakby szykował się na ważne spotkanie.

Przed komisarzem długa i skomplikowana sprawa, jednak jako wytrawny śledczy zrobi wszystko, aby odkryć prawdę. Tropy zaprowadzą go w przeszłość, aż do roku 2008, gdy mieszkańcy Chełmży żyli tajemniczym zniknięciem małżeństwa Tarasewiczów. Niestety będzie musiał też uporać się z własnymi demonami…

Robert Małecki za powieść Skaza otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru i Nagrodę Kryminalnej Piły oraz wyróżnienie na Festiwalu Kryminalna Warszawa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 488

Oceny
4,4 (191 ocen)
112
52
22
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Negrusia

Nie oderwiesz się od lektury

I takie fabuły uwielbiam! Kilka wątków,z pozoru nic do siebie nie pasuje i gdy już wiesz,gdy już jesteś pewny kto i dlaczego,Pan Małecki serwuje ci taki cios, że wbija cię w fotel! Dziękuję za wszystkie zaskoczenia!
00
MagdaM93

Nie oderwiesz się od lektury

Książka i historia od której ciężko się oderwać. W sam raz na długie jesienne i zimowe wieczory. Bohaterowie mający swoje blaski i cienie, jak każdy człowiek. Bardzo polecam
00
JADZIA8080

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna odsłona Bernarda Grossa i to bardzo udana. Polecam gorąco.
00
Annapaszek81

Całkiem niezła

Zagmatwane
00
MilenaSierminska

Dobrze spędzony czas

Dobry kawałek kryminalnej powieści. Chwilami brakowało łatwości przekazu, ale w ogólnym rozrachunku bardzo na plus.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, ANNA RUD­NICKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce © Eve Li­ve­sey/Get­ty­Image © An­nie Spratt/Unsplash © Ni­las Ve­en­huis/Unsplash © Ro­man Da­vydko/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2018
ISBN 978-83-08-07921-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Te­re­sie i Teo­fi­lowi Er­ne­stom –moim wspa­nia­łym Te­ściom

PRO­LOG

– To ty? – Na od­głos kro­ków męż­czy­zna dźwi­gnął scho­ro­wane ciało z sie­dzi­ska w łódce, a na jego zzięb­nię­tej, wo­sko­wej twa­rzy po­ja­wił się gry­mas bólu. Trząsł się z zimna.

Cze­kał na za­mar­z­nię­tym, po­grą­żo­nym w gę­stej mgle je­zio­rze, już długo. Mróz wgry­zał się w buty, ką­sał ze­sztyw­niałe dło­nie i prze­ni­kał przez war­stwy zi­mo­wych ubrań. Jesz­cze przed przy­jaz­dem, kiedy wy­bie­rał kurtkę, nie spraw­dził, że za­mek bły­ska­wiczny jest wy­szczer­biony. Ucie­szył się, bo była czy­sta, pach­niała świeżo prosz­kiem do pra­nia. Oka­zało się jed­nak, że su­wak trzy­mał tylko u dołu, więc poły okry­cia roz­cho­dziły się na boki.

Bał się, że nie do­czeka. Że leki za­czną szyb­ciej dzia­łać i że wszystko weź­mie w łeb.

Kiedy tu przy­szedł, do­strzegł na dnie łódki bu­telkę. Od­krę­cił ją i po­wą­chał. Za­war­tość pach­niała świeżą, jakby roz­ko­paną wio­senną glebą. Od razu przy­po­mniał so­bie o węd­kach. Nie zdą­żył ich ku­pić, a tak na­prawdę chyba zwy­czaj­nie za­po­mniał, my­ślał o waż­niej­szych spra­wach. Te­raz ucie­szył się, że chło­pak był tu chwilę przed nim. Li­czył, że na­dal jest gdzieś w po­bliżu i ob­ser­wuje go z ukry­cia. Spraw­dza. Może się waha, może się boi.

Po­now­nie usły­szał od­głos kro­ków. Były wy­raźne, ale nie wie­dział, skąd do­cho­dzi ten dźwięk. Miał wra­że­nie, jakby do­cie­rał do niego z każ­dej strony.

– To ty? – po­wtó­rzył.

Zmru­żył oczy, żeby le­piej wi­dzieć.

Z mgły wy­ła­niała się wolno po­stać.

Sta­rał się uśmiech­nąć. Lo­do­wata skóra się na­cią­gnęła.

Zgra­bia­łymi rę­koma się­gnął do za­wie­szo­nego na szyi łań­cu­cha z przy­cze­pio­nym klu­czem.

– Wi­dzisz? – po­wie­dział gło­śniej, niż za­mie­rzał. – Mam go, tak jak obie­ca­łem. Nie bój się. Po­dejdź.

Męż­czy­zna do­dat­kowo za­chę­cił nad­cho­dzą­cego ge­stem, po czym wy­chry­piał:

– Mamy mało czasu.

Po­chy­lił się i oparł udami o burtę. W pierw­szej chwili chciał prze­ło­żyć przez nią nogi i ru­szyć w kie­runku roz­ma­zy­wa­nej przez kłęby mgły po­staci, która te­raz wy­da­wała się jakby z in­nego wy­miaru. Wie­dział, że to po­nad jego siły. Za­mru­gał i po­now­nie wy­tę­żył wzrok. Spoj­rzał przed sie­bie i na boki. Znowu się po­chy­lił.

Do­tarło do niego, że tam, gdzie pa­trzy, ni­kogo już nie ma.

Może miał zwidy. To przez te leki, po­my­ślał.

Nie pod­dał się. Z tru­dem uniósł nogę, by prze­ło­żyć ją przez burtę i ru­szyć po lo­dzie w tamtą stronę.

– Nie rób tego. – Usły­szał czyjś szept za ple­cami.

Za­sko­czony, od­wró­cił się gwał­tow­nie i spoj­rzał na męż­czy­znę sto­ją­cego przy ło­dzi.

– Chry­ste! – jęk­nął. Jego źre­nice się po­więk­szyły. Po­now­nie chwy­cił skost­niałą dło­nią klucz za­wie­szony na szyi, jakby to był krzyż, który miał go bro­nić przed de­mo­nami z prze­szło­ści. Po­czuł szarp­nię­cie i na­gle zro­zu­miał, że zo­stał bez swo­jego ta­li­zmanu.

– Ej – Chciał krzyk­nąć, ale le­d­wie szep­nął.

Ukląkł i ro­zej­rzał się wo­kół, ale nie wi­dział już ni­czego. Czuł się zu­peł­nie bez­silny. Za­czął pła­kać, gdy gdzieś w od­dali usły­szał głu­chy trzask, a po nim chlu­pot wody. Krótki i in­ten­sywny.

Osu­nął się na dno ło­dzi i po­czuł, jak zimno go po­chła­nia, od­biera mu czu­cie i zmy­sły. Jego ciało wpa­dło w drgawki.

Zda­wało mu się, że za­nu­rza się w gę­stej i zim­nej ga­la­re­to­wa­tej wo­dzie. Trwało to ja­kiś czas, aż w pew­nej chwili nie­zno­śny chłód zmie­nił się w de­li­katne cie­pło. Jakby do­tyk czy­jejś cie­płej dłoni, lekki ma­saż przy­wra­ca­jący wła­ściwe krą­że­nie. Ko­li­ste ru­chy ogrze­wały go, jak pierw­sze wio­senne pro­mie­nie słońca. Po­czuł się le­piej, tak jak wtedy, gdy koń­czył śnić swój naj­gor­szy kosz­mar. I żeby się o tym prze­ko­nać, otwo­rzył oczy.

Wi­dział te­raz wy­raź­nie oświe­tlone słoń­cem gę­ste ko­rony drzew, pełne ja­sno­zie­lo­nych li­ści, pół­cie­nie i cie­nie, które ukry­wały się mię­dzy ga­łę­ziami, i głę­boką czerń w tle, w po­bliżu po­tęż­nych pni. Sły­szał szmer wody ob­my­wa­ją­cej piasz­czy­sty brzeg je­ziora i trele pta­ków gdzieś nad głową.

Ode­pchnął łódkę od brzegu i w krysz­ta­łowo czy­stej toni, w któ­rej pły­wały ko­lo­rowe ryby, za­nu­rzył wio­sło. Zmą­ciło wodę i wy­wo­łało drobne zmarszczki, które ro­ze­szły się ko­li­ście małą falą. Dno, które miał pod sobą, mie­niło się zło­tym pia­skiem. Ci­chy chlu­pot był ko­jący. Wio­sło­wał spo­koj­nie w stronę środka je­ziora, wciąż czu­jąc na ogo­rza­łej skó­rze po­wiewy go­rą­cego wia­tru.

Słońce go ośle­piało, dla­tego przy­ło­żył dłoń do czoła, for­mu­jąc da­szek. Chciał zo­ba­czyć, gdzie do­kład­nie jest, ale nie zdą­żył.

Bo na­gle wszystko zga­sło.

*

Kiedy ko­mi­sarz Ber­nard Gross usta­wił znicz na gro­bie ko­biety, którą za­bił, deszcz ze śnie­giem cięły z ukosa.

I te­raz, i wtedy było ciemno.

Gross po­sta­wił koł­nierz skó­rza­nej kurtki, sku­lił się z chłodu i usta­wił ple­cami do wia­tru. Wciąż nie od­ry­wał wzroku od na­grobka. Li­chy pło­mień dy­go­tał, oświe­tla­jąc nie­wielki frag­ment brą­zo­wego, gład­kiego mar­muru chło­sta­nego desz­czem. Na jego po­wierzchni po­ja­wiały się i zni­kały okręgi.

Ta­kie same wi­dział dawno temu, ale z zu­peł­nie in­nej per­spek­tywy. Le­żał obok z nie­ru­cho­mym, jakby mar­twym wzro­kiem wbi­tym w marsz­czoną wia­trem ka­łużę przed wła­snym do­mem. Czuł na po­liczku chłód kostki gra­ni­to­wej. Woda ście­kała po wy­ło­żo­nym tą kostką chod­niku i spły­wała da­lej ra­zem z krwią z pęk­nię­tej skóry na gło­wie. A ko­bieta, którą za­bił, mu­siała le­żeć kil­ka­dzie­siąt me­trów przed nim, da­leko poza za­się­giem jego wzroku.

Na cmen­tarz przy­cho­dził co roku. Za­wsze wie­czo­rem, tak by ro­dzina ko­biety nie mu­siała go oglą­dać, wy­zy­wać od mor­der­ców, jak to miało miej­sce wcze­śniej. Przy­cho­dził tu, za­pa­lał znicz i za­sta­na­wiał się, co się tak na­prawdę wy­da­rzyło je­sie­nią dwa ty­siące ósmego roku. Od tam­tych zda­rzeń mi­nęło dzie­sięć lat.

Ra­zem z je­de­na­sto­let­nim sy­nem wra­cali wtedy z za­ku­pów. Po fali lu­to­wych mro­zów po­ja­wiła się od­wilż, a wraz z nią desz­cze. Śnieg nie zdą­żył jesz­cze stop­nieć. Gross za­par­ko­wał vo­lvo przy domu na Kwia­to­wej w To­ru­niu i od­niósł wra­że­nie, że blask re­flek­to­rów od­bił się w oknach w sa­lo­nie. Krót­ko­trwały re­fleks. Wy­glą­dało na to, że Agnieszka po­ga­siła świa­tła. Może ko­lejna fala mi­greny, po­my­ślał. Wła­śnie z po­wodu bólu głowy żona Grossa zo­stała w domu.

Nie wje­chał do ga­rażu, bo po­rdze­wiały kon­te­ner wy­peł­niony gru­zem i po­zo­sta­ło­ściami po re­mon­cie kuchni oraz ła­zienki blo­ko­wał wjazd. Gross wy­siadł i chro­niąc się przed desz­czem, prze­szedł do ba­gaż­nika. Bar­tek, jego syn, zro­bił to samo. Wzięli po kilka re­kla­mó­wek, które na­tych­miast za­częły wrzy­nać się im w palce. Wolną ręką za­trza­snął klapę i wtedy to usły­szał.

Bar­tek jak na­krę­cony opo­wia­dał mu o ce­nie no­wej gry kom­pu­te­ro­wej, ale Gross się wy­łą­czył, bo do jego uszu przez szum desz­czu przedarł się stłu­miony krzyk. Znie­ru­cho­miał jak pies, który wy­czuł wroga.

A po­tem wszystko działo się bły­ska­wicz­nie. Rzu­cił torby i po­biegł w stronę furtki. Da­lej, w świe­tle żół­tej lampy, która wi­siała nad wej­ściem do ganku, zo­ba­czył otwarte drzwi do domu. Resztę pa­mię­tał jak przez mgłę.

Wpadł do wnę­trza, roz­glą­da­jąc się. Bar­tek był krok za nim. Gross wy­krzyk­nął imię żony. Na par­te­rze, w sa­lo­nie i kuchni, jej nie było. Po­gnał na górę do sy­pialni. Drzwi były uchy­lone. Pchnął je i wtedy świa­tło z ko­ry­ta­rza wlało się tra­pe­zem do po­miesz­cze­nia.

Na łóżku zo­ba­czył męż­czy­znę w ko­mi­niarce sie­dzą­cego okra­kiem na Agnieszce i przy­ci­ska­ją­cego po­duszkę do jej twa­rzy. Ręka żony zwi­sała bez­wład­nie. Ude­rze­nie ad­re­na­liny za­śle­piło Grossa.

Walka, ból, me­ta­liczny po­smak krwi i rana, jaką za­dał na­past­ni­kowi. Tylko tyle za­pa­mię­tał. Go­nił męż­czy­znę, zbiegł na dół. Zna­lazł się w kuchni. Chwy­cił nóż i naj­pierw prze­ciął nim po­wie­trze, ale póź­niej tra­fił w prawą ło­patkę ban­dyty. Na­cię­cie na blu­zie i krwawy ślad na ostrzu były ko­lej­nymi prze­bły­skami z tam­tych zda­rzeń. Ucie­ki­nier ryk­nął, ale zdo­łał wy­biec z domu.

Da­lej Gross miał jesz­cze więk­sze dziury w pa­mięci. Nie wie­dział, co się w tym cza­sie działo z jego sy­nem i żoną. Nie wie­dział, jak i skąd w swo­jej dłoni doj­rzał pi­sto­let, po­li­cyj­nego wal­thera. Nie no­sił wtedy przy so­bie służ­bo­wej broni, nie trzy­mał jej też w domu. Wy­biegł na ze­wnątrz. Znowu miał przed sobą plecy ucie­ki­niera. Wy­mie­rzył do niego, gdy po dru­giej stro­nie drogi do­strzegł ko­bietę. Ale było już za późno.

I wów­czas, wraz z hu­kiem wy­strzału, stra­cił świa­do­mość. Obu­dził się dwa dni póź­niej w szpi­talu.

Po kilku mie­sią­cach uzy­skał do­stęp do akt śledz­twa pro­wa­dzo­nego w tej spra­wie przez po­li­cjan­tów z Po­zna­nia. I cho­ciaż znał te usta­le­nia na pa­mięć, to wciąż ob­wi­niał się za to, co się wtedy stało. Nie cho­dziło tylko o Agnieszkę, nie cho­dziło o wy­rzą­dzoną jego ro­dzi­nie krzywdę, ale o tę Bogu du­cha winną ko­bietę po dru­giej stro­nie jezdni.

Gross, wpa­tru­jąc się w pło­nący znicz, wciąż są­dził, że to on ją za­bił.

No­sił w so­bie tę winę już dzie­sięć lat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki