Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kogo nazywano „Czerwonym Księciem”? Kim był serialowy bohater wszechczasów? Kto uchodził za najsłynniejszego erotomana PRL-u?
W czasach wszechobecnej szarzyzny PRL-u celebryci, kochani przez tłumy i rozpieszczani przez władzę, jawili się przeciętnemu obywatelowi niczym rajskie ptaki, istni królowie życia. Na temat owych sław krążyły rozmaite, często rozdęte do granic absurdu, a nawet krzywdzące plotki, czego na własnej skórze doświadczył niejeden z nich.
Iwona Kienzler snuje opowieść o politykach, artystach, dziennikarzach i sportowcach, zarówno tych powszechnie uwielbianych, jak i tych znienawidzonych ze względu na przynależność partyjną, czy oskarżanych o zaprzedanie się systemowi.
Cyrankiewicz, Sokorski, Łomnicki, Mikulski, Jaroszewicz, Ciszewski, Komar, Głowacki – w najnowszej książce Królowie życia PRL-u oglądamy ich z zupełnie innej niż dotąd, nieznanej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska
Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak
Redakcja: Barbara Popiel
Korekta: Monika Simińska/Kuka Editors
Skład: Igor Nowaczyk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: 123rf.com/rognar, 123rf.com/popovaphoto,
123rf.com/serezniy, 123rf.com/marslander, 123rf.com/studio,
123rf.com/deniskva, 123rf.com/marekusz, pixabay.com/Gregorius71,
commons.wikimedia.org/Darekm135, commons.wikimedia.org/VV94 ©IMAGNO/Votava/BEW (s. 10),
©Janusz Sobolewski/Forum (s. 48), IMAGNO/Votava ©Roman Sumik/Filmoteka Narodowa (s. 84),
©Zygmunt Januszewski/TVP/PAP (s. 122),
©Mirosław Stankiewicz/TVP/PAP (s. 152),
©Eugeniusz Warminski/East News (s. 188), Wikimedia Commons (s. 218, 252)
Producenci wydawniczy: Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2022
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-66966-27-7 (EPUB); 978-83-66966-28-4 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wprawdzie w czasach PRL-u pojęcie celebryctwa nie było znane, a show biznes miał zupełnie inne oblicze niż współcześnie, lecz przecież także wówczas istnieli znani i podziwiani celebryci, chociaż nikt ich tak oczywiście nie nazywał. Od współczesnych odpowiedników, którzy często „są znani z tego, że są znani”, tych dawniejszych odróżnia to, że zaistnieli w zbiorowej świadomości dzięki swoim osiągnięciom, zyskali miłość fanów rolą w filmie, teatrze czy serialu, jako osobowość telewizyjna lub dzięki swojej twórczości. Obok kobiecych gwiazd o ugruntowanej pozycji, w rodzaju Elżbiety Czyżewskiej i Beaty Tyszkiewicz, oraz gwiazdeczek, które niczym efemeryda przemknęły przez ówczesne ekrany lub sceny, istnieli też męscy celebryci, stanowiący obiekt westchnień płci pięknej i zazdrości, a czasem wręcz zawiści, mężczyzn. W czasach wszechobecnej szarzyzny sławni aktorzy, filmowcy, artyści czy pisarze jawili się szarym zjadaczom chleba niczym rajskie ptaki, istni królowie życia. I faktycznie, często się nimi stawali. Aczkolwiek bycie „królem życia” w czasach powszechnego niedoboru nie było łatwe, a pojęcie luksusu różniło się znacznie od tego obowiązującego współcześnie. Zresztą nie pojawiało się tyle konsumpcyjnych pokus co teraz, a reklama, obecna dzisiaj nie tylko w mediach, lecz również w miejskiej przestrzeni, wtedy praktycznie nie funkcjonowała. Co gorsza, nawet posiadane pieniądze nie dawały poczucia stabilizacji.
Faktem natomiast jest, że artyści, w tym także aktorzy, w owych czasach byli hołubieni przez władzę; sami zaś łaskawie dawali się hołubić i rozpieszczać – i trudno im się dziwić. „Byliśmy ulubieńcami publiczności i byliśmy też kokietowani przez władzę. A ona chciała, by ulubieńcy byli za nią, chciała się z nami kolegować. To było takie zamknięte koło. «Pieszczochowatość» nasza polegała na tym, że jak potrzeba było komuś talonu na samochód, taki ulubieniec publiczności zasuwał do ministra handlu i prosił o taki talon albo sam minister dawał związkom zawodowym aktorów talony do rozdania [...]”[1] – wspomina Jan Englert. Nie wszyscy jednak zasłużyli na takie traktowanie: słynny pisarz, którego utwory przekładano na wiele języków, Stanisław Lem, nie mógł kupić samochodu i to bynajmniej nie dlatego, że nie było go na ten samochód stać. Chociaż jest to dla współczesnej młodzieży zupełnie niewyobrażalne, w czasach „słusznie minionych” nie dało się tak po prostu pójść do salonu samochodowego, by kupić sobie wymarzony pojazd – najpierw należało zdobyć na niego talon, a to wcale nie było łatwe. Szczęściarzami byli ci, którzy mieli znajomych w Polmozbycie, najlepiej na kierowniczym stanowisku. A gdy się już zdobyło wymarzone cztery kółka, to trzeba było się modlić, żeby pojazd się nie zepsuł – zdobycie zapasowych części graniczyło z cudem. Zresztą ówcześni celebryci, kochani przez tłumy i rozpieszczani przez władzę, nie żyli wcale w takim luksusie, jaki jest udziałem współczesnych gwiazd mediów, zarabiających krocie chociażby na reklamach. Ulubieniec tłumów, aktor Stanisław Mikulski, mieszkał na przykład w trzydziestometrowym mieszkaniu. W uznaniu swoich aktorskich dokonań otrzymał talon na samochód, a przecież serial, w którym grał główną rolę, oglądały miliony widzów – nie tylko w kraju, lecz także za granicą, i to nawet w krajach kapitalistycznych. Kokietowany przez komunistyczne władze i z własnej woli firmujący system wybitny aktor, Tadeusz Łomnicki, zresztą członek i funkcjonariusz partyjny, też nie żył na wysokiej stopie; kiedy jednak łamał przepisy drogowe, jeżdżąc po mieście z nadmierną prędkością i mając w głębokim poważaniu wszelkiego rodzaju znaki drogowe, funkcjonariusze MO (Milicji Obywatelskiej) przymykali na to oko. Ich pobłażliwość wszakże wynikała nie tyle z szacunku i sympatii dla odtwórcy roli Michała Wołodyjowskiego, ile z faktu jego pozycji w PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej); poza tym aktor powszechnie uchodził za ulubieńca Edwarda Gierka. Prominentnym działaczom partyjnym, a zwłaszcza członkom Komitetu Centralnego (KC), wolno było znacznie więcej niż przeciętnym zjadaczom chleba: mieli do dyspozycji samochody, i to z kierowcą, oraz luksusowe jak na owe czasy ośrodki wypoczynkowe, na terenie których mogli nie tylko wędkować, lecz również polować; nie obowiązywały ich też normatywy mieszkaniowe określające powierzchnię użytkową dla danej osoby.
Partyjnych dygnitarzy, nawet przy najlepszych chęciach, trudno byłoby uznać za celebrytów, nie brakowało za to wśród nich prawdziwych królów życia. Do tej kategorii z pewnością należał Józef Cyrankiewicz, ceniący sobie dobre jedzenie, trunki, piękne kobiety i szybkie samochody. Podobną sławą cieszył się wieloletni prezes Radiokomitetu (a było to stanowisko porównywalne z ministerialnym), Włodzimierz Sokorski, przy czym, w przeciwieństwie do „wiecznego premiera”, lubował się on wyłącznie w pięknych kobietach; dorobił się nawet z czasem renomy prawdziwego playboya. Powodzeniem u płci pięknej cieszył się też syn Piotra Jaroszewicza, premiera z czasów gierkowskiej prosperity, Andrzej, wyśmienity kierowca rajdowy i bywalec ówczesnych salonów.
Jednak salony, na których brylowali peerelowscy królowie życia, były równie osobliwe, jak cała ta epoka: wprawdzie w najsłynniejszych ówczesnych lokalach próżno byłoby szukać luksusowych dań czy trunków, takich jak podawane we współczesnych modnych restauracjach i kawiarniach, ale dostać się do nich było niezmiernie trudno. Przeciętnemu obywatelowi warszawski lokal SPATiF-u (Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu), Kameralna, łódzka Honoratka czy lokal należący do Stowarzyszenia Filmowców Polskich, funkcjonujący powszechnie pod mianem Ścieku, jawiły się niczym Olimp, bo bawili się tam ówcześni bogowie, herosi znani z ekranu i z pierwszych stron gazet, otoczeni haremem pięknych młodych dziewcząt. Tabloidy i plotkarskie portale internetowe wówczas nie istniały, a ówczesna prasa informowała głównie o rozmaitych kampaniach buraczanych i ziemniaczanych, o prawdziwych i domniemanych sukcesach gospodarczych, nie zaś o życiu znanych i sławnych ludzi – przez co na temat owych sław krążyły rozmaite, często rozdęte do granic absurdu, a nawet krzywdzące plotki, czego na własnej skórze doświadczył Czerwony Książę, Andrzej Jaroszewicz, po dziś dzień prostujący wyssane z palca bzdury na swój temat.
Niniejsza publikacja to opowieść o peerelowskich królach życia, zarówno tych powszechnie uwielbianych, jak i tych znienawidzonych ze względu na przynależność partyjną czy oskarżanych o zaprzedanie się systemowi. Wśród bohaterów nie zabraknie też i takich, którzy odważyli się płynąć pod prąd.
Józef Cyrankiewicz z Niną Andrycz na balu karnawałowym w 1958 roku
Józef Cyrankiewicz, nazywany często „wiecznym premierem” z powodu długoletniego trwania na stanowisku prezesa rady ministrów, obecnie kojarzony jest zazwyczaj z tragicznymi wydarzeniami poznańskiego czerwca 1956 roku i wygłoszonym wówczas haniebnym przemówieniem, w którym mówił o „odrąbywaniu rąk” podniesionych na władzę ludową. Dla współczesnych historyków jest też uosobieniem politycznego konformizmu. Pomimo że był trzykrotnie żonaty, Cyrankiewicz został zapamiętany jako mąż Niny Andrycz, słynnej aktorki, bez wątpienia najbardziej reprezentatywnej i reprezentacyjnej kobiety spośród wszystkich partnerek peerelowskich dygnitarzy. Dla wielu ludzi pamiętających czasy „słusznie minione” polityk ten był też uosobieniem elegancji, kultury osobistej oraz prawdziwym królem życia siermiężnego PRL-u. Bo Cyrankiewicz kochał luksus, pijał drogie alkohole, był smakoszem, jak również miłośnikiem drogich aut, którymi szalał na krajowych drogach. Był koneserem pięknych i niebanalnych kobiet. Prawdziwy król życia. Tylko że ten król chadzał na postronku komunistów i chociaż tak naprawdę jego decyzyjność jako szefa rządu była żadna, to jednak swoją osobą firmował wszystkie ich poczynania.
A przecież, podobnie jak inny aparatczyk tych czasów, Piotr Jaruzelski, przed wojną nigdy nie należał do ruchu komunistycznego. Co więcej, biorąc pod uwagę jego pochodzenie, komuniści mogliby go wręcz uznać za wroga klasowego, skoro nie dorastał, jak Gomułka czy Bierut, w środowisku robotniczym. Wręcz przeciwnie – rodzice Cyrankiewicza, urodzonego w Tarnowie 23 kwietnia 1911 roku, nawet nie zaliczali się do klasy średniej. Ojciec, po którym przyszły premier odziedziczył imię, Józef Cyrankiewicz, z zawodu był inżynierem geodetą i prowadził intratne przedsiębiorstwo budowlane, natomiast matka, Regina z domu Szlapak, była córką bogatego właściciela majątku oraz kilku tartaków w okolicy beskidzkiej wsi Brunary. Ich stan majątkowy powiększył się znacznie, kiedy na początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia przenieśli się do Krakowa, gdzie przedsiębiorczy Cyrankiewicz senior rozwinął bardzo dochodową działalność instalacji ogrzewania domów i mieszkań piecami renomowanej marki Schreier. Wiodło im się wówczas tak dobrze, że przeprowadzili się z czynszowego mieszkania do domu w willowym osiedlu przy ulicy Salwatorskiej. Na budowie nowego lokum Cyrankiewiczom udało się zaoszczędzić, ponieważ rodzice Reginy podarowali im drewno potrzebne na budowę. Przyszły żelazny premier PRL-u dorastał zatem w zamożnej mieszczańskiej rodzinie. Co więcej, jego ojciec był zaprzysięgłym endekiem i wyznawcą Dmowskiego, a nawet został aktywnym działaczem Narodowej Demokracji na terenie Galicji; tak więc ani poglądy, ani działalność inżyniera Cyrankiewicza nie znalazłyby akceptacji w oczach późniejszej władzy ludowej, z którą związał się syn.
Przyszły szef komunistycznego rządu i jego młodszy brat, Jerzy, wychowywani byli zatem w poczuciu godności narodowej; od wczesnego dzieciństwa wpajano im dumę z przynależności do narodu polskiego, a przy okazji uczono dziejów Polski. Zresztą historia była ulubionym przedmiotem małego Józia, który interesował się tym zagadnieniem ponoć jeszcze zanim nauczył się czytać. Tak przynajmniej sam opowiadał swojej ostatniej żonie, Krystynie Tempskiej-Cyrankiewicz. „W poczekalni jego ojca siedzieli klienci, a Józio podchodził do nich z książką o historii Polski i pytał: «Pan jest dorosły? To pan pewnie umie czytać» – wspominała opowieści swojego zmarłego męża. – I prosił interesantów, żeby mu przeczytali jakiś rozdział, bo domowników już zamęczył ciekawością”[1].
W szkole osiągał dobre wyniki, aczkolwiek nienawidził uczyć się czegokolwiek na pamięć. W ciągu swojej edukacji szkolnej zdołał „wykuć” tylko jedną pieśń starożytnego poety, Horacego, ale za to tak skutecznie, że jej treść pamiętał do końca swego życia i przy różnych okazjach cytował fragmenty utworu. Upodobał sobie zwłaszcza jeden: „Nienawidzę ciemnego motłochu i unikam go”. Podobno powtarzał ten wers tak często, że niektórzy uznali go za życiowe motto Cyrankiewicza, dość niezwykłe jak na polityka zwłaszcza kojarzonego z władzą ludową. Ze wspomnień jego kolegów ze szkolnej ławy wynika, że już w wieku szkolnym dał się poznać jako człowiek o charakterze pełnym sprzeczności. Jeżeli wierzyć tym opowieściom, młody Józef był wprawdzie zdolnym uczniem, indywidualistą i odludkiem chodzącym własnymi drogami, ale miał też zdolności przywódcze i bardzo lubił być w centrum uwagi. Dość nietypowe cechy jak na indywidualistę.
Dziwnym trafem Cyrankiewicz junior nie podzielał fascynacji politycznych ojca, skłaniał się bardziej ku socjalizmowi. Tak przynajmniej twierdzi znający go Jan Karski: te sympatie polityczne miały dojść do głosu, kiedy Józef uczył się jeszcze w klasie maturalnej. Z całą pewnością natomiast Cyrankiewicz był zagorzałym przeciwnikiem faszyzmu, czemu dał wyraz wkrótce po zdaniu matury w 1930 roku, kiedy do Polski przyjechał z oficjalną wizytą ówczesny włoski minister spraw zagranicznych, a jednocześnie jeden z najbliższych współpracowników Benita Mussoliniego – Dino Grandi, niezmiernie fetowany przez władze II RP. Dowodem owej sympatii dla faszystowskiego polityka było chociażby przyznanie mu Orderu Orła Białego przez prezydenta Mościckiego. Cyrankiewicz jednak owych uczuć nie podzielał, co więcej, miał odwagę swoją opinię zamanifestować publicznie, i to w dość spektakularny sposób. Po skończonym wykładzie włoskiego ministra, wygłoszonym w Krakowie dla studentów i wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, Cyrankiewicz podszedł, by wręczyć prelegentowi wiązankę krwistoczerwonych róż... z prośbą, by po powrocie do kraju Grandi złożył je na grobach socjalistów pomordowanych przez faszystów. Włoch bezzwłocznie sięgnął do swojej kieszeni i wyjął z niej portfel, by wręczyć bezczelnemu młodzieńcowi plik banknotów, prosząc go jednocześnie, by kupił kwiaty, które następnie złoży na mogiłach faszystów pomordowanych przez polskie władze. Cyrankiewicz pieniędzy nie przyjął i banknoty upadły na podłogę, skąd w pośpiechu zebrali je członkowie protokołu dyplomatycznego. Jak łatwo się domyślić, o bezkompromisowym maturzyście zrobiło się głośno, gdyż o tym bulwersującym wydarzeniu pisały wszystkie krakowskie (i nie tylko) gazety. Jednak owo odważne wystąpienie sporo kosztowało Cyrankiewicza, wywołało bowiem problemy z przyjęciem go na pierwszy rok studiów prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jak się okazało, w tej sprawie interweniowało nawet Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Obawiano się bowiem, że gdyby wieści dotarły do Rzymu, władze włoskie potraktowałyby to jako prowokację, co z kolei mogłoby wywołać protest faszystowskiego rządu i pogorszyć stosunki między Rzeczpospolitą a Włochami. Krewkiemu młodzieńcowi doradzono zatem, aby odczekał rok, aż sprawa przycichnie, i wówczas ponownie złożył papiery.
Wobec takiego obrotu sprawy Cyrankiewicz, zaraz po zdaniu egzaminu dojrzałości, zgłosił się na ochotnika do Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii, a rok później, odbywszy służbę wojskową i uzyskawszy stopień podporucznika, rozpoczął na Uniwersytecie Jagiellońskim studia prawnicze, których nigdy nie skończył. W wielu opracowaniach dotyczących przyszłego premiera można znaleźć uwagę, jakoby był on typem wiecznego studenta i bardziej od nauki interesował się rozrywkowym aspektem studiowania, a konkretnie – imprezowym studenckim życiem. Nie jest to do końca prawda, ponieważ ówczesny student w tym okresie zaangażował się także w działalność społeczną i polityczną. Początkowo został pacyfistą i działał w Akademickim Związku Pacyfistów (AZP), który z założenia miał być organizacją apolityczną, ale w praktyce skłaniał się ku organizacjom i partiom lewicowym. Cyrankiewicz bardzo szybko po wstąpieniu w szeregi związku dał się poznać jako znakomity mówca, dlatego powierzano mu wygłaszanie wszelkiego rodzaju przemówień czy prelekcji na wiecach i spotkaniach.
Do AZP należały także studentki, z których jedna zdobyła serce naszego studenta prawa. Trzeba zaznaczyć, że młody Cyrankiewicz w niczym nie przypominał dygnitarza, którego znamy z portretów i zdjęć z czasów powojennych. Nie był więc ani łysy, ani otyły, a jego twarz nie nosiła znamion nadużywania napojów wyskokowych. Jak wspomina Jan Karski, pamiętający przyszłego premiera z czasów młodości, Cyrankiewicz był „wysokim, szczupłym mężczyzną o regularnych rysach twarzy, ciemnych, krótko obciętych włosach, z rysującymi się zakolami nad czołem. Typem przystojniaka mogącego podobać się każdej kobiecie”[2]. Jego sercem zawładnęła studentka medycyny, Krystyna Munkówna, działaczka AZP i członkini Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, siostra Andrzeja Munka – znanego reżysera powojennego i czołowego przedstawiciela polskiej szkoły filmowej. Munkowie byli zasymilowanymi i ochrzczonymi Żydami; zresztą Ludwik Munk, ojciec Krystyny, Andrzeja i Joanny, inżynier budowy dróg i mostów, współpracował z Cyrankiewiczem seniorem. Jak się okazało, panna odwzajemniała uczucia Józefa i para wkrótce się zaręczyła; łączyło ich nie tylko uczucie, lecz także wspólnota poglądów i ideałów.
Z czasem jednak początkujący pacyfista coraz bardziej zbliżał się do ruchu socjalistycznego: podjął współpracę z pismem „Naprzód”, związanym z Polską Partią Socjalistyczną (PPS). Publikowane na łamach „Naprzód” artykuły pióra młodego Józefa zyskały spore grono czytelników. On sam regularnie bywał na zebraniach PPS-u, organizowanych wówczas w mieszkaniu jednej z członkiń partii, Wandy Wasilewskiej. Kto wie, może to właśnie jej płomienne przemówienia, z których słynęła, skłoniły Cyrankiewicza do wstąpieniu w szeregi tej formacji? Bo Wanda była wyśmienitą mówczynią i organizatorką; cenili ją za to partyjni towarzysze. Co ciekawe, przyszła komunistka, wielbicielka Związku Radzieckiego, wpatrzona w towarzysza Stalina jak w obraz, wychowała się w domu przesyconym patriotycznymi ideami, w którym obowiązywał nie tylko kult dziadka poległego w powstaniu styczniowym, lecz także kult Piłsudskiego, zaczynającego swoją karierę polityczną właśnie w szeregach PPS. Zresztą jej ojciec, Leon Wasilewski, był legionistą i zagorzałym zwolennikiem Marszałka. Mówiono nawet, że Piłsudski został ojcem chrzestnym małej Wandy; była to jednak tylko plotka, którą chętnie powtarzano po wojnie, kiedy Wasilewska dała się poznać jako zatwardziała komunistka. Faktem natomiast jest, że Piłsudski bywał w jej rodzinnym domu, a mała Wanda często siadywała u niego na kolanach. Kiedy dorosła, nie podzieliła jednak ojcowskich sympatii; wprawdzie wstąpiła do PPS-u, ale związała się z lewym skrzydłem partii.
Zdaniem Karskiego największy wpływ na edukację polityczną przyszłego peerelowskiego premiera wywarł jednak zupełnie inny działacz socjalistyczny, Adam Ciołkosz, który traktował Cyrankiewicza niemal jak syna. Trzeba przyznać, że młody Józef doskonale sobie radził, skoro wkrótce stał się w partii postacią rozpoznawalną i równie znaną, jak Wasilewska; jednak w przeciwieństwie do tej ostatniej Cyrankiewiczowi nawet nie przyszło do głowy opowiadać się za współpracą z komunistami, co więcej – był zdeklarowanym przeciwnikiem takiego rozwiązania. Należy zwrócić uwagę, że socjalizm przed wojną w niczym nie przypominał tego, czym stał się dla obywateli PRL-u, a PPS cieszyło się niemałym poparciem społecznym, wygrywało dużo mandatów w wyborach powszechnych i skupiało w swoich szeregach bardzo wartościowych ludzi. Zresztą dla socjalistów nadrzędnym dobrem była niepodległa Polska. Z kolei dla komunistów sprawa polska nie miała żadnego znaczenia, najważniejsze zaś było dobro proletariackich mas, oczywiście pod skrzydłami Związku Radzieckiego, który powinien opanować całą Europę i zmienić ją w ponadnarodową Republikę Rad. W tę stronę ewaluowały ostatecznie poglądy samej Wandy Wasilewskiej.
Cyrankiewicz jako działacz partyjny radził sobie wyśmienicie; zyskał wkrótce renomę wyśmienitego przywódcy i organizatora, jednak działalność partyjna negatywnie wpłynęła na jego naukę, na którą zaangażowanemu politycznie młodemu człowiekowi zwyczajnie zabrakło czasu. W 1936 roku znowu było o nim głośno, a to za sprawą strajków, które wówczas wybuchły w Krakowie. Wszystko zaczęło się od brutalnie spacyfikowanego przez policję strajku robotnic Polskich Zakładach Gumowych „Semperit”; w odpowiedzi na ten incydent Okręgowy Komitet Robotniczy PPS, w porozumieniu z Radą Związków Zawodowych, ogłosił 23 marca 1936 roku strajk powszechny. Niemały udział w realizacji tego śmiałego przedsięwzięcia miał Józef Cyrankiewicz, który wpadł na, jak się okazało, bardzo dobry pomysł, aby dystrybucję wezwania do dobowego strajku powszechnego zlecić krakowskim taksówkarzom. W efekcie wiadomość dotarła do wszystkich robotników i udało się zorganizować strajk powszechny. Uwiecznieniem był wiec przed siedzibą związku kolejarzy, na którym młody działacz wygłosił płomienną mowę, przy okazji zduszając w zarodku plany przedłużenia strajku. Jednak mimo starań i posłuchu, jaki mówca zyskał wówczas wśród robotniczej braci, sama akcja strajkowa zakończyła się tragicznie; bezpośrednio bowiem po wspomnianym wiecu protestujący ruszyli tłumnie ulicą Warszawską, a zebrane tam oddziały policyjne zupełnie przypadkowo otworzyły do demonstrujących ogień i zabiły ośmiu robotników, co doprowadziło do eskalacji buntowniczych nastrojów. Wówczas sytuację opanował Cyrankiewicz: wbrew stanowisku komunistów, którzy opowiadali się za rozwiązaniem siłowym, osobiście namówił strajkujących do rozejścia się, zapobiegając tym samym zamieszkom ulicznym i związanemu z tym rozlewowi krwi.
Młody polityk brał także udział w innych wydarzeniach, gdyż był przeciwny wszelkim przejawom faszyzmu czy skrajnego nacjonalizmu, które dochodziły w Polsce do głosu, gdy faszyzm nabierał znaczenia na zachodzie Europy. Jak wspomina Wanda Załuska, znająca Cyrankiewicza z czasów studenckich, w okresie nasilonych działań antysemickich przyszły premier czynnie zaangażował się w obronę studentów narodowości żydowskiej: „Wtedy bojówki napadały na Żydów, tworzono getto ławkowe. Cyrankiewicz zwoływał swoich kolegów z PPS, tramwajarzy i murem chronili żydowskich studentów, odprowadzali ich do sal wykładowych”[3]. Nic zatem dziwnego, że zaledwie dwudziestopięcioletni polityk cieszył się w szeregach PPS niekłamanym autorytetem i poważaniem, zyskał wręcz status nieformalnego przywódcy. W hierarchii partyjnej również piął się coraz wyżej, został nawet sekretarzem Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS w Krakowie. Wróżono mu wielką karierę.
Tymczasem on sam przymierzał się do zmiany stanu cywilnego, gdyż jesienią 1939 roku planował stanąć na ślubnym kobiercu. Jego plany matrymonialne, podobnie jak błyskotliwą karierę polityczną, przerwał 1 września 1939 roku wybuch II wojny światowej.
Biografowie zgodnie uznają, że II wojna światowa była cezurą w życiu Józefa Cyrankiewicza. Jak zauważa Piotr Lipiński, autor publikacji o wiecznym premierze PRL-u, „tak naprawdę mamy do czynienia z dwoma Cyrankiewiczami – z Cyrankiewiczem przedwojennym i z Cyrankiewiczem powojennym”[4]; przyglądając się bliżej jego biografii, trudno się z tą opinią nie zgodzić.
Wraz z wybuchem wojny przyszły premier na dobre zapomniał o swoich wcześniejszych pacyfistycznych poglądach; jako zdatny do służby wojskowej mężczyzna został zmobilizowany i brał udział w kampanii wrześniowej jako artylerzysta. Jednak wojskowy epizod Cyrankiewicza nie trwał długo, gdyż już 15 września, po przegranej bitwie pod Tomaszowej, trafił do niemieckiej niewoli. Wraz z innymi jeńcami znalazł się w pociągu wiozącego ich do jednego z oflagów, a w czasie tej przymusowej podróży spotkał innego żołnierza, Jana Nowaka-Jeziorańskiego, późniejszego dyrektora rozgłośni Radia Wolna Europa. Jak wspominał po latach szef najczęściej słuchanej, a jednocześnie systematycznie zagłuszanej w PRL-u stacji radiowej, wszyscy pasażerowie myśleli o ucieczce, ale tylko jeden Cyrankiewicz trzeźwo oceniał jej szansę. Zasugerował on pozostałym jeńcom, aby poczekać do momentu, kiedy pociąg będzie przejeżdżał w okolicach podkrakowskich Łagiewnik, gdzie mieszkali jego znajomi, którzy mogli udzielić zbiegom doraźnej pomocy. Kurier z Warszawy wspominał potem, że ów młody oficer pod żadnym względem nie był podobny do „późniejszego spasionego jak wieprz współwłaściciela Polski Ludowej. Ten późniejszy Cyrankiewicz tak dalece różnił się od tego, którego poznałem w niewoli, że w latach powojennych podejrzewałem w nim przez jakiś czas Wallenroda, który w sposobnej chwili odegra rolę, jakiej nikt się po nim nie spodziewał”[5].
Cyrankiewiczowi udało się zrealizować swój zamiar: wraz z kilkoma innymi jeńcami zbiegł z pociągu właśnie w pobliżu Łagiewnik, skąd było niedaleko do jego rodzinnego miasta, Krakowa. Kiedy tylko udało mu się zdobyć cywilne ubranie, skierował się prosto do własnego domu, w którym zastał tylko matkę. Jak się okazało, ojciec i młodszy brat, Jerzy (dziewiętnastoletni student medycyny), którzy także służyli w wojsku, zostali internowani w Rumunii, podobnie zresztą jak przedstawiciele polskich władz, na czele z prezydentem Mościckim. Jerzemu Cyrankiewiczowi ostatecznie udało się przedostać na Bliski Wschód; walczył tam w szeregach Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w Tobruku, a potem znalazł się w 2 Korpusie, z którym przebył kampanię włoską. Po wojnie nie chciał wrócić do socjalistycznej Polski i zamieszkał w Edynburgu, gdzie po skończeniu (rozpoczętych jeszcze w Polsce) studiów medycznych prowadził praktykę lekarską. Ze swoim bratem, peerelowskim dygnitarzem, nie utrzymywał żadnych kontaktów. Zresztą jeszcze przed wojną bracia niezbyt dobrze się dogadywali: dzieliła ich różnica, można nawet uznać, że przepaść poglądów politycznych, gdyż Jerzy poszedł w ślady ojca i został szczerym wszechpolakiem. Jak się okazało, wojna rozdzieliła Józefa także z ukochaną – Krystyna Munk, działająca w służbie medycznej, opuściła kraj, by dołączyć do formowanych we Francji polskich sił zbrojnych.
Cyrankiewicz krótko cieszył się pobytem w rodzinnym domu; jako zbieg słusznie obawiał się aresztowania przez władze okupacyjne, dlatego przeniósł się do znacznie jego zdaniem bezpieczniejszego mieszkania – mieszkania zaprzyjaźnionych Munków. Znalazł tam nie tylko schronienie, lecz także nową miłość: zakochał się w młodszej siostrze swojej byłej narzeczonej, Joannie, utalentowanej pianistce i tancerce, która jeszcze przed wojną udzielała się artystycznie na scenie awangardowego Teatru Artystów Cricot. W sierpniu 1940 roku para powiedziała sobie sakramentalne „tak”, a ceremonia zawarcia małżeństwa odbyła się w krakowskim kościele św. Szczepana.
Fakt założenia rodziny nie oznaczał jednak rozbratu z polityką. Gdy Cyrankiewicz brał ślub z Joanną, stał już na czele podziemnej organizacji PPS-WRN (ten drugi człon skrótu oznaczał: Wolność, Równość, Niepodległość) i nawiązywał ścisłą współpracę z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim, komendantem Obszaru Kraków Związku Walki Zbrojnej. Jako dowódca wysyłał regularnie sprawozdania do emigracyjnego rządu w Londynie. Swoim zwyczajem forsował też własne, nieszablonowe, a często nawet kontrowersyjne pomysły, jak chociażby propozycję, aby za pośrednictwem jego dawnej znajomej, Wandy Wasilewskiej, nawiązać kontakt z Sowietami i zaproponować im wspólną walkę z Rzeszą, co nie znalazło jednak uznania w oczach współpracowników. Dla zdecydowanej większości członków organizacji radziecka Rosja była takim samym wrogiem jak hitlerowskie Niemcy, dlatego pomysł spalił na panewce.
Cyrankiewicz wyjeżdżał często do Warszawy, gdzie odbywał tajne spotkania z innymi działaczami socjalistycznymi, w tym z Kazimierzem Pużakiem, organizatorem i sekretarzem generalnym PPS-WRN, oraz z Zygmuntem Zarembą, inicjatorem powołania Robotniczych Batalionów Obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku. Podróżując, Cyrankiewicz posługiwał się podrobioną legitymacją zatrudnionego w Warszawie inspektora „Społem”. To właśnie jego widziano na stanowisku pierwszego zastępcy delegata rządu na kraj. Istnieją także dowody, że był zaangażowany w pomoc Żydom w krakowskim getcie, natomiast Jan Karski, słynny kurier i emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, zawdzięcza mu życie.
W czerwcu 1940 roku Karski, przebywający wówczas na terenie Słowacji, wpadł w ręce gestapo. W tamtejszym więzieniu, nie będąc w stanie wytrzymać brutalnych tortur, próbował podciąć sobie żyły, ale został odratowany i przewieziony na teren okupowanej Polski. Gdy leżał w szpitalu w Nowym Sączu, zdawał sobie sprawę, że jeśli tylko poczuje się lepiej, znów trafi w ręce hitlerowskich oprawców, czego chciał uniknąć. „Dałem sygnał, że dłużej nie wytrzymam tortur, więc niech mi dostarczą albo truciznę, albo ratują – wspominał. – I Bór-Komorowski przysłał pigułkę cyjankali. Cyrankiewicz jednak wydał pieniądze PPS na zorganizowanie mojej ucieczki. «Tych pieniędzy potrzebowaliśmy na działalność partyjną, ale zdecydowałem, że powinniśmy ciebie ratować – nie zapomnij tego»”[6]. Karskiego udało się rzeczywiście uratować, w trakcie brawurowo zorganizowanej akcji: łączniczka przysłana przez Cyrankiewicza zjawiła się w szpitalu w przebraniu zakonnicy i przekazała więźniowi instrukcję, zgodnie z którą miał on się wymknąć do drugiego skrzydła budynku, skąd mógł bezpiecznie wyskoczyć przez okno. Kiedy tylko Karski wydostał się z budynku, czekający na niego konspiratorzy z PPS-WRN bezzwłocznie zaprowadzili uciekiniera do bezpiecznego miejsca schronienia. Karski doskonale zdawał sobie sprawę, komu tak naprawdę zawdzięcza wolność, dlatego kiedy później aresztowano Cyrankiewicza, zgłosił się na ochotnika do bojówki, która miała go uwolnić; był jednak zbyt ważny dla polskiego podziemia, by dowództwo zgodziło się na jego udział w tak niebezpiecznej akcji.
Cyrankiewicz został aresztowany 18 kwietnia 1941 roku i osadzony w więzieniu przy ulicy Montelupich, w którym przebywał do września następnego roku. W śledztwie zachował się godnie i dzielnie, nie ujawnił żadnych kontaktów ani współpracowników. W trakcie pobytu w więzieniu początkowo pracował jako sanitariusz w ambulatorium, którym kierował współwięzień, a zarazem lekarz, Józef Garbień. We wrześniu wraz z Garbieniem i innym lekarzem, Emanuelem Hałaczem, zdecydował się na ucieczkę. W realizacji zamiaru Polakom miał pomóc więzień narodowości niemieckiej, także zatrudniony w ambulatorium, którego zadanie polegało na dostarczeniu do wskazanego punktu grypsu z planami ucieczki. Niestety gryps wpadł w ręce gestapo, w wyniku czego trzej niedoszli uciekinierzy zostali poddani okrutnemu śledztwu. Hałacz nie wytrzymał tortur i zmarł, natomiast bestialsko pobici, wręcz zmasakrowani Cyrankiewicz i Garbień, zakuci w kajdany, trafili do ciemnicy, gdzie jakimś cudem przetrwali kolejne siedem tygodni. Po wyjściu z ciemnicy Cyrankiewicz, w przeciwieństwie do towarzysza niedoli, nie powrócił do poprzedniego zajęcia w ambulatorium więziennym. Przez krótki okres pracował jako mechanik w więziennej pralni, angażując się przy tej okazji w akcję dożywania więźniów przetrzymywanych na Montelupich. Na początku września 1942 roku znalazł się w transporcie więźniów skierowanych do KL Auschwitz.
Cyrankiewicz wprawdzie przetrwał obozową gehennę, ale obóz koncentracyjny opuścił już jako zupełnie inny człowiek; pobyt w Auschwitz zmienił go nie tylko pod względem moralnym, lecz również politycznym.
Józef Cyrankiewicz do oświęcimskiego obozu trafił 4 kwietnia 1942 roku i otrzymał numer 62933. Wówczas też po raz pierwszy ogolono mu głowę do gołej skóry i później, kiedy odzyskał już wolność, golił ją w ten sposób do końca życia.
W wielu publikacjach, zwłaszcza tych poświęconych działalności rotmistrza Witolda Pileckiego, który na ochotnika przedostał się do Auschwitz i tam zorganizował ruch oporu pod nazwą Związku Organizacji Wojskowej (ZOW), można spotkać się z opinią, jakoby przyszły premier został w obozie konfidentem gestapo. Mało tego: Cyrankiewicz miał też handlować kosztownościami skradzionymi Żydom, pełnić funkcję gestapowskiego rajfura dostarczającego strażnikom młode Żydówki w wiadomych celach, a nawet wybierać ludzi przeznaczonych na śmierć w komorze gazowej. Wedle tej wersji po wojnie przypisał sobie wielkie zasługi i przedstawiał się jako twórca obozowego ruchu oporu; a w sali poświęconej obozowemu ruchowi oporu w obozowym muzeum, na poczesnym miejscu, widniało jego zdjęcie, podczas gdy fotografii Pileckiego wcale tam nie było. Pilecki natomiast podczas pobytu w obozie miał się dowiedzieć o konfidenckiej działalność Cyrankiewicza i właśnie to sprawiło, że ten ostatni, już jako premier, nawet nie kiwnął palcem, aby ułaskawić skazanego na śmierć rotmistrza.
Tymczasem nie ma żadnego wiarygodnego dowodu na to, by przyszły premier współpracował w obozie z gestapo! Wręcz przeciwnie: jego współwięzień, Stanisław Kłodziński, pracujący jako pielęgniarz w obozowym bloku szpitalnym wraz Cyrankiewiczem, w swoim opracowaniu Józef Cyrankiewicz w obozie oświęcimskim, które opublikowano w „Przeglądzie Lekarskim” w 1990 roku, zadaje kłam tym oskarżeniom. Stwierdza, że premier zapisał się „na trwałe w historii KL Auschwitz jako więzień konspirator, wyróżniający się bardzo silną indywidualnością [...] odważny, przemyślny i doświadczony, umiejący podejmować oryginalne, bardzo ryzykowne i trafne decyzje w najtrudniejszych warunkach i sytuacjach obozowych. Jest to karta mało znana nawet historykom, a szerokim kręgom często w ogóle nieznana bądź uproszczona czy sfałszowana”[7]. Kiedy Kłodziński pisał te słowa, Cyrankiewicz już nie żył, a obywatele polscy mieli za sobą pierwsze wolne wybory; autor nie miał więc żadnego interesu w tym, by wybielać współwięźnia z Auschwitz. Kwestią obozowej przeszłości peerelowskiego premiera zajęli się także profesjonalni historycy. W połowie lat osiemdziesiątych doktor Adam Cyra, obecnie starszy kustosz oświęcimskiego muzeum, zbierał materiały do książki o innym więźniu Auschwitz i członku obozowego ruchu oporu – cichociemnym podporuczniku Stefanie Jasieńskim, działającym pod pseudonimem „Urban”. Podczas dokładnego przeglądania wszystkich zachowanych dokumentów Cyra nigdy nie natrafił na żadne materiały czy dowody, które świadczyłyby o nagannej postawie Józefa Cyrankiewicza. Także Piotr Lipiński, autor poczytnej biografii premiera, nie zetknął się z żadnymi dowodami na konfidencką działalność Cyrankiewicza. Lipiński zresztą przyjrzał się uważnie wysuwanym pod adresem premiera oskarżeniom oraz związanym z tymi relacjami świadkom – i doszedł do wniosku, że ludzie, którzy opisują go jako konfidenta, „albo nie byli w tym obozie wtedy, kiedy był Cyrankiewicz, albo opisują fakty, które ewidentnie nie mogły mieć miejsca, bo z kolei Cyrankiewicz wówczas nie był w obozie”[8]. Istnieje za to bogata faktografia związana z bohaterską rolą Józefa Cyrankiewicza w obozie, na czele z zachowanymi grypsami, wydanymi w formie książkowej w 2013 roku.
Prawdą natomiast jest, że Cyrankiewicz jako premier zachował zadziwiającą bierność wobec sprawy Pileckiego. Podczas pobytu w obozie siłą rzeczy dowiedział się o ruchu oporu organizowanym przez bohaterskiego rotmistrza, ale jego samego nigdy nie spotkał, natomiast słyszał o kierującym owym ruchem Tomaszu Serafińskim, bo właśnie pod takim nazwiskiem występował w obozie Pilecki. Zresztą sam rotmistrz w żadnym raporcie do Komendy Głównej AK, podobnie jak w raportach sporządzanych już po wojnie, nie wspomina o jakichkolwiek kontaktach z Cyrankiewiczem. W aktach procesowych próżno szukać wzmianki, jakoby premier w jakikolwiek sposób przyczynił się do skazania Pileckiego. „Obecnie nie ma także żadnych wiarygodnych dokumentów, które potwierdzałyby wyjątkowo negatywną rolę, jaką rzekomo miał odegrać Józef Cyrankiewicz podczas procesu rtm. Witolda Pileckiego w 1948 r. – twierdzi Adam Cyra. – W zaistniałej sytuacji niewątpliwie Józef Cyrankiewicz zachował się biernie, chociaż niewiele mógł pomóc, ponieważ wszelkie prośby o ułaskawienie rozpatrywał prezydent Bolesław Bierut, który rzadko korzystał z przysługujących mu uprawnień i z reguły zatwierdzał wcześniej zapadłe wyroki śmierci”[9].
Wiadomo natomiast, że Cyrankiewicz wprawdzie nigdy nie należał do ZOW, natomiast stał na czele komórki konspiracyjnej Organizacja Bojowa, w skład której weszło 140 więźniów, wcześniej członków PPS. W trudnej obozowej rzeczywistości organizował także żywność i leki dla chorych, a nawet podjął zamysł zorganizowania wśród więźniów powstania i planował ucieczkę, co mu się nie udało. Kiedy w jego baraku esesmani znaleźli cywilne ubranie i perukę, został skazany na powolną śmierć głodową w bunkrze śmierci. Uniknął jednak tak okrutnego końca: nowy komendant obozu, Artur Liebehenschel, po objęciu tej funkcji bezzwłocznie podjął decyzję o uwolnieniu skazańców. Pomimo tego traumatycznego doświadczenia Cyrankiewicz nadal kierował obozowym ruchem oporu, lecz już z oddziału zakaźnego obozowego szpitala, którego strażnicy niemieccy unikali jak ognia. Przebywał tam, symulując chorobę, co umożliwił mu zaprzyjaźniony pielęgniarz, robiący pacjentowi zastrzyki z nafty w nogę; dzięki temu lekarz mógł stwierdzić zgorzelinę, której w rzeczywistości nie było. Jak się okazuje, mało brakowało, a Cyrankiewicz stanąłby na czele powołanej latem 1944 roku Rady Wojskowej Oświęcim: został nominowany w październiku tego samego roku przez ówczesnego dowódcę Okręgu Śląskiego Armii Krajowej (AK), majora Zygmunta Waltera-Jankego. Co więcej, nominację „Rota”, jak brzmiał jeden z obozowych pseudonimów przyszłego premiera, poparł wcześniej inny więzień obozu, porucznik Wacław Stacherski (posługujący się pseudonimem „Nowina”), co też zadaje kłam oskarżeniom wysuwanym wobec premiera. Przecież oficer AK nie poparłby konfidenta i gestapowskiego rajfura. Jednak wspomniana nominacja została wstrzymana samowolnie przez zastępcę inspektora w Inspektoracie Bielskim AK. W owym czasie zresztą kierownictwo obozu wpadło na trop organizacji wojskowej działającej tuż pod ich nosem, ale Niemcom udało się jedynie ustalić pseudonim dowódcy i nic więcej.
Podczas pobytu w obozie Cyrankiewicz zetknął się też z austriackimi komunistami z Kampfgruppe Auschwitz i zapewne pod ich wpływem podpisał deklarację ideową, w której znalazło się twierdzenie, że gwarantem zwycięstwa i pokoju jest tylko przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Zapewne wówczas doszedł do wniosku, że idąca na Berlin Armia Czerwona przejedzie przez Polskę, która, co do tego nie miał złudzeń, dostanie się w strefę wpływów ZSRR. Uznał zatem, że aby nadal istnieć w polityce, musi z komunistami współpracować.
Uzupełnieniem pięknej karty obozowej Cyrankiewicza było jego zachowanie w trakcie marszu śmierci, jak nazywany jest marsz ewakuacyjny 56 tysięcy więźniów obozu, rozpoczęty 17 stycznia 1945 roku. Przywoływany wcześniej Kłodziński zaświadcza: „W czasie udręczającego marszu śmierci z Oświęcimia wykazał odporność, a nawet potrafił innych podtrzymywać nie tylko psychicznie, lecz także fizycznie. Dzięki temu kilkunastu współwięźniom – wycieńczonym, wygłodzonym, przemarzniętym, pokonującym zawieje śnieżne – uratował wtedy życie”[10]. Cyrankiewicz ostatecznie trafił do obozu w Mauthausen, gdzie doczekał wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Mógł wówczas zostać na Zachodzie (na co zdecydował się chociażby jego młodszy brat) – ale wrócił do kraju. Po powrocie do ojczyzny otwarcie mówił, że będzie współpracował z władzami, a w rozmowach z działaczami PPS – partii, której nadal był członkiem – „stale kładł nacisk na konieczność dostosowania się do warunków, w których Rosja otrzymała decydujący wpływ na losy wschodniej Europy”[11]. Mało tego, najwyraźniej po wojnie stracił hamulce moralne; uznał, że skoro w czasie okupacji, w więzieniu, a potem w obozie, znalazł się na samym dnie ludzkiego upodlenia, to resztę życia może przeżyć w dobrobycie, nie szczędząc sobie przyjemności. Sam mawiał, że wówczas „doznał tyle strasznego, że po wojnie po prostu chciał pożyć po ludzku. Pojeść, popić, zabawić się z dziewczynkami”[12]. I swój zamiar konsekwentnie realizował, przy okazji zaprzedając duszę czerwonemu diabłu.
Tak się szczęśliwie dla Cyrankiewicza złożyło, że obejmujący po wojnie władzę w kraju komuniści patrzyli na niego dość przychylnym okiem. Najwidoczniej uznali, że przedwojenny socjalista, działacz zaangażowany w obronę praw robotników, odważnie występujący przeciwko sanacji i niebojący się faszystowskiego ministra, w dodatku niekwestionowany bohater ruchu oporu organizowanego w Oświęcimiu, może być dla nich przydatny. Już w 1945 roku Cyrankiewicz znalazł się zatem we władzach koncesjonowanej przez komunistów PPS, a od 1948 roku wszedł w skład Rady Naczelnej tej formacji, pokonując przy okazji Edwarda Osóbkę-Morawskiego, chociaż to właśnie tamten cieszył się zaufaniem samego Stalina. Z kolei Cyrankiewicz cieszył się poparciem Londynu, gdyż działacze emigracyjni, na czele ze wspomnianym Nowakiem-Jeziorańskim, widzieli w nim istnego Konrada Wallenroda, który, kiedy tylko nadarzy się okazja, rozwali od wewnątrz system komunistyczny. Tu jednak Cyrankiewicz zawiódł ich całkowicie, bo nawet do głowy by mu nie przyszło wypowiedzieć posłuszeństwo Kremlowi, zwłaszcza że osoba generalissimusa napawała go autentycznym przerażeniem. Zresztą Stalina bali się wszyscy, z wyjątkiem Gomułki, ale tylko Cyrankiewicz otwarcie się do tego przyznawał.
Potrafił za to skutecznie wykłócać się z komunistami o miejsca dla członków PPS-u na liście wyborczej, a według podejrzeń części historyków miał nawet cichą nadzieję, że jego partii uda się zdobyć władzę na drodze wyborów. Został jednak bardzo brutalnie pozbawiony złudzeń, i to przez samego Stalina, kiedy w Soczi w 1946 roku radziecki przywódca wręczył Cyrankiewiczowi i towarzyszącemu mu Gomułce instrukcję na temat przyszłości Polski. Jednym z najważniejszych punktów było sfałszowanie nadchodzących wyborów, a misję tę polscy komuniści spełnili bez szemrania. Ku przerażeniu Cyrankiewicza Stalin ujrzał w nim idealnego kompana do kieliszka; w rezultacie polski wysłannik musiał spędzać z wodzem długie godziny na popijawach. I obaj mieli mocne głowy. „Stalin lubił pić – wyznał po latach pisarzowi Andrzejowi Szczypiorskiemu. – No to z kim miał pić? Z Bermanem? To przecież Żyd. Z Gomułką? Żaden był z niego pijak. To z kim miał pić? Ze mną pił. A ja się czułem nieswojo. Siedziałem tak obok niego i on mi dolewał. W pewnym momencie on mi dolał, spojrzał w oczy i powiedział: Ty mnie, Cyrankiewicz, nie lubisz. A ja odpowiedziałem: Skądże znowu, towarzyszu Stalin. I tak pochyliłem głowę, żeby nie patrzeć mu w oczy. Bo miał oczy jak szpileczki, diabelskie. I tak łeb schyliłem, żeby mi się łysina nie zaczerwieniła ze strachu, bo będę zgubiony”[13]. Radziecki przywódca jednak nie zorientował się, jakie uczucia żywi wobec niego polski polityk, zresztą wątpliwe, by zależało mu na sympatii Cyrankiewicza. Ten zaś robił dobrą minę do złej gry, doskonale bowiem wiedział, że Polska została sprzedana w Jałcie, a teraz jedyne, co można, to dołożyć wszelkich starań, aby nie została kolejną radziecką republiką. Tak przynajmniej twierdzi Lucjan Motyka, minister kultury i sztuki w latach 1964–1971. Jego zdaniem Cyrankiewiczowi czasem zdarzało się ujawniać swoje prawdziwe poglądy: kiedy na przykład dowiedział się, że zdaniem Nikity Chruszczowa Stalin był naturalnym synem przyrodnika o polskich korzeniach, Mikołaja Przewalskiego, nieopatrznie mruknął pod nosem: „Jeszcze tego nam brakowało”.
Tymczasem polityczna kariera Cyrankiewicza w Polsce nabierała rozpędu: w 1946 roku wszedł w skład Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, na którego czele stanął Edward Osóbka-Morawski, a po sfałszowanych na rozkaz Kremla wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1946 roku został premierem. 8 lutego następnego roku wygłosił swoje pierwsze i, jak miała pokazać przyszłość, nie ostatnie exposé. Cyrankiewicz był najdłużej urzędującym premierem w PRL – swój urząd sprawował od 1947 do 1970 roku, z przerwą w latach 1952–1954, kiedy został wicepremierem, a na czele rządu stanął Bierut. Rekordowo długo zasiadał też w rządzie: nieprzerwanie 24 lata i 25 dni – od 28 listopada 1946 roku do 23 grudnia 1970 roku. Dłuższym od niego rządowym stażem mógł się pochwalić jedynie Piotr Jaroszewicz. Nic zatem dziwnego, że nazywano go wiecznym premierem bądź wręcz „Józefem Żelaznym”, co nawiązywało do przydomku Feliksa Dzierżyńskiego (aczkolwiek peerelowski premier nie był krwiożerczym zbrodniarzem jak niesławny szef Czeka). Dowcipni Polacy mawiali nawet, że Cyrankiewicz jest najtańszym politykiem, gdyż dzięki jego trwaniu przy władzy nie trzeba zamawiać nowych portretów – a w owych czasach ściany urzędów, szkół i różnego rodzaju instytucji publicznych zdobiło nie tylko państwowe godło, lecz także zdjęcia ówczesnych przywódców. Zresztą na temat Cyrankiewicza krążyło wiele dowcipów, które bawiły także i jego, dlatego sam je powtarzał, a wręcz kolekcjonował. Ponoć nawet był autorem niektórych z nich. Mówiono na przykład, że dostał order Gwiazdy Betlejemskiej za... uporczywe trzymanie się żłobu. Inny popularny dowcip brzmiał: „Co najlepiej wyszło Cyrankiewiczowi jako premierowi? Włosy”.
Bez wątpienia jego największą porażką było doprowadzenie do „zjednoczenia” PPS-u z Polską Partią Robotniczą (PPR) w 1948 roku, które niektórzy historycy nazywają wręcz pogrzebem polskiego socjalizmu. I chociaż w jednym ze swoich przemówień określił to „jako przełomowe wydarzenie w historii ruchu robotniczego”, to w rzeczywistości bardzo przeżył kres istnienia swojej macierzystej formacji. Jego ówczesna żona, Nina Andrycz, twierdzi, że zdesperowany Cyrankiewicz chciał nawet popełnić samobójstwo, ale zdołała go od tego odwieść. Ponoć oświadczyła bez ogródek, że jeśli „chce wyskoczyć przez okno, dobrze, popchnie go, ale cała PPS nie wyskoczy, jest odpowiedzialny za kilkuset ludzi”[14]. Poza tym premier praktycznie został postawiony pod ścianą; wiedział przecież, że komuniści i tak noszą się z zamiarem likwidacji PPS-u, a jego samego w przypadku sprzeciwu czeka więzienie. Współcześni historycy ustalili także, że w mieszkaniu ówczesnego premiera założono nawet podsłuch. Cyrankiewicz ostatecznie zrezygnował z zamiaru targnięcia się na swoje życie, ale znalazł inne remedium, skutecznie tłumiące wszelkie zahamowania i rozterki moralne – alkohol. Odtąd coraz częściej sięgał po butelkę, aczkolwiek wcześniej również nie stronił od picia.
Patrząc na karierę Cyrankiewicz w PRL-u, można dojść do wniosku, że równie dobrze jak wiecznym, można byłoby go nazywać „wietrznym premierem”. Z zadziwiającą bowiem łatwością wyczuwał nawet najdrobniejszy podmuch politycznego wiatru i poddawał mu się niejako bezwolnie, dzięki czemu przetrwał najróżniejsze zawirowania i przemiany. W 1956 roku odegrał niemałą rolę w przywróceniu do władzy Gomułki, a jednocześnie zadbał, aby samemu się u władzy utrzymać; co mu się zresztą udało, mimo że inni politycy, skompromitowani przez stalinizm, zostali wówczas odstawieni na boczny tor. A przecież Cyrankiewicz miał na swoim koncie kilka poważnych wpadek, jak chociażby bierność w sprawie Kazimierza Pużaka, znanego działacza socjalistycznego, skazanego w 1947 roku w niesławnym procesie szesnastu. Natomiast w 1956 roku, w trakcie Poznańskiego Czerwca, wygłosił haniebne przemówienie, w którym powiedział: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”. Jak się okazuje, Cyrankiewicz wygłaszał już wcześniej podobne w tonie napastliwe mowy, ale ta akurat zabolała obywateli, i to bardzo, gdyż na poznańskich ulicach ginęli ludzie. Skompromitował się też w grudniu 1970 roku, kiedy w dość groteskowym przemówieniu mówił: „Odrzućcie od siebie prowokatorów, nie dawajcie posłuchu awanturnikom!”, a po zakończonym wystąpieniu... bezzwłocznie zmiął kartkę i wyrzucił ją do kosza. Najwyraźniej do wygłoszenia tego przemówienia nakłonił go Gomułka. I chociaż to nie Cyrankiewicz kazał strzelać do robotników protestujących na ulicach Gdańska i Gdyni, uczestniczył jednak w naradzie, na której podjęto taką decyzję. Wcześniej, w 1968 roku, wygłaszał przemówienia wpisujące się w nurt rozpętanej wówczas antysemickiej nagonki, nie protestował także, kiedy ludzie tracili posady w rządzie (i nie tylko) ze względu na żydowskie pochodzenie. I pomyśleć, że przed wojną ten sam człowiek aktywnie działał przeciwko wprowadzeniu getta ławkowego, a w czasie okupacji wspierał Żydów...
O ile jednak jako dygnitarz firmował wszystkie, nawet najbardziej haniebne, poczynania komunistów, to sam nie miał realnej władzy, bo premierem był malowanym. Jako szef rządu nie podejmował w zasadzie żadnej decyzji, na posiedzeniach Rady Ministrów czytał kryminały (przynoszone w takich samych teczkach, w jakich przechowuje się dokumenty), zresztą sprawy gospodarcze ani ekonomia zupełnie go nie interesowały. W przeciwieństwie do Gomułki, myślącego wyłącznie o sprawach gospodarczych, z przemysłem ciężkim na czele, a jednocześnie bagatelizującego ludzkie potrzeby szarych obywateli – Cyrankiewicz znacznie lepiej rozumiał ludzi. To on przekonywał pierwszego sekretarza, że cytryny należy sprowadzać, bo są źródłem witaminy C i powinno się je podawać dzieciom. Kiedy Gomułka upierał się, że kiszona kapusta jest lepszym źródłem tej witaminy, pewnego dnia, kiedy wspólnie pili herbatę, premier bez słowa podał mu, zamiast cytryny – miseczkę kiszonej kapusty. Obaj wykłócali się o import kawy, bo zdaniem sekretarza był to napój imperialistów i podejrzanych inteligentów, a kiedy Gomułka dowiedział się o przehandlowaniu nowego statku za dostawę kawy, co wbrew pozorom było dobrym interesem, dosłownie wpadł we wściekłość. Na uwagi Cyrankiewicza o konieczności dostarczenia szynki do sklepów odpowiadał natomiast, że zamiast tej wędliny zdrowiej jest zjeść – szczawiową z jajkiem...
Dla ogółu społeczeństwa, zwłaszcza w siermiężnych latach gomułkowskich, premier był, przynajmniej w pewnym stopniu, symbolem przedwojennej inteligencji. Z pewnością cieszono się, że to właśnie on, a nie siermiężny i zupełnie nienadający się „na salony” Gomułka, reprezentuje państwo polskie, zwłaszcza kiedy odwiedzał inne kraje w towarzystwie swojej małżonki, Niny Andrycz. Był inteligentny, elokwentny, elegancki, oczytany, władał kilkoma językami. Zazdroszczono mu też życia, jakie prowadził – bo Cyrankiewicz był sybarytą i nie rezygnował z żadnych życiowych przyjemności, do których należała też jazda samochodem. Był jedynym peerelowskim dygnitarzem, który sam prowadził swój samochód i jednym z nielicznych mogących się pochwalić posiadaniem prawa jazdy. Jeździł dobrze i szybko, a wchodzenia w wiraże uczył go podobno sam Sobiesław Zasada. Nierzadko podczas prowadzenia auta bezczelnie umykał ochroniarzom i lubił zabierać autostopowiczów. Często przekraczał dozwoloną szybkość i płacił mandaty. Pewnego dnia jeden z funkcjonariuszy drogówki, który zatrzymał go za przekroczenie dozwolonej prędkości i nie wiedział, z kim ma do czynienia, wyznał, że gdyby kierowca nie był tak podobny do premiera, wlepiłby mu mandat. Ale Cyrankiewicz szalał nie tylko za kierownicą aut; jego własnością było też inne luksusowe cacko: motorówka Riva Super Florida, zdaniem miłośników sportów motorowodnych – odpowiednik samochodu luksusowej marki. Ponieważ motorówka zachowała się do dzisiaj, wiadomo, że premier praktycznie jej nie używał – silnik ma bowiem bardzo mały przebieg. No cóż, premier miał słabość do takich luksusowych pojazdów, ale niekoniecznie musiał z nich korzystać: cieszył go już sam status posiadacza...
Jak przystało na miłośnika szybkiej jazdy, Cyrankiewicz poruszał się wyłącznie zagranicznymi pojazdami, sprowadzanymi do Polski za państwowe pieniądze. Miał słabość do mercedesów, ale nie tylko. W 1961 roku, podczas odwiedzin na Targach Motoryzacyjnych w Poznaniu, tak bardzo zachwycił się Jaguarem E-Type, że nakazał jego zakup. Rok później za sprawą Cyrankiewicza kupiono kolejne auto tej marki, które miało służyć ówczesnym dygnitarzom; tym razem był największy i najbardziej ekskluzywny czterodrzwiowy model X-Type. Pojazd w kolorze kości słoniowej, co odróżniało go od pozostałych, czarnych, limuzyn rządowych, został zakupiony i dostarczony w 1963 roku, a jego głównym użytkownikiem był właśnie premier. Ponoć barwa karoserii tego auta została wybrana z powodu pani premierowej. Cyrankiewicz zapewne z satysfakcją zasiadał za kierownicą jaguara, skoro pojazd przyspieszał do setki w zaledwie dziewięć sekund. Jak się okazuje, premierowi zależało też na rozwoju naszej rodzimej motoryzacji, co z kolei zupełnie nie interesowało Gomułki, który uparcie powtarzał, że ludzie mogą przecież jeździć autobusami. Cyrankiewicz należał do lobby partyjnego, którego członków nazywano wręcz „bandą Pol-Mota”, optującego za masową dostępnością samochodów na licencjach zagranicznych. I dopiął swego, ponieważ jeszcze przed nastaniem Gierka wysłannicy polskiego rządu wyjechali do Włoch i pozyskali licencję na Fiata 126p, a wcześniej w kraju uruchomiono produkcję innego pojazdu na włoskiej licencji – Fiata 125p. Obecnie jednak oba te samochody automatycznie kojarzone są z ekipą Gierka, a nie z Cyrankiewiczem.
Jak na sybarytę przystało, premier nie gardził też rozkoszami podniebienia; i chociaż jego żona, Nina Andrycz, pod koniec życia zapewniała, że jej Józef preferował prostą, niewyszukaną kuchnię, to z innych źródeł wynika, że był prawdziwym smakoszem. Wiadomo, że w rządowej rezydencji w Łańsku na Mazurach organizował wykwintne imprezy, na których na stołach pojawiała się nie tylko szynka, lecz nawet kawior, łosoś czy francuski koniak, natomiast kiedy wygłaszał w Sejmie przemówienia, ze stojącej na mównicy szklanki popijał – jako jedyny z ówczesnych polityków – nie zwykłą wodę mineralną, ale sprowadzany z zagranicy tonik Schweppsa. Jego zamiłowania do luksusu i wykwintnego jadła nie podzielał i wręcz nie rozumiał Gomułka, zadowalający się bardziej przaśnymi przyjemnościami. Pewnego dnia, w trakcie jednego z wystawnych przyjęć w Łańsku, premier dowiedział się o planowanej wizycie pierwszego sekretarza. Nie chcąc prowokować Gomułki, polecił bezzwłocznie usunąć zagraniczne przysmaki i zastąpić je swojską kaszanką, serem oraz kawą zbożową.
Taki król życia, za jakiego uchodził Cyrankiewicz, nie mógł się oczywiście obyć bez pięknych kobiet, których wokół niego nie brakowało.
Jak już wcześniej wspomniano, Cyrankiewicz podobał się kobietom, i to jeszcze zanim znalazł się w kręgu władzy, dlatego nigdy nie musiał specjalnie zabiegać o ich względy. Jego małżeństwo z Joanną, którą poślubił przecież z miłości, nie przetrwało nie tyle próby czasu, ile ciężkiej okupacyjnej rzeczywistości. Przeżycia wojenne, w tym pobyt w obozie pracy, wywołały u pierwszej żony Cyrankiewicza ciężką depresję, z którą chora nie potrafiła sobie poradzić. Jej małżonek starał się jej pomóc, dlatego wysłał Joannę do szpitala w Lublinie, prowadzonego przez najlepszego w tym czasie psychiatrę. Nie znalazł jednak w sobie tyle odwagi, by ją w tym szpitalu odwiedzić; natomiast przysyłał małżonce pieniądze, kwiaty i pełne słów otuchy listy. Brak odwiedzin tłumaczył nawałem pracy. Małżeństwo zakończyło się rozwodem w 1946 roku; pierwsza żona Cyrankiewicza ostatecznie przezwyciężyła chorobę i znalazła kolejną miłość. Wyszła ponownie za mąż, ale zachowała też swoje panieńskie nazwisko, znana więc była jako Munk-Leszczyńska. Początkowo pracowała w Ministerstwie Kultury i Sztuki; z czasem związała się z nowym medium – telewizją, w której powierzono jej przygotowywanie programów poświęconych folklorowi.
Cyrankiewicz, jeszcze formalnie jako mąż Joanny, nie stronił od damskiego towarzystwa i z czasem zyskał w pełni zasłużoną opinię playboya. Uwodził kobiety w ilościach hurtowych, a przy okazji obsypywał je bukietami kwiatów i drogimi prezentami. Sam przed sobą usprawiedliwiał się, mówiąc, że seks po prostu należy mu się po obozowych koszmarach, które przeżył. Niezbyt przejmował się tym, że cały kraj plotkował o jego domniemanych i rzeczywistych miłosnych podbojach, a do kręgu jego kochanek zaliczano najbardziej znane kobiety PRL-u, na czele z niekwestionowaną gwiazdą telewizji, Ireną Dziedzic, która związkowi z premierem miała zawdzięczać swoją karierę. Była to jednak wyłącznie niesprawdzona plotka, bo słynna dziennikarka poznała osobiście Cyrankiewicza dopiero w 1978 roku, kiedy już nie stał na czele rządu, za sprawą jego ówczesnej małżonki, doktor Krystyny Tempskiej. Wiedziano, że żadna kobieta nie odmówi przystojnemu Cyrankiewiczowi, umiejętnie roztaczającemu wokół siebie nimb władzy, najlepszy i najskuteczniejszy afrodyzjak. W podbojach miłosnych nie przeszkadzała mu nawet łysina; zresztą zawsze powtarzał, że ma tak kształtną głowę, że nie musi zakrywać jej włosami, w czym zresztą utwierdzały go zauroczone damy.
W końcu jednak trafił na kobietę, która wymagała więcej starań i zabiegów, i do tego zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Cyrankiewicz zobaczył swoją bogdankę na deskach teatru, gdy grała Dorymenę w sztuce autorstwa Wojciecha Bogusławskiego Szkoła obmowy. Była to wyjątkowo przyziemna rola w karierze Niny Andrycz, która zazwyczaj wcielała się w role królowych, księżniczek, a przynajmniej arystokratek. W dodatku cieszyła się statusem niekłamanej gwiazdy, który zdobyła jeszcze przed wojną, oraz opinią jednej z najbardziej eleganckich kobiet swoich czasów. Wysoka, zgrabna i nieco wyniosła, była marzeniem wielu mężczyzn, ale jej serce zdobył tak naprawdę tylko jeden – przedwojenny reżyser Aleksander Węgierko, którego Andrycz pokochała jeszcze jako studentka drugiego roku Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Była to trudna, chociaż odwzajemniona miłość, nie tylko ze względu na relację mistrz – uczennica; dodatkowo parę tę dzieliła spora różnica wieku. Sytuację komplikował fakt, że Węgierko był żonaty, a Nina znała jego żonę. W rezultacie, chociaż byli dla siebie stworzeni, jak twierdziła w wywiadach aktorka, ich miłość była uczuciem platonicznym, a ukochany Andrycz zginął w Grodnie w czerwcu 1941 roku. Aktorka nigdy o nim nie zapomniała: do końca życia zdjęcie reżysera wisiało w jej mieszkaniu na poczesnym miejscu i długo nie mogła się zdecydować na kolejny związek (o ile platoniczną relację z Aleksandrem można za takowy w ogóle uznać) – do chwili, gdy los postawił na jej drodze Józefa Cyrankiewicza.
Trzeba przyznać, że aby zdobyć serce upragnionej kobiety, Cyrankiewicz umiejętnie zabrał się do dzieła. „W kilka dni po premierze dostałam wyjątkowo ładne róże z karteczką, na której stały tylko dwie litery «J.C.» – wspominała po latach Andrycz. – Nikt z moich znajomych – ani bliższych ani dalszych – nie miał takich inicjałów. Położyłam karteczkę przed lustrem, wśród szminek, potem gdzieś się zawieruszyła. Pod koniec stycznia, a może już na początku lutego, Szkołę obmowy oglądali jacyś goście zagraniczni. Przy tej okazji podano mi już na scenę przepiękne herbaciane róże. Byłam przekonana, że od cudzoziemców. Gdy otworzyłam kopertę, znów zobaczyłam litery «J.C.». Tym razem schowałam karteczkę”[15]. Niedługo potem, kiedy podbiła publiczność kreacją Kasandry w Orestei, znowu otrzymała bukiet kwiatów z karteczką opatrzoną tajemniczymi inicjałami. Zaintrygowana aktorka postanowiła w końcu dowiedzieć się, kim jest ten wytrwały wielbiciel. Pomógł jej w tym znajomy Zbigniew Mitzner, wtajemniczony w całą sprawę przez Cyrankiewicza; nie tylko wyjawił Andrycz nazwisko, lecz także poznał ją z premierem. Nina była nim zauroczona, gdyż Cyrankiewicz prezentował się wówczas bardzo dobrze. „Był on, jak podawała ówczesna prasa, najmłodszym urzędującym premierem w Europie. A.D. 1947, w czerwcu, miał bardzo szczupłą wysportowaną sylwetkę i bardzo niebanalną męską urodę – odnotowała we wspomnieniach spisanych pod koniec życia. – Golił mianowicie głowę, niewątpliwie wiedząc, że ma ładny kształt czaszki. To samo robił w Hollywoodzie Yul Brynner. Taki zabieg rozjaśniał regularne rysy twarzy, wydobywając z niejako marmurowego tła żywe, ciemne oczy i zmysłowe usta”[16]. Kiedy para spotkała się po raz pierwszy, Cyrankiewicz był nie tylko przystojny, lecz również nie miał opinii komucha; wszak uważano go za socjalistę, działającego w strukturach PPS, partii, z której wywodził się przecież sam Józef Piłsudski.
Pomimo że Cyrankiewicz zrobił na Andryczce, jak nazywała aktorkę warszawska publiczność, niemałe wrażenie, to jednak nie zdobył jej uczucia. Premier nie był jednak mężczyzną, który łatwo dawał za wygraną, tym bardziej że opór wyniosłej Niny jeszcze dodawał całej sprawie pikanterii. Kibicował mu Mitzner, z uporem opowiadający Ninie o zaletach jej wielbiciela, a także dyrektor Szyfman, który robił to z dość pragmatycznych względów: zdawał sobie bowiem sprawę, że posiadanie w zespole aktorki, która jest żoną jednego z prominentnych peerelowskich dygnitarzy, przyniesie wymierne korzyści również samemu Teatrowi Polskiemu. W owych siermiężnych czasach podstawą zdobycia jakichkolwiek dóbr nie był stan posiadania, a znajomości, zwłaszcza że placówki kulturalne otrzymywały wszelkiego rodzaju materiały potrzebne chociażby na budowę scenografii czy uszycie kostiumów z tak zwanego przydziału. A Szyfman znał Ninę zbyt dobrze, by nie zdawać sobie sprawy, że nikt i nic, z Cyrankiewiczem włącznie, nie skłoni jej do rozstania się ze sceną.
I tak było rzeczywiście: Andrycz w końcu zgodziła się wyjść za swojego wytrwałego wielbiciela, ale zapowiedziała mu, że nie zrezygnuje ze sceny. Poza tym oświadczyła Cyrankiewiczowi, że zatrzyma swoje nazwisko, nie będą mieć dzieci i będą sypiać w oddzielnych sypialniach. Premier zgodził się na wszystkie warunki z wyjątkiem tego ostatniego, ale po kilku latach małżeństwa Nina i tak wymusiła na partnerze przeprowadzkę do osobnej alkowy. Tolerował też fotografię nieodżałowanego Węgierko wiszącą na ścianie, aczkolwiek czasami narzekał na panującą w jego domu nekrofilię.
Para stanęła na ślubnym kobiercu w 1947 roku i dwa lata po ślubie zamieszkała w luksusowym, liczącym ponad sto siedemdziesiąt metrów kwadratowych, apartamencie przy alei Róż 8. Była to bardzo elitarna ulica, jeszcze przed wojną uchodząca za najpiękniejszą w stolicy, dlatego w czasach II RP zlokalizowane były tam głównie zagraniczne ambasady i poselstwa. Chociaż aleja Róż, podobnie jak cała Warszawa, ucierpiała w czasie wojny, to odbudowane z pietyzmem domy nawiązywały do międzywojennej architektury. W tej nadal eleganckiej dzielnicy mieszkali dygnitarze oraz literaci, oczywiście wyłącznie ci posłuszni władzy ludowej. W domu pod numerem 6 mieszkał słynny poeta, Konstanty Ildefons Gałczyński, sąsiadujący dosłownie przez ścianę ze swoim kolegą po piórze, Władysławem Broniewskim. Z kolei na parterze rezydował poeta i znany felietonista, którego ciętego pióra bali się wszyscy przedwojenni aktorzy i reżyserzy teatralni, Antoni Słonimski, natomiast mieszkanie na ostatnim piętrze należało do Leona Kruczkowskiego. Wśród takich sąsiadów kochająca sztukę i scenę Nina musiała czuć się doskonale, a dużym atutem mieszkania przy alei Róż była bliskość Belwederu, Komitetu Centralnego i Urzędu Rady Ministrów, natomiast okolica była cicha, spokojna i bardzo urokliwa. Mieszkanie w sąsiedztwie literatów miało też swoje złe strony, o czym małżonkowie przekonali się, kiedy pewnego dnia do ich drzwi zapukał Gałczyński i bezceremonialnie zapytał panią domu, gdzie jest łazienka. Otrzymawszy odpowiedź, wszedł do wskazanego pomieszczenia, rozebrał się i wziął kąpiel, jakby był u siebie w domu, a dokonawszy ablucji, ubrał się i wyszedł. Zdumionej Ninie oświadczył natomiast, że zawsze marzył o tym, aby wykąpać się w łazience premiera...
Jak wspomniano, Cyrankiewicz jako mąż Niny musiał tolerować fakt, że ze ściany jego własnego mieszkania przygląda mu się ze zdjęcia niegdysiejszy ukochany małżonki, a także to, że dla jego żony najważniejsza była scena. Mówiono, że premier, przechodząc koło Teatru Polskiego, w którym grała Andrycz, jak przystało na dżentelmena – obowiązkowo uchylał kapelusza. Jak się okazuje, niezależna i wyemancypowana pani premierowa stwarzała też niemało kłopotu specjalistom od dyplomacji, nie zgadzała się bowiem na wydrukowanie na swoich wizytówkach napisu w obowiązującym w dyplomacji języku francuskim: „Madame Józef Cyrankiewicz”, co można przetłumaczyć jako „pani Józefowa Cyrankiewicz”. Ceniąca sobie niezależność aktorka ostatecznie wyraziła zgodę na adnotację „Nina Andrycz-Cyrankiewicz”, ale w życiu zawodowym używała wyłącznie panieńskiego nazwiska. Co więcej, odważyła się nawet narazić samemu Stalinowi, kiedy na wieść o planowanym przez dyrekcję teatru odwołaniu, ze względu na jej nieobecność, przedstawienia Cyd bezzwłocznie pojechała na lotnisko, by wsiąść w lecący do Warszawy samolot i stanąć na scenie. Swoim wyczynem wprawiła w przerażenie wszystkich członków delegacji polskiej, bojących się reakcji generalissimusa. Tymczasem dyktator wcale nie poczuł się urażony, stwierdził tylko, że najwidoczniej pani Cyrankiewiczowa musi bardzo kochać swoją pracę...
Nina Andrycz w zasadzie pełniła funkcję odpowiednika pierwszej damy PRL i, kiedy tylko pozwalały jej na to zawodowe obowiązki, podróżowała za granicę razem z mężem. Zawsze elegancko ubrana, władająca obcymi językami i mająca nienaganne maniery, które wyniosła z domu, spełniała się w tej roli znakomicie. Prasa chętnie pisała o podróżach premierostwa, zwłaszcza tak egzotycznych jak wyprawa do Azji w 1961 roku, w trakcie której Cyrankiewiczowie odwiedzili między innymi Chiny, Tajlandię i Kambodżę. W owych peregrynacjach towarzyszył im znany dziennikarz, Zygmunt Broniarek, systematycznie wysyłający korespondencję do kraju. „W Indiach jeździliśmy na słoniu – relacjonował Zygmunt Broniarek – Cyrankiewicz i pani Nina, pod palakinem, na samym grzebiecie słonia, a ja – gdzieś na jego pupie. «Szpilki» miały ubaw, ponieważ po raz pierwszy w historii sprawdziło się fizycznie słynne powiedzenie «Słoń a sprawa polska». Zamieściły one na okładce karykaturę państwa Cyrankiewiczów na słoniu z takim właśnie podpisem”[17]. Premier, który miał poczucie humoru, nie zareagował negatywnie na ten tytuł, aczkolwiek, jak wspominał po latach sam Broniarek, wszystkie artykuły dotyczące relacji z pobytu premierostwa za granicą musiały być przez Cyrankiewicza przejrzane i autoryzowane, co oznaczało czasami konieczność usunięcia dość obszernych fragmentów. Na szczęście dla potomnych, kiedy PRL było już tylko wspomnieniem, dziennikarz opowiadał o tej pamiętnej podróży, w tym o wydarzeniach czy incydentach, o których wówczas nie mógł pisać. Wspominał na przykład, że w trakcie bankietu ku czci dostojnych gości w Korei Północnej premier wraz z Kim Ir Senem wypili aż osiem naparstków mocnej wódki, a mimo to jako jedyni ze wszystkich obecnych zachowali trzeźwość. W Birmie natomiast Cyrankiewicz wyróżnił się spośród polskiej delegacji, ponieważ jako jedyny miał na sobie... niepocerowane skarpetki, o czym Broniarek przekonał się naocznie podczas wizyty w Złotej Pagodzie Szewdagon, gdzie należało wejść bez butów. Z kolei w Indiach Hindusi przydzieleni do obsługi polskich gości najniżej schylali się w ukłonach przed Niną, dosłownie zamiatając proch spod jej stóp, a kiedy któryś z Polaków spytał, dlaczego tak robią, odpowiedzieli, że mają przecież do czynienia z królową.