Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Komisarz Bernard Gross powraca!
Czy śmierć przerwie zmowę milczenia?
W jeziorze niedaleko Chełmży komisarz Gross znajduje ciało starszego człowieka. Nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo, a może jednak morderstwo? By wyjaśnić sprawę, policjant zagłębia się w przeszłość ofiary. Szybko przekonuje się, że historia zmarłego mężczyzny skrywa w sobie mrok.
Granice człowieczeństwa przesuwają się, gdy na szali leży życie najbliższych. Czy ten, kto ignoruje krzywdę ofiar, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinie, staje po stronie katów?
Niezabliźnione rany z odległej przeszłości jątrzą się, a pakt milczenia utrudnia rozwikłanie tajemnicy. Bernard Gross staje przed jednym z największych wyzwań w swojej policyjnej karierze, jednocześnie zmagając się z poszukiwaniem odpowiedzi, kto stoi za krzywdą jego własnej rodziny.
Kontynuacja bestsellerowej i wielokrotnie nagradzanej serii Roberta Małeckiego to literacki majstersztyk, trzymający w napięciu do samego końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
DZIEŃ PIERWSZY
Nieruchome ciało, kilkukrotnie przewiązane liną w pasie, unosiło się na tafli jeziora.
Dryfowało na brzuchu, z kończynami i głową zanurzonymi w lodowatej wodzie, więc nie było wątpliwości, że kobieta lub mężczyzna – co wciąż nie było jasne – nie żyje od dłuższego czasu.
Drugi koniec czarnego sznura znikał w toni. Raz się napinał, a raz rozluźniał, utrzymując zwłoki na uwięzi.
Komisarz Bernard Gross zauważył topielca kwadrans temu, gdy wszedł na stary drewniany pomost wędkarski. Noc rozpływała się wtedy w szarościach przedświtu, a zimowa mgła z wolna ustępowała.
Podeszwy jego skórzanych półbutów ślizgały się na oblodzonych deskach i obawiał się, że wpadnie do zimnej wody. Stąpał uważnie za każdym razem, zanim przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, opierał but o deskę i pocierał lekko protektorem, aż ten złapał przyczepność.
Kładka, wzdłuż której rosło sitowie, liczyła nie więcej niż kilkanaście metrów długości. Ucieszył się, gdy wreszcie dotarł na sam jej koniec. Stanął tuż przed ostatnim zmurszałym i zapadniętym przęsłem obmywanym przez wodę. Cichy chlupot drobnych fal liżących stare deski zdawał się jedynym dźwiękiem w tej pozornej ciszy budzącego się do życia mroźnego grudniowego dnia.
Mgła unosiła się i odsłaniała coraz większą połać jeziora, którego kolor przypominał gładką, wypolerowaną stal.
Gross rozejrzał się, sięgnął po latarkę, a potem ją włączył.
Strumień światła układał się miękko na tafli, gładząc ją, kiedy policjant przesuwał nim z jednej strony na drugą. W pewnej chwili dostrzegł nieokreślony czarny kształt tuż za trzcinowiskiem.
Początkowo sądził, że widzi pień drzewa.
I wtedy, jak na zawołanie, powiał lodowaty wiatr. Przedmiot się przesunął, a wówczas Gross już doskonale wiedział, z czym ma do czynienia.
Serce zabiło mu mocniej.
Kilkukrotnie w swojej karierze policjanta służby kryminalnej obserwował dryfujące zwłoki. Lecz po raz pierwszy spotkał się z tym, żeby ciało oplatał sznur, który przywiązany do spoczywającego na dnie ciężkiego przedmiotu, nie pozwalał topielcowi odpłynąć.
Ale w opinii Grossa nie to było najważniejsze.
Chodziło o coś jeszcze.
O coś, co sprawiało, że trup utrzymywał się na powierzchni niczym wytrenowany pływak, który na chwilę rozluźnił mięśnie i teraz odpoczywa, korzystając z praw fizyki i wyporności ciała.
Bo przecież topielcy w słodkich wodach zawsze idą na dno.
Nad jezioro w Bielczynach komisarz Gross dotarł dwie godziny wcześniej.
Krótko przed szóstą rano zadzwonił do niego oficer dyżurny i wybudziwszy go z płytkiego, nerwowego snu, przekazał mu informację o odkryciu zwłok starszego mężczyzny w wyziębionym domu w pobliżu jeziora. Komisarz postanowił wybrać się w to miejsce z technikami kryminalistyki, którzy mieli przyjechać z Torunia i zaczekać na niego pod chełmżyńskim komisariatem. Kiedy dotarł we wskazane miejsce, z rury wydechowej nieoznakowanej kijanki buchały siwe kłęby spalin. Komisarz usiadł na tylnej kanapie i poprosił kolegów, by po drodze zabrali Monikę Skalską, jego prawą rękę w wydziale kryminalnym, ale okazało się, że aspirantka sztabowa pojechała na miejsce z patrolem prewencji. Ruszyli więc prosto do wsi, położonej na północny zachód od Chełmży.
Gęsta mgła, ciemność i oblodzenie dróg utrudniały jazdę. Szumiał silnik, radio szemrało, kierowca od czasu do czasu pochrząkiwał, jakby zmagał się z przeziębieniem. Mimo działającego nawiewu szyby zachodziły parą. Tę przy swoim siedzeniu Gross przetarł rękawem kurtki, ale i tak niewiele mógł dostrzec.
Wrócił myślami do nietypowego zgłoszenia.
Janusz Kowal, zażywny sześćdziesięcioczteroletni właściciel piekarni, wracał z pracy i przejeżdżając obok posesji Stanisława Sądeckiego, starszego, samotnie mieszkającego sąsiada, zauważył, że we wszystkich pomieszczeniach włączono lampy. Ale nie to zaniepokoiło mężczyznę. Jego obawy wzbudziły otwarte na oścież drzwi i żółta plama światła, rozlana na nierównościach śniegu zalegającego przed wejściem. Wokół nie było żywej duszy.
Zazwyczaj po nocnej zmianie Kowal przywoził staruszkowi, który wstawał przed świtem, świeżo wypieczony chleb żytni. Tak było i tym razem. Skręcił więc w gruntową drogę, prowadzącą do niewielkiego szarego domu z płaskim dachem. Ale nawet gdyby poprzedniego dnia osiemdziesięcioośmioletni sąsiad nie zamówił bochenka, Kowal i tak zajrzałby do niego. Przeczuwał bowiem, że stało się coś złego.
Wysiadł z wozu i minął otwartą furtkę. Otrzepał buty na wycieraczce i próbował wywołać sąsiada. Odpowiedziała mu złowroga cisza, dlatego zastukał w drzwi i ponowił wezwanie. Odczekał chwilę, a następnie wszedł do środka. Minął korytarz, potem rozświetloną kuchnię i ruszył w głąb wyziębionego domu.
Pamiętał, że gdy był już wewnątrz mieszkania, z ust wydobywała mu się para.
Ostrożnie zbliżył się do progu salonu i zamarł w bezruchu.
Wszystko wyglądało tak jak zawsze, z jednym wyjątkiem. Ulubiony fotel Sądeckiego stał odwrócony tyłem do wejścia i włączonego telewizora, z którego dobiegał tylko biały szum.
Nad oparciem fotela Kowal dostrzegł wystającą głowę sąsiada, który nie reagował na kolejne wezwania. Mimo to piekarz nie podszedł do niego i nie sprawdził, w jakim stanie jest mężczyzna. Nie wiedział też, czy stary Sądeś, jak go nazywano, jest ranny i potrzebuje pomocy medycznej. Wystraszony sytuacją Kowal po prostu uciekł do siebie, żeby zadzwonić na policję. W kieszeni kurtki miał rozładowany telefon, który padł jeszcze w pracy. Ładowarkę zostawił w domu.
Jednak zanim tam dotarł i podładował telefon, upłynęło trochę czasu.
W końcu zadzwonił. Odebrał dyżurny chełmżyńskiego komisariatu.
Kiedy Gross z ekipą techników dotarł na miejsce, Kowal stał przed policjantem blokującym wejście do domu Sądeckiego i chuchał w zziębnięte dłonie.
Radiowóz patrolu prewencji, który dotarł tu jako pierwszy, żeby zabezpieczyć miejsce zdarzenia, stał wzdłuż ogrodzenia, tyłem do nich. Niebieskie światło odbijało się od okien domu Sądeckiego, rytmicznymi uderzeniami smagało warstwę zmarzniętego śniegu i ginęło miękko w gęstej mgle.
Kowal rozmawiał z niskim sierżantem, ale gdy tylko funkcjonariusz skinął głową w kierunku nadjeżdżającej kii, mężczyzna zaczął się ślizgać w kierunku jezdni, dając znak kierowcy, żeby się zatrzymał.
Gross dostrzegł go przez boczną szybę. Otworzył drzwi, ale nie zdążył wysiąść, bo Kowal był szybszy i nachylił się do wnętrza samochodu.
– Jezu! On zniknął! – rzucił nerwowo, a parę z jego ust pochłonął mrok.
Gross spojrzał na niego pytająco.
– No, mówię panu, zniknął. Przysięgam – gorączkował się piekarz. – Stasiu tam był, siedział w fotelu, ale teraz go nie ma – dodał, wskazując szybkim gestem na dom Sądeckiego.
Komisarz kazał Kowalowi się odsunąć, po czym wysiadł z radiowozu.
W otwartych drzwiach domu zauważył ciemną kobiecą postać i jej cień, wykoślawiony na śniegu. Rozpoznał Monikę Skalską po bejsbolówce i długich prostych włosach, spiętych w koński ogon, który przełożyła przez tylną przelotkę w czapce. Lśniąca czarna kita zwieszała się do połowy pleców.
– Niech pan tu zaczeka – polecił Gross i poprosił technika, żeby podał mu ochraniacze na buty i parę gumowych rękawiczek, a następnie ruszył do podwładnej.
Skałka, jak ją nazywali, miała zaczerwienione, zziębnięte dłonie, które szybko wsunęła w puchowy ocieplacz założony na czarny polar.
Kiedy szedł w jej stronę, patrzyła na niego, intensywnie żując gumę.
– Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi? – spytał.
– Obawiam się, że nie – pokręciła głową i przedstawiła mu to, czego wcześniej, w trakcie rozpytania, dowiedziała się od Kowala. – W każdym razie po Sądeckim nie ma śladu.
– Jak to: nie ma śladu?
– No, zwyczajnie. Nie ma go w domu. Nigdzie nie ma ciała.
– A skąd wiemy, że Sądecki zmarł? Skąd to przekonanie? – zirytował się komisarz.
Skalska milczała, zaskoczona jego napastliwością.
– Przed chwilą sama mi powiedziałaś – kontynuował komisarz, pozwalając, by kłębiący się w nim gniew znalazł ujście – że Kowal go nie dotykał, widział zaledwie czubek głowy staruszka. Jak niby miał stwierdzić, że ten człowiek nie żyje?
– Jezu, przecież mówię ci tylko, co ten chłop mi powiedział – obruszyła się, a Gross przymknął na moment oczy i odetchnął.
– Kręcił się tutaj, kiedy podjechaliście?
– Nie. Przyszedł chwilę później. Być może obserwował nas z okna. Mieszka w pobliżu.
– Przecież jest mgła. Niewiele widać. – Rozejrzał się ostentacyjnie, a Skalska wzruszyła ramionami.
– Koguta dostrzegł na pewno. – Wskazała brodą na radiowóz z błyskającym światłem i chciała odejść, ale Gross powstrzymał ją gestem.
– A wewnątrz co? – spytał.
– Nic. Sam zerknij, to pogadamy. Ja na razie przycisnę Kowala. I odwołam prokurator Bilską.
Skinął głową.
– No jasne, bo co jej pokażemy? Pusty fotel? – prychnął. – I dotrzyj do rodziny Sądeckiego. Może miał jakieś problemy ze zdrowiem i ktoś go zawiózł do szpitala albo zabrał do siebie, a Kowal to przegapił. Może niepotrzebnie panikujemy.
– Okej. Tak zrobię. – Już miała odejść, ale się zawahała. – Trochę nam to zajmie. A chodzi o starszego człowieka. Może ma problemy z pamięcią, koncentracją. Mróz i ta cholerna mgła nie pomagają...
– Tak, wiem. Rozejrzymy się. Wywołaj dyżurnego i poproś o wsparcie. Na razie bez paniki, bo może rzeczywiście staruszek jest już bezpieczny u rodziny lub w szpitalu, ale powinniśmy sprawdzić okolicę, przydrożne rowy.
– A jezioro?
– Mgła, jak na złość, nie ustępuje. Dlatego z tym akurat musimy poczekać do świtu. Ale jeśli ten starszy facet wszedł do jeziora, to pośpiech nie będzie już konieczny – dodał, a Skalska się odwróciła.
Obserwował ją, jak szła w kierunku kii, tam gdzie kazał zaczekać na siebie Kowalowi. Mężczyzna przestępował z nogi na nogę.
Obok samochodu kręcił się technik Marian Chęciński, wysoki, zgarbiony mężczyzna w wełnianej czapce. Jarek Bloch, niższy, krępy funkcjonariusz we flyersie w kolorze khaki, z trudem utrzymał równowagę na oblodzonej jezdni. Gdy tylko zdołał przytrzymać się maski, wyprostował się i zapalił papierosa.
Chmura siwego dymu uciekła na bok.