Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie jak wino – uzupełniona, oficjalna (auto)biografia Krzysztofa Krawczyka, opowieść na dwa głosy: artysty oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmali.
Całe życie wielkiego piosenkarza aż po jego ostatnie dni. Tylko w tej książce przeczytacie o niespotykanej męskiej przyjaźni, dowiecie się, jak wyglądały kulisy sławy i barwne życie Krzysztofa Krawczyka, a także zapoznacie się z anegdotami i wcześniej nieznanymi faktami. Całość dopełniona wypowiedziami współpracowników artysty i jego najbliższych przyjaciół. Wielką gratką dla fanów artysty będzie bogaty materiał ilustracyjny – zdjęcia z prywatnego archiwum Artysty.
,,Kończę Drugi Rozdział, ten ostatni, książki Życie jak wino. W tej odsłonie towarzyszyłeś mi duchem, przywoływałeś pamięć, prowadziłeś pióro w mojej dłoni. I zaprosiłeś do wspomnień swoich najbliższych Przyjaciół i Współpracowników.
Ty już wypiłeś wino swego życia. Ja dopijam swoje i zastanawiam się, kiedy skosztuję jego ostatni haust. Ty, wędrując po winnicy niebiańskiej, raczysz się nektarem z jej owoców. Czy to drugie życie też jest jak wino? Choć w wieczystej rzeczywistości zapewne smakuje inaczej. A Ty, wznosząc kielich wina, nucisz naszą piosenkę:
Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino,
Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć,
Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć,
Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć!
ANDRZEJ KOSMALA (maj, 2021)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 624
Dnia 5 kwietnia w Roku Pańskim 2021 odszedł do wieczności Krzysztof Krawczyk. Śpiewak, który swym głosem pozyskał wielkie rzesze fanów. Dziś śpiewa już tylko Bogu na wysokościach. I modli się jak za życia ziemskiego: a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Śpiewał za życia na chwałę Pana i ku radości ludzi. A kto śpiewa, to jakby modlił się dwa razy.
Dnia 10 kwietnia tegoż roku odprowadziliśmy go tłumnie i godnie na miejsce spoczynku. Tymi słowami przyszło mi pożegnać nad trumną mego przyjaciela, artystę i współtwórcę książki, którą macie, Drodzy Czytelnicy, przed sobą:
Kochany Krzysztofie!
Nie chciałem zabierać głosu w tej trudnej chwili. Byłem w końcu przy Tobie człowiekiem drugiego planu. Jesteś w moich myślach, wspomnieniach, modlitwie…
I w piosenkach, które tworzyliśmy wspólnie przez czterdzieści siedem lat.
Poprosiła mnie jednak Twoja ukochana żona Ewa, bym powiedział kilka słów, których ona nie ma siły dziś, w tej ciężkiej dla niej chwili, powiedzieć…
Prosiła mnie, bym Ci powiedział: nie żegnaj, lecz do widzenia…
Bo cóż powiedzieć w takiej chwili?
Niech pozostanie milczenie – jak mówił Święty Jan Paweł II.
Ale po Tobie, Krzysiu, nie pozostanie milczenie! Pozostaną cudowne nagrania wyśpiewane niepowtarzalnym głosem. Pan Bóg dał Ci talent, a Ty tego daru nie zmarnowałeś!
Non omnis moriar…
Nie wszystko umiera, kiedy odchodzi tak Wielki Artysta!
Na ostatniej swojej płycie, która nosi wiele znaczący tytuł Horyzont, śpiewasz słowami Macieja Świtońskiego:
Horyzont wzywa za swój brzeg
Do niego ciągle podążamy
Jedyna droga, jeden cel
Idziemy wciąż
I wciąż czekamy…
Ty, Przyjacielu, już jesteś za tym horyzontem…
A my wciąż czekamy!
Do zobaczenia, Krzysztofie!
Ale zanim spotkamy się za horyzontem, spotkamy się, Drodzy Czytelnicy, z Krzysztofem na łamach tej szczególnej książki. Jej pierwsza wersja ukazała się w 2010 roku. Napisaliśmy ją wspólnie: artysta i jego menedżer. Teraz, Krzysztofie, podejmę się trudu opisania ostatnich czternastu lat Twojego barwnego życia i umieszczę to w drugim rozdziale, niestety – ostatnim. Postaram się uczynić wszystko, co w mojej mocy, by duch pierwszej części pozostał na dalszych stronicach jako opis dzieła naszego życia. Przywołam zdarzenia z tych finalnych lat poprzez moje wspomnienia, cytaty Twoich wypowiedzi i Twoich przyjaciół. Wszystko w myśl tytułu tej książki i słów naszej piosenki:
Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino
Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć
Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć
Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć…
Andrzej Kosmala
Książka Życie jak wino jest opowieścią o drodze życiowej i karierze artystycznej Krzysztofa Krawczyka. Opowieścią poprowadzoną na dwa głosy: przez bohatera książki – piosenkarza z ponad 47-letnim dorobkiem, trafiającego do wszystkich pokoleń Polaków, oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmalę, który współpracuje z artystą 36 lat, jest pomysłodawcą i realizatorem koncepcji artystycznych, producentem nagrań, autorem tekstów, a nade wszystko przyjacielem, a więc człowiekiem, który nie tylko z racji zawodowych, ale również osobistych relacji wie wszystko o Krawczyku. Współpracował też w przeszłości z wieloma innymi gwiazdami polskiej estrady. Ale Krawczyk był zawsze najważniejszy.
Nie od dziś wiadomo że za największymi nawet gwiazdami piosenki światowego formatu stali i stoją ludzie drugiego planu, niewidoczni, ale pociągający za sznurki tego mechanizmu zwanego gwiazdą. Nie byłoby Elvisa Presleya bez „Pułkownika” Parkera, Beatlesów bez Briana Epsteina, Edith Piaf bez Bruno Coqatrixa, Charlesa Aznavoura, Gilberta Bécaud, Dalidy bez Eddiego Barclaya, Johnny’ego Hallydaya i Mireille Mathieu bez Johnny’ego Starka czy Célin Dion bez René Angélila, w życiu prywatnym jej męża. To są najbardziej znane przykłady. Jest ich mnogość, co potwierdza regułę.
Wiele pisano na ten temat, ale nigdy wcześniej nie powstała autobiografia napisana wspólnie przez artystę i jego menedżera, która odsłaniałaby kulisy tego, co znane od frontu, która pokazywałaby artystę także „od kuchni”.
I oto przed Państwem autobiografia dwóch mężczyzn pochodzących z różnych środowisk, których drogi życiowe i zawodowe splotły się w pewnym momencie i wiodą wspólnie przez 36 lat. To rekord w skali światowej. Nie można było napisać tej książki bez opisania tła, na którym walka o pozycję Krawczyka na muzycznym topie się odbywała. Stąd w książce znalazło się wiele wątków, które pozornie tylko biegną na obrzeżach kariery artysty. Autorzy chcą odsłonić kulisy działań w tej branży, w której nie wystarczy być dobrym i mieć rację. Trzeba jeszcze przez działania zakulisowe umieć to sprzedać.
Autorzy na przemian opowiedzą o liczącej ponad 47 lat artystycznej drodze Krzysztofa Krawczyka, w tym o swojej 36-letniej przyjaźni i współpracy. Opowieść ma się splatać w jeden ciąg. Do Andrzeja Kosmali należeć będzie opowiedzenie o wielu rzeczach, o których Krawczyk nie chce mówić lub po prostu mu nie wypada. Wspomnienia, anegdoty, refleksje i wnioski umieszczone zostały na tle Polski dwóch systemów ekonomiczno-społecznych, a szczególnie na tle zmian ustrojowych ostatnich 20 lat, adaptacji do nowej rzeczywistości gwiazdy zrodzonej w PRL-u, która próbowała szukać tej drugiej Polski na 10-letniej emigracji w USA.
Autorzy pragną pokazać, że w wypadku artysty wizerunek to jedno, a człowiek to drugie, chociaż kiedy trafi się już w tryby show-biznesu, to w pewien sposób życie artysty przestaje należeć do niego, a sława tak często zniesławia.
Droga Krzysztofa Krawczyka to w oczach widzów dużo radości, sukcesów, zabawy, pieniędzy, kobiet, sławy. Ale tak naprawdę, jak to zazwyczaj bywało, to przede wszystkim walka o przetrwanie, walka o sympatię ludzi, walka z branżą muzyczną i medialną, wreszcie walka z samym sobą, żeby nie zapłacić za to wszystko ceny najwyższej, jak to wcześniej uczyniło wielu.
Andrzej Kosmala: Było to gdzieś na początku lat 70. dwudziestego wieku. Trubadurzy, zespół niezwykle popularny, ale przeze mnie (dziennikarza radiowego) bardzo nielubiany, zawitał do mojego Poznania. Trubadurzy należeli do grona polskich zespołów, które uderzały w ton folklorystyczny. Choć folk był wtedy modny na całym świecie, to jednak Trubadurzy swe zainteresowania folkowe nazbyt przenieśli na wschód. W kraju im to szkodziło, ale w Związku Radzieckim graniczyli popularnością z Beatlesami i Pieśniarami. Była to jedna z ostatnich mutacji personalnych tego zespołu, z wybijającym się już wyraźnie na solistę Krzysztofem Krawczykiem i bardzo zdolną solistką, zupełnie niepasującą do tego towarzystwa, moją przyjaciółką, jeszcze z zespołu Tarpany, Haliną Żytkowiak – w życiu prywatnym partnerką Krzysztofa. Poszedłem na koncert, nie tyle Trubadurów, co właśnie po to, by spotkać dawno niewidzianą Halinę. Po koncercie udałem się do niej za kulisy Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu. Przywitałem ją groźnym, apodyktycznym i do tego głośnym tekstem: Gdzieś ty trafiła? Do tych ruskich klezmerów? Jak ten Krawczyk śpiewa, to mam wrażenie, że zaraz (przepraszam za wyrażenie) „pawia” puści do mikrofonu! Nie widziałem, że za mną stoi rozdający autografy Krzysztof Krawczyk. Podszedł do mnie z groźną miną – choć jesteśmy tego samego wzrostu, to wydał mi się dużo wyższy ode mnie – i ryknął jak do mikrofonu: Jak się panu nie podoba, to mogę oddać pieniądze za bilet!
Nosiłem wtedy w klapie marynarki znaczek Polskiego Radia. Gdy rzucił okiem na ten znaczek, w jednej chwili złagodniał jak baranek. Zmienionym nie do poznania głosem zaczął mi tłumaczyć, jaka to ciężka praca to śpiewanie, jak trudno jest sprostać oczekiwaniom publiczności… Muszę powiedzieć, że kiedy tak do mnie przemawiał, a właściwie się tłumaczył z trudności, jakie sprawia ten zawód, poczułem do niego nieco sympatii. W końcu komu wtedy było lekko?
W jednej chwili zrozumiałem, że niebezpieczne i niesprawiedliwe jest takie osądzanie artystów, bo są to tacy sami ludzie, uwikłani w różne sprawy, i trudno z góry stwierdzić, co im naprawdę w duszy gra. Miałem wtedy 24 lata; wychowany na rewolucji Beatlesów i „dzieci kwiatów” myślałem, że tylko ja postrzegam świat we właściwych wymiarach. To doświadczenie chciałbym zadedykować dzisiejszym młodym gniewnym.
I kiedy wracałem do domu trochę oszołomiony, w uszach brzmiały mi: liryzm, ciepło, serdeczność, duszoszczypatielność głosu Krawczyka, jakże innego od tego słyszanego na scenie, kiedy próbował się wyrwać na niepodległość z wszechobecnego, dominującego chóru kolegów z zespołu, a kiedy udawało mu się to przez moment, brzmiał jak radosny, pijany Cygan.
I tak sobie myślałem: przecież gdyby ktoś chciał się zająć poważnie tym człowiekiem, to mógłby stworzyć skrzyżowanie wszystkiego, co najlepsze w światowym piosenkarstwie. Trochę Toma Jonesa, trochę Elvisa Presleya, trochę B.J. Thomasa z Blood, Sweat and Tears, co nieco z Demisa Roussosa, ślad P.J. Proby’ego, trochę szkoły włoskiej i hiszpańskiej. A do tego podlać to wszystko wschodnioeuropejskim sosem. Wniosek był dla mnie oczywisty: Polska, a może i świat, czekają na takiego wokalistę. Krawczyk ma przyszłość!
Krzysztof Krawczyk: Mały człowieczek czerpie siły przede wszystkim ze swojej rodziny. Dom pełen miłości stwarza ciepło, w którym roślina życia rozwija się prawidłowo. Taki dom stworzyli mnie i mojemu bratu moi Rodzice – aktorzy: Lucyna z domu Drapała i January Krawczyk. Ojciec zmarł, kiedy miałem 18 lat, Mama niedawno, w 2006 roku. Pozostali w mojej pamięci jako ludzie, którzy stworzyli swoim dwóm synom dom pełen ciepła, które brało się z miłości, jaka ich połączyła. Ojciec, obok pracy na scenach teatrów dramatycznych, muzycznych, objazdowych i gry w filmach, z pasją artysty przelewał swoje uczucia na papier, czy to w formie listu, wiersza, czy pamiętnika. Dzisiaj już tak nie piszą nawet najbardziej zakochani młodzi ludzie. On ją zwał Juki, ona jego Janem. Oto list z 6 lutego 1944 roku, pisany w mrokach okupacji, wyprzedzający to, co stać się miało później, bo 8 września 1946 roku, czyli moje przyjście na świat. Jan antycypował w liście do Juki:
Juki, Ukochana moja!
Pisałem Ci ostatnio, że pewne symptomy i objawy oznaczają chłopca. I to wszystko będzie tylko nieprzyjemne trochę. Nie będziesz piękniejsza, Juki, niż kiedykolwiek, jako najszczęśliwsza niewiasta, żona moja przenajdroższa, budząca się młoda matka, w duchu już ściskająca i piastująca dziecko, które czuje w swem łonie. Staniesz się wspaniała, przemieniona nieskończoną miłością macierzyńską, pieszczotliwie obejmującą małych i słabych tej ziemi. Z zachwytem i jaśniejącemi szczęściem oczyma uśmiechać się będziesz do mnie, Juki, dziękując mi bez słów za niepokalane szczęście, które Ci dałem.
O! Ukochana Juki. Jakżeszbym pragnął, aby to było już rzeczywistością. Słodko i cudnie wyglądałabyś najsłodsza, nie tak rażąco jak inne kobiety w tym stanie, gdyż nieraz patrząc na Ciebie, myślałem, żeś została stworzona przez Junonę, aby rodzić bez bólu…
A jaki będę dumny i szczęśliwy, że zostanę ojcem naszego dziecka, Juki. W marzeniach i snach gotuję już miejsce dla tej miłości, odczuwanej dla przyszłego naszego „baby”, a mającej nierozerwalny związek z miłością dla Ciebie, Jedyna. Ta miłość wielka dla naszego dziecięcia stanie obok naszej miłości, jako nierozerwalna, jednolita spójnia. Jeszcze jedno ogniwo więcej, łączące nas na zawsze, bez zastrzeżeń i niedomówień. Ta miłość stanie obok naszej miłości, którą będę żywił dla Ciebie zawsze, niezmiennie piękną, cudną, zachwytów, podziwu, uniesień i uwielbienia pełną.
Nasza miłość, przywiązanie i szacunek wzajemny będą potęgować się z latami. O! Jak to cudnie będzie, Juki. Myśląc o tem, że dziecko musi przecież odziedziczyć prawem natury przywary i zalety matki, będę nieustannie śledził i czuwał, jak duch Twój rozwijać się będzie w obliczu Przyrody i Prawdy.
Nie będę prawił Ci kazań na temat Przyrody i Prawdy, bo jestem szczęśliwy, że okazujesz zrozumienie i ukochanie ich. A gdy nasze dziecko podrośnie dostatecznie, ażeby pojmować rzeczy i zjawiska wokoło siebie, wówczas spostrzeżesz w niem cześć dla rzeczywistości, dla dobra i piękna. Wiem o tem, Juki. Ja Ciebie poznawałem, poznałem, przejrzałem gruntownie i studiuję, analizuję Cię bezustannie, do głębin najtajniejszych Twej istoty, Twej Psyche.
Byłaś, będziesz i pozostaniesz mi najcudowniejszem szczęściem, Juki, a równocześnie najwdzięczniejszem i najciekawszem zjawiskiem i studjum w mojem życiu.
Całuję gwiazdy lśniące Twych oczu i tulę mocno w ramionach
Twój Jan
6.2.1944
Słowo stało się ciałem 8 września 1946 roku w Katowicach. Urodziłem się!
Znałem Ojca oczyma dziecka, wychowywałem się za kulisami teatru. Z jego twórczości pisanej jawi mi się człowiekiem niezwykłym. Ale już po latach, kiedy rozmawiałem z Mamą, mówiła, że choć Ojciec widział we mnie odbicie cech Matki, o czym między innymi pisze w powyższym liście, to jednak syn ze swoją duszą artysty, talentem i nieposkromioną dynamiką życia przypominał jej kopię Ojca. Po mnie jesteś tylko trochę upierdliwy – mówiła Mama z uśmiechem…
Andrzej Kosmala: W drugiej połowie lat 70. Krzysztof, będąc już bardzo popularnym piosenkarzem w Polsce i zarabiając niezłe pieniądze – głównie w NRD, postanowił, jak to było modne wówczas, wziąć sprawy w swoje ręce, czyli budować taki prywatny kapitalizm w socjalistycznym ustroju. Zwano to wówczas prywatną inicjatywą i w jej ramach Krawczyk postanowił zbudować pensjonat w Szklarskiej Porębie, według najlepszych światowych wzorów, a tych już w świecie trochę widywał. Doszedł wtedy też do wniosku, że mając powyżej 30 lat, trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu na starość! Najbardziej cieszył się z restauracji, którą miał tam w przyszłości prowadzić. Zawsze lubił przecież dobrze zjeść, a do tego jeszcze planował śpiewanie dla gości rosyjskich romansów. O ile to drugie nie wymagało żadnych zezwoleń, to żeby móc prowadzić restaurację, trzeba było należeć do odpowiedniej sekcji Zrzeszenia Rzemieślników, a ta organizacja wymagała uprawnień zawodowych, zwanych z ruska uprawnieniami gospodnika. Musiał więc skończyć odpowiedni kurs i zdać egzamin przed państwową komisją. Na egzaminie praktycznym ugotował strogonowa z kluseczkami i upiekł całkiem udany tort. Od tamtego czasu Krzysztof w kuchni czuje się znakomicie – w końcu ma tytuł gospodnika! Szczególnie lubi tam gościć w fazie końcowej kucharzenia, czyli przy przyprawianiu i degustowaniu potraw. Budzi to często niezadowolenie Ewy, pani domu, która komentuje: znowu zaglądasz mi w gary. Skąd ona zna poznańską gwarę? Chyba od Krzysztofa, który pół życia spędził w tym mieście.
Tam zresztą poznał, podczas pracy w Estradzie Poznańskiej, Zenka Laskowika, który w kabarecie Tey naprawiał Polskę, ale prawdziwe pieniądze zarabiał u Krawczyka. Koncertowali panowie akurat w województwie jeleniogórskim. Nadarzyła się więc okazja do pochwalenia się przed przyjacielem swoją inwestycją. Zaprosił zatem Zenka na budowę i z wielkim przejęciem opowiadał mu, że tutaj będzie sauna, a tutaj masaże, tam basen, a tam wyciąg narciarski, a tu kosmetyczka. Gwiazdor kabaretu słuchał i patrzył na gwiazdora piosenki z coraz większym zainteresowaniem. Po czym skomentował krótko: Szalony Krawiec!
Krzysztof Krawczyk: Młodzi ludzie wielokrotnie zadają mi pytanie: jak zostać piosenkarzem, a najlepiej od razu gwiazdą piosenki. Przyjaciel namówił mnie nawet na współudział w przedsięwzięciu gospodarczym pod nazwą szkoła piosenkarska. Tylko jego entuzjazm nie pozwolił mi odmówić, choć wiedziałem, że przedsięwzięcie skazane jest na przegraną. Wyobrażacie sobie fabrykę Krawczyków, Niemenów, Sipińskich, Rodowicz? Straszna perspektywa! Ale z tej okazji zacząłem przemyśliwać, co właściwie na scenie jest najważniejsze i czego nauczyli mnie starsi koledzy. Nie myślę tutaj oczywiście o talencie, bez którego nie ma o czym mówić. Ale przecież spotkałem na swojej drodze tylu utalentowanych ludzi, którzy gdzieś przepadli.
Nie ma nic gorszego na scenie jak fałszywie brzmiąca nuta. I nie chodzi tutaj tylko o dźwięk wydobywający się z instrumentu czy gardła. Chodzi o prawdę w czystej postaci, o zgodność postawy, wyrazu twarzy, gestu i modulacji głosu, zgodność z własną duszą, często podświadomością, zgodność z własną osobowością. Mówiąc prościej: żeby nie udawać kogoś, kim się nie jest. Jeżeli jesteś mrukiem, nie udawaj wesołka, jeśliś młody, nie graj starca, a jeśliś dojrzały, nie udawaj młodzieńca. Bądź sobą, w dobrym i złym. Ileż na mnie spadało słów krytycznych. Może, a raczej na pewno popełniałem błędy, ale mogę z ręką na sercu powiedzieć, że zawsze robiłem to, co mi ono nakazywało. Mówię oczywiście o estradzie, a nie życiu prywatnym, bo tutaj często człowiek musi się nie zgadzać ze sobą, słuchać mądrzejszych i być w zgodzie z sumieniem i Bogiem. Bo przecież człowiek to brzmi dumnie.
Scena estradowa to cyrk, który często karmi się ułomnością. Ile gwiazd z wadą wymowy kocha świat, ilu jest małych, garbatych, niekształtnych artystów. Nawet u kobiet uroda już dziś nie jest najważniejsza. Minęły czasy, kiedy artysta był przede wszystkim tworem fryzjera, dentysty i krawca. Dziś liczy się szczerość na scenie, autentyzm, bycie sobą.
Iluż to ja miałem dobrych doradców! Co reżyser, co kompozytor to chciał mnie kształtować od nowa. Wtedy przychodziły klęski. Chociaż zdarzali się ludzie, że jedną drobną, trafnie zrobioną uwagą potrafili mnie nakierować na właściwą drogę. Bregović powiedział: Wystarczy, że ja i moja orkiestra jesteśmy Serbami. Ty pozostań Polakiem. A Smolik powiedział: Patrz, Krzysiu, jaki za oknem piękny nastrój stwarza jesień. Poczuj ten nastrój i śpiewaj ciszej…
W 1978 roku szefami artystycznymi festiwalu opolskiego, bodajże tylko raz, zostali wspaniali Starsi Panowie Dwaj, czyli Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora. Tak się przejęli swoją rolą, że postanowili wysłać wszystkich wykonawców na korepetycje do Andrzeja Strzeleckiego – wybitnego aktora, reżysera, pedagoga. On sam wspomina dziś po latach, że jedynym, który przejął się jego lekcjami, był Krzysztof Krawczyk. Pan Andrzej wspomina też, że niczego z tego, co mi mówił, a mówił ciekawie i przekonująco, nie wykorzystałem na scenie opolskiej. Bo teoria swoją drogą, a praktyka swoją. I co ciekawe, akurat wtedy jeden, jedyny raz w życiu wygrałem ten festiwal. A może uwagi Pana Andrzeja jednak podziałały na mnie inspirująco?
Spytałem kiedyś mego idola, mistrza Mieczysława Fogga, co zrobić, żebym mógł tak długo śpiewać jak on. Odpowiedział: Krzysiu, dam ci telefon do mojego laryngologa.
Zbigniew Korpolewski – wybitny człowiek estrady, nauczył mnie, jak patrzeć ze sceny na widownię tak, żeby każdemu widzowi wydawało się, że to na niego patrzę.
Mistrz Lucjan Kydryński uświadomił mi natomiast, czego wcześniej nie wiedziałem, że do śledzia pije się tylko zimną wódeczkę, kanty na spodniach winny być starannie zaprasowane, a buty wyczyszczone. Arbiter elegantiarum i uroczy człowiek, o którym Pytia Kowalewski przepowiadał, kiedy w 1963 roku zakładaliśmy Trubadurów: Zobaczysz, będzie nas jeszcze Kydryński zapowiadał!
Najbardziej zaś przydatnej rady udzielił mi mistrz Adolf Dymsza. Widząc moją tremę za kulisami, powiedział: Musisz chwilę przed wejściem na scenę ścisnąć pośladki. Kiedy wejdziesz na scenę, na twej twarzy malować się będą ulga i radość. Stosuję to z dobrym skutkiem do dziś.
Z wiekiem włosy u mężczyzny rzedną, co nie jest przyjemne, ale lepsze, niżby miał słabnąć głos. I jest na to sposób, który przekazał mi Ojciec, znający wszystkie tajniki charakteryzacji: przypalony korek. Podczas jednego z ostatnich festiwali opolskich zwierzył mi się z tego problemu jeden z moich młodszych kolegów: Stachursky. Podzieliłem się więc swoją wiedzą. Andrzej, który ma trochę niewyparzony język, skomentował: I to jest wszystko, czego może cię nauczyć Krawczyk. Odebrał to bardzo dwuznacznie…
Andrzej Kosmala: W drugiej połowie lat 80. w mieszkaniu Urszuli Sipińskiej doszło do spotkania jej gwiazdy z gwiazdą Krawczyka. Sipińska nie tylko dobrze śpiewała, ale była też znakomitą gospodynią z Poznania. Smacznie gotowała, tym bardziej że produkty były z zasobnego w specjały NRD, gdzie bardzo dużo koncertowała za dobre pieniądze. Nawet polską wódkę przywoziła z mężem Jurkiem z Berlina Wschodniego, bo w ambasadzie polskiej były ceny ze strefy wolnocłowej. Siedzimy więc: Urszula, Jurek, mąż Urszuli, Ewa, żona Krzysztofa, Krzysztof i ja, przyjaciel ich wszystkich i inspirator tego spotkania, na którym oczywiście brylują dwie gwiazdy: Urszula i Krzysztof. Szerokim łukiem omijamy sprawy zawodowe. Do chwili, gdy Urszula spytała szczerze: Krzysiu! A jak masz taki koncert, nic nie wychodzi, marna publiczność, zespół gra źle, ty jesteś bez formy, co robisz wtedy? Krzysztof zaciągnął się papierosem, zapadła chwila milczenia, a on odpowiedział, też szczerze: Nie miałem takiego koncertu! Gorąca atmosfera spotkania na chwilę zamieniła się w kłopotliwą.
Ale tym razem zajechaliśmy do Ozimka, by wystąpić na koncercie z okazji Dnia Hutnika w hucie Mała Panew. Wszystkie dotychczasowe koncerty przebiegały wśród frenetów, był to w końcu powrót na scenę o kulach (dosłownie) po tragicznym wypadku. Wśród publiczności zawsze była przewaga kobiet. Teraz patrzę na salę, a tutaj tysiąc chłopa z minami: „Wolałbym się piwa napić, niż jakichś piosenek słuchać”. No to mówię do Krzysztofa: Tym razem sytuacja nakreślona przez Sipińską! Jak tę widownię pokonasz, to jesteś naprawdę wielki. Tylko się uśmiechnął, a ja za kulisami oczekuję jego klęski. Pierwsza piosenka – klapa, druga – jeszcze gorzej. Przed trzecią w przejmującej ciszy Krzysztof spytał słuchaczy: – Stało się coś? – Odpowiedzią był nieśmiały śmiech widowni. Po półtorej godziny wychodzę do finału i własnym oczom nie wierzę: te tysiąc chłopa zerwało się na równe nogi, klaszcze, podryguje, śpiewa! Zerkam na Krzysztofa. Tak spoconego nie widziałem go jeszcze na scenie. Po prostu te chłopy, ci hutnicy, dla których pot jest symbolem dobrze wykonanej pracy, zaakceptowali kogoś, kto choć nie przy piecu, ale wykonuje swoją pracę w pocie czoła. – Tego się nauczyłem w Stanach. Tam jak się nie spocisz, nie jesteś ich – skomentował Krzysztof swój kolejny sukces.
Krzysztof Krawczyk: Francuzi śpiewają, że życie jest piosenką. Mój przyjaciel, menedżer od 36 lat, czyli człowiek, który wie o mnie wszystko, współautor tej książki – Andrzej Kosmala, napisał w nagranej przeze mnie na setną płytę piosence Nie wszystko o wszystkim: „To jedno wiem w mym życia rozkwicie, że najlepsze piosenki pisze po prostu życie”.
Kiedy patrzę na faceta ze starych zdjęć, filmów, programów telewizyjnych, okładek starych płyt i słucham tych płyt, przeglądam stare gazety, czytam listy i wspomnienia przyjaciół, to przyznam się, że czuję w duszy rozdarcie, być może większe niż tzw. normalny człowiek. Na każdym kroku mam dokumentację mijającego czasu. To jest coś więcej niż kilka albumów pożółkłych zdjęć i listów. To żywy dowód tego, że kiedyś było się młodym. Ale też satysfakcja, że kierując życiem tak a nie inaczej, sprawiam, że mój wiek nie jest metrykalny, tylko liczony tym, co potrafię jeszcze zrobić. A od czasu tych pożółkłych zdjęć coś tam jednak zrobiłem. Ten miniony czas to prawie 65 lat życia, 48 lat pracy artystycznej i wszystko w jednym ciągu przyczynowo-skutkowym. Choć moje życie widzę jako zestaw chaotycznych scen, często nienastępujących po sobie. Radosnych i tragicznych, i co ważne, każda posiada jakąś barwną tonację, nastrój słońca, deszczu, śniegu, mrozu, ale i szumu oceanu pośród palm. I co najważniejsze – smak i zapach. To ciekawe, że ja, człowiek muzyki, najmniej słyszę swoje życie. Oczywiście nie da się uciec od szaleństwa rock and rolla, łez bluesa i pulsacji swingu. Ale ja swe życie i jego etapy pamiętam węchem i smakiem. Jak mawiał Xawery Dunikowski: Trzeba umieć wąchać czas.
Pamiętam siebie, 18-latka, jak po śmierci Ojca, kiedy żyliśmy w biedzie, stałem pod kuchnią łódzkiej restauracji i chłonąłem nozdrzami zapach schaboszczaka. Nauczyłem się wąchać czas i może dlatego umiałem się znaleźć przez te lata w różnych okolicznościach i w różnym czasie. I dlatego stosunkowo mało popełniłem błędów, a w każdym razie przy moim temperamencie, który zawsze kierował mnie gdzieś między Scyllę miłości do świata a Charybdę potrzeby zdobywania go. A pot walki spływał mi na oczy i przysłaniał często jego widzenie. I wtedy popełniałem także błędy…
Krzysztof Krawczyk: Kiedy spoglądam w swoją przeszłość, to pierwsze zapamiętane odczucia i obrazy to ciepło rodzinnego domu, miłość, jaką darzyli się Rodzice i jaką przelewali na mnie, a później też na mojego młodszego brata.
Mój Ojciec pochodził z Sosnowca, a Mama z Bielska-Białej, a więc z dwóch regionów Polski przynajmniej wówczas nastawionych do siebie antagonistycznie. Nie lubili się Zagłębiacy ze Ślązakami. Jestem zatem owocem związku dwóch zwaśnionych regionów, których przedstawiciele zapałali do siebie miłością. Takich przypadków było w historii wiele. Choćby rody Capuletich i Montecchich z dramatem Romea i Julii. Miłość moich Rodziców zakwitła w mrokach okupacji.
Byli aktorami, ale w tamtych czasach nie mogli pracować w swoim zawodzie. Ojciec pracował w fabryce, w której pakowali amunicję do skrzyń. Jak wspominał po latach, układali tak kiepsko, że niejedna musiała wybuchnąć. W tej fabryce poznał moją przyszłą Mamę. Mój Ojciec był przystojnym mężczyzną, już dojrzałym, bo dochodzącym czterdziestki.
Ukończył szkołę dramatyczną prowadzoną przez Mieczysława Szpakowicza. W latach 1932–1933 pracował w Teatrze Miejskim w Wilnie, a potem już do wybuchu wojny był śpiewającym dyrygentem na polskich statkach transatlantyckich.
Kiedy zobaczył zgrabną osóbkę z figlarnymi oczyma, puścił do niej oko w takim przedwojennym uwodzicielskim stylu, a Mama się na to bardzo obruszyła, co nie przeszkodziło w wybuchu namiętnej miłości.
Krzysztof Krawczyk: Bardzo ciekawa jest wcześniejsza historia mojej Rodziny. Mój Ojciec pochodził z takiego ciekawego konglomeratu małżeńskiego, mieszanki wybuchowej, której efekty odczuwam w swojej reakcji na otaczającą mnie rzeczywistość.
Franciszek – jego ojciec, a mój dziadek, obok sumiastych wąsów miał w Sosnowcu własny, bardzo znany zakład ślusarski, a jego przyszła żona pochodziła z rodziny hrabiowskiej Sampolińskich, z płonącą jaszczurką w koronie w godle. Oczywiście nie mam dziś do tego godła żadnych praw ani pretensji, wspominam to jako ciekawostkę. Nie mam też pretensji do większej części Kielecczyzny, w której znajdowały się dobra Sampolińskich.
Jechała moja babcia powozem i pech (a może szczęście) chciał, że pod Sosnowcem coś się przy powozie stało, potrzebna więc była pomoc ślusarza. Mówią napotkani ludzie: Ano, jest tu taki znakomity fachowiec, nazywa się Franciszek Krawczyk. Jak babcia zobaczyła Franciszka z takimi dużymi, sumiastymi wąsami, zakochała się w nim, zresztą z wzajemnością. Ale wtedy taki związek to był mezalians. Babcia została kompletnie wydziedziczona. Spędziła całe życie na poddaszu warsztatu. Franciszek wcześnie zmarł, ale zdążyli dorobić się sześciorga dzieci. Najmłodszym był mój Ojciec.
Ciekawa jest też historia mojego dziadka Stanisława ze strony matki – powstańca śląskiego, który brał udział w bitwie o Górę św. Anny, gdzie był łącznościowcem. Miał różne ordery, którymi się bawiłem, gdy byłem mały. Wśród nich były też ordery z PRL-u, bo na początku on bardzo wierzył w ten nowy system.
Mój dziadek, ponieważ był powstańcem, już przed wybuchem drugiej wojny światowej był na liście sporządzonej przez hitlerowców, z wyrokiem śmierci do wykonania. Wiedząc o tym, zrozpaczony musiał uciekać przez Rumunię do Anglii. To była cała epopeja, droga przez mękę. Dziś już niewiele z jego opowieści pamiętam. W Anglii trafił do wojsk lotniczych. Znał dobrze język angielski, więc nie miał problemu z adaptacją. Tam był również łącznościowcem, najpierw w brytyjskiej armii, potem w Dywizjonie 303. Tam został też odznaczony, miał sympatię i chyba zamierzał w Anglii pozostać. Ale sumienie go ruszyło i wrócił do swojej Genowefy. Tym bardziej że zostawił ją z piątką dzieci: moja Mama, najstarsza Lucynka, ciocia Wandzia, wujek Tadeusz, ciocia Halinka i wujek Czesiu, jedyny, który jeszcze żyje i ma się dobrze. Imponuje energią i takim dobrym spojrzeniem na życie. Pamiętam, jak w dzieciństwie wziął mnie na rower i zawiózł do Książa, żeby pokazać zamek. Mieliśmy upadek, on złamał nogę, ja byłem poturbowany. Przypomniałem to sobie w 1987 roku, kiedy kręciłem program z kolędami na zamku w Książu, tej perełce architektonicznej.
Kiedy dziś po latach wracam do historii mojej Rodziny i zderzam ją ze wszystkimi zawirowaniami mojego życia i z faktem, że potrafiłem wyjść z nich obronną ręką, dochodzę do wniosku, że swą siłę odebrałem przede wszystkim w genach. Ojciec przekazał mi geny artystyczne, zaś w genach Matki otrzymałem niezwykłą energię.
Mój Ojciec January zaraz po wojnie występował w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego w Katowicach. Obok nas mieszkał ubek. Zapragnął naszego mieszkania i z kumplami wpadł do nas, by zmusić nas do jego oddania. Ojciec należał wtedy do PZPR. Jak wielu jego kolegów po prostu wierzył, że ten ustrój może coś dobrego ludziom przynieść. Wierzył w ten ustrój, jak w piękną bajkę o ustroju sprawiedliwości społecznej. Nawet Rosjanie, oswobodziciele, gdzie na Śląsku miało to podwójne znaczenie, byli postrzegani pozytywnie, tym bardziej że prawda docierała do ludzi z dużym opóźnieniem. Ojciec był przez Rosjan bardzo ceniony, bo bardzo dobrze śpiewał swoim pięknym barytonem romanse rosyjskie. Śpiewał, bo bardzo lubił, co zresztą przejąłem po nim. Wtedy ten repertuar bardzo się przydawał. Po takim występie przynosił do domu i rozdawał także sąsiadom słoninę, kaszę, chleb, węgiel i wódkę. Na tamte czasy był to najlepszy środek płatniczy. Jak mówiłem, Ojciec wierzył na początku w tę komunistyczną bajkę, ale wtedy w jednej chwili sąsiad ubek obudził go z pięknego snu. Co prawda, Ojciec sobie z tymi trzema napastnikami poradził, ale czwarty wyjął pistolet i przyłożył mu do skroni, jednocześnie podsuwając kartkę papieru. Pisz, że zrzekasz się tego mieszkania. Inaczej cię zastrzelę! Ojciec podpisał, a na drugi dzień w komitecie partyjnym oddał legitymację, co zostało odnotowane i ciągnęło się za nim cały czas. Utrudniało mu pracę, choć był bardzo zdolnym aktorem i śpiewakiem.
Wylądował potem z Mamą i ze mną w Białymstoku, zaangażowany do Teatru Miejskiego, a po dwóch latach przenieśliśmy się do Poznania.
Pierwsze zapamiętane sceny z mego życia to koszmarna przeprowadzka z Białegostoku do Poznania. Nigdy nie zapomnę, jak Ojciec z kolegami targał z trudem do pociągu te kredensy i pianino. To horror to ładowanie przez okna, nawet do przedziałów wsiadaliśmy przez okno, żeby zdobyć miejsce. Ta podróż była jedną z najgorszych w moim życia. Choć było to tak dawno, pamiętam ją, niestety, dokładnie.
Ojciec podjął pracę w Teatrze Polskim prowadzonym przez Wilama Horzycę. Wspaniały był to człowiek, ceniący Ojca, przyjaźnił się z naszą rodziną, często bywał u nas w domu. W Teatrze Polskim mój Ojciec grał z takimi sławami jak Ludwik Solski czy Adam Hanuszkiewicz.
Pierwsze zapamiętane przeze mnie mieszkanie w Poznaniu mieściło się przy dzisiejszej ulicy Wierzbięcice, a dawniej Gwardii Ludowej, numer 19, naprzeciwko kina „Wilda”. To mieszkanie zapamiętałem z kilku powodów.
Po pierwsze – blisko było kino i można było Ojca namówić, by poszedł ze mną na film. Nie było wtedy telewizji, więc uwielbialiśmy chodzić do kina.
Po drugie – niedaleko był rynek, gdzie z kolegami od czasu do czasu udało się ukraść coś słodkiego ze straganu. Jak się Ojciec dowiedział, to miałem karę taką, że musiałem się wyspowiadać w kościele. Te słodycze to była jedyna rzecz, jaką ukradłem w życiu. Tutaj nie zgadza się ze mną moja teściowa, która twierdzi, że ukradłem też jej córkę.
Po trzecie – pamiętam też z tego poznańskiego domu, że naszą ulicą przejeżdżał tramwaj i kiedy wieczorem było ciemno, w pokoju na suficie przesuwał się ślad, który tworzył swoisty teatr cieni. Te układające się formy interpretowałem bardzo twórczo. Byli rycerze, kowboje, duchy, sanie, okręty… Pamiętam jeszcze to mieszkanie z powodu dużej uciążliwości, jaką było noszenie węgla z piwnicy. Rwałem się do tego, ale Ojciec mi nie pozwalał…
Nieprawdopodobnie mnie kochał. I chociaż przeżyłem w roztaczanym przez niego opiekuńczym cieple tylko 18 lat, to nie ma dnia, żebym o nim nie myślał. Dziś już chyba nie ma takich ojców. Czego najlepszym dowodem jestem, niestety, ja sam, bo nie potrafiłem kontynuować tej tradycji w stosunku do własnego syna. Mój Ojciec nie tylko opiekował się troskliwie synem, ale jeszcze pisał pamiętnik z przesłaniem dla niego, z myślą, że będzie go czytał, kiedy Ojca już zabraknie. I rzeczywiście, jego słowo towarzyszyło mi podczas amerykańskiej emigracji i często dodawało siły w trudnych momentach. Bez fragmentu tego pamiętnika nie może też obejść się książka o moim życiu… Cofnijmy się do 1952 roku, kiedy to ukończyłem 6 lat…
Poznań 3.IX.1952 r.
January Krawczyk
PAMIĘTNIK OJCA
Kiedyś, po latach, będzie Wam miło i przyjemnie, Krzysiu i Andrzejku, przeczytać wspomnienia moje o Was, o waszym dzieciństwie w szczególności. Masz już 6 lat bez 5-ciu dni, Krzysiu, a Andrzejek 1 rok i 8 miesięcy, kiedy zaczynam pisać ten pamiętnik dla Was i snuć wspomnienia tak piękne i świeże, jakby to było wczoraj, kiedy to z Waszą dobrą i jakże kochaną Mamusią marzyliśmy, że: „Pierwszy musi być syn” – tak zawsze mówiła i dodawała jeszcze: „I do Ciebie podobny Janusz, musi mieć niebieskie oczy jak ty i być we wszystkim do ciebie podobny”. Pamiętam, gdy Cię pierwszy raz ujrzałem, Krzysiu, i usłyszałem radosne i przepełnione szczęściem słowa Twojej Mamusi, pierwsze Jej słowa, gdy mnie tylko zobaczyła: „Synuś, Janusz! Synuś”, a łzy szczęścia toczyły się jak groch po wybladłej i cierpiącej twarzy. Za chwilę podała mi Ciebie, bezradne małe niemowlę, komicznie poruszające maleńkimi rączynami. Miałeś rzeczywiście niebieskie oczka, a ja dumą ojcowską przepełniony zaraz dopatrywałem się dalszych cech podobieństwa do mnie. Ponieważ przy mnie Mamusia po raz pierwszy Cię karmiła, ze wzruszeniem i radością przyglądałem się, jak Ci to niezręcznie szło, mój synu (zresztą do chwili obecnej idzie Ci to nie najlepiej), i pomyślałem sobie: skoro mój syn nie jest takim głodomorem jak inne noworodki, to znaczy, że jest do wyższych celów przeznaczony. Zawsze podkreślałem z dumą, jak jesteś doskonale i silnie zbudowany, jak silnie masz sklepioną i uwypukloną klatkę piersiową i jaki to z Ciebie wyrośnie mężczyzna. Z każdym dniem stawałeś się do mnie podobniejszym, z czego rzecz prosta cieszyłem się zawsze, zwłaszcza teraz, gdy porównuję siebie na zdjęciu rodzinnym z mych chłopięcych lat, podobieństwo Twoje, Krzysiu, do mnie jest uderzające. Jeszcze byłeś w „projekcie”, jak marzyliśmy i pragnęliśmy, abyś był muzykalny i wrażliwy na piękno w ogóle. Kupiliśmy pianino i wyobrażaliśmy sobie, jak to będzie pięknie, jak nasz synuś przyjdzie na świat, podrośnie i będziemy uczyli go grać na tym pianinie, budzić w nim zamiłowanie piękna, prawdy i ukochania, umiłowania tych najwyższych wartości. Bardzo często brałem Cię na ręce, siadałem przy pianinie, a Ty uderzałeś maleńkimi rączynami w klawisze i śmiałeś się rozkosznie, a my wraz z Tobą. Wierzyliśmy niezachwianie, że jesteś muzykalny i wrażliwy na muzykę. Pierwsze słowo, jakie wymówiłeś, było: „tata”. O! Jaki dumny byłem, ile radości sprawiło mi to, mój synusiu, trudno to ująć w formę słów. A później gaworzyłeś rozkosznie: „lodl, lodl, lodl, lodl” – rwałeś się do pianina i gaworzyłeś: „lodl gla” – waląc brawurowo w klawiaturę, ku naszej wielkiej radości. Za to z jedzeniem rzadko kiedy „klapowało”. Nie chciałeś ciągnąć swojego „garnuszka”, chciałeś, by Ci samo mleczko do buźki leciało. Zachwycaliśmy się Tobą stale w najdrobniejszych szczegółach, wiążąc z Twoją przyszłością najświetniejsze nadzieje. Ot, zwykłe to marzenia rodziców, którzy dla swych dzieci pragną z całej duszy i wszystkich swoich sił w sensie wszelkich wyrzeczeń dla swoich dzieci co tylko najlepszego i najpiękniejszego na świecie. Pierwsze Twoje, Krzysiu, podróże zresztą dość częste, to krótkie wycieczki i spacery dziecinnym wózeczkiem – autkiem i tramwajem z Katowic do Sosnowca do Babuni Kazimiery Krawczykowej. Miałeś roczek, jak odbyłeś naprawdę długą podróż koleją, bo aż do Białegostoku, razem z nami, gdyż ja we wrześniu 1947 roku rozpoczynałem pracę w Teatrze Miejskim w Białymstoku. Była to bardzo męcząca i uciążliwa podróż, trwająca przeszło 16 godzin. Z dworca zach. z Pragi przez całą Warszawę do Dworca Głównego musieliśmy jechać autem ciężarowym, bo most kolejowy na Wiśle był zerwany w 1945 r. przez Niemców przy opuszczaniu Warszawy. Trzeba Cię było trzymać troskliwie na kolanach, bo pociągi były przepełnione. Wyobraź sobie, jak Mamusia Twoja była umęczona i wyczerpana, gdy wreszcie dojechaliśmy do Białegostoku. Z dworca dorożką przyjechaliśmy do Teatru wraz z bagażem przeszło 200 kilogr., a po załatwieniu formalności do mieszkania na 2-gim piętrze przy ulicy Elektrycznej. O, Krzysiuniu! A ile mordęgi było przy przewiezieniu bagażu z Pragi na dworzec w Warszawie, gdy jechaliśmy do Białegostoku, gdy to sobie przypominam, szczęśliwy jestem, że to mamy za sobą. A pakowanie tego wszystkiego, co wchodziło w zakres prowadzenia gospodarstwa domowego, jak: garnki, patelnie, pokrywki, blachy do pieczenia ciasta, talerze, dzbanki, szklanki, filiżanki, spodki i spodeczki, łyżki, łyżeczki, widelce, noże i cały szereg innych drobiazgów. Ubranie, futra, pościel i bielizna. A więc pakowanie tego wszystkiego do dwóch wielkich skrzyń w Katowicach w domu, potem transport na dworzec i nadanie na bagaż, o drogi syneczku, jakież to było „urwanie głowy”. Pot ciurkiem spływał po mnie i po Mamusi, a poprzez wszystkie te przygotowania radosna myśl – jak to Krzyś będzie cieszył się, jadąc pociągiem, jak to będzie wyglądał oknem, ile to będzie dla niego atrakcji i przyjemności. I rzeczywiście tak było. Bawiło nas to i cieszyło bardzo, gdy tyle świeżych i nowych wrażeń przeżywałeś. Jak to nam opowiadałeś w swoim dziecięcym języku: „tuf, tuf, tuf, tuf!”, mając śmiesznie skupioną i poważną minkę. Od maleństwa zdradzałeś wielkie zainteresowanie i zajęcie dla muzyki, co przejawiało się, gdy już utrzymać się mogłeś na nóżkach tym, że słysząc rytmiczną taneczną muzykę, bardzo rytmicznie naginałeś kolanka, robiąc lekkie jak gdyby przysiady, co nas wzruszało radośnie aż do łez, że jesteś taki wrażliwy na muzykę, że tak ją odczuwasz. Nazywaliśmy Cię w takich chwilach „trzęsidupką”, słodką, kochaną i całowaliśmy Cię do utraty tchu. Całowaliśmy Cię zresztą stale, gorąco, serdecznie z zapałem i tkliwą czułością, po rączkach, po nóżkach i całym ciałku. Raz Mamusia przyszła pod teatr, gdy po południu graliśmy „Zemstę” Fredry. Ja wyszłem podczas przerwy przed teatr na chwilę i wziąłem Cię syneczku na ręce, i mimo że byłem zmieniony charakteryzacją, gdyż byłem w peruce podgolonce, miałem długie wąsiska i garbaty nosek, i ubiorem, gdyż byłem w kontuszu przy karabeli, a bez strachu poszedłeś do mnie na ręce i przyglądając mi się uważnie, rzekłeś poważnie: „tiatia”. Mimo ubioru i charakteryzacji wyczułeś ojca instynktownie. Zresztą pierwsze słowo, jakie w ogóle wypowiedziałeś, było: „tiatia” – myślałem, że radość rozsadzi mi serce w piersiach. O, jakże często schylałem się nad wózkiem lub brałem Cię na ręce, by zobaczyć Twój uśmiech promienny jak słońce. Jak zawsze tęskniłem do Ciebie, syneczku, by Cię jak najprędzej przytulić do serca na próbach, podczas przedstawienia i drogą do domu. Pewnego razu gdy ja z Mamusią byliśmy czymś zajęci w przeciwległym do okien kącie pokoju, Ty, Krzysiu, mając niecałe półtora roczku, w niepojęty dla nas sposób wspiąłeś się na okno z łóżka, na którym się bawiłeś, a które stało przy oknie i leżałeś na parapecie z główką ciekawie wychyloną na zewnątrz, gdyż okno było otwarte w lecie. My nic oczywiście nie wiedzieliśmy o tym. Ja w pewnym momencie spojrzałem w kierunku okien i krzyknąłem przerażony: „Janka, łap Krzysia!!!” Janka – dziewczyna do bawienia Ciebie, Krzysiu, podbiegła i chwyciła Cię za nóżki, wziąwszy Cię z okna na ręce, gdyż byłbyś niechybnie wypadł z okna 2-go piętra jak pisklątko z gniazda na wysokim drzewie. Długą chwilę nie mogliśmy ochłonąć z przerażenia i uspokoić się, serca biły nam w piersiach jak dzwony na trwogę. Jak potrafiłeś wspiąć się i wywindować się na okno, było dla nas łamigłówką. Byłeś wówczas o ułamek sekundy w obliczu śmierci, mój syneczku, w błogiej, dziecięcej nieświadomości nie zdając sobie z tego sprawy. To było dla nas przestrogą i nauką na przyszłość, by uważać na Ciebie jak na ogień, gdyż byłeś i pozostałeś dzieckiem nieprawdopodobnie ruchliwym, żywiołowym i ciągle czymś zajętym. W niespełna pół roczku siadałeś, a w 9-tym miesiącu zacząłeś chodzić. Ach, ileż serdecznych wzruszeń przeżywaliśmy z Mamą Twoją oboje, patrząc na Twoje usiłowania, kierowane instynktem życiowym, by jak najprędzej dawać sobie radę we wszystkim. Od maleństwa byłeś niezwykle śmiały i przedsiębiorczy w stosunku do wszystkich i do wszystkiego, co Cię otaczało. Nigdy nie bałeś się nawet największego psa, nawet gdy szczekał. U gospodyni, gdzie mieszkaliśmy, był duży wilczur – Bari, z którym stale bawiłeś się. Bardzo lubiłeś, bym Ci nucił do snu, toteż bardzo często usypiałem Cię tkliwie, z czułością nastrojowo śpiewając najbardziej melodyjne melodje o sierotkach czy „W chińskim klasztorze”, czy „Mała Chinka”, „Suita kaukaska”, „Na perskim rynku” itp. Śpiew i muzyka wywierały od maleństwa na Ciebie magiczny wpływ. Mając roczek, do tego stopnia odczuwałeś muzykę, że gdy to była muzyka taneczna, wykonywałeś zaraz rytmiczne ruchy taneczne, a z biegiem czasu ruchy te nabierały pewnego plastycznego wyrazu i swobody. Niejednokrotnie gdy byliśmy w mieście czy to na spacerze, lub gdy wracaliśmy z teatru, Ty, Krzysiu, słysząc muzykę taneczną z głośnika radiowego umieszczanego zwykle na zewnątrz u góry przed sklepem z aparatami radiowymi, zaczynałeś tańczyć na ulicy. Oczywiście zaraz przystawali ludzie, uśmiechając się z podziwem i aprobatą, a Ty nie przejmując się niczem, tańczyłeś z wdziękiem tancerza rutynowego jak na scenie. Bardzo lubiłeś chodzić do teatru i zawsze dopraszałeś się, aby Cię zabrać na przedstawienie wieczorem lub choćby na próby tylko. Każdorazowa obecność czy to na operze czy na dramacie lub komedii była dla Ciebie wielkim i głębokim przeżyciem, a dzielenie się wrażeniami i zapytaniom nie było końca. Gdy miałeś 4 lata, zacząłem Cię uczyć grać na pianinie. Zaczęliśmy od najłatwiejszych palcówek gamy C dur rozbieżnej i na 1-ną oktawę, a później przez 3 oktawy. Nie mogliśmy ochłonąć ze zdumienia, gdyż nadspodziewanie łatwo i szybko dawałeś sobie radę i przyswajałeś sobie ćwiczenia. Kiedy więc tylko miałem czas, zaganiałem Cię, Krzysiu, do lekcji, gdyż będąc niesłychanie żywym, wolałeś „zbijać bąki”, jak się to mówi, niż pół godziny ćwiczyć palcówki lub gamy. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe i usprawiedliwione, że małe dziecko woli się bawić według swej fantazji, niż systematycznie ćwiczyć codziennie jedno i to samo, co przy nauce gry na pianinie, a szczególniej w początkowym okresie, jest nieodzowne, a przez to dla dziecka nużące. Ale ja chcąc Cię, mój syneczku kochany, temperować i przyzwyczajać do systematycznej pracy nad sobą, prawie codziennie przyzwyczajałem Cię do półgodzinnego ćwiczenia, aby Ci było łatwiej przyzwyczaić się do systematycznej pracy nad sobą, co gdy będziesz w wieku szkolnym, przyda Ci się jako wdrażanie do obowiązkowego i systematycznego odrabiania lekcji. Na Mikołaja w 1951 r. kupiłem Ci szkołę Bayera i zacząłem stopniowo przyzwyczajać Cię do nut. Ucieszyłem się bardzo, gdyż okazało się, że masz bardzo dobrą, chłonną pamięć i że doskonale dajesz sobie radę z nutami. Abyś mógł sobie łatwiej zapamiętać klucz wiolinowy, rysowałem Ci pięciolinję w centymetrowej odległości linja od linji i kładąc grosz, który wyobrażał nutę na linji lub pod linją, objaśniałem Ci, co gdzie leży, a później pytałem Cię na wyrywki. Powoli nauczyłeś się wiolinowego klucza, zorientowałeś się w wartościach nut i pomaleńku, ćwiczenie za ćwiczeniem, zacząłeś grać z nut, ku wielkiej naszej radości. Zawsze rozbudzałem w Tobie wyobraźnię i ambicje, abyś wytrwale się uczył by zostać pianistą – wirtuozem. Zapalałeś się oczywiście w miarę mych barwnych opowiadań, ale gdy przychodziło do ćwiczeń, bardzo często wyprowadzałeś mnie z równowagi i „obrywałeś” przy lekcji, nie chcąc lub nie mogąc się skupić, ale zawsze jedyną i najważniejszą przyczyną mych przykrości i gniewu nie było to, że nie mogłeś się skupić, tylko dlatego, że Ci się poprostu nie chciało ćwiczyć. Musiałem Ci zawsze przemawiać do Twego dziecięcego rozumu i serduszka, że nie robisz tego dla mnie, a jedynie dla siebie, dla swojej przyszłości, że dla siebie uczysz się i pracujesz, że stracony czas bezpowrotnie ucieka i nic go już nie wróci, i jeśli już teraz nie będziesz się uczciwie i pilnie uczył, a także wdrażał i przyzwyczajał do systematycznej nauki i pracy nad sobą, to nic się nie nauczysz i nie zdobędziesz. Słuchałeś oczywiście moich uwag i napomnień w skupieniu i przykładałeś się do lekcji, ale nie na długo, gdyż jasnem jest, że jako dziecko o tak bujnym temperamencie i żywotności interesowała Cię cała moc różnych zjawisk i rzeczy, o których myślałeś, a które odwracały Twoją uwagę. Starałem się wpłynąć na Twoją fantazję i wyobraźnię, opowiadając Ci, jak to będzie pięknie, gdy będziesz, pilnie się ucząc, mógł jeszcze jako mały chłopczyk wziąć udział w koncercie szkoły, do której będziesz uczęszczał, albo w przyszłości, gdy dorośniesz i zostaniesz pianistą sławnym, jakie to piękne będziesz mógł dawać koncerty i czarować słuchaczy. Podobały Ci się perspektywy, jakie przed Tobą roztaczałem, ale wolałeś się bawić po swojemu i tu Ci częściowo ustępowałem, bo to Twoje prawo małego dziecka, ale konsekwentnie przyzwyczajałem Cię, oczywiście nie przeciążając Twojego młodego umysłu – do możliwie systematycznej uczciwej pracy, wychodząc z założenia, że gdy pójdziesz po ukończeniu siedmiu lat do szkoły – szacunek, jaki będziesz miał do obowiązkowego uczenia się, wydatnie Ci pomoże i ułatwiać będzie przełamywanie się w wielu wypadkach, gdy to więcej ciągnie na boisko, na dwór do chłopców i zabawy. Oczywiście w równym stopniu musimy znaleźć czas i na te wszystkie rozrywki, zabawy i przyjemności, które hartować będą ciało i duszę do pewnego stopnia – ale przede wszystkiem nauka i obowiązek, a potem wszystko inne. A tu mam wiele obaw, bo tak temperamentne dziecko, a później chłopak i młody kawaler, będziesz z pewnością pociągany przez wszystko to, co jest prawem ruchu i beztroskiej swobody, i dlatego pragnę i pracuję nad Tobą, aby rozbudzić i stworzyć w Tobie drugą naturę – umiłowanie prawdy, nauki i systematycznej pracy nad sobą, którą z pewnością da się stworzyć przez budzenie w Tobie ukochania pracy nad sobą i kontroli systematycznej i codziennej w celu zdobywania wytkniętych przed sobą celów i zadań. A tymczasem w okresie beztroskich, dziecinnych lat, bo masz dopiero 6 lat, temperament Twój znajduje sobie ujście w bezustannym ruchu, bieganiu, niemożliwym wprost hałasowaniu i obijaniu sobie i ciągłym zadrapywaniu kolejno na przemian kończyn górnych, dolnych lub głowy. Chodzisz z guzami czy sińcami nawet przez kilka dni, a panicznie boisz się, gdy Ci wypadnie jodynować skaleczenia itp. Prosisz wtedy, płacząc rzewnie, bym Ci pozwolił jodynować samemu, bo myślisz, że to mniej będzie bolało, i robisz to bardzo komicznie dla nas, ale dla Ciebie to tragedia. Niedawno, aby uratować psujące – próchniejące Ci cztery zęby, musieliśmy chodzić na zabiegi do gabinetu dentystycznego. Coś Ty tam wyprawiał, Krzysiu, ile tam najadłeś się strachu, szczególniej przy borowaniu i czyszczeniu zębów. Albo jak nieraz musiałem Ci dać w skórę – to Ty wyłaziłeś dosłownie ze skóry przedtym. Jednym słowem, na ból jesteś niesłychanie wrażliwy. Tego roku, to jest 1952-go, w czerwcu nie mając jeszcze skończonych sześciu lat, zdawałeś wstępny egzamin do podstawowej szkoły muzycznej oczywiście z wynikiem dodatnim i byłbyś właściwy egzamin zdał niewątpliwie, ale rozmyśliłem się, moje dziecko – postanowiłem, abyś jak najdłużej miał pełne beztroski dzieciństwo do ukończenia 7-dmiu lat. Przez około półtora roku chodziłeś do przedszkola, Krzysiu, i stale były na Ciebie jakieś zażalenia, gdyż okazało się, że jesteś czupurnym zawadjaką, często nieposłusznym. No – miejmy nadzieję, że wyrośniesz z tego z biegiem lat i że wypływa to nie ze złej woli, a z nadmiaru temperamentu i żywości…
Krzysztof Krawczyk: Kiedy w wieku 18 lat musiałem z dnia na dzień stać się dorosły, nie sięgałem do tego pamiętnika, ale w pewnym momencie powrócił do mnie ze zdwojoną siłą. Było to w zimie stanu wojennego w Polsce. Ja tę zimę spędzałem w amerykańskim oddaleniu i wtedy postanowiłem go kontynuować. Oto, co napisałem 30 stycznia 1982 roku na tych samych kartkach, na których pisał Ojciec:
ZIONSVILLE 30.01.1982 r.USA
Krzysztof Krawczyk s. Januarego
Dnia dzisiejszego, poruszony do głębi solidarnością całego świata z narodem polskim (od 1000 lat walczącym o wolność własnego i nie tylko własnego kraju), narodem miłującym pokój i demokrację – będąc od przeszło roku na emigracji, pełen tęsknoty za krajem, Matką, bratem i Przyjaciółmi, postanowiłem rozpocząć pisanie pamiętnika naszej Rodziny, której korzenie zostały w Polsce, a które może w przyszłości przyjmą się w Ameryce – obecnej naszej Ojczyźnie!
Coraz częściej sięgam po ten pamiętnik, czytając (wzruszony) jego pierwszą (i niestety nie dokończoną przez niego, nieżyjącego już od 18-stu lat, ukochanego Ojca Januarego) część tych wspomnień, jakże mi drogich! Wiem, że trudno mi będzie przypomnieć sobie wszystko, co wydarzyło się w ciągu mojego 35-cioletniego życia, ale jednak spróbuję! Wiem również na pewno, że nie potrafię tak pięknie opisać wszystkiego, jak to zrobił mój Tatuś. Wiem jednak, że powinienem kontynuować zaczęty przez mego Ojca pamiętnik, chociażby dlatego, żeby wspomnienia te przetrwały również w pamięci tych, którzy po nas przyjdą, którzy nas kochają i szanują, którzy są jakby przedłużeniem naszego pracowitego życia!
Niestety! Sił i czasu starczyło mi tylko do 1983 roku, by przywołać kilka wspomnień mego wcześniejszego życia. Wszystkie zostaną przytoczone w tej książce, która jest właściwie dopiero spełnieniem, mocno spóźnionym spełnieniem obietnicy rzuconej na łamach ojcowskiego pamiętnika 30 stycznia 1982 roku. Dziękuję ci, Andrzeju, mój przyjacielu, że mnie do tego zachęciłeś, pomagasz mi w tym trudnym dziele przywołania 64 lat burzliwego życia. Ja przecież przywykłem wypowiadać się głównie śpiewem.
Andrzej Kosmala: I śpiewająco, jak na razie, nam idzie ta praca. Przyjacielu, odnoszę często wrażenie, że nic w twoim życiu nie bierze się z przypadku. Bo na przykład 30 stycznia, dzień, w którym podjąłeś zobowiązanie, to dzień moich urodzin.
Krzysztof Krawczyk: A jednak Ojciec długo nie wytrzymał i czy to chcąc zrealizować swoje marzenia o synu – wybitnym pianiście, czy też dostrzegając we mnie buzujący talent muzyczny, posłał mnie jednak do szkoły muzycznej.
Pamiętam, jak chłopaki kopali piłkę na podwórku, a ja musiałem ćwiczyć na fortepianie. Niedawno, po latach, odwiedziłem budynek przy ulicy Wierzbięcice w Poznaniu. Skonfrontowałem wygląd budynku i podwórza z tym, co spoczywa we mgle mojej pamięci. Nawet ustaliłem okno, z którego upadek miał mnie pozbawić życia. Niewiele się tam zmieniło. Spotkałem starszych ludzi. Niektórzy pamiętali, że mieszkał tam aktor, ale patrząc na mnie i poznając mnie, mówili: A to nie wiedzieliśmy, że to Krawczyk, ojciec tego Krawczyka. No cóż, nie było wtedy telewizji. Można było być znakomitym aktorem – a tak go oceniali koledzy z tamtych lat – i nie zdobyć powszechnej popularności. Tę dawał aktorowi w tamtych czasach, w rodzącej się dopiero telewizji, film. A filmy kręcono w Łodzi. I tam mieliśmy wkrótce trafić.
W Poznaniu Ojciec grał w Teatrze Polskim między innymi: postać Zarubina w Pugaczowie Sergiusza Jesienina w reżyserii Wilama Horzycy, w Pastorałce Leona Schillera w reżyserii Hanny Małkowskiej postacie szlachcica i Kacpra, postać kanclerza w Balladynie Juliusza Słowackiego w reżyserii Władysława Woźniaka, a w sztuce Romana Brandstaettera Król i aktor w reżyserii Adama Hanuszkiewicza postać hetmana Ksawerego Branickiego. Zgodnie ze swoim podwójnym przygotowaniem zawodowym oraz talentem aktora i śpiewaka barytona występował także w poznańskiej komedii muzycznej, między innymi w Wodewilu warszawskim Zdzisława Gozdawy i Wacława Stępnia, reżyserowanym przez Jana Perza w roli Wieczorka, w Ja tu rządzę Wincentego Rapackiego (syna) postać Korycińskiego w ujęciu Stefana Orzechowskiego, a w Pieśni miłosnej Schuberta Franciszka Schuberta w reżyserii Jana Perza rolę Jana Michała Vogla.
Bywałem często na próbach, czasem na spektaklach. W każdym razie z Mamą najpierw w wózeczku, potem już na własnych nogach odwiedzaliśmy tatę w teatrze. Niekiedy wychodził do nas przed teatr w stroju scenicznym, budząc moją radość i zainteresowanie przechodniów.
Często bywaliśmy na spacerze w parku koło opery oraz w popularnym poznańskim zoo. Obok ogrodu zoologicznego, przy ulicy Zwierzynieckiej mieściła się moja szkoła muzyczna. Z naszego mieszkania przy ulicy Gwardii Ludowej szliśmy zazwyczaj pieszo przez duży park, dziś Karola Marcinkowskiego, mijaliśmy zamek po prawej, filharmonię, potem szliśmy przez most kolejowy, mijaliśmy skrzyżowanie zwane Kaponierą i dalej już była moja szkoła.
W 1951 roku przestałem być jedynakiem. Urodził się mój brat Andrzej. Ale ani przez moment nie poczułem, by w jakikolwiek sposób odbyło się to moim kosztem, by Rodzice choć trochę uszczuplili opiekuńczość i miłość, jaką mnie darzyli. Po prostu zdobyli się na drugie, równie gorące uczucie. I to ciepło rodzinnego domu kojarzyć mi się będzie na zawsze z Poznaniem.
Andrzej Kosmala: Mój przyjacielu! I tutaj, jako poznaniak z krwi i kości, muszę ci wejść w słowo i przerwać twoją opowieść. Jest jakimś zrządzeniem losu, niektórzy nazywają to przewrotnością losu, że po pierwsze: nasze pierwsze drogi w życiu przebiegały w tym samym mieście, w tych samych latach. Ja mieszkałem, podobnie jak ty, w Poznaniu w latach 1949–1956. Ty na Wildzie, a ja na graniczącym z Wildą przez tory kolejowe Łazarzu.
Po drugie: nasi rodzice chodzili z nami w te same miejsca Poznania, o czym świadczą zdjęcia. A więc przede wszystkim ogród zoologiczny przy ulicy Zwierzynieckiej, park przy operze, schody opery z okazałymi lwami, Teatr Polski z napisem „Naród sobie”, Stary Rynek z koziołkami wyskakującymi o godzinie 12.00 w południe na wieży ratuszowej, by się potrykać.
Po trzecie: moja mama nazywała się z domu Irena Krawczyk. Mój dziadek Andrzej był bardzo muzykalny, przed wojną sam zbudował organy i grał w kościele w Pleszewie. Moje kuzynki do dziś zajmują się muzyką, a jedna z nich jest śpiewaczką w operze w Reykjaviku, na dalekiej Islandii. Może te moje pleszewskie Krawczyki mają coś wspólnego z tymi Krawczykami śląskimi? Może tak, bo kiedy siadam z moimi pleszewskimi Krawczykami do stołu, to mam wrażenie, że brak tylko Krzysztofa, jego mamy Lucyny i jego brata Andrzeja. Widocznie Krawczyki tak mają…
A wracając do tamtych lat: Poznań był miastem szarym, już nie tyle jak większość miast szarością ustroju, ale germańskim, teutońskim nastrojem, owszem, z tamtą solidnością i czystością. No cóż, było to podczas zaborów miasto frontowe w walce z germanizacją. Wielkopolanie za oręż walki wzięli adoptowanie akurat tych pozytywnych cech od Niemców, co sprowadziło się do poznańskiego hasła: „porzundek musi być”. Chodziło o pokonanie Niemców ich własną bronią. I udało się: tylko tutaj wybuchło zwycięskie powstanie.
W czasach, w których startowaliśmy do kariery szkolnej, Poznań był też jedynym obok miast portowych oknem na świat. Tutaj przecież w tych mrocznych czasach odbywały się międzynarodowe targi. Pamiętam je głównie za sprawą jeżdżących po Poznaniu pięknych zachodnich limuzyn, które jednego dnia znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, by za rok pojawić się znów.
Już w tamtych czasach zastanawiałem się, kim będę. Myślałem o byciu księdzem (podobały mi się złote ornaty i zbieranie ofiary, nauczyłem się nawet łaciny (w tym języku w tamtym czasie odprawiane były msze): Pater noster, qui es in caelis…, pilotem kukuruźnika (to taki samolot dwupłatowy, który często pojawiał się nad Poznaniem, kupowałem nawet tygodnik „Skrzydlata Polska”, sklejałem modele samolotów), ewentualnie – za ojcem – prawnikiem (podobały mi się jego wywody prawne, kiedy przychodzili do niego ludzie po radę, zabierał mnie też do sądu na rozprawy). Czasem jednak w życiu dziecka jest taki moment, który nawet jeżeli wprost nie zaważy na wyborze drogi w życiu, to uruchomi myślenie o tym.
Andrzej Kosmala: Poznań był wtedy silnym ośrodkiem teatralnym i muzycznym. Warszawa podnosiła się z gruzów, więc najlepsi artyści jechali do Krakowa, Łodzi, Poznania – miast, które wojna stosunkowo mało zniszczyła. W Poznaniu przy ulicy Armii Czerwonej (po 1989 roku ulica Święty Marcin), tuż przy kościele św. Marcina z kopią groty Matki Boskiej z Lourdes, stał cudem ocalały budynek (obok inne były w gruzach), w którym znalazł swe miejsce Państwowy Teatr Lalki i Aktora. I tam miałem zaznać pierwszego artystycznego wzruszenia, które, jak patrzę w przeszłość, ukształtowało moją duszę, myślenie i wrażliwość na całe życie.
Mama zaprowadziła mnie na przedstawienie Christiana Andersena Nowe szaty króla. Był król, który zamiast zajmować się rządzeniem, dbał głównie o swoje ubrania, a życie spędzał w swej garderobie. Wykorzystało to dwóch oszustów, którzy obiecali, że uszyją najpiękniejsze szaty o szczególnych właściwościach. Będą je widzieć tylko ludzie godni najwyższych urzędów i zaszczytów. Wysłani do sprawdzenia przebiegu prac minister i urzędnicy zachwalali, jaki to wspaniały materiał i jaki postęp prac. I kiedy król ukazał się dworowi w ponoć cudownych szatach, dworzanie byli zachwyceni. Tylko mały chłopiec wykrzyknął: Król jest nagi! A wraz z nim cały lud. A więc sztuka o zakłamaniu, służalczości, głupocie. I jak ten spektakl mógł zostać wystawiony w epoce, w której były to cechy dominujące? Ja oczywiście byłem tym 6-letnim chłopcem, bo też tyle miałem wówczas lat, i nikt nie był mi w stanie wmówić, że król nie jest nagi!
Tak przeżyłem tę historię, że z wrażenia się posiusiałem. A ponieważ jak większość chłopców w tamtych czasach nawet w zimie chodziłem w krótkich spodenkach i pończochach przypinanych gumkami do majtek, dramat był dla mnie podwójny. Chłopiec, który siedział obok mnie, nie zauważył, że król jest nagi, ale nie uszło jego uwadze, że kolega się posiusiał, o czym mówił dość głośno, pogrążając mnie tym do reszty. Aż dziadek, z którym przyszedł, uspokoił go, tłumacząc, że chłopiec przyniósł śnieg na butach, ten śnieg się roztopił i stąd kałuża. A więc nieprawda nie tylko na scenie, ale i na widowni. Później, kiedy ustrój sprawiedliwości umocnił niejedną nieprawdę, Zenek Laskowik komentował to z właściwą sobie trafnością: Będę musiał iść do okulisty, bo co innego widzę, co innego słyszę.
Czy coś się zmieniło od tamtych czasów poza ustrojem? Niewiele. Większość współczesnych królów jest też naga, przynajmniej intelektualnie, otoczona krawcami – oszustami, czyli specjalistami od politycznego marketingu, i dworzanami – pochlebcami. Tylko coraz mniej bystrych chłopców, którzy chcą to dostrzec. Można oczywiście żyć w słodkim przeświadczeniu, że król nie jest nagi. Dziś Laskowik, który dalej najlepiej potrafi odpowiednie dać rzeczy słowo, komentuje: I tak to jest.
Krzysztof Krawczyk: A ja w wieku 6 lat wybierałem się na wojnę z bolszewikami. A było to tak. Nie wiem, jakim sposobem Rodzice sprowadzili mi do Poznania z Kanady kostium kowbojski z dwoma rewolwerami. Były to lata stalinowskie. Jadę z Ojcem na próbę w tym kostiumie tramwajem, budząc powszechne zainteresowanie. Szczególnie u jednego faceta. A gdzie ty jedziesz, chłopcze? – pyta. Na wojnę – odpowiadam. A kogo ty będziesz bił na tej wojnie? A ja: Bolszewików.
W tym momencie w tramwaju zrobiło się dziwnie cicho, motorniczy tylko zorientował się w groźnej sytuacji i przyhamował, umożliwiając starszemu panu z dzieckiem kowbojem na ręku wyskoczenie z tramwaju. A kiedy ten facet, który zadawał mi pytania, chciał zrobić to samo, motorniczy dał czadu!
Skąd wziąłem tych bolszewików? W domu Ojciec często mówił, że są przyczyną całego naszego nieszczęścia. No i przede wszystkim nasłuchiwał radia Wolna Europa na takim Pionierku, niezwykle wówczas popularnym odbiorniku. Poszukuję takiego odbiornika jak talizmanu.
Andrzej Kosmala: Mój ojciec słuchał Wolnej Europy na Siemensie, a antenę ukrył w metalowej ramie pieca kaflowego do gotowania i pieczenia, tzw. westfalce. Ale najlepszy okazał się odbiornik tranzystorowy ze Związku Radzieckiego. Oni tam przy tych wielkich odległościach musieli postawić na krótkie fale, a na tych nadawała Wolna Europa.
Chciałbym jeszcze powrócić do przedstawienia Nowe szaty króla. Ustawiło ono nie tylko moje filozoficzne widzenie świata, ale było też ogromnym wstrząsem estetycznym. Kiedy zapaliły się reflektory, rozsunęła kurtyna i zobaczyłem kukiełki w jakimś bajkowym, nierealnym świecie, w którym te kukiełki mówiły jednak normalnym językiem, byłem w szoku. Nie tylko się tam posiusiałem, ale po powrocie do domu zbudowałem z pudełka kartonowego teatrzyk kukiełkowy z kurtyną i podświetlany świeczką. Scena teatralna zaczęła mnie bardziej fascynować niż szare życie. Pamiętajmy, że nie było wtedy jeszcze telewizji. Na ścianie lub za prześcieradłem odgrywałem teatrzyk cieni, a na imieninach u mojego ukochanego wujka Kazia śpiewałem, tańczyłem i odgrywałem, leżąc na podłodze, piosenkę: „Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali, zatańczyłby jeszcze”. Taki dzieciak musiał 25 lat później zostać dyrektorem artystycznym Estrady i… menedżerem Krzysztofa Krawczyka.
Krzysztof Krawczyk: Historia lubi się powtarzać. I ja w 1978 roku trafiłem na scenę teatru mojego Ojca, czyli Teatru Polskiego w Poznaniu. Ilustrowałem pieśniami do wierszy Sergiusza Jesienina przedstawienie Staroświecka komedia Arbuzowa. Pomijając nowe doświadczenie zawodowe, fakt, że występuję na scenie, na której występował mój Ojciec, był niezwykle wzruszający. Podszedł do mnie ze łzami w oczach maszynista sceny, który pracował jeszcze z Ojcem i nauczył go stolarki. Tyle pięknych rzeczy nam zrobił: szable, pistolety, tarcze, zamki. To były arcydzieła.
W 1956 roku po wypadkach poznańskich 28 czerwca nastąpiła nerwowa atmosfera w teatrze i odczułem ją także w domu. Aktorzy przystąpili do demonstracji, przygotowywano listę aktorów do wyrzucenia. Ojciec salwował się ucieczką do Łodzi. Tłumaczył to przed sobą tym, że będzie bliżej filmu. Na wspomnienie poznańskich wydarzeń czerwcowych zawsze milkł.
Andrzej Kosmala: Krótko przed wydarzeniami czerwcowymi przeprowadziliśmy się z rodzicami do Puszczykówka, 15 kilometrów od Poznania. 28 czerwca 1956 roku mój ojciec miał spełnić moje marzenie: zabrać mnie na Międzynarodowe Targi Poznańskie. Pierwszy raz w życiu miałem zobaczyć telewizję! Nieprawdopodobne przeżycie. A tutaj sąsiad Gagat, mistrz murarski, mówi: Panie Kosmala, gdzie pan chce jechać? Przecież jutro jest sztrajk! Ojciec tylko z uśmiechem machnął ręką: Jaki tam strajk!
Pojechaliśmy więc pociągiem do Poznania, wychodzimy z dworca, a tutaj na moście Dworcowym idzie wielka demonstracja z transparentem: „Chcemy chleba dla naszych dzieci!”. Przed Targami limuzyny gości targowych, a na ich dachach robiący zdjęcia. Pomyślałem sobie w dziecięcej naiwności: „Szkoda takich ładnych samochodów”. Chodziłem jeszcze z ojcem po Poznaniu, bo miał on dodatkowo kilka zawodowych spraw do załatwienia. Na ulicach karnawał wolności. Ale ja, 10-latek, miałem jeden problem: zobaczyć telewizję.
Kiedy z ojcem skierowaliśmy się w stronę terenów Targów Poznańskich i byliśmy gdzieś w okolicach mostu Uniwersyteckiego, rozległy się strzały. Ojciec od razu podjął decyzję: wracamy do Puszczykówka. Niestety, pociągi już nie jeździły. Ruszyliśmy więc pieszo, a po drodze mijały nas ciężarówki pełne sił bezpieczeństwa, wojska, milicji. Uzbrojeni po zęby. Polska krwawo wystartowała do wolności i ten marsz miał trwać jeszcze 33 lata…
Andrzej Kosmala: W Łodzi miałeś już stałego kumpla, młodszego o pięć lat brata Andrzeja. Byłeś dla niego najważniejszym autorytetem i takim pozostałeś do dziś. Andrzej też posiadł po rodzicach talenty artystyczne, w jego przypadku plastyczne. Namalował wiele wspaniałych obrazów, a kopistą malarstwa światowego jest genialnym. Andrzej wspomina dla nas zapamiętany dziecięcy świat z tamtej Łodzi:
Kiedy byliśmy dziećmi, kiedy jedynym oknem na świat było radio i kino, słuchaliśmy Pionierka, audycji Lucjana Kydryńskiego w soboty, muzyki, hitów śpiewanych przez Elvisa Presleya. Gdy robiło się późno i kładliśmy się do łóżek, Tato czytał nam najpierw bajki, a potem, jak dorastaliśmy, całą Trylogię. Nasza fantazja i wyobraźnia pozwalały nam widzieć tak jak w kinie. Zawsze w niedzielę Tato zabierał nas na poranek do kina Tatra na Toma i Jerry’ego.
Gdy byliśmy starsi, szliśmy najpierw do kościoła na mszę, a potem na jakiś ciekawy film. Było to święto, bo Tata jeździł z teatrem objazdowym Ziemi Łódzkiej i częściej go z nami nie było niż był. W okresie letnim teatry były zamknięte, latem zawsze wyjeżdżaliśmy do dziadka ze Szczawna Zdroju, do kurortu pod Wałbrzychem. Tato odwoził nas pociągiem, lubiliśmy podróże i te posiłki w czasie jazdy (jajka na twardo i kanapki). Dziadek miał ule i pszczoły, zawsze brał pasiekę i wyjeżdżał. Babcia pilnowała całego gospodarstwa i nas, dzieci, a było nas trochę wnuków. My dwaj, od cioci Halinki dwóch chłopców, cioci Wandy Ola, wujka Cześka troje i wujka Tadka troje. Było wesoło aż do wieczora.
Na naszym podwórku do dzisiaj rosną drzewa owocowe: jabłonie, wiśnie, grusze, śliwa, orzech. Jako małe dzieci wchodziliśmy na drzewa i rwaliśmy owoce. Zawsze ktoś na nas krzyczał, ale dojrzałe papierówki były tak dobre, że ciężko było zejść z drzewa. Za siatką dzielącą jeszcze dwa podwórza dozorcy tych posesji, pan Olejniczak i Baranowski, często gonili nas z ich posesji. Bandy od nich i my obrzucaliśmy się kamieniami, darniną, walcząc i krzycząc. Wojny i bijatyki odbywały się dość często. Po drugiej stronie ulicy też odbywały się batalie i wojny dzielnicowe. Brat wraz ze swoimi starszymi kolegami wiedli prym, w takich akcjach często brat pokazywał swoje rany i siniaki. Ja byłem bierny, raczej obserwowałem i byłem gotowy do ucieczki na naszą posesję. Często te nasze podwórka zawierały pokój. Kije, tarcze szły na stos, było wesoło i brataliśmy się wszyscy. W naszej dzielnicy z bijatyk i awantur znana była ulica Abramowskiego. Wieczorem unikało się przechodzenia tą ulicą. Często się ryzykowało, miało się pietra.
Ważny był okres świąt Bożego Narodzenia. Tata w trasie, Mama zagoniona chodzi po sklepach i zbiera produkty, aby kupić wszystko na święta. To nie te czasy, gdy opowiadam swoim dzieciom, że praktycznie nic w sklepach nie było, bo stało się wiecznie w kolejkach po wszystko. Jedni dostali, a ten za tobą odszedł z kwitkiem. Przyjechał Tata, przywiózł żywą gęś, która wylądowała w piwnicy tak po cichu, żeby sąsiedzi nie widzieli, bo nie wolno było hodować w blokach czegokolwiek. Był koniec listopada. Tato po pracy zawsze pod wieczór schodził do piwnicy. Nic nam nie mówił, a my ciekawi pytaliśmy Mamę, po co i dlaczego. Zżerała nas ciekawość. Któregoś dnia wieczorem, kiedy Tato był już na dole w piwnicy, po cichu zeszliśmy za nim. Ukradkiem podeszliśmy jak najbliżej. To, co ujrzeliśmy, było dla nas zdumiewające – Tato karmił gęś. Wkładał jej coś do dzioba i przesuwał po szyi do korpusu. Czynność tę powtarzał. Po cichu wycofaliśmy się. Dopiero za parę dni, gdy ciekawość sięgnęła zenitu, przeprosiliśmy Tatę, że podglądaliśmy, co robi z tą gęsią, że ona musi być bardzo głodna, że aż tyle je. Tata po chwili wahania wyjaśnił, że przez takie kluskowe karmienie gęś przybiera na wadze i rośnie jej wątroba, którą z apetytem zjemy na święta. I tak oto upieczona wylądowała na naszym stole.
Stół wiekowy, duży, drewniany. Służył nie tylko do celów kulinarno-obiadowych. Pamięta zawody gry w cymbergaja, które Krzysztof organizował z kolegami. To były gry! Cieszyli się z goli jak dzieci. Śmiechu co niemiara. Odbywały się również zawody w ping-ponga. Były to popisy gry. Działo się to wszystko w domu, nie było klubów młodzieżowych. Wychodziło się na ulicę, deptak, słynną Piotrkowską, spacerowało się aż do placu Kościuszki. W soboty i niedziele ludzie wychodzili z domów i wszyscy szli na deptak, było nawet tłoczno, ale wesoło, na lody od Gronowskiej. Miasto żyło, ludzie szli do kin, teatrów i lokali gastronomicznych. To było moje młodzieńcze życie. Z łezką w oku to wspominam.
Święta Bożego Narodzenia. Wigilia. Piękna jodełka, ubrana, z lampkami, które Tato gdzieś zdobył, bombki, w których odbija się światło kolorowych lampek. Nastrój podniosły, my z Krzysztofem odświętnie ubrani czekamy zniecierpliwieni na prezenty. Rodzice wreszcie pozwolili je obejrzeć i sprawiły nam one wiele radości. Nadszedł czas na kolację wigilijną. Na wiekowym stole lądują potrawy, może nie aż tyle, nie aż dwanaście, ale jest barszcz czerwony z uszkami, grzybowa, karp po żydowsku, smażony, śledzie w oleju i w śmietanie, pierogi z kapustą i grzybami, łazanki, makiełki (chałka z rodzynkami, orzechami i miodem przekładana słodkim makiem), kompot z suszonych owoców, jakieś czerwone wino. Śpiewaliśmy kolędy, nastrój i radość, pierwsze łzy. Potem do kościoła (katedry) na pasterkę. I mamy 25-ty grudnia, pierwsze święto Bożego Narodzenia. Ja w Szczepana, 26-tego grudnia, obchodzę urodziny. Były życzenia, wesoło, kino i mnóstwo słodyczy. Bardzo lubiłem te święta z Rodzicami, ich klimat, zapach palonych świec i dzielenie się opłatkiem. I ta beztroska…
Krzysztof Krawczyk: Święta Bożego Narodzenia ze wszystkimi swoimi atrybutami, ze śpiewaniem kolęd to niezapomniane chwile. Święta kojarzę z zapachem pasty do podłóg, bo co roku na święta było generalne sprzątanie domu z pastowaniem i froterowaniem podłóg. Pamiętam zapach grzybów, kapusty, pomarańczy, czekolady. Mama wyganiała nas z pokoju, bo w Poznaniu przychodził Gwiazdor, a potem w Łodzi Mikołaj. „Musicie wyjść z pokoju, bo zaraz Święty Mikołaj przyjdzie, trzeba zostawić otwarte okno”. Te święta, wyjazdy i powroty Ojca, nadopiekuńczość Matki – to wszystko mocne wspomnienia. Miałem szczęśliwe dzieciństwo aż do momentu, kiedy podsłuchałem rozmowę Rodziców, z której wynikało, że Ojciec ma raka jelita grubego. Trafił do szpitala. Przed samą operacją uciekł. Malował jeszcze meble w kuchni na biało, bo mówił: Jak będziesz po mnie miała młodszego męża, to co on sobie o mnie pomyśli. Tak gorzko żartował.
Krzysztof Krawczyk: Łódź to przede wszystkim spotkanie z Piotrkowską, która wtedy jeszcze była brukowana, ale robiła duże wrażenie. Pamiętam mieszkanie na Brzeźnej. Było piękne, ale zajmowaliśmy je jeszcze z drugą rodziną i samotnym lekarzem. Wspólna kuchnia i łazienka – uciążliwe życie. Ale upatrzył sobie to mieszkanie poseł z Łodzi i żeby je dostać na wyłączność, przy swoich niewątpliwych koneksjach, załatwił dla nas mieszkanie samodzielne. My przeprowadziliśmy się do bloku przy ulicy 10 Lutego. I w tym mieszkaniu się wychowałem, w nim przeżyłem dramat śmierci Ojca i z niego wyruszyłem w świat. Łódź – duże włókiennicze miasto, nie zawsze najładniejsze, było miejscem wchodzenia w wiek chłopięcy, zdobywania męskich doświadczeń, kształtowania postaw życiowych, startu zawodowego.
Krzysztof Krawczyk: Pamiętam doskonale pracę Ojca i Mamy w Łodzi. Mama miała tylko kilka ról solowych, raczej była wykorzystywana w chórze, natomiast Ojciec miał znakomity baryton włoskiej szkoły, liryczny, nie bohaterski.