Krzysztof Krawczyk życie jak wino - Kosmala Andrzej - ebook

Krzysztof Krawczyk życie jak wino ebook

Kosmala Andrzej

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie jak winouzupełniona, oficjalna (auto)biografia Krzysztofa Krawczyka, opowieść na dwa głosy: artysty oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmali.

Całe życie wielkiego piosenkarza aż po jego ostatnie dni. Tylko w tej książce przeczytacie o niespotykanej męskiej przyjaźni, dowiecie się, jak wyglądały kulisy sławy i barwne życie Krzysztofa Krawczyka, a także zapoznacie się z anegdotami i wcześniej nieznanymi faktami. Całość dopełniona wypowiedziami współpracowników artysty i jego najbliższych przyjaciół. Wielką gratką dla fanów artysty będzie bogaty materiał ilustracyjny – zdjęcia z prywatnego archiwum Artysty.

,,Kończę Drugi Rozdział, ten ostatni, książki Życie jak wino. W tej odsłonie towarzyszyłeś mi duchem, przywoływałeś pamięć, prowadziłeś pióro w mojej dłoni. I zaprosiłeś do wspomnień swoich najbliższych Przyjaciół i Współpracowników.

Ty już wypiłeś wino swego życia. Ja dopijam swoje i zastanawiam się, kiedy skosztuję jego ostatni haust. Ty, wędrując po winnicy niebiańskiej, raczysz się nektarem z jej owoców. Czy to drugie życie też jest jak wino? Choć w wieczystej rzeczywistości zapewne smakuje inaczej. A Ty, wznosząc kielich wina, nucisz naszą piosenkę:

Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino,

Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć,

Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć,

Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć!

ANDRZEJ KOSMALA (maj, 2021)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 624

Oceny
3,9 (18 ocen)
9
2
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Janicka_Marta

Z braku laku…

Zbyt dużo wywodów managera o sobie samym 🤦‍♀️
00

Popularność




Pro­log

Dnia 5 kwiet­nia w Roku Pań­skim 2021 odszedł do wiecz­no­ści Krzysz­tof Kraw­czyk. Śpie­wak, który swym gło­sem pozy­skał wiel­kie rze­sze fanów. Dziś śpiewa już tylko Bogu na wyso­ko­ściach. I modli się jak za życia ziem­skiego: a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Śpie­wał za życia na chwałę Pana i ku rado­ści ludzi. A kto śpiewa, to jakby modlił się dwa razy.

Dnia 10 kwiet­nia tegoż roku odpro­wa­dzi­li­śmy go tłum­nie i god­nie na miej­sce spo­czynku. Tymi sło­wami przy­szło mi poże­gnać nad trumną mego przy­ja­ciela, arty­stę i współ­twórcę książki, którą macie, Dro­dzy Czy­tel­nicy, przed sobą:

Kochany Krzysz­to­fie!

Nie chcia­łem zabie­rać głosu w tej trud­nej chwili. Byłem w końcu przy Tobie czło­wie­kiem dru­giego planu. Jesteś w moich myślach, wspo­mnie­niach, modli­twie…

I w pio­sen­kach, które two­rzy­li­śmy wspól­nie przez czter­dzie­ści sie­dem lat.

Popro­siła mnie jed­nak Twoja uko­chana żona Ewa, bym powie­dział kilka słów, któ­rych ona nie ma siły dziś, w tej cięż­kiej dla niej chwili, powie­dzieć…

Pro­siła mnie, bym Ci powie­dział: nie żegnaj, lecz do widze­nia…

Bo cóż powie­dzieć w takiej chwili?

Niech pozo­sta­nie mil­cze­nie – jak mówił Święty Jan Paweł II.

Ale po Tobie, Krzy­siu, nie pozo­sta­nie mil­cze­nie! Pozo­staną cudowne nagra­nia wyśpie­wane nie­po­wta­rzal­nym gło­sem. Pan Bóg dał Ci talent, a Ty tego daru nie zmar­no­wa­łeś!

Non omnis moriar…

Nie wszystko umiera, kiedy odcho­dzi tak Wielki Arty­sta!

Na ostat­niej swo­jej pły­cie, która nosi wiele zna­czący tytuł Hory­zont, śpie­wasz sło­wami Macieja Świ­toń­skiego:

Hory­zont wzywa za swój brzeg

Do niego cią­gle podą­żamy

Jedyna droga, jeden cel

Idziemy wciąż

I wciąż cze­kamy…

Ty, Przy­ja­cielu, już jesteś za tym hory­zon­tem…

A my wciąż cze­kamy!

Do zoba­cze­nia, Krzysz­to­fie!

Ale zanim spo­tkamy się za hory­zon­tem, spo­tkamy się, Dro­dzy Czy­tel­nicy, z Krzysz­to­fem na łamach tej szcze­gól­nej książki. Jej pierw­sza wer­sja uka­zała się w 2010 roku. Napi­sa­li­śmy ją wspól­nie: arty­sta i jego mene­dżer. Teraz, Krzysz­to­fie, podejmę się trudu opi­sa­nia ostat­nich czter­na­stu lat Two­jego barw­nego życia i umiesz­czę to w dru­gim roz­dziale, nie­stety – ostat­nim. Posta­ram się uczy­nić wszystko, co w mojej mocy, by duch pierw­szej czę­ści pozo­stał na dal­szych stro­ni­cach jako opis dzieła naszego życia. Przy­wo­łam zda­rze­nia z tych final­nych lat poprzez moje wspo­mnie­nia, cytaty Two­ich wypo­wie­dzi i Two­ich przy­ja­ciół. Wszystko w myśl tytułu tej książki i słów naszej pio­senki:

Życie jest za krót­kie, żeby pić marne wino

Życie jest za krót­kie, by miło­ści dać zgi­nąć

Życie jest za krót­kie, żeby się nie spie­szyć

Życie jest za krót­kie, by się nim nie cie­szyć…

Andrzej Kosmala

Roz­dział pierw­szy

Wstęp do roz­działu pierw­szego

Książka Życie jak wino jest opo­wie­ścią o dro­dze życio­wej i karie­rze arty­stycz­nej Krzysz­tofa Kraw­czyka. Opo­wie­ścią popro­wa­dzoną na dwa głosy: przez boha­tera książki – pio­sen­ka­rza z ponad 47-let­nim dorob­kiem, tra­fia­ją­cego do wszyst­kich poko­leń Pola­ków, oraz jego mene­dżera – Andrzeja Kosmalę, który współ­pra­cuje z arty­stą 36 lat, jest pomy­sło­dawcą i reali­za­to­rem kon­cep­cji arty­stycz­nych, pro­du­cen­tem nagrań, auto­rem tek­stów, a nade wszystko przy­ja­cie­lem, a więc czło­wie­kiem, który nie tylko z racji zawo­do­wych, ale rów­nież oso­bi­stych rela­cji wie wszystko o Kraw­czyku. Współ­pra­co­wał też w prze­szło­ści z wie­loma innymi gwiaz­dami pol­skiej estrady. Ale Kraw­czyk był zawsze naj­waż­niej­szy.

Nie od dziś wia­domo że za naj­więk­szymi nawet gwiaz­dami pio­senki świa­to­wego for­matu stali i stoją ludzie dru­giego planu, nie­wi­doczni, ale pocią­ga­jący za sznurki tego mecha­ni­zmu zwa­nego gwiazdą. Nie byłoby Elvisa Pre­sleya bez „Puł­kow­nika” Par­kera, Beatle­sów bez Briana Epste­ina, Edith Piaf bez Bruno Coqa­trixa, Char­lesa Azna­vo­ura, Gil­berta Bécaud, Dalidy bez Eddiego Barc­laya, Johnny’ego Hal­ly­daya i Mire­ille Mathieu bez Johnny’ego Starka czy Célin Dion bez René Angélila, w życiu pry­wat­nym jej męża. To są naj­bar­dziej znane przy­kłady. Jest ich mno­gość, co potwier­dza regułę.

Wiele pisano na ten temat, ale ni­gdy wcze­śniej nie powstała auto­bio­gra­fia napi­sana wspól­nie przez arty­stę i jego mene­dżera, która odsła­nia­łaby kulisy tego, co znane od frontu, która poka­zy­wa­łaby arty­stę także „od kuchni”.

I oto przed Pań­stwem auto­bio­gra­fia dwóch męż­czyzn pocho­dzą­cych z róż­nych śro­do­wisk, któ­rych drogi życiowe i zawo­dowe splo­tły się w pew­nym momen­cie i wiodą wspól­nie przez 36 lat. To rekord w skali świa­to­wej. Nie można było napi­sać tej książki bez opi­sa­nia tła, na któ­rym walka o pozy­cję Kraw­czyka na muzycz­nym topie się odby­wała. Stąd w książce zna­la­zło się wiele wąt­ków, które pozor­nie tylko bie­gną na obrze­żach kariery arty­sty. Auto­rzy chcą odsło­nić kulisy dzia­łań w tej branży, w któ­rej nie wystar­czy być dobrym i mieć rację. Trzeba jesz­cze przez dzia­ła­nia zaku­li­sowe umieć to sprze­dać.

Auto­rzy na prze­mian opo­wie­dzą o liczą­cej ponad 47 lat arty­stycz­nej dro­dze Krzysz­tofa Kraw­czyka, w tym o swo­jej 36-let­niej przy­jaźni i współ­pracy. Opo­wieść ma się spla­tać w jeden ciąg. Do Andrzeja Kosmali nale­żeć będzie opo­wie­dze­nie o wielu rze­czach, o któ­rych Kraw­czyk nie chce mówić lub po pro­stu mu nie wypada. Wspo­mnie­nia, aneg­doty, reflek­sje i wnio­ski umiesz­czone zostały na tle Pol­ski dwóch sys­te­mów eko­no­miczno-spo­łecz­nych, a szcze­gól­nie na tle zmian ustro­jo­wych ostat­nich 20 lat, adap­ta­cji do nowej rze­czy­wi­sto­ści gwiazdy zro­dzo­nej w PRL-u, która pró­bo­wała szu­kać tej dru­giej Pol­ski na 10-let­niej emi­gra­cji w USA.

Auto­rzy pra­gną poka­zać, że w wypadku arty­sty wize­ru­nek to jedno, a czło­wiek to dru­gie, cho­ciaż kiedy trafi się już w tryby show-biz­nesu, to w pewien spo­sób życie arty­sty prze­staje nale­żeć do niego, a sława tak czę­sto znie­sła­wia.

Droga Krzysz­tofa Kraw­czyka to w oczach widzów dużo rado­ści, suk­ce­sów, zabawy, pie­nię­dzy, kobiet, sławy. Ale tak naprawdę, jak to zazwy­czaj bywało, to przede wszyst­kim walka o prze­trwa­nie, walka o sym­pa­tię ludzi, walka z branżą muzyczną i medialną, wresz­cie walka z samym sobą, żeby nie zapła­cić za to wszystko ceny naj­wyż­szej, jak to wcze­śniej uczy­niło wielu.

Mogę panu oddać pie­nią­dze za bilet!

Andrzej Kosmala: Było to gdzieś na początku lat 70. dwu­dzie­stego wieku. Tru­ba­du­rzy, zespół nie­zwy­kle popu­larny, ale przeze mnie (dzien­ni­ka­rza radio­wego) bar­dzo nie­lu­biany, zawi­tał do mojego Pozna­nia. Tru­ba­du­rzy nale­żeli do grona pol­skich zespo­łów, które ude­rzały w ton folk­lo­ry­styczny. Choć folk był wtedy modny na całym świe­cie, to jed­nak Tru­ba­du­rzy swe zain­te­re­so­wa­nia fol­kowe nazbyt prze­nie­śli na wschód. W kraju im to szko­dziło, ale w Związku Radziec­kim gra­ni­czyli popu­lar­no­ścią z Beatle­sami i Pie­śnia­rami. Była to jedna z ostat­nich muta­cji per­so­nal­nych tego zespołu, z wybi­ja­ją­cym się już wyraź­nie na soli­stę Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem i bar­dzo zdolną solistką, zupeł­nie nie­pa­su­jącą do tego towa­rzy­stwa, moją przy­ja­ciółką, jesz­cze z zespołu Tar­pany, Haliną Żyt­ko­wiak – w życiu pry­wat­nym part­nerką Krzysz­tofa. Posze­dłem na kon­cert, nie tyle Tru­ba­du­rów, co wła­śnie po to, by spo­tkać dawno nie­wi­dzianą Halinę. Po kon­cer­cie uda­łem się do niej za kulisy Auli Uni­wer­sy­tec­kiej w Pozna­niu. Przy­wi­ta­łem ją groź­nym, apo­dyk­tycz­nym i do tego gło­śnym tek­stem: Gdzieś ty tra­fiła? Do tych ruskich kle­zme­rów? Jak ten Kraw­czyk śpiewa, to mam wra­że­nie, że zaraz (prze­pra­szam za wyra­że­nie) „pawia” puści do mikro­fonu! Nie widzia­łem, że za mną stoi roz­da­jący auto­grafy Krzysz­tof Kraw­czyk. Pod­szedł do mnie z groźną miną – choć jeste­śmy tego samego wzro­stu, to wydał mi się dużo wyż­szy ode mnie – i ryk­nął jak do mikro­fonu: Jak się panu nie podoba, to mogę oddać pie­nią­dze za bilet!

Nosi­łem wtedy w kla­pie mary­narki zna­czek Pol­skiego Radia. Gdy rzu­cił okiem na ten zna­czek, w jed­nej chwili zła­god­niał jak bara­nek. Zmie­nio­nym nie do pozna­nia gło­sem zaczął mi tłu­ma­czyć, jaka to ciężka praca to śpie­wa­nie, jak trudno jest spro­stać ocze­ki­wa­niom publicz­no­ści… Muszę powie­dzieć, że kiedy tak do mnie prze­ma­wiał, a wła­ści­wie się tłu­ma­czył z trud­no­ści, jakie spra­wia ten zawód, poczu­łem do niego nieco sym­pa­tii. W końcu komu wtedy było lekko?

W jed­nej chwili zro­zu­mia­łem, że nie­bez­pieczne i nie­spra­wie­dliwe jest takie osą­dza­nie arty­stów, bo są to tacy sami ludzie, uwi­kłani w różne sprawy, i trudno z góry stwier­dzić, co im naprawdę w duszy gra. Mia­łem wtedy 24 lata; wycho­wany na rewo­lu­cji Beatle­sów i „dzieci kwia­tów” myśla­łem, że tylko ja postrze­gam świat we wła­ści­wych wymia­rach. To doświad­cze­nie chciał­bym zade­dy­ko­wać dzi­siej­szym mło­dym gniew­nym.

I kiedy wra­ca­łem do domu tro­chę oszo­ło­miony, w uszach brzmiały mi: liryzm, cie­pło, ser­decz­ność, duszosz­czy­pa­tiel­ność głosu Kraw­czyka, jakże innego od tego sły­sza­nego na sce­nie, kiedy pró­bo­wał się wyrwać na nie­pod­le­głość z wszech­obec­nego, domi­nu­ją­cego chóru kole­gów z zespołu, a kiedy uda­wało mu się to przez moment, brzmiał jak rado­sny, pijany Cygan.

I tak sobie myśla­łem: prze­cież gdyby ktoś chciał się zająć poważ­nie tym czło­wie­kiem, to mógłby stwo­rzyć skrzy­żo­wa­nie wszyst­kiego, co naj­lep­sze w świa­to­wym pio­sen­kar­stwie. Tro­chę Toma Jonesa, tro­chę Elvisa Pre­sleya, tro­chę B.J. Tho­masa z Blood, Sweat and Tears, co nieco z Demisa Rous­sosa, ślad P.J. Proby’ego, tro­chę szkoły wło­skiej i hisz­pań­skiej. A do tego pod­lać to wszystko wschod­nio­eu­ro­pej­skim sosem. Wnio­sek był dla mnie oczy­wi­sty: Pol­ska, a może i świat, cze­kają na takiego woka­li­stę. Kraw­czyk ma przy­szłość!

Nie­da­leko pada jabłko…

Krzysz­tof Kraw­czyk: Mały czło­wie­czek czer­pie siły przede wszyst­kim ze swo­jej rodziny. Dom pełen miło­ści stwa­rza cie­pło, w któ­rym roślina życia roz­wija się pra­wi­dłowo. Taki dom stwo­rzyli mnie i mojemu bratu moi Rodzice – akto­rzy: Lucyna z domu Dra­pała i Janu­ary Kraw­czyk. Ojciec zmarł, kiedy mia­łem 18 lat, Mama nie­dawno, w 2006 roku. Pozo­stali w mojej pamięci jako ludzie, któ­rzy stwo­rzyli swoim dwóm synom dom pełen cie­pła, które brało się z miło­ści, jaka ich połą­czyła. Ojciec, obok pracy na sce­nach teatrów dra­ma­tycz­nych, muzycz­nych, objaz­do­wych i gry w fil­mach, z pasją arty­sty prze­le­wał swoje uczu­cia na papier, czy to w for­mie listu, wier­sza, czy pamięt­nika. Dzi­siaj już tak nie piszą nawet naj­bar­dziej zako­chani mło­dzi ludzie. On ją zwał Juki, ona jego Janem. Oto list z 6 lutego 1944 roku, pisany w mro­kach oku­pa­cji, wyprze­dza­jący to, co stać się miało póź­niej, bo 8 wrze­śnia 1946 roku, czyli moje przyj­ście na świat. Jan anty­cy­po­wał w liście do Juki:

Juki, Uko­chana moja!

Pisa­łem Ci ostat­nio, że pewne symp­tomy i objawy ozna­czają chłopca. I to wszystko będzie tylko nie­przy­jemne tro­chę. Nie będziesz pięk­niej­sza, Juki, niż kie­dy­kol­wiek, jako naj­szczę­śliw­sza nie­wia­sta, żona moja prze­naj­droż­sza, budząca się młoda matka, w duchu już ści­ska­jąca i pia­stu­jąca dziecko, które czuje w swem łonie. Sta­niesz się wspa­niała, prze­mie­niona nie­skoń­czoną miło­ścią macie­rzyń­ską, piesz­czo­tli­wie obej­mu­jącą małych i sła­bych tej ziemi. Z zachwy­tem i jaśnie­ją­cemi szczę­ściem oczyma uśmie­chać się będziesz do mnie, Juki, dzię­ku­jąc mi bez słów za nie­po­ka­lane szczę­ście, które Ci dałem.

O! Uko­chana Juki. Jak­że­szbym pra­gnął, aby to było już rze­czy­wi­sto­ścią. Słodko i cud­nie wyglą­da­ła­byś naj­słod­sza, nie tak rażąco jak inne kobiety w tym sta­nie, gdyż nie­raz patrząc na Cie­bie, myśla­łem, żeś została stwo­rzona przez Junonę, aby rodzić bez bólu…

A jaki będę dumny i szczę­śliwy, że zostanę ojcem naszego dziecka, Juki. W marze­niach i snach gotuję już miej­sce dla tej miło­ści, odczu­wa­nej dla przy­szłego naszego „baby”, a mają­cej nie­ro­ze­rwalny zwią­zek z miło­ścią dla Cie­bie, Jedyna. Ta miłość wielka dla naszego dzie­cię­cia sta­nie obok naszej miło­ści, jako nie­ro­ze­rwalna, jed­no­lita spój­nia. Jesz­cze jedno ogniwo wię­cej, łączące nas na zawsze, bez zastrze­żeń i nie­do­mó­wień. Ta miłość sta­nie obok naszej miło­ści, którą będę żywił dla Cie­bie zawsze, nie­zmien­nie piękną, cudną, zachwy­tów, podziwu, unie­sień i uwiel­bie­nia pełną.

Nasza miłość, przy­wią­za­nie i sza­cu­nek wza­jemny będą potę­go­wać się z latami. O! Jak to cud­nie będzie, Juki. Myśląc o tem, że dziecko musi prze­cież odzie­dzi­czyć pra­wem natury przy­wary i zalety matki, będę nie­ustan­nie śle­dził i czu­wał, jak duch Twój roz­wi­jać się będzie w obli­czu Przy­rody i Prawdy.

Nie będę pra­wił Ci kazań na temat Przy­rody i Prawdy, bo jestem szczę­śliwy, że oka­zu­jesz zro­zu­mie­nie i uko­cha­nie ich. A gdy nasze dziecko pod­ro­śnie dosta­tecz­nie, ażeby poj­mo­wać rze­czy i zja­wi­ska wokoło sie­bie, wów­czas spo­strze­żesz w niem cześć dla rze­czywistości, dla dobra i piękna. Wiem o tem, Juki. Ja Cie­bie pozna­wa­łem, pozna­łem, przej­rza­łem grun­tow­nie i stu­diuję, ana­li­zuję Cię bez­u­stan­nie, do głę­bin naj­taj­niej­szych Twej istoty, Twej Psy­che.

Byłaś, będziesz i pozo­sta­niesz mi naj­cu­dow­niej­szem szczę­ściem, Juki, a rów­no­cze­śnie naj­wdzięcz­niej­szem i naj­cie­kaw­szem zja­wi­skiem i stu­djum w mojem życiu.

Całuję gwiazdy lśniące Twych oczu i tulę mocno w ramio­nach

Twój Jan

6.2.1944

Słowo stało się cia­łem 8 wrze­śnia 1946 roku w Kato­wi­cach. Uro­dzi­łem się!

Zna­łem Ojca oczyma dziecka, wycho­wy­wa­łem się za kuli­sami teatru. Z jego twór­czo­ści pisa­nej jawi mi się czło­wie­kiem nie­zwy­kłym. Ale już po latach, kiedy roz­ma­wia­łem z Mamą, mówiła, że choć Ojciec widział we mnie odbi­cie cech Matki, o czym mię­dzy innymi pisze w powyż­szym liście, to jed­nak syn ze swoją duszą arty­sty, talen­tem i nie­po­skro­mioną dyna­miką życia przy­po­mi­nał jej kopię Ojca. Po mnie jesteś tylko tro­chę upier­dliwy – mówiła Mama z uśmie­chem…

Gospod­nik, czyli sza­lony Kra­wiec

Andrzej Kosmala: W dru­giej poło­wie lat 70. Krzysz­tof, będąc już bar­dzo popu­lar­nym pio­sen­ka­rzem w Pol­sce i zara­bia­jąc nie­złe pie­nią­dze – głów­nie w NRD, posta­no­wił, jak to było modne wów­czas, wziąć sprawy w swoje ręce, czyli budo­wać taki pry­watny kapi­ta­lizm w socja­li­stycz­nym ustroju. Zwano to wów­czas pry­watną ini­cja­tywą i w jej ramach Kraw­czyk posta­no­wił zbudo­wać pen­sjo­nat w Szklar­skiej Porę­bie, według naj­lep­szych świa­to­wych wzo­rów, a tych już w świe­cie tro­chę widy­wał. Doszedł wtedy też do wnio­sku, że mając powy­żej 30 lat, trzeba pomy­śleć o zabez­pie­cze­niu na sta­rość! Naj­bar­dziej cie­szył się z restau­ra­cji, którą miał tam w przy­szło­ści pro­wa­dzić. Zawsze lubił prze­cież dobrze zjeść, a do tego jesz­cze pla­no­wał śpie­wa­nie dla gości rosyj­skich roman­sów. O ile to dru­gie nie wyma­gało żad­nych zezwo­leń, to żeby móc pro­wa­dzić restau­ra­cję, trzeba było nale­żeć do odpo­wied­niej sek­cji Zrze­sze­nia Rze­mieśl­ni­ków, a ta orga­ni­za­cja wyma­gała upraw­nień zawo­do­wych, zwa­nych z ruska upraw­nie­niami gospod­nika. Musiał więc skoń­czyć odpo­wiedni kurs i zdać egza­min przed pań­stwową komi­sją. Na egza­minie prak­tycz­nym ugo­to­wał stro­go­nowa z klu­secz­kami i upiekł cał­kiem udany tort. Od tam­tego czasu Krzysz­tof w kuchni czuje się zna­ko­mi­cie – w końcu ma tytuł gospod­nika! Szcze­gól­nie lubi tam gościć w fazie koń­co­wej kucha­rze­nia, czyli przy przy­pra­wia­niu i degu­sto­wa­niu potraw. Budzi to czę­sto nie­za­do­wo­le­nie Ewy, pani domu, która komen­tuje: znowu zaglą­dasz mi w gary. Skąd ona zna poznań­ską gwarę? Chyba od Krzysz­tofa, który pół życia spę­dził w tym mie­ście.

Tam zresztą poznał, pod­czas pracy w Estra­dzie Poznań­skiej, Zenka Lasko­wika, który w kaba­re­cie Tey napra­wiał Pol­skę, ale praw­dziwe pie­nią­dze zara­biał u Kraw­czyka. Kon­cer­to­wali pano­wie aku­rat w woje­wódz­twie jele­nio­gór­skim. Nada­rzyła się więc oka­zja do pochwa­le­nia się przed przy­ja­cie­lem swoją inwe­sty­cją. Zapro­sił zatem Zenka na budowę i z wiel­kim prze­ję­ciem opo­wia­dał mu, że tutaj będzie sauna, a tutaj masaże, tam basen, a tam wyciąg nar­ciar­ski, a tu kosme­tyczka. Gwiaz­dor kaba­retu słu­chał i patrzył na gwiaz­dora pio­senki z coraz więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Po czym sko­men­to­wał krótko: Sza­lony Kra­wiec!

Być sobą

Krzysz­tof Kraw­czyk: Mło­dzi ludzie wie­lo­krot­nie zadają mi pyta­nie: jak zostać pio­sen­ka­rzem, a naj­le­piej od razu gwiazdą pio­senki. Przy­ja­ciel namó­wił mnie nawet na współ­udział w przed­się­wzię­ciu gospo­dar­czym pod nazwą szkoła pio­sen­kar­ska. Tylko jego entu­zjazm nie pozwo­lił mi odmó­wić, choć wie­dzia­łem, że przed­się­wzię­cie ska­zane jest na prze­graną. Wyobra­ża­cie sobie fabrykę Kraw­czy­ków, Nie­me­nów, Sipiń­skich, Rodo­wicz? Straszna per­spek­tywa! Ale z tej oka­zji zaczą­łem prze­my­śli­wać, co wła­ści­wie na sce­nie jest naj­waż­niej­sze i czego nauczyli mnie starsi kole­dzy. Nie myślę tutaj oczy­wi­ście o talen­cie, bez któ­rego nie ma o czym mówić. Ale prze­cież spo­tka­łem na swo­jej dro­dze tylu uta­len­to­wa­nych ludzi, któ­rzy gdzieś prze­pa­dli.

Nie ma nic gor­szego na sce­nie jak fał­szy­wie brzmiąca nuta. I nie cho­dzi tutaj tylko o dźwięk wydo­by­wa­jący się z instru­mentu czy gar­dła. Cho­dzi o prawdę w czy­stej postaci, o zgod­ność postawy, wyrazu twa­rzy, gestu i modu­la­cji głosu, zgod­ność z wła­sną duszą, czę­sto pod­świa­do­mo­ścią, zgod­ność z wła­sną oso­bo­wo­ścią. Mówiąc pro­ściej: żeby nie uda­wać kogoś, kim się nie jest. Jeżeli jesteś mru­kiem, nie uda­waj wesołka, jeśliś młody, nie graj starca, a jeśliś doj­rzały, nie uda­waj mło­dzieńca. Bądź sobą, w dobrym i złym. Ileż na mnie spa­dało słów kry­tycz­nych. Może, a raczej na pewno popeł­nia­łem błędy, ale mogę z ręką na sercu powie­dzieć, że zawsze robi­łem to, co mi ono naka­zy­wało. Mówię oczy­wi­ście o estra­dzie, a nie życiu pry­wat­nym, bo tutaj czę­sto czło­wiek musi się nie zga­dzać ze sobą, słu­chać mądrzej­szych i być w zgo­dzie z sumie­niem i Bogiem. Bo prze­cież czło­wiek to brzmi dum­nie.

Scena estra­dowa to cyrk, który czę­sto karmi się ułom­no­ścią. Ile gwiazd z wadą wymowy kocha świat, ilu jest małych, gar­ba­tych, nie­kształt­nych arty­stów. Nawet u kobiet uroda już dziś nie jest naj­waż­niej­sza. Minęły czasy, kiedy arty­sta był przede wszyst­kim two­rem fry­zjera, den­ty­sty i krawca. Dziś liczy się szcze­rość na sce­nie, auten­tyzm, bycie sobą.

Iluż to ja mia­łem dobrych dorad­ców! Co reży­ser, co kom­po­zy­tor to chciał mnie kształ­to­wać od nowa. Wtedy przy­cho­dziły klę­ski. Cho­ciaż zda­rzali się ludzie, że jedną drobną, traf­nie zro­bioną uwagą potra­fili mnie nakie­ro­wać na wła­ściwą drogę. Bre­go­vić powie­dział: Wystar­czy, że ja i moja orkie­stra jeste­śmy Ser­bami. Ty pozo­stań Pola­kiem. A Smo­lik powie­dział: Patrz, Krzy­siu, jaki za oknem piękny nastrój stwa­rza jesień. Poczuj ten nastrój i śpie­waj ciszej…

W 1978 roku sze­fami arty­stycz­nymi festi­walu opol­skiego, bodajże tylko raz, zostali wspa­niali Starsi Pano­wie Dwaj, czyli Jerzy Wasow­ski i Jeremi Przy­bora. Tak się prze­jęli swoją rolą, że posta­no­wili wysłać wszyst­kich wyko­naw­ców na kore­pe­ty­cje do Andrzeja Strze­lec­kiego – wybit­nego aktora, reży­sera, peda­goga. On sam wspo­mina dziś po latach, że jedy­nym, który prze­jął się jego lek­cjami, był Krzysz­tof Kraw­czyk. Pan Andrzej wspo­mina też, że niczego z tego, co mi mówił, a mówił cie­ka­wie i prze­ko­nu­jąco, nie wyko­rzy­sta­łem na sce­nie opol­skiej. Bo teo­ria swoją drogą, a prak­tyka swoją. I co cie­kawe, aku­rat wtedy jeden, jedyny raz w życiu wygra­łem ten festi­wal. A może uwagi Pana Andrzeja jed­nak podzia­łały na mnie inspi­ru­jąco?

Spy­ta­łem kie­dyś mego idola, mistrza Mie­czy­sława Fogga, co zro­bić, żebym mógł tak długo śpie­wać jak on. Odpo­wie­dział: Krzy­siu, dam ci tele­fon do mojego laryn­go­loga.

Zbi­gniew Kor­po­lew­ski – wybitny czło­wiek estrady, nauczył mnie, jak patrzeć ze sceny na widow­nię tak, żeby każ­demu widzowi wyda­wało się, że to na niego patrzę.

Mistrz Lucjan Kydryń­ski uświa­do­mił mi nato­miast, czego wcze­śniej nie wie­dzia­łem, że do śle­dzia pije się tylko zimną wódeczkę, kanty na spodniach winny być sta­ran­nie zapra­so­wane, a buty wyczysz­czone. Arbi­ter ele­gan­tia­rum i uro­czy czło­wiek, o któ­rym Pytia Kowa­lew­ski prze­po­wia­dał, kiedy w 1963 roku zakła­da­li­śmy Tru­ba­du­rów: Zoba­czysz, będzie nas jesz­cze Kydryń­ski zapo­wia­dał!

Naj­bar­dziej zaś przy­dat­nej rady udzie­lił mi mistrz Adolf Dym­sza. Widząc moją tremę za kuli­sami, powie­dział: Musisz chwilę przed wej­ściem na scenę ści­snąć pośladki. Kiedy wej­dziesz na scenę, na twej twa­rzy malo­wać się będą ulga i radość. Sto­suję to z dobrym skut­kiem do dziś.

Z wie­kiem włosy u męż­czy­zny rzedną, co nie jest przy­jemne, ale lep­sze, niżby miał słab­nąć głos. I jest na to spo­sób, który prze­ka­zał mi Ojciec, zna­jący wszyst­kie taj­niki cha­rak­te­ry­za­cji: przy­pa­lony korek. Pod­czas jed­nego z ostat­nich festi­wali opol­skich zwie­rzył mi się z tego pro­blemu jeden z moich młod­szych kole­gów: Sta­chur­sky. Podzie­li­łem się więc swoją wie­dzą. Andrzej, który ma tro­chę nie­wy­pa­rzony język, sko­men­to­wał: I to jest wszystko, czego może cię nauczyć Kraw­czyk. Ode­brał to bar­dzo dwu­znacz­nie…

Jak się nie spo­cisz, nie jesteś ich

Andrzej Kosmala: W dru­giej poło­wie lat 80. w miesz­ka­niu Urszuli Sipiń­skiej doszło do spo­tka­nia jej gwiazdy z gwiazdą Kraw­czyka. Sipiń­ska nie tylko dobrze śpie­wała, ale była też zna­ko­mitą gospo­dy­nią z Pozna­nia. Smacz­nie goto­wała, tym bar­dziej że pro­dukty były z zasob­nego w spe­cjały NRD, gdzie bar­dzo dużo kon­cer­to­wała za dobre pie­nią­dze. Nawet pol­ską wódkę przy­wo­ziła z mężem Jur­kiem z Ber­lina Wschod­niego, bo w amba­sa­dzie pol­skiej były ceny ze strefy wol­no­cło­wej. Sie­dzimy więc: Urszula, Jurek, mąż Urszuli, Ewa, żona Krzysz­tofa, Krzysz­tof i ja, przy­ja­ciel ich wszyst­kich i inspi­ra­tor tego spo­tka­nia, na któ­rym oczy­wi­ście bry­lują dwie gwiazdy: Urszula i Krzysz­tof. Sze­ro­kim łukiem omi­jamy sprawy zawo­dowe. Do chwili, gdy Urszula spy­tała szcze­rze: Krzy­siu! A jak masz taki kon­cert, nic nie wycho­dzi, marna publicz­ność, zespół gra źle, ty jesteś bez formy, co robisz wtedy? Krzysz­tof zacią­gnął się papie­ro­sem, zapa­dła chwila mil­cze­nia, a on odpo­wie­dział, też szcze­rze: Nie mia­łem takiego kon­certu! Gorąca atmos­fera spo­tka­nia na chwilę zamie­niła się w kło­po­tliwą.

Ale tym razem zaje­cha­li­śmy do Ozimka, by wystą­pić na kon­cer­cie z oka­zji Dnia Hut­nika w hucie Mała Panew. Wszyst­kie dotych­cza­sowe kon­certy prze­bie­gały wśród fre­ne­tów, był to w końcu powrót na scenę o kulach (dosłow­nie) po tra­gicz­nym wypadku. Wśród publicz­no­ści zawsze była prze­waga kobiet. Teraz patrzę na salę, a tutaj tysiąc chłopa z minami: „Wolał­bym się piwa napić, niż jakichś pio­se­nek słu­chać”. No to mówię do Krzysz­tofa: Tym razem sytu­acja nakre­ślona przez Sipiń­ską! Jak tę widow­nię poko­nasz, to jesteś naprawdę wielki. Tylko się uśmiech­nął, a ja za kuli­sami ocze­kuję jego klę­ski. Pierw­sza pio­senka – klapa, druga – jesz­cze gorzej. Przed trze­cią w przej­mu­ją­cej ciszy Krzysz­tof spy­tał słu­cha­czy: – Stało się coś? – Odpo­wie­dzią był nie­śmiały śmiech widowni. Po pół­to­rej godziny wycho­dzę do finału i wła­snym oczom nie wie­rzę: te tysiąc chłopa zerwało się na równe nogi, klasz­cze, podry­guje, śpiewa! Zer­kam na Krzysz­tofa. Tak spo­co­nego nie widzia­łem go jesz­cze na sce­nie. Po pro­stu te chłopy, ci hut­nicy, dla któ­rych pot jest sym­bo­lem dobrze wyko­na­nej pracy, zaak­cep­to­wali kogoś, kto choć nie przy piecu, ale wyko­nuje swoją pracę w pocie czoła. – Tego się nauczy­łem w Sta­nach. Tam jak się nie spo­cisz, nie jesteś ich – sko­men­to­wał Krzysz­tof swój kolejny suk­ces.

Naj­lep­sze pio­senki pisze życie

Krzysz­tof Kraw­czyk: Fran­cuzi śpie­wają, że życie jest pio­senką. Mój przy­ja­ciel, mene­dżer od 36 lat, czyli czło­wiek, który wie o mnie wszystko, współ­au­tor tej książki – Andrzej Kosmala, napi­sał w nagra­nej przeze mnie na setną płytę pio­sence Nie wszystko o wszyst­kim: „To jedno wiem w mym życia roz­kwi­cie, że naj­lep­sze pio­senki pisze po pro­stu życie”.

Kiedy patrzę na faceta ze sta­rych zdjęć, fil­mów, pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, okła­dek sta­rych płyt i słu­cham tych płyt, prze­glą­dam stare gazety, czy­tam listy i wspo­mnie­nia przy­ja­ciół, to przy­znam się, że czuję w duszy roz­dar­cie, być może więk­sze niż tzw. nor­malny czło­wiek. Na każ­dym kroku mam doku­men­ta­cję mija­ją­cego czasu. To jest coś wię­cej niż kilka albu­mów pożół­kłych zdjęć i listów. To żywy dowód tego, że kie­dyś było się mło­dym. Ale też satys­fak­cja, że kie­ru­jąc życiem tak a nie ina­czej, spra­wiam, że mój wiek nie jest metry­kalny, tylko liczony tym, co potra­fię jesz­cze zro­bić. A od czasu tych pożół­kłych zdjęć coś tam jed­nak zro­bi­łem. Ten miniony czas to pra­wie 65 lat życia, 48 lat pracy arty­stycz­nej i wszystko w jed­nym ciągu przy­czy­nowo-skut­ko­wym. Choć moje życie widzę jako zestaw cha­otycz­nych scen, czę­sto nie­na­stę­pu­ją­cych po sobie. Rado­snych i tra­gicz­nych, i co ważne, każda posiada jakąś barwną tona­cję, nastrój słońca, desz­czu, śniegu, mrozu, ale i szumu oce­anu pośród palm. I co naj­waż­niej­sze – smak i zapach. To cie­kawe, że ja, czło­wiek muzyki, naj­mniej sły­szę swoje życie. Oczy­wi­ście nie da się uciec od sza­leń­stwa rock and rolla, łez blu­esa i pul­sa­cji swingu. Ale ja swe życie i jego etapy pamię­tam węchem i sma­kiem. Jak mawiał Xawery Duni­kow­ski: Trzeba umieć wąchać czas.

Pamię­tam sie­bie, 18-latka, jak po śmierci Ojca, kiedy żyli­śmy w bie­dzie, sta­łem pod kuch­nią łódz­kiej restau­ra­cji i chło­ną­łem noz­drzami zapach scha­bosz­czaka. Nauczy­łem się wąchać czas i może dla­tego umia­łem się zna­leźć przez te lata w róż­nych oko­licz­no­ściach i w róż­nym cza­sie. I dla­tego sto­sun­kowo mało popeł­ni­łem błę­dów, a w każ­dym razie przy moim tem­pe­ra­men­cie, który zawsze kie­ro­wał mnie gdzieś mię­dzy Scyllę miło­ści do świata a Cha­rybdę potrzeby zdo­by­wa­nia go. A pot walki spły­wał mi na oczy i przy­sła­niał czę­sto jego widze­nie. I wtedy popeł­nia­łem także błędy…

Saga rodu

Krzysz­tof Kraw­czyk: Kiedy spo­glą­dam w swoją prze­szłość, to pierw­sze zapa­mię­tane odczu­cia i obrazy to cie­pło rodzin­nego domu, miłość, jaką darzyli się Rodzice i jaką prze­le­wali na mnie, a póź­niej też na mojego młod­szego brata.

Mój Ojciec pocho­dził z Sosnowca, a Mama z Biel­ska-Bia­łej, a więc z dwóch regio­nów Pol­ski przy­naj­mniej wów­czas nasta­wio­nych do sie­bie anta­go­ni­stycz­nie. Nie lubili się Zagłę­biacy ze Ślą­za­kami. Jestem zatem owo­cem związku dwóch zwa­śnio­nych regio­nów, któ­rych przed­sta­wi­ciele zapa­łali do sie­bie miło­ścią. Takich przy­pad­ków było w histo­rii wiele. Choćby rody Capu­le­tich i Mon­tec­chich z dra­ma­tem Romea i Julii. Miłość moich Rodzi­ców zakwi­tła w mro­kach oku­pa­cji.

Byli akto­rami, ale w tam­tych cza­sach nie mogli pra­co­wać w swoim zawo­dzie. Ojciec pra­co­wał w fabryce, w któ­rej pako­wali amu­ni­cję do skrzyń. Jak wspo­mi­nał po latach, ukła­dali tak kiep­sko, że nie­jedna musiała wybuch­nąć. W tej fabryce poznał moją przy­szłą Mamę. Mój Ojciec był przy­stoj­nym męż­czy­zną, już doj­rza­łym, bo docho­dzą­cym czter­dziestki.

Ukoń­czył szkołę dra­ma­tyczną pro­wa­dzoną przez Mie­czy­sława Szpa­ko­wi­cza. W latach 1932–1933 pra­co­wał w Teatrze Miej­skim w Wil­nie, a potem już do wybu­chu wojny był śpie­wa­ją­cym dyry­gen­tem na pol­skich stat­kach trans­atlan­tyc­kich.

Kiedy zoba­czył zgrabną osóbkę z figlar­nymi oczyma, puścił do niej oko w takim przed­wo­jen­nym uwo­dzi­ciel­skim stylu, a Mama się na to bar­dzo obru­szyła, co nie prze­szko­dziło w wybu­chu namięt­nej miło­ści.

A zaczęło się od meza­liansu…

Krzysz­tof Kraw­czyk: Bar­dzo cie­kawa jest wcze­śniej­sza histo­ria mojej Rodziny. Mój Ojciec pocho­dził z takiego cie­ka­wego kon­glo­me­ratu mał­żeń­skiego, mie­szanki wybu­cho­wej, któ­rej efekty odczu­wam w swo­jej reak­cji na ota­cza­jącą mnie rze­czy­wi­stość.

Fran­ci­szek – jego ojciec, a mój dzia­dek, obok sumia­stych wąsów miał w Sosnowcu wła­sny, bar­dzo znany zakład ślu­sar­ski, a jego przy­szła żona pocho­dziła z rodziny hra­biow­skiej Sam­po­liń­skich, z pło­nącą jasz­czurką w koro­nie w godle. Oczy­wi­ście nie mam dziś do tego godła żad­nych praw ani pre­ten­sji, wspo­mi­nam to jako cie­ka­wostkę. Nie mam też pre­ten­sji do więk­szej czę­ści Kie­lec­czy­zny, w któ­rej znaj­do­wały się dobra Sam­po­liń­skich.

Jechała moja bab­cia powo­zem i pech (a może szczę­ście) chciał, że pod Sosnow­cem coś się przy powo­zie stało, potrzebna więc była pomoc ślu­sa­rza. Mówią napo­tkani ludzie: Ano, jest tu taki zna­ko­mity facho­wiec, nazywa się Fran­ci­szek Kraw­czyk. Jak bab­cia zoba­czyła Fran­ciszka z takimi dużymi, sumia­stymi wąsami, zako­chała się w nim, zresztą z wza­jem­no­ścią. Ale wtedy taki zwią­zek to był meza­lians. Bab­cia została kom­plet­nie wydzie­dzi­czona. Spę­dziła całe życie na pod­da­szu warsz­tatu. Fran­ci­szek wcze­śnie zmarł, ale zdą­żyli doro­bić się sze­ściorga dzieci. Naj­młod­szym był mój Ojciec.

Cie­kawa jest też histo­ria mojego dziadka Sta­ni­sława ze strony matki – powstańca ślą­skiego, który brał udział w bitwie o Górę św. Anny, gdzie był łącz­no­ściow­cem. Miał różne ordery, któ­rymi się bawi­łem, gdy byłem mały. Wśród nich były też ordery z PRL-u, bo na początku on bar­dzo wie­rzył w ten nowy sys­tem.

Mój dzia­dek, ponie­waż był powstań­cem, już przed wybu­chem dru­giej wojny świa­to­wej był na liście spo­rzą­dzo­nej przez hitle­row­ców, z wyro­kiem śmierci do wyko­na­nia. Wie­dząc o tym, zroz­pa­czony musiał ucie­kać przez Rumu­nię do Anglii. To była cała epo­peja, droga przez mękę. Dziś już nie­wiele z jego opo­wie­ści pamię­tam. W Anglii tra­fił do wojsk lot­ni­czych. Znał dobrze język angiel­ski, więc nie miał pro­blemu z adap­ta­cją. Tam był rów­nież łącz­no­ściow­cem, naj­pierw w bry­tyj­skiej armii, potem w Dywi­zjo­nie 303. Tam został też odzna­czony, miał sym­pa­tię i chyba zamie­rzał w Anglii pozo­stać. Ale sumie­nie go ruszyło i wró­cił do swo­jej Geno­wefy. Tym bar­dziej że zosta­wił ją z piątką dzieci: moja Mama, naj­star­sza Lucynka, cio­cia Wan­dzia, wujek Tade­usz, cio­cia Halinka i wujek Cze­siu, jedyny, który jesz­cze żyje i ma się dobrze. Impo­nuje ener­gią i takim dobrym spoj­rze­niem na życie. Pamię­tam, jak w dzie­ciń­stwie wziął mnie na rower i zawiózł do Książa, żeby poka­zać zamek. Mie­li­śmy upa­dek, on zła­mał nogę, ja byłem potur­bo­wany. Przy­po­mnia­łem to sobie w 1987 roku, kiedy krę­ci­łem pro­gram z kolę­dami na zamku w Książu, tej perełce archi­tek­to­nicz­nej.

Kiedy dziś po latach wra­cam do histo­rii mojej Rodziny i zde­rzam ją ze wszyst­kimi zawi­ro­wa­niami mojego życia i z fak­tem, że potra­fi­łem wyjść z nich obronną ręką, docho­dzę do wnio­sku, że swą siłę ode­bra­łem przede wszyst­kim w genach. Ojciec prze­ka­zał mi geny arty­styczne, zaś w genach Matki otrzy­ma­łem nie­zwy­kłą ener­gię.

Mój Ojciec Janu­ary zaraz po woj­nie wystę­po­wał w Teatrze Ślą­skim im. Wyspiań­skiego w Kato­wi­cach. Obok nas miesz­kał ubek. Zapra­gnął naszego miesz­ka­nia i z kum­plami wpadł do nas, by zmu­sić nas do jego odda­nia. Ojciec nale­żał wtedy do PZPR. Jak wielu jego kole­gów po pro­stu wie­rzył, że ten ustrój może coś dobrego ludziom przy­nieść. Wie­rzył w ten ustrój, jak w piękną bajkę o ustroju spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Nawet Rosja­nie, oswo­bo­dzi­ciele, gdzie na Ślą­sku miało to podwójne zna­cze­nie, byli postrze­gani pozy­tyw­nie, tym bar­dziej że prawda docie­rała do ludzi z dużym opóź­nie­niem. Ojciec był przez Rosjan bar­dzo ceniony, bo bar­dzo dobrze śpie­wał swoim pięk­nym bary­to­nem romanse rosyj­skie. Śpie­wał, bo bar­dzo lubił, co zresztą prze­ją­łem po nim. Wtedy ten reper­tuar bar­dzo się przy­da­wał. Po takim wystę­pie przy­no­sił do domu i roz­da­wał także sąsia­dom sło­ninę, kaszę, chleb, węgiel i wódkę. Na tamte czasy był to naj­lep­szy śro­dek płat­ni­czy. Jak mówi­łem, Ojciec wie­rzył na początku w tę komu­ni­styczną bajkę, ale wtedy w jed­nej chwili sąsiad ubek obu­dził go z pięk­nego snu. Co prawda, Ojciec sobie z tymi trzema napast­ni­kami pora­dził, ale czwarty wyjął pisto­let i przy­ło­żył mu do skroni, jed­no­cze­śnie pod­su­wa­jąc kartkę papieru. Pisz, że zrze­kasz się tego miesz­ka­nia. Ina­czej cię zastrzelę! Ojciec pod­pi­sał, a na drugi dzień w komi­te­cie par­tyj­nym oddał legi­ty­ma­cję, co zostało odno­to­wane i cią­gnęło się za nim cały czas. Utrud­niało mu pracę, choć był bar­dzo zdol­nym akto­rem i śpie­wa­kiem.

Wylą­do­wał potem z Mamą i ze mną w Bia­łym­stoku, zaan­ga­żo­wany do Teatru Miej­skiego, a po dwóch latach prze­nie­śli­śmy się do Pozna­nia.

Pierw­sze zapa­mię­tane sceny z mego życia to kosz­marna prze­pro­wadzka z Bia­łe­go­stoku do Pozna­nia. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak Ojciec z kole­gami tar­gał z tru­dem do pociągu te kre­densy i pia­nino. To hor­ror to łado­wa­nie przez okna, nawet do prze­dzia­łów wsia­da­li­śmy przez okno, żeby zdo­być miej­sce. Ta podróż była jedną z naj­gor­szych w moim życia. Choć było to tak dawno, pamię­tam ją, nie­stety, dokład­nie.

Ojciec pod­jął pracę w Teatrze Pol­skim pro­wa­dzo­nym przez Wilama Horzycę. Wspa­niały był to czło­wiek, ceniący Ojca, przy­jaź­nił się z naszą rodziną, czę­sto bywał u nas w domu. W Teatrze Pol­skim mój Ojciec grał z takimi sła­wami jak Ludwik Sol­ski czy Adam Hanusz­kie­wicz.

Pierw­sze zapa­mię­tane przeze mnie miesz­ka­nie w Pozna­niu mie­ściło się przy dzi­siej­szej ulicy Wierz­bię­cice, a daw­niej Gwar­dii Ludo­wej, numer 19, naprze­ciwko kina „Wilda”. To miesz­ka­nie zapa­mię­ta­łem z kilku powo­dów.

Po pierw­sze – bli­sko było kino i można było Ojca namó­wić, by poszedł ze mną na film. Nie było wtedy tele­wi­zji, więc uwiel­bia­li­śmy cho­dzić do kina.

Po dru­gie – nie­da­leko był rynek, gdzie z kole­gami od czasu do czasu udało się ukraść coś słod­kiego ze stra­ganu. Jak się Ojciec dowie­dział, to mia­łem karę taką, że musia­łem się wyspo­wia­dać w kościele. Te sło­dy­cze to była jedyna rzecz, jaką ukra­dłem w życiu. Tutaj nie zga­dza się ze mną moja teściowa, która twier­dzi, że ukra­dłem też jej córkę.

Po trze­cie – pamię­tam też z tego poznań­skiego domu, że naszą ulicą prze­jeż­dżał tram­waj i kiedy wie­czo­rem było ciemno, w pokoju na sufi­cie prze­su­wał się ślad, który two­rzył swo­isty teatr cieni. Te ukła­da­jące się formy inter­pre­to­wa­łem bar­dzo twór­czo. Byli ryce­rze, kow­boje, duchy, sanie, okręty… Pamię­tam jesz­cze to miesz­ka­nie z powodu dużej uciąż­li­wo­ści, jaką było nosze­nie węgla z piw­nicy. Rwa­łem się do tego, ale Ojciec mi nie pozwa­lał…

Nie­praw­do­po­dob­nie mnie kochał. I cho­ciaż prze­ży­łem w roz­ta­cza­nym przez niego opie­kuń­czym cie­ple tylko 18 lat, to nie ma dnia, żebym o nim nie myślał. Dziś już chyba nie ma takich ojców. Czego naj­lep­szym dowo­dem jestem, nie­stety, ja sam, bo nie potra­fi­łem kon­ty­nu­ować tej tra­dy­cji w sto­sunku do wła­snego syna. Mój Ojciec nie tylko opie­ko­wał się tro­skli­wie synem, ale jesz­cze pisał pamięt­nik z prze­sła­niem dla niego, z myślą, że będzie go czy­tał, kiedy Ojca już zabrak­nie. I rze­czy­wi­ście, jego słowo towa­rzy­szyło mi pod­czas ame­ry­kań­skiej emi­gra­cji i czę­sto doda­wało siły w trud­nych momen­tach. Bez frag­mentu tego pamięt­nika nie może też obejść się książka o moim życiu… Cof­nijmy się do 1952 roku, kiedy to ukoń­czy­łem 6 lat…

Poznań 3.IX.1952 r.

Janu­ary Kraw­czyk

PAMIĘT­NIK OJCA

Kie­dyś, po latach, będzie Wam miło i przy­jem­nie, Krzy­siu i Andrzejku, prze­czy­tać wspo­mnie­nia moje o Was, o waszym dzie­ciń­stwie w szcze­gól­no­ści. Masz już 6 lat bez 5-ciu dni, Krzy­siu, a Andrze­jek 1 rok i 8 mie­sięcy, kiedy zaczy­nam pisać ten pamięt­nik dla Was i snuć wspo­mnie­nia tak piękne i świeże, jakby to było wczo­raj, kiedy to z Waszą dobrą i jakże kochaną Mamu­sią marzy­li­śmy, że: „Pierw­szy musi być syn” – tak zawsze mówiła i doda­wała jesz­cze: „I do Cie­bie podobny Janusz, musi mieć nie­bie­skie oczy jak ty i być we wszyst­kim do cie­bie podobny”. Pamię­tam, gdy Cię pierw­szy raz ujrza­łem, Krzy­siu, i usły­sza­łem rado­sne i prze­peł­nione szczę­ściem słowa Two­jej Mamusi, pierw­sze Jej słowa, gdy mnie tylko zoba­czyła: „Synuś, Janusz! Synuś”, a łzy szczę­ścia toczyły się jak groch po wybla­dłej i cier­pią­cej twa­rzy. Za chwilę podała mi Cie­bie, bez­radne małe nie­mowlę, komicz­nie poru­sza­jące maleń­kimi rączy­nami. Mia­łeś rze­czy­wi­ście nie­bie­skie oczka, a ja dumą ojcow­ską prze­peł­niony zaraz dopa­try­wa­łem się dal­szych cech podo­bień­stwa do mnie. Ponie­waż przy mnie Mamu­sia po raz pierw­szy Cię kar­miła, ze wzru­sze­niem i rado­ścią przy­glą­da­łem się, jak Ci to nie­zręcz­nie szło, mój synu (zresztą do chwili obec­nej idzie Ci to nie naj­le­piej), i pomy­śla­łem sobie: skoro mój syn nie jest takim gło­do­mo­rem jak inne nowo­rodki, to zna­czy, że jest do wyż­szych celów prze­zna­czony. Zawsze pod­kre­śla­łem z dumą, jak jesteś dosko­nale i sil­nie zbu­do­wany, jak sil­nie masz skle­pioną i uwy­pu­kloną klatkę pier­siową i jaki to z Cie­bie wyro­śnie męż­czy­zna. Z każ­dym dniem sta­wa­łeś się do mnie podob­niej­szym, z czego rzecz pro­sta cie­szy­łem się zawsze, zwłasz­cza teraz, gdy porów­nuję sie­bie na zdję­ciu rodzin­nym z mych chło­pię­cych lat, podo­bień­stwo Twoje, Krzy­siu, do mnie jest ude­rza­jące. Jesz­cze byłeś w „pro­jek­cie”, jak marzy­li­śmy i pra­gnę­li­śmy, abyś był muzy­kalny i wraż­liwy na piękno w ogóle. Kupi­li­śmy pia­nino i wyobra­ża­li­śmy sobie, jak to będzie pięk­nie, jak nasz synuś przyj­dzie na świat, pod­ro­śnie i będziemy uczyli go grać na tym pia­ni­nie, budzić w nim zami­ło­wa­nie piękna, prawdy i uko­cha­nia, umi­ło­wa­nia tych najwyż­szych war­to­ści. Bar­dzo czę­sto bra­łem Cię na ręce, sia­da­łem przy pia­ni­nie, a Ty ude­rza­łeś maleń­kimi rączy­nami w kla­wi­sze i śmia­łeś się roz­kosz­nie, a my wraz z Tobą. Wie­rzy­li­śmy nie­za­chwia­nie, że jesteś muzy­kalny i wraż­liwy na muzykę. Pierw­sze słowo, jakie wymó­wi­łeś, było: „tata”. O! Jaki dumny byłem, ile rado­ści spra­wiło mi to, mój synu­siu, trudno to ująć w formę słów. A póź­niej gawo­rzy­łeś roz­kosz­nie: „lodl, lodl, lodl, lodl” – rwa­łeś się do pia­nina i gawo­rzy­łeś: „lodl gla” – waląc bra­wu­rowo w kla­wia­turę, ku naszej wiel­kiej rado­ści. Za to z jedze­niem rzadko kiedy „kla­po­wało”. Nie chcia­łeś cią­gnąć swo­jego „gar­nuszka”, chcia­łeś, by Ci samo mleczko do buźki leciało. Zachwy­ca­li­śmy się Tobą stale w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, wią­żąc z Twoją przy­szło­ścią naj­świet­niej­sze nadzieje. Ot, zwy­kłe to marze­nia rodzi­ców, któ­rzy dla swych dzieci pra­gną z całej duszy i wszyst­kich swo­ich sił w sen­sie wszel­kich wyrze­czeń dla swo­ich dzieci co tylko naj­lep­szego i najpięk­niejszego na świe­cie. Pierw­sze Twoje, Krzy­siu, podróże zresztą dość czę­ste, to krót­kie wycieczki i spa­cery dzie­cin­nym wózecz­kiem – autkiem i tram­wa­jem z Kato­wic do Sosnowca do Babuni Kazi­miery Kraw­czy­ko­wej. Mia­łeś roczek, jak odby­łeś naprawdę długą podróż koleją, bo aż do Bia­łe­go­stoku, razem z nami, gdyż ja we wrze­śniu 1947 roku roz­po­czy­na­łem pracę w Teatrze Miej­skim w Bia­łym­stoku. Była to bar­dzo męcząca i uciąż­liwa podróż, trwa­jąca prze­szło 16 godzin. Z dworca zach. z Pragi przez całą War­szawę do Dworca Głów­nego musie­li­śmy jechać autem cię­ża­ro­wym, bo most kole­jowy na Wiśle był zerwany w 1945 r. przez Niem­ców przy opusz­cza­niu War­szawy. Trzeba Cię było trzy­mać tro­skli­wie na kola­nach, bo pociągi były prze­peł­nione. Wyobraź sobie, jak Mamu­sia Twoja była umę­czona i wyczer­pana, gdy wresz­cie doje­cha­li­śmy do Bia­łe­go­stoku. Z dworca dorożką przy­je­cha­li­śmy do Teatru wraz z baga­żem prze­szło 200 kilogr., a po zała­twie­niu for­mal­no­ści do miesz­ka­nia na 2-gim pię­trze przy ulicy Elek­trycz­nej. O, Krzy­siuniu! A ile mor­dęgi było przy prze­wie­zie­niu bagażu z Pragi na dwo­rzec w War­sza­wie, gdy jecha­li­śmy do Bia­łe­go­stoku, gdy to sobie przy­po­mi­nam, szczę­śliwy jestem, że to mamy za sobą. A pako­wa­nie tego wszyst­kiego, co wcho­dziło w zakres pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa domo­wego, jak: garnki, patel­nie, pokrywki, bla­chy do pie­cze­nia cia­sta, tale­rze, dzbanki, szklanki, fili­żanki, spodki i spodeczki, łyżki, łyżeczki, widelce, noże i cały sze­reg innych dro­bia­zgów. Ubra­nie, futra, pościel i bie­li­zna. A więc pako­wa­nie tego wszyst­kiego do dwóch wiel­kich skrzyń w Kato­wicach w domu, potem trans­port na dwo­rzec i nada­nie na bagaż, o drogi syneczku, jakież to było „urwa­nie głowy”. Pot ciur­kiem spły­wał po mnie i po Mamusi, a poprzez wszyst­kie te przy­go­to­wa­nia rado­sna myśl – jak to Krzyś będzie cie­szył się, jadąc pocią­giem, jak to będzie wyglą­dał oknem, ile to będzie dla niego atrak­cji i przy­jem­no­ści. I rze­czy­wi­ście tak było. Bawiło nas to i cie­szyło bar­dzo, gdy tyle świe­żych i nowych wra­żeń prze­ży­wa­łeś. Jak to nam opo­wia­da­łeś w swoim dzie­cię­cym języku: „tuf, tuf, tuf, tuf!”, mając śmiesz­nie sku­pioną i poważną minkę. Od maleń­stwa zdra­dza­łeś wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie i zaję­cie dla muzyki, co prze­ja­wiało się, gdy już utrzy­mać się mogłeś na nóż­kach tym, że sły­sząc ryt­miczną taneczną muzykę, bar­dzo ryt­micz­nie nagi­na­łeś kolanka, robiąc lek­kie jak gdyby przy­siady, co nas wzru­szało rado­śnie aż do łez, że jesteś taki wraż­liwy na muzykę, że tak ją odczu­wasz. Nazy­wa­li­śmy Cię w takich chwi­lach „trzę­si­dupką”, słodką, kochaną i cało­wa­li­śmy Cię do utraty tchu. Cało­wa­li­śmy Cię zresztą stale, gorąco, ser­decz­nie z zapa­łem i tkliwą czu­ło­ścią, po rącz­kach, po nóż­kach i całym ciałku. Raz Mamu­sia przy­szła pod teatr, gdy po połu­dniu gra­li­śmy „Zemstę” Fre­dry. Ja wyszłem pod­czas prze­rwy przed teatr na chwilę i wzią­łem Cię syneczku na ręce, i mimo że byłem zmie­niony cha­rak­te­ry­za­cją, gdyż byłem w peruce pod­go­lonce, mia­łem dłu­gie wąsi­ska i gar­baty nosek, i ubio­rem, gdyż byłem w kon­tu­szu przy kara­beli, a bez stra­chu posze­dłeś do mnie na ręce i przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie, rze­kłeś poważ­nie: „tia­tia”. Mimo ubioru i cha­rak­te­ry­za­cji wyczu­łeś ojca instynk­tow­nie. Zresztą pierw­sze słowo, jakie w ogóle wypo­wie­dzia­łeś, było: „tia­tia” – myśla­łem, że radość roz­sa­dzi mi serce w pier­siach. O, jakże czę­sto schy­la­łem się nad wóz­kiem lub bra­łem Cię na ręce, by zoba­czyć Twój uśmiech pro­mienny jak słońce. Jak zawsze tęsk­ni­łem do Cie­bie, syneczku, by Cię jak naj­prę­dzej przy­tu­lić do serca na pró­bach, pod­czas przed­sta­wie­nia i drogą do domu. Pew­nego razu gdy ja z Mamu­sią byli­śmy czymś zajęci w prze­ciw­le­głym do okien kącie pokoju, Ty, Krzy­siu, mając nie­całe pół­tora roczku, w nie­po­jęty dla nas spo­sób wspią­łeś się na okno z łóżka, na któ­rym się bawi­łeś, a które stało przy oknie i leża­łeś na para­pe­cie z główką cie­ka­wie wychy­loną na zewnątrz, gdyż okno było otwarte w lecie. My nic oczy­wi­ście nie wie­dzie­li­śmy o tym. Ja w pew­nym momen­cie spoj­rza­łem w kie­runku okien i krzyk­ną­łem prze­ra­żony: „Janka, łap Krzy­sia!!!” Janka – dziew­czyna do bawie­nia Cie­bie, Krzy­siu, pod­bie­gła i chwy­ciła Cię za nóżki, wziąw­szy Cię z okna na ręce, gdyż był­byś nie­chyb­nie wypadł z okna 2-go pię­tra jak pisklątko z gniazda na wyso­kim drze­wie. Długą chwilę nie mogli­śmy ochło­nąć z prze­ra­że­nia i uspo­koić się, serca biły nam w pier­siach jak dzwony na trwogę. Jak potra­fi­łeś wspiąć się i wywin­do­wać się na okno, było dla nas łami­główką. Byłeś wów­czas o uła­mek sekundy w obli­czu śmierci, mój syneczku, w bło­giej, dzie­cię­cej nie­świa­do­mo­ści nie zda­jąc sobie z tego sprawy. To było dla nas prze­strogą i nauką na przy­szłość, by uwa­żać na Cie­bie jak na ogień, gdyż byłeś i pozo­sta­łeś dziec­kiem nie­praw­do­po­dob­nie ruchli­wym, żywio­ło­wym i cią­gle czymś zaję­tym. W nie­spełna pół roczku sia­da­łeś, a w 9-tym mie­siącu zaczą­łeś cho­dzić. Ach, ileż ser­decz­nych wzru­szeń prze­ży­wa­li­śmy z Mamą Twoją oboje, patrząc na Twoje usi­ło­wa­nia, kie­ro­wane instynk­tem życio­wym, by jak naj­prę­dzej dawać sobie radę we wszyst­kim. Od maleń­stwa byłeś nie­zwy­kle śmiały i przed­się­bior­czy w sto­sunku do wszyst­kich i do wszyst­kiego, co Cię ota­czało. Ni­gdy nie bałeś się nawet naj­więk­szego psa, nawet gdy szcze­kał. U gospo­dyni, gdzie miesz­ka­li­śmy, był duży wil­czur – Bari, z któ­rym stale bawi­łeś się. Bar­dzo lubi­łeś, bym Ci nucił do snu, toteż bar­dzo czę­sto usy­pia­łem Cię tkli­wie, z czu­ło­ścią nastro­jowo śpie­wa­jąc naj­bar­dziej melo­dyjne melo­dje o sie­rot­kach czy „W chiń­skim klasz­to­rze”, czy „Mała Chinka”, „Suita kau­ka­ska”, „Na per­skim rynku” itp. Śpiew i muzyka wywie­rały od maleń­stwa na Cie­bie magiczny wpływ. Mając roczek, do tego stop­nia odczu­wa­łeś muzykę, że gdy to była muzyka taneczna, wyko­ny­wa­łeś zaraz ryt­miczne ruchy taneczne, a z bie­giem czasu ruchy te nabie­rały pew­nego pla­stycz­nego wyrazu i swo­body. Nie­jed­no­krot­nie gdy byli­śmy w mie­ście czy to na spa­ce­rze, lub gdy wra­ca­li­śmy z teatru, Ty, Krzy­siu, sły­sząc muzykę taneczną z gło­śnika radio­wego umiesz­cza­nego zwy­kle na zewnątrz u góry przed skle­pem z apa­ra­tami radio­wymi, zaczy­na­łeś tań­czyć na ulicy. Oczy­wi­ście zaraz przy­sta­wali ludzie, uśmie­cha­jąc się z podzi­wem i apro­batą, a Ty nie przej­mu­jąc się niczem, tań­czy­łeś z wdzię­kiem tan­ce­rza ruty­no­wego jak na sce­nie. Bar­dzo lubi­łeś cho­dzić do teatru i zawsze dopra­sza­łeś się, aby Cię zabrać na przed­sta­wie­nie wie­czo­rem lub choćby na próby tylko. Każ­do­ra­zowa obec­ność czy to na ope­rze czy na dra­ma­cie lub kome­dii była dla Cie­bie wiel­kim i głę­bo­kim prze­ży­ciem, a dzie­le­nie się wra­że­niami i zapy­ta­niom nie było końca. Gdy mia­łeś 4 lata, zaczą­łem Cię uczyć grać na pia­ni­nie. Zaczę­li­śmy od naj­ła­twiej­szych pal­có­wek gamy C dur roz­bież­nej i na 1-ną oktawę, a póź­niej przez 3 oktawy. Nie mogli­śmy ochło­nąć ze zdu­mie­nia, gdyż nad­spo­dzie­wa­nie łatwo i szybko dawa­łeś sobie radę i przy­swa­ja­łeś sobie ćwi­cze­nia. Kiedy więc tylko mia­łem czas, zaga­nia­łem Cię, Krzy­siu, do lek­cji, gdyż będąc nie­sły­cha­nie żywym, wola­łeś „zbi­jać bąki”, jak się to mówi, niż pół godziny ćwi­czyć pal­cówki lub gamy. Jest to zresztą zupeł­nie zro­zu­miałe i uspra­wie­dli­wione, że małe dziecko woli się bawić według swej fan­ta­zji, niż sys­te­ma­tycz­nie ćwi­czyć codzien­nie jedno i to samo, co przy nauce gry na pia­ni­nie, a szcze­gól­niej w począt­ko­wym okre­sie, jest nie­odzowne, a przez to dla dziecka nużące. Ale ja chcąc Cię, mój syneczku kochany, tem­pe­ro­wać i przy­zwy­cza­jać do sys­te­ma­tycz­nej pracy nad sobą, pra­wie codzien­nie przy­zwy­cza­ja­łem Cię do pół­go­dzin­nego ćwi­cze­nia, aby Ci było łatwiej przy­zwy­czaić się do sys­te­ma­tycz­nej pracy nad sobą, co gdy będziesz w wieku szkol­nym, przyda Ci się jako wdra­ża­nie do obo­wiąz­ko­wego i sys­te­ma­tycz­nego odra­bia­nia lek­cji. Na Miko­łaja w 1951 r. kupi­łem Ci szkołę Bay­era i zaczą­łem stop­niowo przy­zwy­cza­jać Cię do nut. Ucie­szy­łem się bar­dzo, gdyż oka­zało się, że masz bar­dzo dobrą, chłonną pamięć i że dosko­nale dajesz sobie radę z nutami. Abyś mógł sobie łatwiej zapa­mię­tać klucz wio­li­nowy, ryso­wa­łem Ci pię­cio­linję w cen­ty­me­tro­wej odle­gło­ści linja od linji i kła­dąc grosz, który wyobra­żał nutę na linji lub pod linją, obja­śnia­łem Ci, co gdzie leży, a póź­niej pyta­łem Cię na wyrywki. Powoli nauczy­łeś się wio­li­no­wego klu­cza, zorien­to­wa­łeś się w war­to­ściach nut i poma­leńku, ćwi­cze­nie za ćwi­cze­niem, zaczą­łeś grać z nut, ku wiel­kiej naszej rado­ści. Zawsze roz­bu­dza­łem w Tobie wyobraź­nię i ambi­cje, abyś wytrwale się uczył by zostać pia­ni­stą – wir­tu­ozem. Zapa­la­łeś się oczy­wi­ście w miarę mych barw­nych opo­wia­dań, ale gdy przy­cho­dziło do ćwi­czeń, bar­dzo czę­sto wypro­wa­dza­łeś mnie z rów­no­wagi i „obry­wa­łeś” przy lek­cji, nie chcąc lub nie mogąc się sku­pić, ale zawsze jedyną i naj­waż­niej­szą przy­czyną mych przy­kro­ści i gniewu nie było to, że nie mogłeś się sku­pić, tylko dla­tego, że Ci się popro­stu nie chciało ćwi­czyć. Musia­łem Ci zawsze prze­ma­wiać do Twego dzie­cię­cego rozumu i ser­duszka, że nie robisz tego dla mnie, a jedy­nie dla sie­bie, dla swo­jej przy­szło­ści, że dla sie­bie uczysz się i pra­cu­jesz, że stra­cony czas bez­pow­rot­nie ucieka i nic go już nie wróci, i jeśli już teraz nie będziesz się uczci­wie i pil­nie uczył, a także wdra­żał i przy­zwy­cza­jał do sys­te­ma­tycz­nej nauki i pracy nad sobą, to nic się nie nauczysz i nie zdo­bę­dziesz. Słu­cha­łeś oczy­wi­ście moich uwag i napo­mnień w sku­pie­niu i przy­kła­da­łeś się do lek­cji, ale nie na długo, gdyż jasnem jest, że jako dziecko o tak buj­nym tem­pe­ra­men­cie i żywot­no­ści inte­re­so­wała Cię cała moc róż­nych zja­wisk i rze­czy, o któ­rych myśla­łeś, a które odwra­cały Twoją uwagę. Sta­ra­łem się wpły­nąć na Twoją fan­ta­zję i wyobraź­nię, opo­wia­da­jąc Ci, jak to będzie pięk­nie, gdy będziesz, pil­nie się ucząc, mógł jesz­cze jako mały chłop­czyk wziąć udział w kon­cer­cie szkoły, do któ­rej będziesz uczęsz­czał, albo w przy­szło­ści, gdy doro­śniesz i zosta­niesz pia­ni­stą sław­nym, jakie to piękne będziesz mógł dawać kon­certy i cza­ro­wać słu­cha­czy. Podo­bały Ci się per­spek­tywy, jakie przed Tobą roz­ta­cza­łem, ale wola­łeś się bawić po swo­jemu i tu Ci czę­ściowo ustę­po­wa­łem, bo to Twoje prawo małego dziecka, ale kon­se­kwent­nie przy­zwy­cza­ja­łem Cię, oczy­wi­ście nie prze­cią­ża­jąc Two­jego mło­dego umy­słu – do moż­li­wie sys­te­ma­tycz­nej uczci­wej pracy, wycho­dząc z zało­że­nia, że gdy pój­dziesz po ukoń­cze­niu sied­miu lat do szkoły – sza­cu­nek, jaki będziesz miał do obo­wiąz­ko­wego ucze­nia się, wydat­nie Ci pomoże i uła­twiać będzie prze­ła­my­wa­nie się w wielu wypad­kach, gdy to wię­cej cią­gnie na boisko, na dwór do chłop­ców i zabawy. Oczy­wi­ście w rów­nym stop­niu musimy zna­leźć czas i na te wszyst­kie roz­rywki, zabawy i przy­jem­no­ści, które har­to­wać będą ciało i duszę do pew­nego stop­nia – ale przede wszyst­kiem nauka i obo­wią­zek, a potem wszystko inne. A tu mam wiele obaw, bo tak tem­pe­ra­mentne dziecko, a póź­niej chło­pak i młody kawa­ler, będziesz z pew­no­ścią pocią­gany przez wszystko to, co jest pra­wem ruchu i bez­tro­skiej swo­body, i dla­tego pra­gnę i pra­cuję nad Tobą, aby roz­bu­dzić i stwo­rzyć w Tobie drugą naturę – umi­ło­wa­nie prawdy, nauki i sys­te­ma­tycz­nej pracy nad sobą, którą z pew­no­ścią da się stwo­rzyć przez budze­nie w Tobie uko­cha­nia pracy nad sobą i kon­troli sys­te­ma­tycz­nej i codzien­nej w celu zdo­by­wa­nia wytknię­tych przed sobą celów i zadań. A tym­cza­sem w okre­sie bez­tro­skich, dzie­cin­nych lat, bo masz dopiero 6 lat, tem­pe­ra­ment Twój znaj­duje sobie ujście w bez­u­stan­nym ruchu, bie­ga­niu, nie­moż­li­wym wprost hała­so­wa­niu i obi­ja­niu sobie i cią­głym zadra­py­wa­niu kolejno na prze­mian koń­czyn gór­nych, dol­nych lub głowy. Cho­dzisz z guzami czy siń­cami nawet przez kilka dni, a panicz­nie boisz się, gdy Ci wypad­nie jody­no­wać ska­le­cze­nia itp. Pro­sisz wtedy, pła­cząc rzew­nie, bym Ci pozwo­lił jody­no­wać samemu, bo myślisz, że to mniej będzie bolało, i robisz to bar­dzo komicz­nie dla nas, ale dla Cie­bie to tra­ge­dia. Nie­dawno, aby ura­to­wać psu­jące – próch­nie­jące Ci cztery zęby, musie­li­śmy cho­dzić na zabiegi do gabi­netu den­ty­stycz­nego. Coś Ty tam wypra­wiał, Krzy­siu, ile tam naja­dłeś się stra­chu, szcze­gól­niej przy boro­wa­niu i czysz­cze­niu zębów. Albo jak nie­raz musia­łem Ci dać w skórę – to Ty wyła­zi­łeś dosłow­nie ze skóry przed­tym. Jed­nym sło­wem, na ból jesteś nie­sły­cha­nie wraż­liwy. Tego roku, to jest 1952-go, w czerwcu nie mając jesz­cze skoń­czo­nych sze­ściu lat, zdawa­łeś wstępny egza­min do pod­sta­wo­wej szkoły muzycz­nej oczy­wi­ście z wyni­kiem dodat­nim i był­byś wła­ściwy egza­min zdał nie­wąt­pli­wie, ale roz­my­śli­łem się, moje dziecko – posta­no­wi­łem, abyś jak naj­dłu­żej miał pełne bez­tro­ski dzie­ciń­stwo do ukoń­cze­nia 7-dmiu lat. Przez około pół­tora roku cho­dzi­łeś do przed­szkola, Krzy­siu, i stale były na Cie­bie jakieś zaża­le­nia, gdyż oka­zało się, że jesteś czu­pur­nym zawa­djaką, czę­sto nie­po­słusz­nym. No – miejmy nadzieję, że wyro­śniesz z tego z bie­giem lat i że wypływa to nie ze złej woli, a z nad­miaru tem­pe­ra­mentu i żywo­ści…

Krzysz­tof Kraw­czyk: Kiedy w wieku 18 lat musia­łem z dnia na dzień stać się doro­sły, nie się­ga­łem do tego pamięt­nika, ale w pew­nym momen­cie powró­cił do mnie ze zdwo­joną siłą. Było to w zimie stanu wojen­nego w Pol­sce. Ja tę zimę spę­dza­łem w ame­ry­kań­skim odda­le­niu i wtedy posta­no­wi­łem go kon­ty­nu­ować. Oto, co napi­sa­łem 30 stycz­nia 1982 roku na tych samych kart­kach, na któ­rych pisał Ojciec:

ZION­SVILLE 30.01.1982 r.USA

Krzysz­tof Kraw­czyk s. Janu­arego

Dnia dzi­siej­szego, poru­szony do głębi soli­dar­no­ścią całego świata z naro­dem pol­skim (od 1000 lat wal­czą­cym o wol­ność wła­snego i nie tylko wła­snego kraju), naro­dem miłu­ją­cym pokój i demo­kra­cję – będąc od prze­szło roku na emi­gra­cji, pełen tęsk­noty za kra­jem, Matką, bra­tem i Przy­ja­ciółmi, posta­no­wi­łem roz­po­cząć pisa­nie pamięt­nika naszej Rodziny, któ­rej korze­nie zostały w Pol­sce, a które może w przy­szło­ści przyjmą się w Ame­ryce – obec­nej naszej Ojczyź­nie!

Coraz czę­ściej się­gam po ten pamięt­nik, czy­ta­jąc (wzru­szony) jego pierw­szą (i nie­stety nie dokoń­czoną przez niego, nie­ży­ją­cego już od 18-stu lat, uko­cha­nego Ojca Janu­arego) część tych wspo­mnień, jakże mi dro­gich! Wiem, że trudno mi będzie przy­po­mnieć sobie wszystko, co wyda­rzyło się w ciągu mojego 35-cio­let­niego życia, ale jed­nak spró­buję! Wiem rów­nież na pewno, że nie potra­fię tak pięk­nie opi­sać wszyst­kiego, jak to zro­bił mój Tatuś. Wiem jed­nak, że powi­nie­nem kon­ty­nu­ować zaczęty przez mego Ojca pamięt­nik, cho­ciażby dla­tego, żeby wspo­mnie­nia te prze­trwały rów­nież w pamięci tych, któ­rzy po nas przyjdą, któ­rzy nas kochają i sza­nują, któ­rzy są jakby prze­dłu­że­niem naszego pra­co­wi­tego życia!

Nie­stety! Sił i czasu star­czyło mi tylko do 1983 roku, by przy­wo­łać kilka wspo­mnień mego wcze­śniej­szego życia. Wszyst­kie zostaną przy­to­czone w tej książce, która jest wła­ści­wie dopiero speł­nie­niem, mocno spóź­nio­nym speł­nie­niem obiet­nicy rzu­co­nej na łamach ojcow­skiego pamięt­nika 30 stycz­nia 1982 roku. Dzię­kuję ci, Andrzeju, mój przy­ja­cielu, że mnie do tego zachę­ci­łeś, poma­gasz mi w tym trud­nym dziele przy­wo­ła­nia 64 lat burz­li­wego życia. Ja prze­cież przy­wy­kłem wypo­wia­dać się głów­nie śpie­wem.

Andrzej Kosmala: I śpie­wa­jąco, jak na razie, nam idzie ta praca. Przy­ja­cielu, odno­szę czę­sto wra­że­nie, że nic w twoim życiu nie bie­rze się z przy­padku. Bo na przy­kład 30 stycz­nia, dzień, w któ­rym pod­ją­łeś zobo­wią­za­nie, to dzień moich uro­dzin.

Tam­ten Poznań

Krzysz­tof Kraw­czyk: A jed­nak Ojciec długo nie wytrzy­mał i czy to chcąc zre­ali­zo­wać swoje marze­nia o synu – wybit­nym pia­ni­ście, czy też dostrze­ga­jąc we mnie buzu­jący talent muzyczny, posłał mnie jed­nak do szkoły muzycz­nej.

Pamię­tam, jak chło­paki kopali piłkę na podwórku, a ja musia­łem ćwi­czyć na for­te­pia­nie. Nie­dawno, po latach, odwie­dzi­łem budy­nek przy ulicy Wierz­bię­cice w Pozna­niu. Skon­fron­to­wa­łem wygląd budynku i podwó­rza z tym, co spo­czywa we mgle mojej pamięci. Nawet usta­li­łem okno, z któ­rego upa­dek miał mnie pozba­wić życia. Nie­wiele się tam zmie­niło. Spo­tka­łem star­szych ludzi. Nie­któ­rzy pamię­tali, że miesz­kał tam aktor, ale patrząc na mnie i pozna­jąc mnie, mówili: A to nie wie­dzie­li­śmy, że to Kraw­czyk, ojciec tego Kraw­czyka. No cóż, nie było wtedy tele­wi­zji. Można było być zna­ko­mi­tym akto­rem – a tak go oce­niali kole­dzy z tam­tych lat – i nie zdo­być powszech­nej popu­lar­no­ści. Tę dawał akto­rowi w tam­tych cza­sach, w rodzą­cej się dopiero tele­wi­zji, film. A filmy krę­cono w Łodzi. I tam mie­li­śmy wkrótce tra­fić.

W Pozna­niu Ojciec grał w Teatrze Pol­skim mię­dzy innymi: postać Zaru­bina w Puga­czo­wie Ser­giu­sza Jesie­nina w reży­se­rii Wilama Horzycy, w Pasto­rałce Leona Schil­lera w reży­se­rii Hanny Mał­kow­skiej posta­cie szlach­cica i Kac­pra, postać kanc­le­rza w Bal­la­dy­nie Juliu­sza Sło­wac­kiego w reży­se­rii Wła­dy­sława Woź­niaka, a w sztuce Romana Brand­sta­et­tera Król i aktor w reży­se­rii Adama Hanusz­kie­wi­cza postać het­mana Ksa­we­rego Bra­nic­kiego. Zgod­nie ze swoim podwój­nym przy­go­to­wa­niem zawo­do­wym oraz talen­tem aktora i śpie­waka bary­tona wystę­po­wał także w poznań­skiej kome­dii muzycz­nej, mię­dzy innymi w Wode­wilu war­szaw­skim Zdzi­sława Goz­dawy i Wacława Stęp­nia, reży­se­ro­wa­nym przez Jana Perza w roli Wie­czorka, w Ja tu rzą­dzę Win­cen­tego Rapac­kiego (syna) postać Kory­ciń­skiego w uję­ciu Ste­fana Orze­chow­skiego, a w Pie­śni miło­snej Schu­berta Fran­ciszka Schu­berta w reży­se­rii Jana Perza rolę Jana Michała Vogla.

Bywa­łem czę­sto na pró­bach, cza­sem na spek­ta­klach. W każ­dym razie z Mamą naj­pierw w wózeczku, potem już na wła­snych nogach odwie­dza­li­śmy tatę w teatrze. Nie­kiedy wycho­dził do nas przed teatr w stroju sce­nicz­nym, budząc moją radość i zain­te­re­so­wa­nie prze­chod­niów.

Czę­sto bywa­li­śmy na spa­ce­rze w parku koło opery oraz w popu­lar­nym poznań­skim zoo. Obok ogrodu zoo­lo­gicz­nego, przy ulicy Zwie­rzy­niec­kiej mie­ściła się moja szkoła muzyczna. Z naszego miesz­ka­nia przy ulicy Gwar­dii Ludo­wej szli­śmy zazwy­czaj pie­szo przez duży park, dziś Karola Mar­cin­kow­skiego, mija­li­śmy zamek po pra­wej, fil­har­mo­nię, potem szli­śmy przez most kole­jowy, mija­li­śmy skrzy­żo­wa­nie zwane Kapo­nierą i dalej już była moja szkoła.

W 1951 roku prze­sta­łem być jedy­na­kiem. Uro­dził się mój brat Andrzej. Ale ani przez moment nie poczu­łem, by w jaki­kol­wiek spo­sób odbyło się to moim kosz­tem, by Rodzice choć tro­chę uszczu­plili opie­kuń­czość i miłość, jaką mnie darzyli. Po pro­stu zdo­byli się na dru­gie, rów­nie gorące uczu­cie. I to cie­pło rodzin­nego domu koja­rzyć mi się będzie na zawsze z Pozna­niem.

Andrzej Kosmala: Mój przy­ja­cielu! I tutaj, jako pozna­niak z krwi i kości, muszę ci wejść w słowo i prze­rwać twoją opo­wieść. Jest jakimś zrzą­dze­niem losu, nie­któ­rzy nazy­wają to prze­wrot­no­ścią losu, że po pierw­sze: nasze pierw­sze drogi w życiu prze­bie­gały w tym samym mie­ście, w tych samych latach. Ja miesz­ka­łem, podob­nie jak ty, w Pozna­niu w latach 1949–1956. Ty na Wil­dzie, a ja na gra­ni­czą­cym z Wildą przez tory kole­jowe Łaza­rzu.

Po dru­gie: nasi rodzice cho­dzili z nami w te same miej­sca Pozna­nia, o czym świad­czą zdję­cia. A więc przede wszyst­kim ogród zoo­lo­giczny przy ulicy Zwie­rzy­niec­kiej, park przy ope­rze, schody opery z oka­za­łymi lwami, Teatr Pol­ski z napi­sem „Naród sobie”, Stary Rynek z kozioł­kami wyska­ku­ją­cymi o godzi­nie 12.00 w połu­dnie na wieży ratu­szo­wej, by się potry­kać.

Po trze­cie: moja mama nazy­wała się z domu Irena Kraw­czyk. Mój dzia­dek Andrzej był bar­dzo muzy­kalny, przed wojną sam zbu­do­wał organy i grał w kościele w Ple­sze­wie. Moje kuzynki do dziś zaj­mują się muzyką, a jedna z nich jest śpie­waczką w ope­rze w Rey­kja­viku, na dale­kiej Islan­dii. Może te moje ple­szew­skie Kraw­czyki mają coś wspól­nego z tymi Kraw­czykami ślą­skimi? Może tak, bo kiedy sia­dam z moimi ple­szew­skimi Kraw­czykami do stołu, to mam wra­że­nie, że brak tylko Krzysz­tofa, jego mamy Lucyny i jego brata Andrzeja. Widocz­nie Kraw­czyki tak mają…

A wra­ca­jąc do tam­tych lat: Poznań był mia­stem sza­rym, już nie tyle jak więk­szość miast sza­ro­ścią ustroju, ale ger­mań­skim, teu­toń­skim nastro­jem, ow­szem, z tamtą solid­no­ścią i czy­sto­ścią. No cóż, było to pod­czas zabo­rów mia­sto fron­towe w walce z ger­ma­ni­za­cją. Wiel­ko­po­la­nie za oręż walki wzięli adop­to­wa­nie aku­rat tych pozy­tyw­nych cech od Niem­ców, co spro­wa­dziło się do poznań­skiego hasła: „porzun­dek musi być”. Cho­dziło o poko­na­nie Niem­ców ich wła­sną bro­nią. I udało się: tylko tutaj wybu­chło zwy­cię­skie powsta­nie.

W cza­sach, w któ­rych star­to­wa­li­śmy do kariery szkol­nej, Poznań był też jedy­nym obok miast por­to­wych oknem na świat. Tutaj prze­cież w tych mrocz­nych cza­sach odby­wały się mię­dzy­na­ro­dowe targi. Pamię­tam je głów­nie za sprawą jeż­dżą­cych po Pozna­niu pięk­nych zachod­nich limu­zyn, które jed­nego dnia zni­kały jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, by za rok poja­wić się znów.

Już w tam­tych cza­sach zasta­na­wia­łem się, kim będę. Myśla­łem o byciu księ­dzem (podo­bały mi się złote ornaty i zbie­ra­nie ofiary, nauczy­łem się nawet łaciny (w tym języku w tam­tym cza­sie odpra­wiane były msze): Pater noster, qui es in caelis…, pilo­tem kuku­ruź­nika (to taki samo­lot dwu­pła­towy, który czę­sto poja­wiał się nad Pozna­niem, kupo­wa­łem nawet tygo­dnik „Skrzy­dlata Pol­ska”, skle­ja­łem modele samo­lotów), ewen­tu­al­nie – za ojcem – praw­ni­kiem (podo­bały mi się jego wywody prawne, kiedy przy­cho­dzili do niego ludzie po radę, zabie­rał mnie też do sądu na roz­prawy). Cza­sem jed­nak w życiu dziecka jest taki moment, który nawet jeżeli wprost nie zaważy na wybo­rze drogi w życiu, to uru­chomi myśle­nie o tym.

Król jest nagi

Andrzej Kosmala: Poznań był wtedy sil­nym ośrod­kiem teatral­nym i muzycz­nym. War­szawa pod­no­siła się z gru­zów, więc naj­lepsi arty­ści jechali do Kra­kowa, Łodzi, Pozna­nia – miast, które wojna sto­sun­kowo mało znisz­czyła. W Pozna­niu przy ulicy Armii Czer­wo­nej (po 1989 roku ulica Święty Mar­cin), tuż przy kościele św. Mar­cina z kopią groty Matki Boskiej z Lour­des, stał cudem oca­lały budy­nek (obok inne były w gru­zach), w któ­rym zna­lazł swe miej­sce Pań­stwowy Teatr Lalki i Aktora. I tam mia­łem zaznać pierw­szego arty­stycz­nego wzru­sze­nia, które, jak patrzę w prze­szłość, ukształ­to­wało moją duszę, myśle­nie i wraż­li­wość na całe życie.

Mama zapro­wa­dziła mnie na przed­sta­wie­nie Chri­stiana Ander­sena Nowe szaty króla. Był król, który zamiast zaj­mo­wać się rzą­dze­niem, dbał głów­nie o swoje ubra­nia, a życie spę­dzał w swej gar­de­ro­bie. Wyko­rzy­stało to dwóch oszu­stów, któ­rzy obie­cali, że uszyją naj­pięk­niej­sze szaty o szcze­gól­nych wła­ści­wo­ściach. Będą je widzieć tylko ludzie godni naj­wyż­szych urzę­dów i zaszczy­tów. Wysłani do spraw­dze­nia prze­biegu prac mini­ster i urzęd­nicy zachwa­lali, jaki to wspa­niały mate­riał i jaki postęp prac. I kiedy król uka­zał się dwo­rowi w ponoć cudow­nych sza­tach, dwo­rza­nie byli zachwy­ceni. Tylko mały chło­piec wykrzyk­nął: Król jest nagi! A wraz z nim cały lud. A więc sztuka o zakła­ma­niu, słu­żal­czo­ści, głu­po­cie. I jak ten spek­takl mógł zostać wysta­wiony w epoce, w któ­rej były to cechy domi­nu­jące? Ja oczy­wi­ście byłem tym 6-let­nim chłop­cem, bo też tyle mia­łem wów­czas lat, i nikt nie był mi w sta­nie wmó­wić, że król nie jest nagi!

Tak prze­ży­łem tę histo­rię, że z wra­że­nia się posiu­sia­łem. A ponie­waż jak więk­szość chłop­ców w tam­tych cza­sach nawet w zimie cho­dzi­łem w krót­kich spoden­kach i poń­czo­chach przy­pi­na­nych gum­kami do maj­tek, dra­mat był dla mnie podwójny. Chło­piec, który sie­dział obok mnie, nie zauwa­żył, że król jest nagi, ale nie uszło jego uwa­dze, że kolega się posiu­siał, o czym mówił dość gło­śno, pogrą­ża­jąc mnie tym do reszty. Aż dzia­dek, z któ­rym przy­szedł, uspo­koił go, tłu­ma­cząc, że chło­piec przy­niósł śnieg na butach, ten śnieg się roz­to­pił i stąd kałuża. A więc nie­prawda nie tylko na sce­nie, ale i na widowni. Póź­niej, kiedy ustrój spra­wie­dli­wo­ści umoc­nił nie­jedną nie­prawdę, Zenek Lasko­wik komen­to­wał to z wła­ściwą sobie traf­no­ścią: Będę musiał iść do oku­li­sty, bo co innego widzę, co innego sły­szę.

Czy coś się zmie­niło od tam­tych cza­sów poza ustro­jem? Nie­wiele. Więk­szość współ­cze­snych kró­lów jest też naga, przy­naj­mniej inte­lek­tu­al­nie, oto­czona kraw­cami – oszu­stami, czyli spe­cja­li­stami od poli­tycz­nego mar­ke­tingu, i dwo­rza­nami – pochleb­cami. Tylko coraz mniej bystrych chłop­ców, któ­rzy chcą to dostrzec. Można oczy­wi­ście żyć w słod­kim prze­świad­cze­niu, że król nie jest nagi. Dziś Lasko­wik, który dalej naj­le­piej potrafi odpo­wied­nie dać rze­czy słowo, komen­tuje: I tak to jest.

Krzysz­tof Kraw­czyk: A ja w wieku 6 lat wybie­ra­łem się na wojnę z bol­sze­wi­kami. A było to tak. Nie wiem, jakim spo­so­bem Rodzice spro­wa­dzili mi do Pozna­nia z Kanady kostium kow­boj­ski z dwoma rewol­we­rami. Były to lata sta­li­now­skie. Jadę z Ojcem na próbę w tym kostiu­mie tram­wa­jem, budząc powszechne zain­te­re­so­wa­nie. Szcze­gól­nie u jed­nego faceta. A gdzie ty jedziesz, chłop­cze? – pyta. Na wojnę – odpo­wia­dam. A kogo ty będziesz bił na tej woj­nie? A ja: Bol­sze­wi­ków.

W tym momen­cie w tram­waju zro­biło się dziw­nie cicho, motor­ni­czy tylko zorien­to­wał się w groź­nej sytu­acji i przy­ha­mo­wał, umoż­li­wia­jąc star­szemu panu z dziec­kiem kow­bo­jem na ręku wysko­cze­nie z tram­waju. A kiedy ten facet, który zada­wał mi pyta­nia, chciał zro­bić to samo, motor­ni­czy dał czadu!

Skąd wzią­łem tych bol­sze­wi­ków? W domu Ojciec czę­sto mówił, że są przy­czyną całego naszego nie­szczę­ścia. No i przede wszyst­kim nasłu­chi­wał radia Wolna Europa na takim Pio­nierku, nie­zwy­kle wów­czas popu­lar­nym odbior­niku. Poszu­kuję takiego odbior­nika jak tali­zmanu.

Andrzej Kosmala: Mój ojciec słu­chał Wol­nej Europy na Sie­men­sie, a antenę ukrył w meta­lo­wej ramie pieca kaflo­wego do goto­wa­nia i pie­cze­nia, tzw. west­falce. Ale naj­lep­szy oka­zał się odbior­nik tran­zy­sto­rowy ze Związku Radziec­kiego. Oni tam przy tych wiel­kich odle­gło­ściach musieli posta­wić na krót­kie fale, a na tych nada­wała Wolna Europa.

Chciał­bym jesz­cze powró­cić do przed­sta­wie­nia Nowe szaty króla. Usta­wiło ono nie tylko moje filo­zo­ficzne widze­nie świata, ale było też ogrom­nym wstrzą­sem este­tycz­nym. Kiedy zapa­liły się reflek­tory, roz­su­nęła kur­tyna i zoba­czy­łem kukiełki w jakimś baj­ko­wym, nie­re­al­nym świe­cie, w któ­rym te kukiełki mówiły jed­nak nor­mal­nym języ­kiem, byłem w szoku. Nie tylko się tam posiu­sia­łem, ale po powro­cie do domu zbu­do­wa­łem z pudełka kar­to­no­wego teatrzyk kukieł­kowy z kur­tyną i pod­świe­tlany świeczką. Scena teatralna zaczęła mnie bar­dziej fascy­no­wać niż szare życie. Pamię­tajmy, że nie było wtedy jesz­cze tele­wi­zji. Na ścia­nie lub za prze­ście­ra­dłem odgry­wa­łem teatrzyk cieni, a na imie­ni­nach u mojego uko­cha­nego wujka Kazia śpie­wa­łem, tań­czy­łem i odgry­wa­łem, leżąc na pod­ło­dze, pio­senkę: „Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali, zatań­czyłby jesz­cze”. Taki dzie­ciak musiał 25 lat póź­niej zostać dyrek­to­rem arty­stycz­nym Estrady i… mene­dże­rem Krzysz­tofa Kraw­czyka.

Czer­wiec 1956

Krzysz­tof Kraw­czyk: Histo­ria lubi się powta­rzać. I ja w 1978 roku tra­fi­łem na scenę teatru mojego Ojca, czyli Teatru Pol­skiego w Pozna­niu. Ilu­stro­wa­łem pie­śniami do wier­szy Ser­giu­sza Jesie­nina przed­sta­wie­nie Sta­ro­świecka kome­dia Arbu­zowa. Pomi­ja­jąc nowe doświad­cze­nie zawo­dowe, fakt, że wystę­puję na sce­nie, na któ­rej wystę­po­wał mój Ojciec, był nie­zwy­kle wzru­sza­jący. Pod­szedł do mnie ze łzami w oczach maszy­ni­sta sceny, który pra­co­wał jesz­cze z Ojcem i nauczył go sto­larki. Tyle pięk­nych rze­czy nam zro­bił: sza­ble, pisto­lety, tar­cze, zamki. To były arcy­dzieła.

W 1956 roku po wypad­kach poznań­skich 28 czerwca nastą­piła ner­wowa atmos­fera w teatrze i odczu­łem ją także w domu. Akto­rzy przy­stą­pili do demon­stra­cji, przy­go­to­wy­wano listę akto­rów do wyrzu­ce­nia. Ojciec sal­wo­wał się ucieczką do Łodzi. Tłu­ma­czył to przed sobą tym, że będzie bli­żej filmu. Na wspo­mnie­nie poznań­skich wyda­rzeń czerw­co­wych zawsze milkł.

Andrzej Kosmala: Krótko przed wyda­rze­niami czerw­co­wymi prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z rodzi­cami do Pusz­czy­kówka, 15 kilo­me­trów od Pozna­nia. 28 czerwca 1956 roku mój ojciec miał speł­nić moje marze­nie: zabrać mnie na Mię­dzy­na­ro­dowe Targi Poznań­skie. Pierw­szy raz w życiu mia­łem zoba­czyć tele­wi­zję! Nie­praw­do­po­dobne prze­ży­cie. A tutaj sąsiad Gagat, mistrz murar­ski, mówi: Panie Kosmala, gdzie pan chce jechać? Prze­cież jutro jest sztrajk! Ojciec tylko z uśmie­chem mach­nął ręką: Jaki tam strajk!

Poje­cha­li­śmy więc pocią­giem do Pozna­nia, wycho­dzimy z dworca, a tutaj na moście Dwor­co­wym idzie wielka demon­stra­cja z trans­pa­ren­tem: „Chcemy chleba dla naszych dzieci!”. Przed Tar­gami limu­zyny gości tar­go­wych, a na ich dachach robiący zdję­cia. Pomy­śla­łem sobie w dzie­cię­cej naiw­no­ści: „Szkoda takich ład­nych samo­cho­dów”. Cho­dzi­łem jesz­cze z ojcem po Pozna­niu, bo miał on dodat­kowo kilka zawo­do­wych spraw do zała­twie­nia. Na uli­cach kar­na­wał wol­no­ści. Ale ja, 10-latek, mia­łem jeden pro­blem: zoba­czyć tele­wi­zję.

Kiedy z ojcem skie­ro­wa­li­śmy się w stronę tere­nów Tar­gów Poznań­skich i byli­śmy gdzieś w oko­li­cach mostu Uni­wer­sy­tec­kiego, roz­le­gły się strzały. Ojciec od razu pod­jął decy­zję: wra­camy do Pusz­czy­kówka. Nie­stety, pociągi już nie jeź­dziły. Ruszy­li­śmy więc pie­szo, a po dro­dze mijały nas cię­ża­rówki pełne sił bez­pie­czeń­stwa, woj­ska, mili­cji. Uzbro­jeni po zęby. Pol­ska krwawo wystar­to­wała do wol­no­ści i ten marsz miał trwać jesz­cze 33 lata…

Łódź

Andrzej Kosmala: W Łodzi mia­łeś już sta­łego kum­pla, młod­szego o pięć lat brata Andrzeja. Byłeś dla niego naj­waż­niej­szym auto­ry­te­tem i takim pozo­sta­łeś do dziś. Andrzej też posiadł po rodzi­cach talenty arty­styczne, w jego przy­padku pla­styczne. Nama­lo­wał wiele wspa­nia­łych obra­zów, a kopi­stą malar­stwa świa­to­wego jest genial­nym. Andrzej wspo­mina dla nas zapa­mię­tany dzie­cięcy świat z tam­tej Łodzi:

Kiedy byli­śmy dziećmi, kiedy jedy­nym oknem na świat było radio i kino, słu­cha­li­śmy Pio­nierka, audy­cji Lucjana Kydryń­skiego w soboty, muzyki, hitów śpie­wa­nych przez Elvisa Pre­sleya. Gdy robiło się późno i kła­dli­śmy się do łóżek, Tato czy­tał nam naj­pierw bajki, a potem, jak dora­sta­li­śmy, całą Try­lo­gię. Nasza fan­ta­zja i wyobraź­nia pozwa­lały nam widzieć tak jak w kinie. Zawsze w nie­dzielę Tato zabie­rał nas na pora­nek do kina Tatra na Toma i Jerry’ego.

Gdy byli­śmy starsi, szli­śmy naj­pierw do kościoła na mszę, a potem na jakiś cie­kawy film. Było to święto, bo Tata jeź­dził z teatrem objaz­do­wym Ziemi Łódz­kiej i czę­ściej go z nami nie było niż był. W okre­sie let­nim teatry były zamknięte, latem zawsze wyjeż­dża­li­śmy do dziadka ze Szczawna Zdroju, do kurortu pod Wał­brzy­chem. Tato odwo­ził nas pocią­giem, lubi­li­śmy podróże i te posiłki w cza­sie jazdy (jajka na twardo i kanapki). Dzia­dek miał ule i psz­czoły, zawsze brał pasiekę i wyjeż­dżał. Bab­cia pil­no­wała całego gospo­dar­stwa i nas, dzieci, a było nas tro­chę wnu­ków. My dwaj, od cioci Halinki dwóch chłop­ców, cioci Wandy Ola, wujka Cześka troje i wujka Tadka troje. Było wesoło aż do wie­czora.

Na naszym podwórku do dzi­siaj rosną drzewa owo­cowe: jabło­nie, wiśnie, gru­sze, śliwa, orzech. Jako małe dzieci wcho­dzi­li­śmy na drzewa i rwa­li­śmy owoce. Zawsze ktoś na nas krzy­czał, ale doj­rzałe papie­rówki były tak dobre, że ciężko było zejść z drzewa. Za siatką dzie­lącą jesz­cze dwa podwó­rza dozorcy tych pose­sji, pan Olej­ni­czak i Bara­now­ski, czę­sto gonili nas z ich pose­sji. Bandy od nich i my obrzu­ca­li­śmy się kamie­niami, dar­niną, wal­cząc i krzy­cząc. Wojny i bija­tyki odby­wały się dość czę­sto. Po dru­giej stro­nie ulicy też odby­wały się bata­lie i wojny dziel­ni­cowe. Brat wraz ze swo­imi star­szymi kole­gami wie­dli prym, w takich akcjach czę­sto brat poka­zy­wał swoje rany i siniaki. Ja byłem bierny, raczej obser­wo­wa­łem i byłem gotowy do ucieczki na naszą pose­sję. Czę­sto te nasze podwórka zawie­rały pokój. Kije, tar­cze szły na stos, było wesoło i bra­ta­li­śmy się wszy­scy. W naszej dziel­nicy z bija­tyk i awan­tur znana była ulica Abra­mow­skiego. Wie­czo­rem uni­kało się prze­cho­dze­nia tą ulicą. Czę­sto się ryzy­ko­wało, miało się pie­tra.

Ważny był okres świąt Bożego Naro­dze­nia. Tata w tra­sie, Mama zago­niona cho­dzi po skle­pach i zbiera pro­dukty, aby kupić wszystko na święta. To nie te czasy, gdy opo­wia­dam swoim dzie­ciom, że prak­tycz­nie nic w skle­pach nie było, bo stało się wiecz­nie w kolej­kach po wszystko. Jedni dostali, a ten za tobą odszedł z kwit­kiem. Przy­je­chał Tata, przy­wiózł żywą gęś, która wylą­do­wała w piw­nicy tak po cichu, żeby sąsie­dzi nie widzieli, bo nie wolno było hodo­wać w blo­kach cze­go­kol­wiek. Był koniec listo­pada. Tato po pracy zawsze pod wie­czór scho­dził do piw­nicy. Nic nam nie mówił, a my cie­kawi pyta­li­śmy Mamę, po co i dla­czego. Zże­rała nas cie­ka­wość. Któ­re­goś dnia wie­czo­rem, kiedy Tato był już na dole w piw­nicy, po cichu zeszli­śmy za nim. Ukrad­kiem pode­szli­śmy jak naj­bli­żej. To, co ujrze­li­śmy, było dla nas zdu­mie­wa­jące – Tato kar­mił gęś. Wkła­dał jej coś do dzioba i prze­su­wał po szyi do kor­pusu. Czyn­ność tę powta­rzał. Po cichu wyco­fa­li­śmy się. Dopiero za parę dni, gdy cie­ka­wość się­gnęła zenitu, prze­pro­si­li­śmy Tatę, że pod­glą­da­li­śmy, co robi z tą gęsią, że ona musi być bar­dzo głodna, że aż tyle je. Tata po chwili waha­nia wyja­śnił, że przez takie klu­skowe kar­mie­nie gęś przy­biera na wadze i rośnie jej wątroba, którą z ape­ty­tem zjemy na święta. I tak oto upie­czona wylą­do­wała na naszym stole.

Stół wie­kowy, duży, drew­niany. Słu­żył nie tylko do celów kuli­narno-obia­do­wych. Pamięta zawody gry w cym­ber­gaja, które Krzysz­tof orga­ni­zo­wał z kole­gami. To były gry! Cie­szyli się z goli jak dzieci. Śmie­chu co nie­miara. Odby­wały się rów­nież zawody w ping-ponga. Były to popisy gry. Działo się to wszystko w domu, nie było klu­bów mło­dzie­żo­wych. Wycho­dziło się na ulicę, dep­tak, słynną Piotr­kow­ską, spa­ce­ro­wało się aż do placu Kościuszki. W soboty i nie­dziele ludzie wycho­dzili z domów i wszy­scy szli na dep­tak, było nawet tłoczno, ale wesoło, na lody od Gro­now­skiej. Mia­sto żyło, ludzie szli do kin, teatrów i lokali gastro­no­micz­nych. To było moje mło­dzień­cze życie. Z łezką w oku to wspo­mi­nam.

Święta Bożego Naro­dze­nia. Wigi­lia. Piękna jodełka, ubrana, z lamp­kami, które Tato gdzieś zdo­był, bombki, w któ­rych odbija się świa­tło kolo­ro­wych lam­pek. Nastrój pod­nio­sły, my z Krzysz­to­fem odświęt­nie ubrani cze­kamy znie­cier­pli­wieni na pre­zenty. Rodzice wresz­cie pozwo­lili je obej­rzeć i spra­wiły nam one wiele rado­ści. Nad­szedł czas na kola­cję wigi­lijną. Na wie­ko­wym stole lądują potrawy, może nie aż tyle, nie aż dwa­na­ście, ale jest barszcz czer­wony z uszkami, grzy­bowa, karp po żydow­sku, sma­żony, śle­dzie w oleju i w śmie­ta­nie, pie­rogi z kapu­stą i grzy­bami, łazanki, makiełki (chałka z rodzyn­kami, orze­chami i mio­dem prze­kła­dana słod­kim makiem), kom­pot z suszo­nych owo­ców, jakieś czer­wone wino. Śpie­wa­li­śmy kolędy, nastrój i radość, pierw­sze łzy. Potem do kościoła (kate­dry) na pasterkę. I mamy 25-ty grud­nia, pierw­sze święto Bożego Naro­dze­nia. Ja w Szcze­pana, 26-tego grud­nia, obcho­dzę uro­dziny. Były życze­nia, wesoło, kino i mnó­stwo sło­dy­czy. Bar­dzo lubi­łem te święta z Rodzi­cami, ich kli­mat, zapach palo­nych świec i dzie­le­nie się opłat­kiem. I ta bez­tro­ska…

Krzysz­tof Kraw­czyk: Święta Bożego Naro­dze­nia ze wszyst­kimi swo­imi atry­bu­tami, ze śpie­wa­niem kolęd to nie­za­po­mniane chwile. Święta koja­rzę z zapa­chem pasty do pod­łóg, bo co roku na święta było gene­ralne sprzą­ta­nie domu z pasto­wa­niem i fro­te­ro­wa­niem pod­łóg. Pamię­tam zapach grzy­bów, kapu­sty, poma­rań­czy, cze­ko­lady. Mama wyga­niała nas z pokoju, bo w Pozna­niu przy­cho­dził Gwiaz­dor, a potem w Łodzi Miko­łaj. „Musi­cie wyjść z pokoju, bo zaraz Święty Miko­łaj przyj­dzie, trzeba zosta­wić otwarte okno”. Te święta, wyjazdy i powroty Ojca, nado­pie­kuń­czość Matki – to wszystko mocne wspo­mnie­nia. Mia­łem szczę­śliwe dzie­ciń­stwo aż do momentu, kiedy pod­słu­cha­łem roz­mowę Rodzi­ców, z któ­rej wyni­kało, że Ojciec ma raka jelita gru­bego. Tra­fił do szpi­tala. Przed samą ope­ra­cją uciekł. Malo­wał jesz­cze meble w kuchni na biało, bo mówił: Jak będziesz po mnie miała młod­szego męża, to co on sobie o mnie pomy­śli. Tak gorzko żar­to­wał.

Na ziemi obie­ca­nej

Krzysz­tof Kraw­czyk: Łódź to przede wszyst­kim spo­tka­nie z Piotr­kow­ską, która wtedy jesz­cze była bru­ko­wana, ale robiła duże wra­że­nie. Pamię­tam miesz­ka­nie na Brzeź­nej. Było piękne, ale zaj­mo­wa­li­śmy je jesz­cze z drugą rodziną i samot­nym leka­rzem. Wspólna kuch­nia i łazienka – uciąż­liwe życie. Ale upa­trzył sobie to miesz­ka­nie poseł z Łodzi i żeby je dostać na wyłącz­ność, przy swo­ich nie­wąt­pli­wych konek­sjach, zała­twił dla nas miesz­ka­nie samo­dzielne. My prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do bloku przy ulicy 10 Lutego. I w tym miesz­ka­niu się wycho­wa­łem, w nim prze­ży­łem dra­mat śmierci Ojca i z niego wyru­szy­łem w świat. Łódź – duże włó­kien­ni­cze mia­sto, nie zawsze naj­ład­niej­sze, było miej­scem wcho­dze­nia w wiek chło­pięcy, zdo­by­wa­nia męskich doświad­czeń, kształ­to­wa­nia postaw życio­wych, startu zawo­do­wego.

Kim będę: pia­ni­stą czy akto­rem?

Krzysz­tof Kraw­czyk: Pamię­tam dosko­nale pracę Ojca i Mamy w Łodzi. Mama miała tylko kilka ról solo­wych, raczej była wyko­rzy­sty­wana w chó­rze, nato­miast Ojciec miał zna­ko­mity bary­ton wło­skiej szkoły, liryczny, nie boha­ter­ski.