Rumor - Robert Małecki - ebook

Rumor ebook

Robert Małecki

4,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Najgłośniej krzyczy ten, kto ma najwięcej na sumieniu.

Świat podcasterów, śledczych i gangsterów w nowej ekscytującej powieści Roberta Małeckiego.

„Urodził się na nowo w starym śpiworze na wycieraczce domu dziecka, gdzie podobno przespał letnią noc, tuląc do siebie brudnego misia bez jednego oka. A rano milczał jak zaklęty. W ogóle słabo mówił. Do dziś nie wiedział, jak naprawdę się nazywa i ile ma lat”.

Andrzej Rumowski, Rumor, przed laty przeszedł piekło. Obecnie wszystko, co ma, to domek na podtoruńskim odludziu i warsztat przyczep kempingowych. Teraz po raz kolejny traci grunt pod nogami. Nieopodal jego domu wykopano ludzkie szczątki. Policjanci zadają pytania. Czyżby Rumor znów musiał zmierzyć się z przeszłością?

W dochodzenie angażuje się jego dawny przyjaciel, Marcin Zgonowicz, który prowadzi popularny podcast kryminalny „Zgon na służbie”. Odcinek za odcinkiem komentuje postępy i prace śledczych, opowiadając o nieznanych wcześniej policji dowodach.

Dowodach obciążających Rumora…

Zakulisowa manipulacja i przecieki sprawiają, że sprawa nabiera tempa. I Rumor, i Zgon podejmują coraz radykalniejsze kroki. Na dodatek do gry dołącza lokalny eksgangster, ojciec zaginionego przed laty chłopaka, którego ciała nigdy nie odnaleziono.

Co wydarzyło się przed laty między przyjaciółmi? Czego nie mówi słuchaczom znany podcaster? Jak cienka jest granica między opowieścią o zbrodni, a jej wykonaniem?

Rumor to najnowsza powieść Roberta Małeckiego, inna od dotychczasowych serii kryminalnych. Historia krzyku, który na długo zapadnie Wam w pamięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, MA­RIA ROLA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: z wy­ko­rzy­sta­niem na­rzę­dzi sztucz­nej in­te­li­gen­cji (AI): MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08737-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci An­drzeja Ma­łec­kiego,

wspa­nia­łego czło­wieka,

który – mia­łem to ogromne

szczę­ście – był moim Tatą

CZĘŚĆ PIERW­SZASTU­DIO SIGMA

1

Po­wieki drgnęły mu po ósmej, gdy przez ściany domku ho­len­der­skiego prze­bił się ter­kot sil­ni­ków.

Je­den po­jazd mógł zwia­sto­wać nie­spo­dzie­waną wi­zytę klienta, więc tym by się nie prze­jął. Ale do­bie­ga­jące go od­głosy kilku sa­mo­cho­dów spra­wiły, że nie­po­kój roz­lał się w nim chłodną falą.

Prze­je­chały ubitą drogą w po­bliżu jego domu, szum na­ra­stał, gdy mi­jały po­se­sję, więc zdo­łał je wszyst­kie po­li­czyć. Za­trzy­mał się na szes­na­stu.

An­drzej Ru­mow­ski dźwi­gnął się z łóżka i roz­warł ża­lu­zje w oknie sy­pialni. Od razu zo­ba­czył, co się święci. Świa­tło w jego tcha­wicy nie­bez­piecz­nie się zmniej­szyło.

Od­chrząk­nął, wpa­tru­jąc się w nie­wielką żółtą ko­parkę ster­czącą na la­we­cie i w kilka ra­dio­wo­zów, a także cy­wil­nych sa­mo­cho­dów, które za­par­ko­wały rzę­dem w cie­niu pod la­sem. Po­tem z uwagą ob­ser­wo­wał, jak dwóch po­li­cjan­tów wy­ty­cza pa­choł­kami nie­wielki te­ren i roz­pina po­mię­dzy nimi nie­bie­ską ta­śmę, która pod­da­wała się na­po­rowi wia­tru. Ten ło­pot, cho­ciaż prze­cież go nie sły­szał, zu­peł­nie ir­ra­cjo­nal­nie draż­nił go także wtedy, gdy łyżka ma­szyny wbi­jała się z ję­kiem w glebę, a na­stęp­nie za­nu­rzała w jej trze­wia i wy­szar­py­wała wnętrz­no­ści. Uro­bek usy­py­wała na bok, two­rząc nie­wielką brą­zową pry­zmę.

Ru­mow­ski już wie­dział, w jak wiel­kim tkwił błę­dzie, gdy są­dził, że wszystko, co naj­gor­sze w jego ży­ciu, wy­da­rzyło się nieco po­nad rok temu. Bo wła­śnie wy­glą­dało na to, że tego sło­necz­nego dnia pod ko­niec sierp­nia dwa ty­siące dwu­dzie­stego czwar­tego roku los, z któ­rym wcze­śniej sto­czył nie­równą walkę, za­mie­rzał za­dać mu cios osta­teczny. I Ru­mor przy­jąłby go z opusz­czoną gardą i wdzięcz­no­ścią, bo w za­sa­dzie nie wi­dział już dla sie­bie miej­sca na tym świe­cie. Ani celu dal­szej po­dróży.

Wie­dział, że po­wi­nien się za­jąć swo­imi spra­wami. Co­dzien­no­ścią. Miał na gło­wie pilną na­prawę przy­czepy kem­pin­go­wej – stała w warsz­ta­cie z roz­pru­tym przed­nim na­roż­ni­kiem, spod któ­rego strzę­piła się pianka izo­la­cyjna – a na­stęp­nie do­stawę in­nej przy­czepy do klienta w Ło­mian­kach. Ale pech po­le­gał na tym, że te­raz naj­waż­niej­szą sprawą było to, co działo się tam, na ze­wnątrz.

Prze­szedł do kuchni i usiadł przy stole na­prze­ciwko okna, także przy­sło­nię­tego sta­rymi ża­lu­zjami, któ­rych li­stewki po­kry­wała war­stwa ku­rzu.

Ru­mor ob­ser­wo­wał ten po­li­cyjny spek­takl z obez­wład­nia­ją­cym na­pię­ciem i na­wet się nie obej­rzał na bzy­czącą gdzieś obok mu­chę.

Gdy ko­parka wy­co­fała się z miej­sca wy­zna­czo­nego ta­śmą, do wy­kopu we­szło trzech fa­ce­tów w bia­łych stro­jach, które z tej od­le­gło­ści i w po­ran­nym słońcu przy­po­mi­nały uni­formy astro­nau­tów, drep­czą­cych ostroż­nie po sko­ru­pie nie­zna­nej wcze­śniej pla­nety.

Po­zo­stali zgro­ma­dzili się wo­kół i znie­ru­cho­mieli.

Ru­mor nie mie­rzył so­bie pulsu. Nie mu­siał. Ci­śnie­nie na­pie­rało od we­wnątrz na skro­nie i bał się, że ko­ści czaszki za­czną mu trzesz­czeć w szwach. Czas są­czył się wolno jak od­ry­wa­jące się od kranu kro­ple wody. Wy­da­wało mu się, że każda z nich ude­rzała o dno zlewu z hu­kiem, który od­bi­jał się od ścian.

Do­brze wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej bę­dzie tak, jak by­wało w każ­dym ame­ry­kań­skim fil­mie kry­mi­nal­nym – dwóch gli­nia­rzy ru­szy w kie­runku jego domu, on otwo­rzy im drzwi i wtedy jego ży­cie, na­wet je­śli czę­sto my­ślał o tym, że w za­sa­dzie skoń­czyło się rok temu, tak na­prawdę skoń­czy się dziś.

Bo prze­cież nie ma ży­cia w wię­zie­niu.

Otarł kro­pelki potu z czoła i po­czuł, że za­schło mu w ustach. Ob­li­zał spierzch­nięte wargi, a po­tem wstał i na­chy­lił się do kranu. Zimna woda, która spły­nęła mu do żo­łądka, nie przy­nio­sła ulgi.

Stara kli­ma­ty­za­cja zi­pała, do­ma­ga­jąc się ko­lej­nego prze­glądu. Ru­mow­ski miał na­dzieję, że le­ciwy sprzęt, przy­wie­ziony dawno temu z Bel­gii, do­trwa przy­naj­mniej do końca szczytu se­zonu w branży ka­ra­wa­nin­go­wej. Po­tem obie­cał so­bie, że się nim zaj­mie. Tym­cza­sem ostat­nie dni sierp­nia ostro da­wały w kość. Ka­łuża zbie­ra­jąca skro­pliny, która utwo­rzyła się tuż przy wej­ściu do domu, w za­sa­dzie nie miała czasu wy­schnąć, a woda wciąż szu­kała z niej uj­ścia. I wiła się cien­kimi ciem­no­brą­zo­wymi mac­kami w nie­rów­no­ściach te­renu, opły­wa­jąc kępy su­chej trawy ni­czym bez­ludne wy­spy.

Ru­mor wie­dział, że po­wi­nien wyjść z domu, przejść przez plac do warsz­tatu, na­kar­mić Kam­pera, pod­pa­la­nego owczarka nie­miec­kiego, i na­lać mu świe­żej wody do mi­ski. Po­wi­nien za­cho­wy­wać się nor­mal­nie, nie wzbu­dzać po­dej­rzeń. A może na­wet na­le­żało po­dejść do któ­re­goś z po­ste­run­ko­wych i za­py­tać, co ro­bią na są­sied­niej działce, która jesz­cze nie­dawno na­le­żała do te­ścia.

Tak zro­biłby każdy na jego miej­scu. Ale on tkwił w domku ho­len­der­skim z su­fi­tem ni­sko zwie­szo­nym nad głową i cze­kał na roz­wój wy­pad­ków, my­śląc o tym, co było. Co wy­da­rzyło się dawno temu i co wciąż do niego wra­cało.

Taka karma, po­my­ślał.

Grupa po­li­cjan­tów zwarła się nad wy­ko­pem, za­sła­nia­jąc mu wi­dok.

Wciąż się łu­dził, że może ko­pali nie w tym miej­scu. Sam nie był tego pe­wien. Te­ren przez lata się zmie­nił, Ru­mor przy­jeż­dżał tu od ja­kichś sze­ściu lub sied­miu lat, a miesz­kał do­piero od dwóch.

Na­gle za­uwa­żył, że zbie­go­wi­sko wo­kół wy­kopu się roz­pierz­chło, a dwoje po­li­cjan­tów było już w po­ło­wie drogi do jego domu. Szli gę­siego. Bru­netka, któ­rej koń­ski ogon bu­jał się w rytm kro­ków, i gru­bawy fa­cet z wą­sem.

Ru­mor przy­gryzł wargę i zdał so­bie sprawę, że spły­cił mu się od­dech.

Po­wi­nien coś zro­bić. Za­cząć dzia­łać.

Wło­żył za­wie­szoną na opar­ciu krze­sła ko­szulkę fir­mową z wi­ze­run­kiem przy­czepy i nie­bie­skim na­pi­sem Kamp­Ser­wis.

Sta­nął przy drzwiach i za­czął na­słu­chi­wać; gdy tylko do­biegł go wy­raźny zgrzyt pia­sku pod po­de­szwami służ­bo­wych bu­tów, wziął głę­boki od­dech, a na­stęp­nie pchnął drzwi.

– O, dzień do­bry – Ru­mor udał za­sko­czo­nego.

Po­li­cjantka przed­sta­wiła sie­bie i ko­legę, ale go­spo­darz nie za­pa­mię­tał ani ich służ­bo­wych stopni, ani na­zwisk, bo stres po­prze­ci­nał mu sy­napsy. Za­uwa­żył na­to­miast jej przy­ja­zny uśmiech i uważne spoj­rze­nie piw­nych oczu spod daszka po­li­cyj­nej bejs­bo­lówki.

– Mo­żemy za­mie­nić z pa­nem parę słów? – spy­tała.

Wą­saty funk­cjo­na­riusz uniósł oku­lary i otarł pot z na­sady nosa.

– Mam tro­chę ro­boty i je­stem już mocno spóź­niony – Ru­mor pró­bo­wał się wy­krę­cić. – A co się tam stało? – Uniósł brodę w kie­runku wy­kopu.

– To nie zaj­mie dużo czasu – za­pew­niła, igno­ru­jąc jego py­ta­nie.

Wła­ści­ciel ser­wisu schy­lił się po psią mi­skę i pod­szedł do kranu wy­sta­ją­cego z ele­wa­cji. Na­peł­nił na­czy­nie wodą.

– W domu ukrop, więc za­pra­szam do warsz­tatu. – Wska­zał na po­bli­ski bu­dy­nek z bla­chy fa­li­stej w nie­bie­skim od­cie­niu, znacz­nie ciem­niej­szym niż sierp­niowe niebo.

Ru­mor za­uwa­żył, że ko­bieta zer­k­nęła na ka­łużę skro­plin.

– Pluje wodą, ale słabo chło­dzi – wy­ja­śnił i osten­ta­cyj­nie otarł pot z czoła.

Za­kład, do któ­rego zmie­rzali, znaj­do­wał się na du­żym ogro­dzo­nym te­re­nie z grun­tową na­wierzch­nią. Kostka bru­kowa łą­czyła je­dy­nie wjazd z dwu­sta­no­wi­sko­wym spo­rym ga­ra­żem z wy­so­kimi pod­no­szo­nymi bra­mami.

Po dru­giej stro­nie stało sześć­dzie­siąt sie­dem przy­czep kem­pin­go­wych, star­szych i now­szych, które to­nąc w słońcu, przy­bie­rały po­ma­rań­czową barwę. Su­che kle­pi­sko mię­dzy nimi po­ra­stały nie­liczne chwa­sty. Naj­wy­tr­wal­sze i nie­złomne.

Za pło­tem roz­cią­gały się złote ścier­ni­ska, po­prze­ci­nane kwar­ta­łami wy­so­kiej ku­ku­ry­dzy. Wo­kół było pu­sto. Naj­bliż­sza droga as­fal­towa, zu­peł­nie nie­wi­doczna, cią­gnęła się w po­przek kra­jo­brazu ja­kieś dwa ki­lo­me­try stąd. To tam znaj­do­wało się kilka do­mów i bu­dyn­ków go­spo­dar­czych na­le­żą­cych do tu­tej­szych rol­ni­ków. Da­lej, po pra­wej, stały ogromne si­losy, które z tej per­spek­tywy przy­wo­ły­wały na myśl czubki sza­rych kre­dek świe­co­wych.

Ru­mow­ski za­pro­sił po­li­cjan­tów ge­stem, ale nie kwa­pili się, więc ru­szył z miej­sca. Wtedy funk­cjo­na­riuszka zrów­nała z nim krok. Jej part­ner wlókł się z tyłu.

Ru­mor zdał so­bie sprawę, że nie­świa­do­mie ucieka od miej­sca wy­kopu.

– No więc? Co tam się wy­da­rzyło? – spy­tał, za­in­try­go­wany prze­dłu­ża­jącą się ci­szą. Szedł spo­koj­nie, żeby nie roz­lać wody.

Kam­per, który do tej pory le­żał przy ścia­nie w cie­niu warsz­tatu, w końcu uniósł zad i le­ni­wie pod­szedł do ogro­dze­nia. Uniósł kufę i pró­bo­wał zwie­trzyć za­pach ob­cych.

– Od dawna pan tu mieszka? – spy­tała po­li­cjantka, znów jakby nie usły­szała jego py­ta­nia.

– Od dwóch lat.

– I to pana działka?

– Tylko ta, na któ­rej stoją dom i warsz­tat – po­wie­dział, cho­ciaż nie­po­trzeb­nie, bo gdyby miej­sce, w któ­rym po­li­cja zde­cy­do­wała się ko­pać, le­żało w gra­ni­cach jego działki, za­pewne uprze­dzi­liby go o swo­ich dzia­ła­niach. – A o co cho­dzi? – Za­trzy­mał się i oni też sta­nęli.

Słońce za­glą­dało mu w oczy, więc przy­mknął po­wieki.

Kam­per za­szcze­kał. Ru­mor upo­mniał go ge­stem otwar­tej dłoni, a za­raz po­tem po­ka­zał mu za­mkniętą pięść. Pies za­skom­lał nie­za­do­wo­lony, ale w końcu usiadł w po­bliżu furtki.

Wła­ści­ciel Kamp­Ser­wisu od­wró­cił się do funk­cjo­na­riu­szy.

Ten z wą­sem wy­dął wargi, a po­li­cjantka zer­k­nęła w kie­runku wy­kopu, a po­tem spoj­rzała Ru­mow­skiemu pro­sto w oczy.

– Od­kry­li­śmy tam zwłoki – po­in­for­mo­wała.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki