37,90 zł
Autobiograficzna opowieść o życiu jednego z najsłynniejszych muzycznych menadżerów w Polsce, człowieka odpowiedzialnego za sukces m.in. Krzysztofa Krawczyka.
W świecie muzyki Złota Płyta (może też być Platynowa) to najwyższy symbol sukcesu. Bo to oznacza, że nagrania trafiły do szerokiej rzeszy odbiorców. Tutaj nagrodę przyznaje nie jakieś tajemnicze jury, tutaj jury to publiczność, najbardziej obiektywny juror świata. Miałem w ręku wiele Złotych Płyt, a na ścianie mojego mieszkania zawiesiłem 12 płyt, które otrzymałem, kiedy zaczęto wręczać złote płyty także producentom. Raz jedna wypadła mi z ręki i się rozbiła. I wtedy ze zdziwieniem stwierdziłem, że odwrotna strona tej płyty, ta niewidoczna, nie jest tak efektowna jak ta z przodu. To po prostu kawałek zwykłej blachy, choć zdaje się być pozłacany. Lecz nie wszystko złoto, co się świeci. Jak w życiu.
,,Odwrotna strona Złotej Płyty" to tak, jak odwrotna strona życia. To kulisy tego, co nas epatuje od frontu, co nas cieszy, zachwyca, a jest efektem tego, co nie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Wreszcie to sprawiedliwa nagroda za pracę i talent”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
To nie jest typowa autobiografia. Jako człowiek, który mocno uczestniczył w życiu tego kraju, i przede wszystkim miał okazję poznać i współpracować z osobami o głośnych nazwiskach, spróbuję pokazać atmosferę drugiej połowy dwudziestego wieku i przypomnieć ludzi z szerokiego kręgu społecznego, działających w różnych dziedzinach. Nie mam tak wysokiego poczucia własnej wartości, by pisać o sobie książkę. Zawsze uważałem się za człowieka drugiego planu, który jednak nie tyle ukrywał się za tymi z pierwszego, ile był ich podporą, doradcą czy nawet sternikiem na morzu codzienności, ale przede wszystkim bacznym obserwatorem.
Chcę przypomnieć przeszłe wydarzenia ludziom mojego, czy też zbliżonego do mojego, pokolenia, by wywołać u nich łezkę wzruszenia, bo jakby nie oceniać tamtych czasów, byliśmy młodzi. Ale chciałbym trafić z moimi wspomnieniami do współczesnego młodego pokolenia. Z zawodu jestem magistrem historii i mogę Wam autorytatywnie powiedzieć, że podręczniki historii są nudne i służą głównie edukacji szkolnej.
Prawdziwej historii należy się uczyć na wspomnieniach ludzi, którzy ją tworzyli i na starość chcą je utrwalić w postaci książki, filmu, audycji. A nawet z gawędy, jak u starego bacy. Często jest to zestaw anegdot, dykteryjek i rozmów niekoniecznie ułożonych chronologicznie, ale wciągających odbiorcę w atmosferę tamtych czasów. I taki zamysł mi towarzyszy, kiedy siadam do pisania tych wspomnień.
W tej książce odwołuję się głównie do mojej pamięci, mimo że siedemdziesięciosiedmioletniej, to jednak nieźle funkcjonującej, ale mam też bogate autorskie archiwum sprzed kilku, a nawet kilkudziesięciu lat. Postanowiłem w kilku wypadkach zacytować tamte teksty, bo już trafniej tamtych lat nie potrafię opisać, ale co najważniejsze, w wielu przypadkach nie straciły one na aktualności i przede wszystkim oddają atmosferę tamtych czasów, bo fakty można na upartego odtworzyć, można je nawet, jak to się często zdarza, współcześnie kreować. Oddanie jednak tamtej atmosfery jest trudne, bo jej cechą jest ulotność.
Długo zastanawiałem się, czy w ogóle napisać tę książkę. Miałem bardzo ciekawe życie w bardzo ciekawych czasach i w bardzo ciekawym otoczeniu. I do tego w ekscytującej muzycznej branży, do której trafiłem, bo chciałem być w niewolnym świecie wolnym człowiekiem. Każdy wtedy szukał swego kawałka podłogi, choć byli tacy, którzy woleli pałace. To były czasy, kiedy startowałem w dorosłe życie, kiedy moje państwo i mój naród były zniewolone. Ale były poletka, które ówczesna władza uznała za nieistotne, które dawały okazję do udawania wolności, jak mówili niektórzy, były wentylem bezpieczeństwa.
Poza tym, czy pisząc te wspomnienia jako człowiek w sumie drugiego planu, o nazwisku nieistotnym, czy mam prawo do ujawniania tylu zakulisowych tajemnic, które mogą obalać wiele mitów, a może nawet w oczach co niektórych stanowić dowód małości czy wręcz załatwiania osobistych żalów. Wchodzić nawet na drogę sporów prawnych. Do tego wiele osób nie żyje i nie może polemizować, przedstawić swojej wersji zdarzeń. Czy to uczciwe?
Mechanizmy zdarzeń są często ciekawsze od ich bohaterów. Tym bardziej że podawanie ich nazwisk narusza ich prawa do wizerunku.
Dlatego pozwolicie, że w niektórych przypadkach, by nie budzić ostracyzmu towarzyskiego w stosunku do tych ludzi, nie podam ich personaliów. Będą też pseudonimy, często zmyślone. Domysły pozostawiam inteligencji czytelników.
W ten sposób, znany nie od dziś, chcę pozbyć się rozterek i nie chcę krzywdzić ludzi, często moich, przynajmniej dotychczas, przyjaciół.
Nie chcę też schodzić do poziomu pomponików i bulwarówek.
Kiedy zdarzenie przemawia swoją siłą, uważam, że nie potrzeba podawać nazwisk „bohaterów” tych kreacji. Były czasy, że nazwiska największych bandytów w gazetach podawano pod inicjałami.
Tak zresztą nakazuje prawo i dobry obyczaj. Ale kto dzisiaj przejmuje się prawem, kiedy przeciętna sprawa o naruszenie dóbr osobistych trwa cztery lata, a dobry obyczaj mają wszyscy w dupie. Jak pisał przed laty Młynarski: „Byle na chama, byle głupio!”.
Moje wątpliwości rozwiały w końcu liczne książki o gwiazdach, napisane przez ludzi, którzy ich nie znali. Dostaję skrętu kiszek, kiedy czytam opinie o znanych mi gwiazdach wyrażane przez osoby, które swoim bohaterom nie miały szczęścia podać nawet ręki. Ba, przejść koło nich.
Do tego jako historyk z wykształcenia, dziennikarz i animator muzyki z zawodu, poczułem ogromną potrzebę zostawienia autentycznego śladu doświadczeń i przemyśleń z czasów mojej pracy w branżach, które budziły i budzą tyle emocji. I do tego pracy w czasach, które były szczególne. Bo w dwóch ustrojach społeczno-politycznych. Jestem przedstawicielem pokolenia wyżu po II wojnie światowej. Przeżyłem dwa ustroje: komuny i Solidarności. A teraz jakiś trzeci niewydarzony. Nie, nie mogę swoich wspomnień i przemyśleń zabrać do grobu. Przecież przeszłość inspiruje następne pokolenia. Nie byłoby dzisiaj bez wczoraj. Pod jednym warunkiem: że nie jest to przeszłość opowiedziana i interpretowana przez opowiadaczy – od dziennikarzy skandalizujących do naukowców budujących teorie naukowe na banalnych zdarzeniach. Największą, bo źródłową wartość mają wspomnienia ludzi, którzy sami te zdarzenia tworzyli i przeżyli. I chcą zostawić pamięć o tym następnym pokoleniom. Niech ta książka spełni też te kryteria!
Staram się opowiedzieć w tej książce o moim życiu, które dzięki temu, że trafiłem do dziennikarstwa i show-biznesu obfitowało w ciekawe i niebanalne znajomości. Były to jednak w większości, jak się dzisiaj im przyglądam z perspektywy czasu, znajomości interesowne, szczególnie ze strony śpiewaków, muzyków, autorów tekstów i kompozytorów. Wiadomo, że jako człowiek umocowany w show-biznesie, zwanym w socjalizmie przemysłem rozrywkowym, mogłem im pomóc rozwiązywać problemy występujące na drodze ich kariery. Z kolei ja, szczególnie na początku mojej drogi zawodowej, poczytywałem sobie za zaszczyt obcowanie z nimi. I nie myślcie sobie, że miało to wymiar materialny. Jeżeli nawet, to było to ewentualnie zaproszenie na elegancką kolację, dobry koniak albo prezent w postaci zachodniej płyty.
Każda nowa znajomość w okresie zgrzebnej socjalistycznej rzeczywistości była dla mnie dowartościowaniem zawodowym i emocjonalnym, kolejnym krokiem w budowaniu pozycji zawodowej. Kiedy legenda polskiej piosenki Mieczysław Fogg powiedział do mnie: „Panie dyrektorze”, to przeszły mi po plecach ciarki zadowolenia. I z jaką dumą pochwaliłem się tym faktem moim rodzicom. Fogg był dla nich mitem, legendą.
Pracując blisko sześćdziesiąt lat w branży muzycznej, praktycznie bardziej lub mniej poznałem wszystkie jej największe postacie, ale tak naprawdę prawdziwym przyjacielem okazał się Krzysztof Krawczyk. Aż do jego śmierci. I choć nie ma go już wśród nas, dla mnie on nigdy nie umarł. I nie umrze… Zresztą tam, na górze, prędzej czy później się spotkamy.
Ale nie jest to wbrew pozorom kolejna książka o Krzysztofie Krawczyku. Choć ja, który poświęciłem mu 47 lat życia i pracy, nie potrafię oderwać się od jego nazwiska, anegdot, zdarzeń. Bo to wszystko działo się w tym samym czasie, w tym samym kraju pełnym problemów społecznych i politycznych. Żyliśmy w tym naszym polskim kotle, pod którym co pewien czas jakiś diabeł podsycał ogień.
Ale skoro padły tutaj obok siebie dwa wielkie nazwiska, symbole dwóch epok: Mieczysława Fogga i Krzysztofa Krawczyka, to zacznę od nich. Tym bardziej, że śpiewają już wspólnie w chórze na górze.
Autor tekstu: Andrzej Kosmala. Tekst zamieszczony na łamach „Głosu Wielkopolskiego” 22.10.1975 roku.
Od lat polskie piosenkarstwo charakteryzuje liczebna przewaga śpiewających pań nad panami. Długo można bez większego zastanowienia recytować nazwiska polskich piosenkarek, ale spróbujcie wymienić choćby dziesięciu piosenkarzy. Niemen, Borys, Połomski, Dąbrowski i jeszcze kilka nazwisk. Trochę sytuację ratują grupy wokalno-instrumentalne. Bo też przyczyn popularności męskich zespołów można się na siłę dopatrzyć w działaniu obronnym brzydszej, oczywiście pod względem fizycznej powłoki, a nie walorów głosowych części rodu ludzkiego. Dominacji piosenkarek przeciwstawiono się wówczas w myśl staropolskiego zawołania: „Kupą, mości panowie!”.
Nie na długo! Panie, w osobach swych najbardziej bojowych przedstawicielek: Jantar, Sipińskiej, Sośnickiej, Jarockiej, Frąckowiak znów są górą, i to wcale nie z powodu Międzynarodowego Roku Kobiet. Powodów jest zapewne wiele innych i to zarówno natury pozaartystycznej, jak i artystycznej. Z tych ostatnich jeden jest bezsporny: każda z naszych czołowych gwiazd piosenki posiada mniej lub bardziej ukształtowany własny wizerunek artystyczny.
Gorzej z piosenkarzami. Na obliczu męskiej piosenki zaważyły dwie indywidualności: Czesław Niemen (piosenka współczesna) i Jerzy Połomski (piosenka tradycyjna). Większość startujących młodych solistów nie potrafi się od tych wpływów uwolnić.
To wszystko napisałem, by uwypuklić w sposób szczególny szansę, jaka stanęła przed Krzysztofem Krawczykiem. On właśnie potrafił się uwolnić zarówno od wpływów Niemena, jak i Połomskiego. Mało tego: stanął między nimi jako kompromis między nowoczesnością a tradycją piosenkarską. Z tradycji wziął to, co najczęściej bywa dziś odrzucane: solidne przygotowanie zawodowe. Dysponuje silnym, nośnym barytonem. Umiejętnie operuje nim zarówno w utworach lirycznych, jak i ekspresyjnych. Śpiewu uczył się w średniej szkole muzycznej w Łodzi u prof. J. Śledzickiego.
Jednocześnie własną, usilną pracą zdobył umiejętność nowoczesnej interpretacji piosenki, prowadzenia głosu, agresywnego wibrata, które tak bardzo upodabnia go do Toma Jonesa.
Krawczyk posiada wiele cech rasowego showmana: aparycję, swobodę estradową, umiejętność szybkiego nawiązywania kontaktu z widownią. Posiada też szeroki repertuar, co jest warunkiem programu recitalowego.
Rok 1975 przyniósł mu wiele sukcesów, które zdają się świadczyć, że już niebawem stanie się gwiazdą nr 1 polskiej estrady. Jego pierwszy longplay „Byłaś mi nadzieją” (SXL1092) rozszedł się w nakładzie 100 000 egzemplarzy.
Na początku lipca na Festiwalu Przebojów w Rostocku otrzymał nagrodę pisma „Melodie und Rhytmus” dla najlepszej kompozycji, za własną piosenkę „Nie żałuj róż, gdy płonie las”, a w kilka dni później wygrał Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu piosenką „Czym dla wojska jest piosenka”.
Jest częstym gościem krajowych list przebojów. Obecnie notują one ogromną popularność piosenki laureatki z Kołobrzegu oraz piosenki Jerzego Miliana „Deszczowe spotkanie”.
No cóż, po latach mogę się przyznać, że tekst był trochę, a nawet bardzo kumoterski, gdyż tak naprawdę już od przynajmniej trzech lat dobrze się znaliśmy, przyjaźniliśmy, a nawet współpracowaliśmy.
Ale czy mogliśmy wtedy przypuszczać, że czeka nas czterdzieści siedem lat przyjaźni i współpracy? Że będę menedżerem Krzysztofa i to przez czterdzieści siedem lat, co stanowi rekord światowy.
A zaczęło się nieciekawie…
Krawczyk – oddam panu pieniądze za bilet
Nasze poznanie w Poznaniu było dosyć niefortunne i opisane już w wielu publikacjach.
Mimo że nazwisko Krawczyk było dla mego ucha miłe, gdyż moja mama nazywała się z domu Krawczyk. Była z pleszewskich Krawczyków, Krzysztof był z Krawczyków śląskich. Często jednak, czy to przebywając z rodziną moich Krawczyków, czy z rodziną Krzysztofowych, zawsze odnosiłem wrażenie, że pochodzimy z jednego rodu: ludzi dynamicznych, wręcz hałaśliwych, gadatliwych i żeby nie było tak pięknie: swarnych. Ludzi lubiących dobrze zjeść, no i wypić. Jak to mówią: i do bitki, i do wypitki. No i oczywiście do kobitki.
Ale zamilcz waść! Były w naszych rodzinach zawody artystyczno-biznesowe: aktorzy, śpiewacy, muzycy, malarze. A mój dziadek Andrzej Krawczyk prowadził w Pleszewie niezły wyszynk, który ja nawet pamiętam, jak po wojnie prosperował, ale niestety w ramach nacjonalizacji został mojej babci odebrany.
Na końcu jak korona rodu: Krzysztof Krawczyk – król polskiej piosenki po 50 latach udekorowany berłem i koroną przez Ninę Terentiew, Orderem Krzyża Kawalerskiego, orderu nadanego przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a wręczonego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Gloria Artis, Fryderykami, Superjedynkami, Telekamerą i Super Wiktorem.
Wszystkie te zaszczyty osiągnął Krzysztof, mając mnie za plecami jako menedżera, albo jak wolicie po angielsku: managera.
Poza pierwszą dekadą kariery spędzoną przez Krzysztofa jako ten czwarty po prawej w Trubadurach, przez następne czterdzieści lat solowej kariery zawsze miał mnie Krzysztof za swoimi plecami. Wskazywałem i wytyczałem mu drogę artystyczną, nawet wtedy, kiedy na emigracji próbował przeżyć swój amerykański sen. Kiedy wracał do kraju, organizowałem mu miękkie lądowanie. Czterdzieści siedem lat byłem jego cieniem, byłem Krawczykiem zakulisowym. Jak upadał w sensie zawodowym czy dosłownym, to ja go podnosiłem z zapałem, coraz cięższego artystę, cięższego wagą artystyczną i fizyczną.
Od czterdziestu siedmiu lat byliśmy ze sobą na dobre i złe. Liczby mi w tej książce będą się myliły, bo piszę ją po jego śmierci, ale poświęcam czasom, kiedy byliśmy młodzi i świat stał przed nam otworem, mimo naszego geopolitycznego i ideologicznego umiejscowienia. Co ważne, nasze małżonki i rodziny też. Jak więc wyglądało to niefortunne nasze poznanie?
Przyznam się, że nie lubiłem Trubadurów. Mimo że grupa była wielką gwiazdą lat 60. Dziś inaczej spoglądam na tamten zespół, może bardziej z perspektywy kariery Krawczyka. Wtedy, w każdym razie po koncercie Trubadurów, poszedłem za kulisy i głośno wyrażałem swoją opinię: „Jak ten Krawczyk śpiewa, to jakby do mikrofonu dorwał się jakiś pijany Cygan”. Nie zauważyłem, że obok stoi obiekt moich krytycznych uwag. „Nie podobało się panu? Mogę oddać pieniądze za bilet”! Ale zobaczył u mnie w klapie marynarki znaczek Polskiego Radia i zmiękł od razu. Zaczął się żalić, jaka to jest trudna dola piosenkarza. Gdy tak mówił, usłyszałem w jego głosie wszystko, co chciałem usłyszeć w głosie współczesnej gwiazdy polskiej piosenki. Coś z Elvisa Presleya, Toma Jonesa, B.J. Thomasa z zespołu Blood Sweat and Tears, a także Demisa Roussosa i Julio Iglesiasa. To wszystko podlane słowiańską melodyką i jego cygańskim zaśpiewem.
Chodziło o rockowe podejście do melodyjnych piosenek. Jak ja to wtedy podenerwowany wysłyszałem w jego głosie, do dzisiaj nie potrafię zrozumieć. Potem oczywiście doszło do wielu spotkań towarzyskich, ale połączonych z dysputą o sprawach zawodowych. Ze wszystkich tych spotkań wynosiłem coraz głębsze przekonanie: Krawczyk ma przed sobą przyszłość! A resztę już znacie.
Wtedy nie wiedziałem, że także moja przyszłość będzie tak bardzo związana z jego…
Mieczysław Fogg był artystą międzypokoleniowym. I, jak dzisiaj określa się tym mianem wielu innych, na przykład mojego Krzysztofa Krawczyka, to określenie w stosunku do Mieczysława Fogga miało znaczenie szczególne. Był kimś więcej niż artystą międzypokoleniowym, był artystą międzyepokowym. Bo przecież zaczął karierę w przedwojennej Polsce, która odzyskała niepodległość po stu dwudziestu trzech latach zaborów, potem nastąpiła okupacja hitlerowska, następnie odbudowa Polski, choć zniewolonej, i próba w niej normalnego życia. Fogg był ze swoimi piosenkami symbolem tych czasów, nawet komuniści musieli uszanować jego integralność.
I tak, zrządzeniem losu czy też łaski boskiej, przyszło mi na mojej drodze zawodowej spotkać tego wielkiego człowieka. Rodzina z niedowierzaniem, a nawet niechęcią spoglądała na moje działania na polu muzyki rozrywkowej – uznała je za właściwe, dopiero kiedy dowiedziała się, że pracuję z Foggiem. Bo któż nie kochał i nie nucił jego piosenek? Oczywiście ja jako przedstawiciel nowego pokolenia patrzyłem na niego z estymą, jaką obdarza się postacie historyczne. Wszak rodził się wtedy rock and roll i gdzie mi tam było do Tanga Milonga czy Tej ostatniej niedzieli. Ale w 1976 roku objąłem posadę dyrektora artystycznego Estrady Poznańskiej, w której jedną z gwiazd był właśnie Mieczysław Fogg. Znałem go z płyt, występów telewizyjnych i uwielbienia moich rodziców. Nigdy nie byłem na jego koncercie. I nagle jednym z pierwszych zadań, jakie zlecił mi mój szef, dyrektor Stanisław Nowotny, był nadzór nad produkcją, premierą i trasą koncertową recitalu Mieczysława Fogga, ponoć ostatniego, ale nikt nie miał odwagi wypowiedzieć tego słowa, szczególnie w jego obecności.
Był to rok 1978. „Ostatni” wystawny recital przygotowaliśmy w ówczesnym Teatrze Żydowskim, dziś już nieistniejącym, na placu Grzybowskim. W przeddzień koncertu wraz z całą ekipą, w tym z żeńskim zespołem big beatowym Baby Jagi i grupą wokalną Clipsy, autobusem marki Jelcz pojechaliśmy do Warszawy, gdzie miał na nas czekać mistrz Mieczysław Fogg. Wszystko pod nadzorem Zosi Szynagiel, menedżerki Fogga i powiedzmy dziś, gdy nie jest to już tajemnicą, kimś więcej niż menedżerki. Po śmierci żony zawarł zresztą z Zosią związek małżeński. Ja, zawiadując całym tym przedsięwzięciem artystycznym, wiedziałem dużo wcześniej o ich związku. Kiedyś Zosia Szynagiel w porywie szczerości powiedziała do mnie: „Mało, że ma żonę i mnie, to jeszcze ogląda się za dziewczętami z zespołu”. Kochliwy był więc ten nasz mistrz. I jak pomyślę, że miał wtedy tyle lat co ja teraz, kiedy piszę te słowa, to tylko drżę z zazdrości. Kiedy opowiedziałem o tym mojemu wujkowi, doktorowi Kaziowi Kosmali ze Swarzędza, powiedział: „Tak to jest, że jednym na starość w głowie pęka ta ważna żyłka, a drugiemu nie pęka, i może za dwóch”.
Ale wróćmy do naszej premiery „ostatniego” recitalu Mieczysława Fogga. Mimo że autobus psuł nam się po drodze cztery razy i spóźniliśmy się cztery godziny, to mistrz czekał na nas dostojnie przed hotelem Bristol. Elegancki, uśmiechnięty, bez cienia zniecierpliwienia. Bił od niego blask wielkiego człowieka. Wycałował się z dziewczętami, a kiedy podał mi rękę ze słowami: „Witam, panie dyrektorze” – przeszły mi wspomniane już ciarki po plecach. Mimo że rok sprawowałem tę funkcję, chyba pierwszy raz poczułem się naprawdę dyrektorem! I te słowa: „Nie boję się o jutrzejszą premierę, bo nie takie spektakle już kładliśmy. Ale jutro po premierze zapraszamy z Zosią na kolację w restauracji przy Teatrze Żydowskim. Będziemy tylko we troje”. Miałem wtedy trzydzieści jeden lat, a on siedemdziesiąt siedem. Poczułem się jak sztyft przy mistrzu, jak paź przy królu!
Być może inny dyrektor Estrady nie poczułby takich emocji, bo byli z reguły z nadania władzy w myśl zasady: mierny, ale wierny. Z Mieczysławem Foggiem od razu poczuliśmy do siebie nić sympatii. Panu Mieczysławowi bardzo się podobało, że Estrada Poznańska jest jak teatr, który dba o swoich artystów, nie zajmuje się tylko eksploatacją w głębokim terenie. On przecież wyszedł z teatrzyków muzycznych przedwojennej Warszawy.
Podczas tej niezapomnianej kolacji po udanej premierze jego spektaklu, bo było to coś więcej niż występ estradowy, poczułem się jak przeniesiony do świata przedwojennej epoki, którą znałem przede wszystkim z filmów z Bodo, Żabczyńskim, Zimińską, Barszczewską, Dymszą, Sielańskim.
Siadając z nim do stołu i słuchając jego anegdot, moja wyobraźnia sięgała lat, które znałem tylko z opowieści rodziców i wspomnianych filmów. Poczułem się przy nim, jakbym był w Qui Pro Quo. Elegancja z przedwojennego kabaretu w każdym słowie, geście, uśmiechu. I to na mnie spadło w czasach szarej komuny! Jak ten symbol innej epoki przetrwał te czasy? Ci komuniści nie zawsze byli tacy głupi. Takich ludzi jak on, a byli jeszcze: Adolf Dymsza, Ludwik Sempoliński, Lopek Krukowski, Mira Zimińska, pozostawiali jak zabytki minionej epoki. A te „zabytki” pozwoliły nam przetrwać ten trudny czas.
Nasza tamta kolacja była suto zakrapiana, pan Mieczysław z Zosią i ja nie żałowaliśmy sobie wódeczki wyborowej, ale nawet tutaj pan Mieczysław zachował klasę.
Kiedy rozmawiałem wtedy z Mieczysławem Foggiem, z tyłu głowy miałem myśl: kto będzie jego następcą? Już wtedy pracowałem owocnie z Krzysztofem Krawczykiem. I powiedziałem: „Mój wujek Kaziu, lekarz ze Swarzędza, który jest pana wielbicielem, powiedział mi ostatnio, że Krzysztof Krawczyk będzie pana następcą”. Pan Mieczysław się jakby zasępił: „Tak, bardzo lubię Krzysia, wspaniale śpiewa, ma piękne piosenki. Ale wie pan, panie dyrektorze, to nie o to do końca chodzi. Ja naprawdę nie byłem przed wojną najlepszy. Koledzy z chóru Dana byli może wokalnie nawet lepsi. Ale chodzi o to, by znaleźć sposób na siebie i umieścić się w świadomości narodu, dla którego się śpiewa. I trzeba temu narodowi towarzyszyć swoim śpiewem w chwilach i trudnych, i radosnych. Ja byłem w kabaretach przedwojennej Warszawy, śpiewałem na jej gruzach, towarzyszyłem jej odbudowie. Jak ludzie rano wstawali, patrzyli przez okno, jaka jest pogoda, włączali radio i słuchali Fogga. Fogg był tak oczywisty w ich życiu jak ta pogoda za oknem. Żeby być gwiazdą, musisz być częścią życia tego narodu”.
Opowiedziałem to kilka dni później Krzysztofowi Krawczykowi i widziałem, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa. Ale nie minęły dwa tygodnie i w poznańskiej Arenie na tym samym koncercie występują Fogg i Krawczyk. Nie wiem, czy tamta moja rozmowa z panem Mieczysławem na niego wpłynęła, ale poprosił Krzysztofa na stronę i mówi: „Panie Krzysztofie! Chce pan tak długo śpiewać jak ja? To dam panu telefon do mojego laryngologa”.
Namawiałem przez te lata pana Mieczysława do nagrania nowej płyty, trochę nowocześniejszej. Wymarzyłem sobie płytę z Alex Bandem. Ostatnią taką rozmowę odbyliśmy przy śniadaniu na Festiwalu Opolskim w 1986 roku. Odpowiedział mi wówczas: „Panie dyrektorze, niech mnie pan nie namawia! Dla mnie te orkiestry grają po prostu za głośno!”.
No cóż! Człowiek to styl. A styl to epoka… Zdawało się, że będzie trwała wiecznie, kiedy pan Mieczysław mówił ze sceny i w wywiadach: „Oświadczam państwu, że byłem młody, jestem młody i będę młody tak długo, jak państwo będziecie sobie tego życzyć…”.
Natomiast jego lekarz mówił mu, niezależnie od badań lekarskich i ich wyników: „To mogę panu jedno powiedzieć: umrze pan, jak przestanie pan śpiewać”. I tak się stało.
Mieczysław Fogg był symbolem długowieczności na polskiej estradzie. Krążył taki dowcip: w Egipcie wykopali kolejną mumię. Rozwijają ją, a ona zadaje pytanie: a Fogg jeszcze u was śpiewa?
Pan Mieczysław powiedział mi kiedyś w zaufaniu: „Wie pan, ja sam wymyśliłem ten dowcip!”.
Brunetki, blondynki – czyli Jan Kiepura
Mieczysława Fogga kochaliśmy jako pomost do tamtej przedwojennej Polski, jako jej spadkobiercę. I on tę rolę wypełnił jako wielki artysta i wielki człowiek. Ale był też w świadomości moich rodziców inny polski śpiewak, światowa legenda: Jan Kiepura. Polak, którego kochała cała Polska, tym bardziej że występował na największych scenach operowych i operetkowych świata, ale przede wszystkim trafił też do studiów filmowych i był gwiazdą wielkich filmowych produkcji muzycznych: od berlińskiej UFY do Hollywood. Wystąpił w dwunastu filmach muzycznych w latach 1926–1952.
Należy pamiętać, że mody muzyczne nie były wyznaczane jeszcze wtedy przez telewizję, która się dopiero rodziła, ale właśnie przez sale kinowe. Jan Kiepura był jedną z pierwszych gwiazd kultowych. Śpiewał nie tylko na scenie i ekranie, ale także dla swoich wielbicieli na ulicy, na dachu samochodu, w poczekalni dworcowej, na lotnisku, z balkonu hotelowego. Był jedną z pierwszych Superstar! Ale nie tego rodzaju, co dzisiejsi celebryci. To był człowiek o wielkich wszechstronnych talentach i dokonaniach.
Za pierwszy milion zarobiony w latach 1932–1933 wybudował w Krynicy-Zdroju hotel – pensjonat „Patria”, otoczony pięknym parkiem zdrojowym. „Patria” przyciągała ówczesne elity artystów, pisarzy, polityków i arystokrację. Ten pensjonat, tak jak żona Marta Eggerth, był wielką miłością tego „chłopaka z Sosnowca”.
Moje fascynacje legendą Kiepury podzielał także Krzysztof Krawczyk, którego prowadziłem po drogach artystycznych, ale zawsze wpatrzony w dorobek mistrzów mijającej epoki.
Otóż rodzina Krawczyków w początkach XX wieku zamieszkiwała w Sosnowcu w sąsiedztwie rodziny Kiepurów, gdzie Kiepura senior prowadził piekarnię. W tamtych czasach małoletni Jan Kiepura i January Krawczyk – też przyszły śpiewak i ojciec Krzysztofa Krawczyka – rozwozili razem rano ciepłe bułki. Za zarobione pieniądze January Krawczyk i Jan Kiepura wymienili drewniane łyżwy na stalowe. Ojciec Krzysztofa wspominał tamte lata z rozrzewnieniem.
A więc kiedy poznaliśmy się z Krzysztofem, niespodziewanie okazało się, że łączy nas nie tylko miłość do Elvisa Presleya i Beatlesów, ale także do tej – zdawałoby się – staroświeckiej gwiazdy, dla wielu o zapomnianym nazwisku: Kiepura.
I kiedy Krzysztof Krawczyk zaczynał być już znanym artystą, choć dopiero rozpoczynającym swoją karierę artystyczną, zawsze w warszawskim Bristolu zatrzymywał się w apartamencie „kiepurowskim”, z charakterystycznym narożnikowym balkonem. Kiedy w 1958 roku komuniści na fali „gomułkowskiej odnowy” wyrazili zgodę na trasę koncertową Kiepury po Polsce, artysta w Warszawie zatrzymał się oczywiście w apartamencie, w którym mieszkał przed wojną. Pod balkonem zebrały się tysiące warszawiaków, by odśpiewać mu Sto lat. On oczywiście zrewanżował się i, stojąc na balkonie, zaśpiewał Brunetki, blondynki… i Ninon.
Mieszkający w Stanach Zjednoczonych Kiepura rozpatrywał powrót na stałe do Polski, ale pod warunkiem, że władza odda mu jego ukochany pensjonat „Patria” w Krynicy-Zdroju. Gomułka miał jedną odpowiedź: nie!
Ale wracam do drugiej połowy lat 70. i do hotelu Bristol, do apartamentu „kiepurowskiego”. Był tak duży i wygodny, że zdobywający sobie status gwiazdy Krzysztof Krawczyk już prawie na stałe zajmował go wraz z żoną Haliną i synem Igorem. Był też pokój gościnny, w którym często przebywała mama Krzysztofa.
I ja także niejedną noc tam spędziłem. Ulubionym naszym zajęciem, szczególnie po którymś tam kielichu, było śpiewanie „kiepurowskimi” głosami „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całować chcę”. Jak nam to wychodziło? Otóż na pewno ja śpiewałem głośniej, ale Krzysztof lepiej!
Bogusław Kaczyński, wielokrotnie wyrażając podziw na temat talentu i dorobku Krzysztofa Krawczyka, proponował mu występ na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju. Niestety, raczej z naszej opieszałości i zajętości do tego nie doszło. Krzysztof bardzo tego żałował.
Kiedy wchodziłem w wiek dorosły, a przynajmniej dorastający (u mnie to nastąpiło stosunkowo wcześnie, bo w wieku czternastu lat) pytany, kim chciałbym zostać w przyszłości, nie udzielałem idiotycznych odpowiedzi, jak wielu moich kolegów, że strażakiem. Zapragnąłem być dziennikarzem radiowym. Najpierw Bohdanem Tomaszewskim, który swym pięknym głosem i poetyckimi opowieściami o tym, co działo się na jego oczach, porywał moją wyobraźnię. To nie były jeszcze czasy telewizji, której obraz odsuwał na bok wartość komentarza. Zresztą o tych proporcjach dowodzi męcząca wartość komentarza przy prawdziwości obrazu. Po prostu telewidz, widząc zdarzenia na ekranie telewizyjnym, od sprawozdawcy oczekuje tylko oceny wyczynów sportowców i ciekawostek, które dzieją się na stadionie, a kamera akurat tego nie pokazuje.
Słuchając w radio obrazów malowanych głosem Bohdana Tomaszewskiego, czy to z zawodów lekkoatletycznych na stadionie White City w Londynie, czy też wyścigu pokoju na trasie Warszawa-Berlin-Praga… byliśmy uczestnikami tych zawodów. Ileż polotu, fantazji i poezji było w jego głosie. I nie pracował on w czasach, kiedy miał na słuchawkach zwrotny dźwięk. Raczej zalecenia, by zachwycać się hokeistami radzieckimi. A jego relacje tenisowe, kiedy słowa współgrały z odgłosem odbijanej piłki. Przyznam się, że sam wtedy w swojej wyobraźni bawiłem się w udawanie Tomaszewskiego! Któż zresztą tego nie robił spośród kolegów z mojego pokolenia? Niejeden mi się przyznał.
Drugim takim bożyszczem, szczególnie kiedy na fali pokoleniowej zbliżyłem się do muzyki, był Lucjan Kydryński. Bez jego niedzielnej „Rewii piosenek” i książek: Znajomi z estrady, Znajomi z płyt oraz muzycznych audycji telewizyjnych jak np. „Muzyka, lekka, łatwa i przyjemna” być może nie trafiłbym do zawodowego zajmowania się muzyką. Zazdrościłem mu tego jego „r”, które podkreślało siłę jego wypowiedzi.
Kydryński miał jedną przewagę nad prezenterami nowej fali muzyki na początku lat 60. Uświadomił nam, że ta muzyka nie wzięła się znikąd, że rewolucje muzyczne są pozorne i zawarte bardziej w stylistyce niż jej istocie. Kiedy więc moje pokolenie szalało na punkcie Beatlesów, ja nie omijałem Franka Sinatry, Deana Martina, Binga Crosby’ego, Louisa Armstronga, Maurice’a Chevaliera, Edith Piaf, Charles’a Aznavoura, Sachy Distela, ale także Adriano Celentano czy Dalidy, a nawet Marino Mariniego.
Kydryński był przychylny nowej fali, ale na tyle rozsądny, że nie odcinał ciągłości przemian w muzyce. To przecież stylistyczna zmienność i pokoleniowa fantazja są siłą napędową muzyki, szczególnie rozrywkowej. Bo opera i klasyka już dawno zastygły w swych formalnych formułach, i dlatego może mniej zarabiają.
Tak więc wchodziłem w życie dorosłe z myślą, żeby być Tomaszewskim lub Kydryńskim. I z jednej strony w przestrzeń mojego pokoju wyrzucałem z siebie wyimaginowane relacje sportowe, a z drugiej strony pisałem też na maszynie wyimaginowane treści audycji muzycznych. Bo o ile wtedy w sporcie ze względu na jego charakter był tzw. „żywiec”, o tyle audycje muzyczne były zapisywane w formie zapowiedzi, oddawanych zresztą do zatwierdzenia przez odpowiednio powołanych ludzi z odpowiednich instytucji.
Marzenia się spełniają. Chcieć to móc! W 1965 roku nagrałem pierwszą swoją audycję muzyczną w Polskim Radiu.
Jak do tego doszło? Opowiem za chwilę…
Jest druga połowa lat 60. Ja, jako mieszkaniec Puszczykówka i absolwent tamtejszej szkoły podstawowej, dobrze znałem fizis i sławę dwóch braci Fiedlerów: Arkadego Radosława i Marka, z którymi do niej uczęszczałem. To przecież słynni synowie wielkiego polskiego pisarza Arkadego Fiedlera, zamieszkującego tę małą miejscowość pod Poznaniem. Był legendą naszego pięknego, leśnego Puszczykówka. Przeczytałem kilka razy jego Wyspę Robinsona, Ryby śpiewają w Ukajali, Orinoko, Gorącą wieś Ambiwatello, Kanadę pachnącą żywicą, a nade wszystko Dywizjon 303. Ale z braćmi Fiedlerami zaprzyjaźniłem się tak naprawdę gdzieś dopiero po maturze. Marek chodził o klasę niżej, a Arkady Radosław o klasę wyżej. W szkole podstawowej były to przepaści wręcz pokoleniowe!
Ich ojciec dużo podróżował, często też wyjeżdżał do Poznania, gdzie miał swoją pracownię przy placu Wolności. Ale regularnie przyjeżdżał do Puszczykówka i wtedy spotykaliśmy się na przepięknych biesiadach, pełnych uczty duchowej i słuchania jego opowieści. Ale też alkoholu, pitego jednak w małych, solidnych „kielonkach”, jak to mówiliśmy. A potem wracał do Poznania. Ponieważ dbał o kondycję fizyczną podróżnika, dla jej utrzymania kazał swoim synom pakować dwie paczki składające się z cegieł. Kto lubi podróżować, wie, jaką zmorą bywa bagaż.
Kiedy wyjeżdżał i wracał do swojej pracowni w Poznaniu, a jeszcze lepiej, kiedy wyruszał w świat, to my wspólnie zarządzaliśmy posiadłością, balangi trwały czasami do rana. Czy zna ktoś dzisiaj to słowo? Te prywatki niezapomniane, jak po latach śpiewał mój przyjaciel Wojtek Gąssowski, przeszły do legendy Puszczykówka.
A potem ojciec wracał i prowadziliśmy intelektualne dysputy.
Ale najważniejszym wydarzeniem dla naszego towarzystwa był przyjazd z Londynu kuzynki Fiedlerów, Tamary McLorg wraz z mamą Conchitą, siostrą gospodyni domu pani Marii.
Ciekawe to były mieszanki narodowościowe. Otóż Arkady Radosław i Marek byli synami Polaka i Włoszki, natomiast Tamara była córką Włoszki i Szkota.
Nie muszę państwu – mam nadzieję – a zwłaszcza młodemu pokoleniu tłumaczyć, kto to był w polskiej literaturze Arkady Fiedler.
Dla nas wtedy niezwykłe znaczenie miał przyjazd Tamary. Ona do tego zatęchłego komunistycznego świata przywiozła nam powiew Zachodu. To była połowa lat 60., a pop kultura świata wywodziła się wówczas z Londynu. Dostaliśmy więc powiew tego, co pochodziło prosto stamtąd!
Ale Tamara nie przyjechała nas pouczać; przyjechała uczyć się w szkole baletowej Conrada Drzewieckiego. Bo polska kultura wyższego lotu była dalej ceniona w świecie. Ale i to nie było najważniejsze. Przede wszystkim przywiozła ze sobą walizkę płyt z przebojami sprzed lat i aktualnymi.
Przebywając ze względu na studia przez kilka lat w Polsce, sprowadzała z Londynu najnowsze płyty, a była to epoka The Beatles, The Rolling Stones czy The Animals. Pamiętam, jak nasze towarzystwo dzieliło się, kto jest za kim. Mało tego: Tamara zaabonowała wtedy gazetę „New Musical Express”. Dzięki temu byliśmy więc najlepiej zorientowanym towarzystwem muzycznym w tym czasie, przynajmniej w naszej okolicy.
Jedną z popularniejszych audycji muzycznych w Polskim Radiu w Poznaniu, ale o zasięgu na całą Polskę, była „Grająca szafa”. Audycja Janusza Hojana i Stanisława Kamińskiego prowadzona przez Jacka Żuralskiego była bardzo popularna, ale wyraźnie nie nadążała za Top Twenty, angielską listą przebojów, która wyznaczała przeboje tamtych czasów. Ale kto by pomyślał w ówczesnym radiu o zabezpieczeniu w muzykę, i to z tego wstrętnego Zachodu.
Wtedy to redaktor audycji musiał własnym sumptem uzyskać płyty i przynieść je do studia, by zaprezentować radiosłuchaczom. Lucjan Kydryński czy Roman Waschko, słynni wówczas autorzy audycji muzycznych, byli już na tyle umocowani w kontaktach międzynarodowych, że otrzymywali od zagranicznych wytwórni płytowych tzw. egzemplarze recenzenckie. Bo przecież w interesie wytwórni płytowych było promowanie swoich wydawnictw. Tylko że Polacy musieli się o to upomnieć, gdyż jako rynek fonograficzny byliśmy wtedy dla nich nie do zagospodarowania. Choćby z powodu niewymienialności naszej waluty. Ale czasem udało im się sprzedać chociaż licencję, a my to sobie sami tłoczyliśmy na tym tragicznie w Polsce zagospodarowanym polu fonograficznym.
I raptem mieliśmy tę muzykę w domu Fiedlerów dzięki Tamarze!
Wtedy z tym skarbem, czyli z tymi płytami, poszedłem do Polskiego Radia w Poznaniu na ulicę Berwińskiego, by sobie przegrali na taśmy. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Zaproponowali nawet, żebym pomógł im w stworzeniu listy przebojów. Moje zaangażowanie emocjonalne i jego efekty były tak duże, że Janusz Hojan zaproponował mi własną audycję. Choć jego propozycja była, jak to zwykle u niego, koniunkturalna.
W tym czasie Hojan zaangażował mnie do swoich działań radiowych, ale też koncertowych – był trębaczem związanym z piosenkarką Wiesławą Drojecką i potrzebował promotora (wtedy tak to się nazywało) dla zespołu Tarpany. Wiedział, że z moją pasją znalazł idealnego człowieka. I dał mi cotygodniowe audycje „Klub Miłośników Tarpanów”. Aż naczelny się wkurzył: „Czy to jest audycja reklamowa samochodów rolniczych Tarpan?” – których produkcję uruchomiono akurat wtedy w podpoznańskim Antoninku, a z której po prawie pół wieku wyrosła montażownia volkswagena.
Jeszcze parę słów o Tarpanach – zespole, a nie samochodach. Powstał on na bazie gdańskiego zespołu Golderous z solistą Edwardem Hulewiczem. Tutaj w Poznaniu, gdzie zespół wylądował po udanej trasie w Czechosłowacji, dołączyły do niego miejscowe talenty: Halina Frąckowiak, Halina Żytkowiak i Adam Adamski. Byłem zauroczony tym zespołem i zaangażowałem się we współpracę i, co najważniejsze, w przyjaźń z nimi! Szczególnie z Edwardem Hulewiczem i dlatego do dziś w Wikipedii widnieje informacja, że byłem jego menedżerem. Wtedy w Polsce takie słowo nie było jeszcze znane. Czy byłem menedżerem? Raczej doradcą i to ja bardziej uczyłem się zawodu przy nim.
W tym zespole poznałem też krajankę, czyli dziewczynę z Wildy, Halinę Żytkowiak. To były lata 1965–1968. Nie wiedziałem, że ten trop wiedzie mnie do przyszłej współpracy z Krzysztofem Krawczykiem.
Na zastrzeżenia szefa Radia co do nazwy audycji zaproponowałem jej nowy tytuł „Radiowy Klub Polskiej Muzyki Młodzieżowej” i rozszerzenie jej formuły na obraz całej muzyki w tym stylu w Polsce. Bardzo się ten pomysł spodobał dyrektorowi Stanisławowi Kubiakowi.
Kiedy piszę tę książkę, która opiera się na przygodach mojego życia, to stwierdzam, nie bez skromności, że jednak mimo trudnych czasów potrafiłem się w życiu „przepychać”. I to samo zalecam wszystkim młodym ludziom, którzy zdecydowali się przeczytać tę w sumie dziwną, może atrakcyjną, ale jednak niełatwą książkę. Dlaczego niełatwą? Bo jeżeli spojrzeć na to wszystko z perspektywy dzisiejszych czasów, to nie do końca może być wiele tamtych zdarzeń i zachowań zrozumiałe. Ale może jednocześnie budzić refleksje, że w pewnych sytuacjach, niezależnie od czasów ludzie zachowują się podobnie. Moja przebojowość w Polskim Radiu Poznań przy ulicy Berwińskiego przestała się podobać mojemu odkrywcy, redaktorowi Januszowi Hojanowi. Powiedziałbym: zacząłem wykazywać zbyt dużą samodzielność i w poglądach, i w działaniach. A on znany był ze swoich egoistycznych i niszczących poczynań. Można się też było domyślać podstawy jego umocowania, jeżeli rozmowa z nim przechodziła na tematy polityczne. Wtedy tylko zadawał pytania. Zwrócił mi na to uwagę mój nowo poznany w radiu, też nowy przyjaciel a potem mentor, Jerzy Milian.
I być może szybko bym z tego Polskiego Radia „wyleciał”, gdybym przypadkiem nie zaprzyjaźnił się z samym synem dyrektora rozgłośni, Wojtkiem Kubiakiem. Tak samo rozkochanym w muzyce naszego pokolenia, a do tego grającym jeszcze na gitarze elektrycznej, przywiezionej mu przez ojca z zaprzyjaźnionego z Poznaniem Cottbus. Kiedy go towarzysze z NRD zapytali, co chciałby towarzysz dyrektor zabrać dla rodziny, odpowiedział: „Gitarę elektryczną dla syna”. Już widzę zdziwienie Genosse!
Wojtek okazał się nie tylko świetnym kumplem i moją polisą ubezpieczeniową w poznańskim radiu. Był mi pomocny na każdym kroku, choć ja wykonywałem tę czarną robotę. Ale ja to lubiłem robić. Do mnie należało praktycznie zredagowanie całych audycji. On tylko przychodził na nagranie i dawał swój głos. Ale jakże to był cenny głos. Do tego jeszcze założyliśmy własny zespół pod nazwą Birbanci, w składzie: Przemek i Wojtek Lisieccy, Michał Stuligrosz i Wojtek Kubiak.
Jako radiowcy współpracowaliśmy owocnie przez osiem lat, ale ja nazbyt zacząłem „wyrywać się na niepodległość”. Kiedy zostałem dyrektorem artystycznym Estrady Poznańskiej, dyrektor Kubiak nie wytrzymał tego i zabrał mi audycję.
Czyż nie jest to paradoksem, że wkrótce, kiedy umarł, ja niosłem za jego trumną wieniec od Estrady Poznańskiej?
Była psychicznym wyrwaniem się na niepodległość. Zatopiony w niej, nie dostrzegałem problemów otaczającego mnie świata, i to na każdym etapie życia. Była powiewem wolności w trudnych czasach; malarze, reżyserzy teatralni i filmowi byli recenzowani, ale muzyka jakby wyrwała się spod urzędniczej kontroli. Była na swój sposób wolna! Jak mawiał Ryszard Poznakowski, to zorganizowane powietrze. Oczywiście władzy ludowej nawet tutaj było bliżej do muzyki ludowej, bo przecież podkreślała ludyczne pochodzenie swego panowania. Szanowała także muzykę poważną, bo okazując jej szacunek, dowartościowywała siebie i swoją ideologię. Nie mogłem tylko zrozumieć miłości towarzyszy do tanga. Był to taniec z towarzyszącą muzyką rodem z kapitalistycznych rautów, przedwojennych kabaretów, teatrów i filmów muzycznych. Ale chcieli też liznąć tamtych czasów, bo każda władza tak samo znieprawia i tak samo budzi zachwyt. Bo wyrasta z zazdrości do poprzedniej.
Była to również rewolucja pokoleniowa. I to na skalę całego świata. Oczywiście w różnych rejonach rozgrywała się na tle miejscowych, ustrojowych, politycznych, ekonomicznych, społecznych uwarunkowań.
Rewolucja rockowa w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych była powodowana innymi nastrojami wśród młodzieży, powiedziałbym nawet z dobrobytu po odbudowie rzeczywistości wolnorynkowej w tamtych krajach, niż w krajach tzw. socjalistycznych. Świat był podzielony po drugiej wojnie światowej nie tylko ideologiczno-politycznie, ale także kulturowo.
Na przykład mój wielki guru Franciszek Walicki, o którym będzie jeszcze wiele w tej książce, w liście do mnie pisał tak:
Nie witano rock’n’rolla w Polsce chlebem i solą. Przeciwnie… Przypominał groźnego Belzebuba, którego trzeba było przepędzić, gdzie pieprz rośnie. Nie dotarło do decydentów, że rock’n’roll to nie przelotna moda, że to jeden z największych fenomenów kulturowych drugiej połowy XX wieku, zapis nastrojów i oczekiwań kilku niegłupich pokoleń…
Napisano na ten temat grube tomy i nie ma potrzeby przypominać, że narodziny „mocnego uderzenia”, albo szerzej – narodziny „kultury w stylu blue jeans” były częścią procesu tworzenia się nowych faktów kulturowych, nowych obyczajów i wkraczania w taki etap rozwoju cywilizacyjnego, w którym przepływ wzorców zaczynał zmieniać kierunek i przebiegać nie od starych do młodych, jak dotychczas, a odwrotnie: to młodzi zaczynali narzucać starszemu pokoleniu modę, styl bycia i życia. Idolami mojej młodości (rocznika lat dwudziestych) byli dojrzali mężczyźni i kobiety-wampy: Clark Gable, Gary Cooper, Marlena Dietrich, Greta Garbo… W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych idolami nastolatków były nastolatki. Młodzież świata gwałtownie powstała przeciwko pieczołowicie pielęgnowanym tradycjom. Pokolenie lat sześćdziesiątych zdecydowanie odmówiło objęcia dziedzictwa naszej planety. A sercem rebelii, siłą napędową i źródłem inspiracji stała się zaraźliwa muzyka rockowa. Już sam charakter grup rockowych (np. The Rolling Stones), wygląd tych zespołów i drwiące zachowanie się – nawoływały do protestu przeciw panującemu porządkowi, a nowa muzyka uwydatniała nastroje panujące w tamtych latach. To ona była siłą napędową protestów. To rock’n’roll zjednoczył tamto zbuntowane pokolenie.
Większość decydentów, a także starsze pokolenie, z niedowierzaniem, a potem z niezadowoleniem i złością, obserwowało najazd pryszczatych, niedomytych rockmanów, na widok których mdlały z zachwytu dziewczyny, a tysiące młodych ludzi wpadało w histerię.
Do Polski nowa muzyka dotarła z kilkuletnim opóźnieniem – ale dotarła! W roku 1959 przekonałem się, że i w Polsce świat ludzi dorosłych i świat ludzi młodych zaczynają nie pasować do siebie. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte pogłębiły ten proces. Najpierw zaskoczyła mnie popularność nowej muzyki. Już pierwsze koncerty prekursorów rock’n’rolla w Polsce – zespołu Rhythm & Blues – wywołały reakcje, które powinny były zainteresować socjologów. Rock’n’roll tworzył wokół siebie charakterystyczną otoczkę – własne obrzędy, obyczaje i modę, oznaczającą przynależność do określonego pokolenia. Obok idoli, pełniących rolę kapłanów nowej generacji, ujawniły się tłumy wiernych, zafascynowane już nie tylko muzyką, ale udziałem w czymś, co nie było jeszcze jasne i wyraźne, ale co zapowiadało odkrywanie nowych horyzontów.
Muzykę uważam za jedną z mistycznych dziedzin sztuki. A sztuce nigdy nie służyło kategoryzowanie. Teatr dramatyczny czy komediowy, a muzyka poważna czy rozrywkowa? Może ta tęsknota ludzi do jakiegoś porządkowania, nazywania, ustawiania w szeregu – nie ma sensu. Sztuka jest dobra albo zła, prawdziwa albo fałszywa.
Ale muzyka poważna i rozrywkowa? Może to i miałoby sens, gdyby jednocześnie nie było próbą wartościowania.
Muzyka rozrywkowa to nie jest tylko zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb na melodyjne dźwięki. To jest i było odbicie naszych zachowań i pragnień. Tę muzykę opisałbym jako ilustrującą nasze życie, będącą odbiciem przeżyć, ale też i tęsknot zmierzających ku przyszłości. Muzyka zamykająca pewną epokę i wyznaczająca czas i przyszłość.
Pycha ludzi od tzw. wielkiej sztuki zawsze mnie irytowała. Najlepiej ujął to Siara w Killerze: „Myślisz, że taki Szakal to nie ma co robić?! On ma zamówień do 2008 roku, jak Penderecki, jego trzeba nadpłacić, przepłacić, przebić”.
Uważam, że w tzw. muzyce poważnej współczesnej jest o wiele więcej braku uczciwości niż w muzyce rozrywkowej, oczywiście wyłączając po tej stronie wszystkie wynaturzenia typu disco polo. Ale to coś na wzór muzycznej kakofonii Warszawskiej Jesieni.
I jeszcze bardziej to było widoczne w muzyce rozrywkowej, która nie miała prawa równać się z charyzmatem muzyki poważnej.
Gdybym został fanem muzyki poważnej (klasycznej) czy opery, zanudziłbym się na śmierć. Choć nie wszyscy tak uważali.
Miałem możliwość zaobserwowania tego dzięki zaprzyjaźnionej rodzinie doktora Żurawskiego z Antoninka pod Poznaniem, który zawsze jak był z wizytą w niedzielę u wuja Kazia w Swarzędzu czy też u rodziny lub znajomych, grzecznie przepraszał i wychodził do pokoju obok, w którym było radio. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli przychodzi w niedzielę doktor Żurawski, to o godzinie 17.20 trzeba umożliwić mu spokojne wysłuchanie koncertu szopenowskiego w programie pierwszym Polskiego Radia. I to pośród szumu fal średnich, a nie jakiegoś tam UKF. Co by się nie działo, o godzinie 17.20 w programie pierwszym Polskiego Radia (chodzi o tamte niewolne czasy) doktor Żurawski musiał wysłuchać koncertu chopinowskiego.
Mój wujek Kaziu śmiał się z tego: „Przecież grają wciąż to samo”. Chopin wielkim był kompozytorem, ale nie stworzył aż tylu dzieł, by zaspokoić oczekiwania doktora Żurawskiego. A on mówił z przekąsem: „Grają niby to samo, ale inaczej. Każdy inaczej interpretuje te dzieła”. Nawet komputerowy analizer nie byłby dziś w stanie wyłapać różnic, a co dopiero przygłusi recenzenci?
Po latach zrozumiałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Trzeba było widzieć twarz i ruch palców doktora Żurawskiego, kiedy naśladował ruch palców u rąk pianisty w powietrzu, choć nawet nie wiem, czy sam grał na fortepianie.
Ten rytuał słuchania Chopina w radiu, o tej samej porze w każdą niedzielę to było katharsis dla jego duszy. Być może dlatego był tak spokojnym człowiekiem, nawet w trudnych chwilach. Wspaniałym człowiekiem, bo tylko tacy pozostają w naszej pamięci. I potwierdzeniem, że muzyka łagodzi obyczaje.
Od dzieciństwa miałem dużą wrażliwość na muzykę, teatr, rysunki w galeriach, słuchowiska radiowe. Nie było wtedy telewizji. Nie chodziliśmy na koncerty, nie było dzielenia muzyki na rodzaje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki