Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Co wydarzyło się na skutym lodem jeziorze w Chełmży?
Skaza z komisarzem Bernardem Grossem w roli głównej otwiera jedną z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych serii w polskiej literaturze kryminalnej
Zima 2018. Śledczy wyciągają z lodowatej wody zwłoki nastoletniego chłopca. Bernard Gross, który się tam pojawia, odkrywa w zastygłej w lodzie łódce drugie ciało – starszego, najpewniej bezdomnego mężczyzny.
Tragiczny zbieg okoliczności i przypadkowe ofiary niskich temperatur? A może coś łączyło zmarłych? Pytań jest więcej. Przyczyną śmierci chłopca było utonięcie, natomiast ciało bezdomnego nie nosi żadnych śladów przemocy. Gross zwraca uwagę, że mężczyzna niedawno starannie się ostrzygł, jakby szykował się na ważne spotkanie.
Przed komisarzem długa i skomplikowana sprawa, jednak jako wytrawny śledczy zrobi wszystko, aby odkryć prawdę. Tropy zaprowadzą go w przeszłość, aż do roku 2008, gdy mieszkańcy Chełmży żyli tajemniczym zniknięciem małżeństwa Tarasewiczów. Niestety będzie musiał też uporać się z własnymi demonami…
Robert Małecki za powieść Skaza otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru i Nagrodę Kryminalnej Piły oraz wyróżnienie na Festiwalu Kryminalna Warszawa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 488
Teresie i Teofilowi Ernestom –moim wspaniałym Teściom
PROLOG
– To ty? – Na odgłos kroków mężczyzna dźwignął schorowane ciało z siedziska w łódce, a na jego zziębniętej, woskowej twarzy pojawił się grymas bólu. Trząsł się z zimna.
Czekał na zamarzniętym, pogrążonym w gęstej mgle jeziorze, już długo. Mróz wgryzał się w buty, kąsał zesztywniałe dłonie i przenikał przez warstwy zimowych ubrań. Jeszcze przed przyjazdem, kiedy wybierał kurtkę, nie sprawdził, że zamek błyskawiczny jest wyszczerbiony. Ucieszył się, bo była czysta, pachniała świeżo proszkiem do prania. Okazało się jednak, że suwak trzymał tylko u dołu, więc poły okrycia rozchodziły się na boki.
Bał się, że nie doczeka. Że leki zaczną szybciej działać i że wszystko weźmie w łeb.
Kiedy tu przyszedł, dostrzegł na dnie łódki butelkę. Odkręcił ją i powąchał. Zawartość pachniała świeżą, jakby rozkopaną wiosenną glebą. Od razu przypomniał sobie o wędkach. Nie zdążył ich kupić, a tak naprawdę chyba zwyczajnie zapomniał, myślał o ważniejszych sprawach. Teraz ucieszył się, że chłopak był tu chwilę przed nim. Liczył, że nadal jest gdzieś w pobliżu i obserwuje go z ukrycia. Sprawdza. Może się waha, może się boi.
Ponownie usłyszał odgłos kroków. Były wyraźne, ale nie wiedział, skąd dochodzi ten dźwięk. Miał wrażenie, jakby docierał do niego z każdej strony.
– To ty? – powtórzył.
Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
Z mgły wyłaniała się wolno postać.
Starał się uśmiechnąć. Lodowata skóra się naciągnęła.
Zgrabiałymi rękoma sięgnął do zawieszonego na szyi łańcucha z przyczepionym kluczem.
– Widzisz? – powiedział głośniej, niż zamierzał. – Mam go, tak jak obiecałem. Nie bój się. Podejdź.
Mężczyzna dodatkowo zachęcił nadchodzącego gestem, po czym wychrypiał:
– Mamy mało czasu.
Pochylił się i oparł udami o burtę. W pierwszej chwili chciał przełożyć przez nią nogi i ruszyć w kierunku rozmazywanej przez kłęby mgły postaci, która teraz wydawała się jakby z innego wymiaru. Wiedział, że to ponad jego siły. Zamrugał i ponownie wytężył wzrok. Spojrzał przed siebie i na boki. Znowu się pochylił.
Dotarło do niego, że tam, gdzie patrzy, nikogo już nie ma.
Może miał zwidy. To przez te leki, pomyślał.
Nie poddał się. Z trudem uniósł nogę, by przełożyć ją przez burtę i ruszyć po lodzie w tamtą stronę.
– Nie rób tego. – Usłyszał czyjś szept za plecami.
Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mężczyznę stojącego przy łodzi.
– Chryste! – jęknął. Jego źrenice się powiększyły. Ponownie chwycił skostniałą dłonią klucz zawieszony na szyi, jakby to był krzyż, który miał go bronić przed demonami z przeszłości. Poczuł szarpnięcie i nagle zrozumiał, że został bez swojego talizmanu.
– Ej – Chciał krzyknąć, ale ledwie szepnął.
Ukląkł i rozejrzał się wokół, ale nie widział już niczego. Czuł się zupełnie bezsilny. Zaczął płakać, gdy gdzieś w oddali usłyszał głuchy trzask, a po nim chlupot wody. Krótki i intensywny.
Osunął się na dno łodzi i poczuł, jak zimno go pochłania, odbiera mu czucie i zmysły. Jego ciało wpadło w drgawki.
Zdawało mu się, że zanurza się w gęstej i zimnej galaretowatej wodzie. Trwało to jakiś czas, aż w pewnej chwili nieznośny chłód zmienił się w delikatne ciepło. Jakby dotyk czyjejś ciepłej dłoni, lekki masaż przywracający właściwe krążenie. Koliste ruchy ogrzewały go, jak pierwsze wiosenne promienie słońca. Poczuł się lepiej, tak jak wtedy, gdy kończył śnić swój najgorszy koszmar. I żeby się o tym przekonać, otworzył oczy.
Widział teraz wyraźnie oświetlone słońcem gęste korony drzew, pełne jasnozielonych liści, półcienie i cienie, które ukrywały się między gałęziami, i głęboką czerń w tle, w pobliżu potężnych pni. Słyszał szmer wody obmywającej piaszczysty brzeg jeziora i trele ptaków gdzieś nad głową.
Odepchnął łódkę od brzegu i w kryształowo czystej toni, w której pływały kolorowe ryby, zanurzył wiosło. Zmąciło wodę i wywołało drobne zmarszczki, które rozeszły się koliście małą falą. Dno, które miał pod sobą, mieniło się złotym piaskiem. Cichy chlupot był kojący. Wiosłował spokojnie w stronę środka jeziora, wciąż czując na ogorzałej skórze powiewy gorącego wiatru.
Słońce go oślepiało, dlatego przyłożył dłoń do czoła, formując daszek. Chciał zobaczyć, gdzie dokładnie jest, ale nie zdążył.
Bo nagle wszystko zgasło.
Kiedy komisarz Bernard Gross ustawił znicz na grobie kobiety, którą zabił, deszcz ze śniegiem cięły z ukosa.
I teraz, i wtedy było ciemno.
Gross postawił kołnierz skórzanej kurtki, skulił się z chłodu i ustawił plecami do wiatru. Wciąż nie odrywał wzroku od nagrobka. Lichy płomień dygotał, oświetlając niewielki fragment brązowego, gładkiego marmuru chłostanego deszczem. Na jego powierzchni pojawiały się i znikały okręgi.
Takie same widział dawno temu, ale z zupełnie innej perspektywy. Leżał obok z nieruchomym, jakby martwym wzrokiem wbitym w marszczoną wiatrem kałużę przed własnym domem. Czuł na policzku chłód kostki granitowej. Woda ściekała po wyłożonym tą kostką chodniku i spływała dalej razem z krwią z pękniętej skóry na głowie. A kobieta, którą zabił, musiała leżeć kilkadziesiąt metrów przed nim, daleko poza zasięgiem jego wzroku.
Na cmentarz przychodził co roku. Zawsze wieczorem, tak by rodzina kobiety nie musiała go oglądać, wyzywać od morderców, jak to miało miejsce wcześniej. Przychodził tu, zapalał znicz i zastanawiał się, co się tak naprawdę wydarzyło jesienią dwa tysiące ósmego roku. Od tamtych zdarzeń minęło dziesięć lat.
Razem z jedenastoletnim synem wracali wtedy z zakupów. Po fali lutowych mrozów pojawiła się odwilż, a wraz z nią deszcze. Śnieg nie zdążył jeszcze stopnieć. Gross zaparkował volvo przy domu na Kwiatowej w Toruniu i odniósł wrażenie, że blask reflektorów odbił się w oknach w salonie. Krótkotrwały refleks. Wyglądało na to, że Agnieszka pogasiła światła. Może kolejna fala migreny, pomyślał. Właśnie z powodu bólu głowy żona Grossa została w domu.
Nie wjechał do garażu, bo pordzewiały kontener wypełniony gruzem i pozostałościami po remoncie kuchni oraz łazienki blokował wjazd. Gross wysiadł i chroniąc się przed deszczem, przeszedł do bagażnika. Bartek, jego syn, zrobił to samo. Wzięli po kilka reklamówek, które natychmiast zaczęły wrzynać się im w palce. Wolną ręką zatrzasnął klapę i wtedy to usłyszał.
Bartek jak nakręcony opowiadał mu o cenie nowej gry komputerowej, ale Gross się wyłączył, bo do jego uszu przez szum deszczu przedarł się stłumiony krzyk. Znieruchomiał jak pies, który wyczuł wroga.
A potem wszystko działo się błyskawicznie. Rzucił torby i pobiegł w stronę furtki. Dalej, w świetle żółtej lampy, która wisiała nad wejściem do ganku, zobaczył otwarte drzwi do domu. Resztę pamiętał jak przez mgłę.
Wpadł do wnętrza, rozglądając się. Bartek był krok za nim. Gross wykrzyknął imię żony. Na parterze, w salonie i kuchni, jej nie było. Pognał na górę do sypialni. Drzwi były uchylone. Pchnął je i wtedy światło z korytarza wlało się trapezem do pomieszczenia.
Na łóżku zobaczył mężczyznę w kominiarce siedzącego okrakiem na Agnieszce i przyciskającego poduszkę do jej twarzy. Ręka żony zwisała bezwładnie. Uderzenie adrenaliny zaślepiło Grossa.
Walka, ból, metaliczny posmak krwi i rana, jaką zadał napastnikowi. Tylko tyle zapamiętał. Gonił mężczyznę, zbiegł na dół. Znalazł się w kuchni. Chwycił nóż i najpierw przeciął nim powietrze, ale później trafił w prawą łopatkę bandyty. Nacięcie na bluzie i krwawy ślad na ostrzu były kolejnymi przebłyskami z tamtych zdarzeń. Uciekinier ryknął, ale zdołał wybiec z domu.
Dalej Gross miał jeszcze większe dziury w pamięci. Nie wiedział, co się w tym czasie działo z jego synem i żoną. Nie wiedział, jak i skąd w swojej dłoni dojrzał pistolet, policyjnego walthera. Nie nosił wtedy przy sobie służbowej broni, nie trzymał jej też w domu. Wybiegł na zewnątrz. Znowu miał przed sobą plecy uciekiniera. Wymierzył do niego, gdy po drugiej stronie drogi dostrzegł kobietę. Ale było już za późno.
I wówczas, wraz z hukiem wystrzału, stracił świadomość. Obudził się dwa dni później w szpitalu.
Po kilku miesiącach uzyskał dostęp do akt śledztwa prowadzonego w tej sprawie przez policjantów z Poznania. I chociaż znał te ustalenia na pamięć, to wciąż obwiniał się za to, co się wtedy stało. Nie chodziło tylko o Agnieszkę, nie chodziło o wyrządzoną jego rodzinie krzywdę, ale o tę Bogu ducha winną kobietę po drugiej stronie jezdni.
Gross, wpatrując się w płonący znicz, wciąż sądził, że to on ją zabił.
Nosił w sobie tę winę już dziesięć lat.