Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Rodzina potrafi zasiać niedostrzegalne zło, gorsze od najbardziej spektakularnej zbrodni.
Nieopodal Chełmży znaleziono ludzkie szczątki. Nie one jednak szokują, lecz to, co policjanci odkryją w zaroślach pośrodku lasu. Stało się tam coś, czego nie sposób wyjaśnić. Tropy są rozproszone, a prokuratura najchętniej szybko zamknęłaby śledztwo. Ciężar dawnych koszmarów ponownie spada na barki Bernarda Grossa. Komisarz rusza w teren razem z aspirant Skalską.
Poszlaki prowadzą ich do akt dawnej sprawy – zaginięcia pary studentów sprzed szesnastu lat. Nagłe zniknięcie młodych do dziś pozostaje tajemnicą. Służby przeoczyły istotny szczegół. Coś, co leży bliżej niż mogą się spodziewać. Urwane ślady to zaledwie początek przeprawy przez przeszłość… Policjantom przyjdzie zderzyć się z traumatyczną historią dwóch skłóconych rodzin.
Czy Gross stoi przed zagadką, która okaże się najtrudniejszą w jego karierze – policjanta i ojca?
Trzeci tom kultowej serii Roberta Małeckiego z komisarzem Bernardem Grossem. To melancholijna opowieść przepełniona gorzką świadomością tego, co tkwi w nas najgłębiej. Skąd bierze się zadra, którą nosimy od pokoleń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
DZIEŃ TRZECI
Smród kocich odchodów niósł się po całej klatce schodowej, jakby wgryzł się w stare, skrzypiące pod komisarzem deski podłogi.
Gross podszedł do drzwi mieszkania na drugim piętrze w kamienicy przy Rynku. Na starej, obłażącej z niebieskiej farby płycie dostrzegł tabliczkę z fantazyjnie, ręcznie wypisanym nazwiskiem Płockich.
Obok stara, spróchniała i przekrzywiona komoda pozbawiona frontów odgrywała rolę szafki na buty. Jedna para na drugich, małe i duże, zniszczone, z wyraźnie startymi obcasami, powciskane były w każde wolne miejsce.
Po prawej stał sfatygowany dziecięcy wózek z wytartą tapicerką i nieregularnymi, zachodzącymi na siebie obwódkami plam.
Panował tu półmrok. Obtłuczony klosz lampy odsłaniał puste miejsce na żarówkę.
Gross zastukał raz jeszcze, tym razem głośniej niż poprzednio. Aż zadudniło.
– Proszę otworzyć – odezwał się, ale odpowiedziała mu cisza.
Nacisnął klamkę i zdziwił się, że drzwi były otwarte. Pchnął je do wnętrza, ale stuknęły o coś i jego oczom ukazał się niewielki wycinek przedpokoju, a dalej ściana z boazerią, prawdopodobnie tworząca drugi, prostopadły korytarz. Po podłodze walały się zabawki i ciuchy.
– Halo, dzień dobry – rzucił, nachylając się do drzwi i wciągając w nozdrza przykry zapach skwaśniałego potu wymieszanego z uryną.
Po chwili przez szparę zaobserwował, jak około dwuletni chłopiec w samym pampersie przemknął z pokoju do pokoju. Wtedy też usłyszał niosące się z dołu trzaśnięcie ciężkich drzwi wejściowych i narastający odgłos skrzypienia schodów.
Odwrócił się i dostrzegł wchodzącego na górę mężczyznę w leninówce, niewielkiego i chudego, z ogorzałą czerwoną twarzą, którą pokrywał dłuższy, sztywny zarost.
– Czego tu? – warknął nieznajomy.
Gross sięgnął po legitymację.
– Pan Zdzisław Płocki? – spytał.
– Psom się nie zwierzam – odparł, podchodząc do komisarza. – Niech wypierdala stąd.
W jednej ręce niósł dwie puszki piwa, a w drugiej worek foliowy z kilkoma kajzerkami.
Mężczyzna przepchnął się obok Grossa i zatrzasnął za sobą drzwi.
Policjant niemal natychmiast nacisnął klamkę i pchnął je ponownie.
Płocki się odwrócił.
– Wypierdalaj, ścierwochuju! – Rzucił się na drzwi, próbując je zamknąć, ale Gross zdążył wsunąć nogę.
Zabolało.
Stęknął i zebrał wszystkie siły. Natarł mocno, a po chwili usłyszał rumor za drzwiami i nacisk z drugiej strony natychmiast zelżał. Komisarz wtargnął do środka i spojrzał na leżącego na plecach Płockiego, który jęczał, trzymając się za łokieć. Puszki piwa potoczyły się do drugiego korytarza, a bułki rozsypały na progu. Niemal gołe dziecko, które komisarz widział niedawno, pojawiło się znowu na końcu korytarza i ssąc smoczek, zerkało z przestrachem na Grossa, a potem na ojca. Uciekło, niezdarnie przebierając bosymi stopami.
– Żona jest? – spytał Gross, zagłuszając udawane jęki mężczyzny.
Ten z trudem skinął głową.
Komisarz przeszedł nad nim i stanął w zagraconym niewielkim przedpokoju. Po lewej znajdowało się pomieszczenie ze starym telewizorem kineskopowym ustawionym w meblościance, zapadniętą kanapą i wytartym pośrodku dywanem. Z pokoju przechodziło się do kolejnego.
Gross spojrzał w prawo, do kuchni. I wtedy ją dostrzegł.
Ubrana w jasną koszulę nocną, brudną i miejscami przetartą, siedziała na taborecie. Podeszwy jej stóp były czarne od brudu. Twarz ukryła w dłoniach.
– Dzień dobry – przywitał się Gross. – Pani Zofia Płocka?
Kiedy podniosła głowę i odwróciła się w jego stronę, zobaczył, że lewe oko zamykała opuchlizna, a z pękniętej wargi sączyła się krew, która ściekała po brodzie.
– Wynocha – wybełkotała.
– Mógłbym pomóc.
– A prosił kto?
W jej oczach dostrzegł strach.
Komisarz wsunął rękę do torby, żeby wyjąć przygotowaną kserówkę pisma. Ale zrezygnował, a ona w końcu spuściła wzrok.
– Kto panią skrzywdził?
Kobieta machnęła ręką i przycisnęła do łuku brwiowego brudną i wilgotną szmatkę, w którą prawdopodobnie owinęła kostki lodu.
Gross usłyszał dochodzący z przedpokoju rumor. Odwrócił się, gdy Płocki już wstał i kulejąc, szedł do kuchni. Usiadł przy stole obok żony. Wyjął dwie puszki piwa i otworzył pierwszą z nich. Syknęło, po czym pióropusz piany z mlaskiem opadł na sfatygowaną ceratę i podłogę. Nie zważając na to, mężczyzna otworzył drugie, które również obficie spryskało blat. Jedną puszkę podsunął żonie, po czym sięgnął do reklamówki po bułkę. Wsadził ją sobie do ust i odgryzł porządny kęs.
– Pij – wybełkotał.
Pokręciła głową i znowu spojrzała na Grossa.
– Wypierdalaj z mojego domu! – krzyknęła.
Gross poszedł do salonu z telewizorem i do kolejnego pokoju, który okazał się sypialnią trojga dzieci. Nie przekroczył jednak progu.
W małej i wąskiej klitce z odklejającymi się tapetami znajdowało się jedno dziecięce łóżeczko, w którym spała dziewczynka z odrzuconymi za głowę rękoma. Obok ust, na materacu, leżał ośliniony smoczek.
Chłopiec w pampersie wcisnął się w kąt pokoju i bawił się kilkoma klockami, nieświadomy tego, że jest obserwowany. Najstarsze dziecko, na oko pięcioletnie, udawało, że śpi. Skulone na leżącym bezpośrednio na podłodze materacu, mocno zaciskało powieki. Gross widział, jak nienaturalnie drżały.
Cienki koc przykrywał kilkulatka po samą szyję.
Policjant usłyszał kroki od strony kuchni. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę z drewnianą nogą od krzesła w dłoniach.
– Spokojnie. – Komisarz uniósł ręce w obronnym geście i zaczął obchodzić Płockiego, nie spuszczając go z oczu.
Mężczyzna zacisnął zęby, ale oczy miał nieco zamglone. W tym stanie nie był groźnym przeciwnikiem. Mimo to komisarz posłusznie wycofywał się w stronę przedpokoju.
– No już – warknął Płocki przez zęby. – Szybciej.
Drewniana laga kiwała się na boki przed oczami Grossa.
– Spokojnie – powtórzył, zbliżając się do wyjścia. – Jeśli dzieciom stanie się krzywda, źle skończysz – rzucił, kiedy wymacał klamkę.
Obserwując Płockiego, wyszedł na klatkę schodową i dopiero wtedy powoli zamknął za sobą drzwi. Sekundę później huk uderzenia rozszedł się echem po całym pionie, a drzwi zadrżały w ościeżnicy.
– I żebym cię tu więcej nie widział, psie jebany! – wydarł się Płocki.
Komisarz odczekał, po czym zszedł po trzeszczących schodach na pierwsze piętro.
– To Płocki tak rozrabia?
Gross odwrócił się na dźwięk przyciszonego starczego głosu.
Na wycieraczce przed szerokimi drzwiami stał chudy staruszek w koszuli i kufajce. Skórę na podbródku miał obwisłą. W pociągłej, pomarszczonej twarzy, na której wyraźnie było widać plamy wątrobowe, uwagę zwracały wyłupiaste oczy, powiększone dodatkowo grubymi szkłami okularów.
– Pan wejdzie, panie władzo. – Mężczyzna machnął na komisarza i schował się do mieszkania.
Przepuścił gościa, po czym przekręcił dwukrotnie zamek.
– Proszę – wyszeptał i wskazał otwarte drzwi do pokoju.
W korytarzu było ciemno, jedyne światło wpadało tu właśnie od strony pokoju dziennego.
Gross wszedł i zatrzymał się niemalże w progu. Pod ścianą na podobnym do szpitalnego łóżku leżała drobna siwa kobieta. Jej głowa zapadła się w grubej poduszce z pierza. Powieki miała zaciśnięte, a pomarszczone usta – otwarte. W pierwszej chwili Gross pomyślał, że widzi zwłoki.
– To moja małżonka – powiedział mężczyzna i podszedł do łóżka.
Zasyczał materac przeciwodleżynowy.
Starzec pogładził kobietę po twarzy szorstką dłonią i powiedział do niej czule coś, czego policjant nie dosłyszał. Potem mężczyzna cicho jęknął, jego ciałem wstrząsnął krótkotrwały szloch. Zadrżały mu ramiona, ale w porę się opanował.
Odwrócił się do Grossa ze łzami w oczach i chusteczką przyciśniętą do ust.
– Przepraszam – powiedział, zsuwając rogowe okulary i ocierając oczy. – Niech pan spocznie. – Wskazał stary fotel.
Gross podszedł najpierw do okna, które wychodziło na skąpany w ulewie Rynek. Z tej perspektywy nawet przez pożółkłą firankę widział ukośnie padające, długie kreski deszczu i ogromne kałuże, na których powierzchni pojawiały się i znikały niewielkie koła.
W końcu usiadł w wyłożonym kolorowym kocem fotelu, ustawionym przodem do przykrytego serwetą telewizora.
W domu panoszyła się wilgoć. Przy piecu kaflowym znajdowało się wiadro węgla i kilka szczap drewna. Na rusztach tkwił opał, spomiędzy którego wystawały zmięte gazety.
– Pan z policji, prawda? – zapytał starszy mężczyzna i usiadł obok. – Nie jest pan pierwszy, który tu przychodzi.
Gross milczał.
– Napije się pan herbaty? – Mężczyzna sięgnął po porcelanowy dzbanek, który stał na rozdzielającym fotele okrągłym stoliku, i podniósł go w stronę komisarza.
Ten uprzejmie podziękował.
– W czym mogę pomóc? – spytał policjant, kiedy gospodarz wypełnił żółtawą herbatą szklankę wciśniętą w wiklinowy koszyk.
Starzec upił kilka małych łyków, a Gross patrzył na jego powykręcane artretyzmem palce.
– Coś panu opowiem – powiedział gospodarz, po czym wbił wzrok w wytarty, siny parkiet, zaledwie w niewielkiej części przykryty dywanem. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, w połowie września, kiedy hitlerowcy weszli do Chełmży, miałem siedem lat. Mój ojciec, Jan Wilnowski, był wówczas nauczycielem języka polskiego w gimnazjum. Wspaniały, kochany człowiek. – Westchnął. – Któregoś dnia, to musiało być w październiku, moja matka weszła do tego pokoju, trzymając złożoną kartkę papieru, którą wyjęła z koperty. A ojciec stał przy lustrze, przy ścianie, i wiązał krawat. Jak zawsze na podwójny węzeł. Pięknie to robił. – Mężczyzna rozpromienił się na to wspomnienie. – Przeczytał pismo i złożył je bez słowa, po czym przytulił matkę, która długo trzęsła się w jego ramionach. Ja też się rozpłakałem, chociaż zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi, i nie domyślałem się, że może nas spotkać jakieś nieszczęście. Kilka dni później ojciec posadził mnie sobie na kolanach i poprosił, żebym dbał o mamę, żebym był jej posłuszny. Powiedział, że wyjedzie na dwa tygodnie i szybko do nas wróci. Obiecałem, że będę grzeczny. Ojciec zmierzwił mi włosy i przytulił. Długo trzymał mnie w ramionach, a kiedy mnie puścił, szybko odwrócił twarz i wstał z fotela. Zabrał sakwojaż i wyszedł z domu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, usłyszałem stłumiony płacz matki. Siedziała w łazience. Chciałem ją pocieszyć, ale coś ciągnęło mnie do okna. Wszedłem na fotel, jak to zwykle robiłem, żeby dobrze widzieć Rynek, ale ojciec nawet się do mnie nie odwrócił. Nie pomachał mi, jak to często robił, kiedy dokądś wychodził, chociaż czekałem na ten jego gest już z uniesioną dłonią.
Gross przełknął ślinę, gdy po twarzy starszego mężczyzny spłynęły łzy.
– Wybiegłem za nim, ale bałem się go dogonić. Szedłem więc, zachowując bezpieczny dystans, by nie zniknął mi z oczu. Chowałem się za innymi mężczyznami i kobietami, którzy, tak jak i on, szli w stronę otoczonego płotem dworca. Kiedy tam dotarł, pokazał niemieckiemu wartownikowi pismo, które wyjął z kieszeni płaszcza, i tak jak wielu pozostałych mężczyzn, młodych i starych, ustawił się na peronie. Zostałem z innymi przy płocie, przecisnąłem się do przodu, by wszystko widzieć. Wkrótce otoczyli ich esesmani z karabinami, odebrali rzeczy osobiste i pieniądze, a potem wtłoczyli do bydlęcych wagonów. – Gospodarz sięgnął po herbatę. – Wołałem ojca, ale pisk hamulców innego pociągu mnie zagłuszył. Jakaś kobieta mnie przytuliła i położyła mi dłoń na ustach. Druga głaskała po głowie, gdy w końcu zamiast krzyczeć, zacząłem płakać.
Komisarz poprawił się w fotelu, a starzec podniósł palec wskazujący, dając mu znać, że jego opowieść zmierza ku końcowi.
– Wśród tych, którzy zaganiali naszych do wagonów, był jeden Polak, którego tutejsza społeczność dobrze znała – dodał. – Wie pan, kto to był?
Gross nie zdążył odpowiedzieć, gdy kościsty, powykręcany w stawach palec wskazał sufit.
– To był dziadek Płockiego! – Mężczyzna poruszył się, a mięśnie jego twarzy napięły się w grymasie złości.
Komisarz czekał na ciąg dalszy.
– Chodzi mi tylko o to, panie władzo, że zło przenosi się z pokolenia na pokolenie. A Płockiego nic nie zatrzyma, póki nie wybije swojej rodziny. Dokładnie tak, jak jego ojciec degenerat i parszywy dziad.
Po chwili, w której ponownie dało się słyszeć syk materaca, Gross się odezwał.
– Od dawna to trwa?
– Ostatnio mu się nasiliło.
– Ostatnio, czyli?
Mężczyzna zebrał myśli i tym razem przyłożył palec do ust.
– Będzie już kilka tygodni – stwierdził. – Ale wspomni pan moje słowa. Lepiej go stąd zabierzcie. O tych biednych dzieciach pomyślcie, bo ja już nie mogę słuchać ich płaczu.
Komisarz zatrzymał się w progu i spojrzał na staruszkę, która zarzęziła cicho.
– Na co cierpi pana żona? – spytał, odwracając się do siedzącego w fotelu staruszka.
– Wychodziła do warzywniaka po fasolkę na obiad. Ale potknęła się w tych ciemnościach na schodach. Nieszczęśliwie złamała biodro i rękę.
– Nie powinna nadal być w szpitalu?
– Była. – Zrezygnowany machnął ręką. – Wsadzili ją w gips, ale stwierdzili, że już jej w niczym nie pomogą. Że mógłbym ją dać do hospicjum. Ale kto to widział oddawać żonę do zakładu?
Gross stężał.
– Pan by oddał? – Starzec przekrzywił głowę, a jego wyłupiaste oczy świdrowały komisarza. – Jeśli ma umrzeć – kontynuował gospodarz, ściszywszy głos – to tylko w domu. Tu, gdzie jest bezpieczna i kochana.
Wstał, żeby poprawić kołdrę, i przykrył kobietę ciemnozielonym kocem, który leżał złożony w jej nogach.
– Prosiłem lekarza, żeby tylko nie cierpiała bólu – dodał płaczliwie.
Gross zerknął na ścianę, gdzie Jezus z cierniową koroną na głowie wznosił umęczony wzrok ku niebiosom.
A te płakały nieustannie.