Odwrotna strona złotej płyty - Kosmala Andrzej - ebook + książka

Odwrotna strona złotej płyty ebook

Kosmala Andrzej

0,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiograficzna opowieść o życiu jednego z najsłynniejszych muzycznych menadżerów w Polsce, człowieka odpowiedzialnego za sukces m.in. Krzysztofa Krawczyka.

W świecie muzyki Złota Płyta (może też być Platynowa) to najwyższy symbol sukcesu. Bo to oznacza, że nagrania trafiły do szerokiej rzeszy odbiorców. Tutaj nagrodę przyznaje nie jakieś tajemnicze jury, tutaj jury to publiczność, najbardziej obiektywny juror świata. Miałem w ręku wiele Złotych Płyt, a na ścianie mojego mieszkania zawiesiłem 12 płyt, które otrzymałem, kiedy zaczęto wręczać złote płyty także producentom. Raz jedna wypadła mi z ręki i się rozbiła. I wtedy ze zdziwieniem stwierdziłem, że odwrotna strona tej płyty, ta niewidoczna, nie jest tak efektowna jak ta z przodu. To po prostu kawałek zwykłej blachy, choć zdaje się być pozłacany. Lecz nie wszystko złoto, co się świeci. Jak w życiu.

,,Odwrotna strona Złotej Płyty" to tak, jak odwrotna strona życia. To kulisy tego, co nas epatuje od frontu, co nas cieszy, zachwyca, a jest efektem tego, co nie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Wreszcie to sprawiedliwa nagroda za pracę i talent”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

To nie jest typowa auto­bio­gra­fia. Jako czło­wiek, który mocno uczest­ni­czył w życiu tego kraju, i przede wszyst­kim miał oka­zję poznać i współ­pra­co­wać z oso­bami o gło­śnych nazwi­skach, spró­buję poka­zać atmos­ferę dru­giej połowy dwu­dzie­stego wieku i przy­po­mnieć ludzi z sze­ro­kiego kręgu spo­łecz­nego, dzia­ła­ją­cych w róż­nych dzie­dzi­nach. Nie mam tak wyso­kiego poczu­cia wła­snej war­to­ści, by pisać o sobie książkę. Zawsze uwa­ża­łem się za czło­wieka dru­giego planu, który jed­nak nie tyle ukry­wał się za tymi z pierw­szego, ile był ich pod­porą, doradcą czy nawet ster­ni­kiem na morzu codzien­no­ści, ale przede wszyst­kim bacz­nym obser­wa­to­rem.

Chcę przy­po­mnieć prze­szłe wyda­rze­nia ludziom mojego, czy też zbli­żo­nego do mojego, poko­le­nia, by wywo­łać u nich łezkę wzru­sze­nia, bo jakby nie oce­niać tam­tych cza­sów, byli­śmy mło­dzi. Ale chciał­bym tra­fić z moimi wspo­mnie­niami do współ­cze­snego mło­dego poko­le­nia. Z zawodu jestem magi­strem histo­rii i mogę Wam auto­ry­ta­tyw­nie powie­dzieć, że pod­ręcz­niki histo­rii są nudne i służą głów­nie edu­ka­cji szkol­nej.

Praw­dzi­wej histo­rii należy się uczyć na wspo­mnie­niach ludzi, któ­rzy ją two­rzyli i na sta­rość chcą je utrwa­lić w postaci książki, filmu, audy­cji. A nawet z gawędy, jak u sta­rego bacy. Czę­sto jest to zestaw aneg­dot, dyk­te­ry­jek i roz­mów nie­ko­niecz­nie uło­żo­nych chro­no­lo­gicz­nie, ale wcią­ga­ją­cych odbiorcę w atmos­ferę tam­tych cza­sów. I taki zamysł mi towa­rzy­szy, kiedy sia­dam do pisa­nia tych wspo­mnień.

W tej książce odwo­łuję się głów­nie do mojej pamięci, mimo że sie­dem­dzie­się­cio­sied­mio­let­niej, to jed­nak nie­źle funk­cjo­nu­ją­cej, ale mam też bogate autor­skie archi­wum sprzed kilku, a nawet kil­ku­dzie­się­ciu lat. Posta­no­wi­łem w kilku wypad­kach zacy­to­wać tamte tek­sty, bo już traf­niej tam­tych lat nie potra­fię opi­sać, ale co naj­waż­niej­sze, w wielu przy­pad­kach nie stra­ciły one na aktu­al­no­ści i przede wszyst­kim oddają atmos­ferę tam­tych cza­sów, bo fakty można na upar­tego odtwo­rzyć, można je nawet, jak to się czę­sto zda­rza, współ­cze­śnie kre­ować. Odda­nie jed­nak tam­tej atmos­fery jest trudne, bo jej cechą jest ulot­ność.

Długo zasta­na­wia­łem się, czy w ogóle napi­sać tę książkę. Mia­łem bar­dzo cie­kawe życie w bar­dzo cie­ka­wych cza­sach i w bar­dzo cie­ka­wym oto­cze­niu. I do tego w eks­cy­tu­ją­cej muzycz­nej branży, do któ­rej tra­fi­łem, bo chcia­łem być w nie­wol­nym świe­cie wol­nym czło­wie­kiem. Każdy wtedy szu­kał swego kawałka pod­łogi, choć byli tacy, któ­rzy woleli pałace. To były czasy, kiedy star­to­wa­łem w doro­słe życie, kiedy moje pań­stwo i mój naród były znie­wo­lone. Ale były poletka, które ówcze­sna wła­dza uznała za nie­istotne, które dawały oka­zję do uda­wa­nia wol­no­ści, jak mówili niektó­rzy, były wen­ty­lem bez­pie­czeń­stwa.

Poza tym, czy pisząc te wspo­mnie­nia jako czło­wiek w sumie dru­giego planu, o nazwi­sku nie­istot­nym, czy mam prawo do ujaw­nia­nia tylu zaku­li­so­wych tajem­nic, które mogą oba­lać wiele mitów, a może nawet w oczach co nie­któ­rych sta­no­wić dowód mało­ści czy wręcz zała­twia­nia oso­bi­stych żalów. Wcho­dzić nawet na drogę spo­rów praw­nych. Do tego wiele osób nie żyje i nie może pole­mi­zo­wać, przed­sta­wić swo­jej wer­sji zda­rzeń. Czy to uczciwe?

Mecha­ni­zmy zda­rzeń są czę­sto cie­kaw­sze od ich boha­te­rów. Tym bar­dziej że poda­wa­nie ich nazwisk naru­sza ich prawa do wize­runku.

Dla­tego pozwo­li­cie, że w nie­któ­rych przy­pad­kach, by nie budzić ostra­cy­zmu towa­rzy­skiego w sto­sunku do tych ludzi, nie podam ich per­so­na­liów. Będą też pseu­do­nimy, czę­sto zmy­ślone. Domy­sły pozo­sta­wiam inte­li­gen­cji czy­tel­ni­ków.

W ten spo­sób, znany nie od dziś, chcę pozbyć się roz­te­rek i nie chcę krzyw­dzić ludzi, czę­sto moich, przy­naj­mniej dotych­czas, przy­ja­ciół.

Nie chcę też scho­dzić do poziomu pom­po­ni­ków i bul­wa­ró­wek.

Kiedy zda­rze­nie prze­ma­wia swoją siłą, uwa­żam, że nie potrzeba poda­wać nazwisk „boha­te­rów” tych kre­acji. Były czasy, że nazwi­ska naj­więk­szych ban­dy­tów w gaze­tach poda­wano pod ini­cja­łami.

Tak zresztą naka­zuje prawo i dobry oby­czaj. Ale kto dzi­siaj przej­muje się pra­wem, kiedy prze­ciętna sprawa o naru­sze­nie dóbr oso­bi­stych trwa cztery lata, a dobry oby­czaj mają wszy­scy w dupie. Jak pisał przed laty Mły­nar­ski: „Byle na chama, byle głu­pio!”.

Moje wąt­pli­wo­ści roz­wiały w końcu liczne książki o gwiaz­dach, napi­sane przez ludzi, któ­rzy ich nie znali. Dostaję skrętu kiszek, kiedy czy­tam opi­nie o zna­nych mi gwiaz­dach wyra­żane przez osoby, które swoim boha­te­rom nie miały szczę­ścia podać nawet ręki. Ba, przejść koło nich.

Do tego jako histo­ryk z wykształ­ce­nia, dzien­ni­karz i ani­ma­tor muzyki z zawodu, poczu­łem ogromną potrzebę zosta­wie­nia auten­tycz­nego śladu doświad­czeń i prze­my­śleń z cza­sów mojej pracy w bran­żach, które budziły i budzą tyle emo­cji. I do tego pracy w cza­sach, które były szcze­gólne. Bo w dwóch ustro­jach spo­łeczno-poli­tycz­nych. Jestem przed­sta­wi­cie­lem poko­le­nia wyżu po II woj­nie świa­to­wej. Prze­ży­łem dwa ustroje: komuny i Soli­dar­no­ści. A teraz jakiś trzeci nie­wy­da­rzony. Nie, nie mogę swo­ich wspo­mnień i prze­my­śleń zabrać do grobu. Prze­cież prze­szłość inspi­ruje następne poko­le­nia. Nie byłoby dzi­siaj bez wczo­raj. Pod jed­nym warun­kiem: że nie jest to prze­szłość opo­wie­dziana i inter­pre­to­wana przez opo­wia­da­czy – od dzien­ni­karzy skan­da­li­zu­ją­cych do naukow­ców budu­ją­cych teo­rie naukowe na banal­nych zda­rze­niach. Naj­więk­szą, bo źró­dłową war­tość mają wspo­mnie­nia ludzi, któ­rzy sami te zda­rze­nia two­rzyli i prze­żyli. I chcą zosta­wić pamięć o tym następ­nym poko­le­niom. Niech ta książka spełni też te kry­te­ria!

Co nam zostało z tych lat?

Sta­ram się opo­wie­dzieć w tej książce o moim życiu, które dzięki temu, że tra­fi­łem do dzien­ni­kar­stwa i show-biz­nesu obfi­to­wało w cie­kawe i nie­ba­nalne zna­jo­mo­ści. Były to jed­nak w więk­szo­ści, jak się dzi­siaj im przy­glą­dam z per­spek­tywy czasu, zna­jo­mo­ści inte­re­sowne, szcze­gól­nie ze strony śpie­wa­ków, muzy­ków, auto­rów tek­stów i kom­po­zy­to­rów. Wia­domo, że jako czło­wiek umo­co­wany w show-biz­ne­sie, zwa­nym w socja­li­zmie prze­my­słem roz­ryw­ko­wym, mogłem im pomóc roz­wią­zy­wać pro­blemy wystę­pu­jące na dro­dze ich kariery. Z kolei ja, szcze­gól­nie na początku mojej drogi zawo­do­wej, poczy­ty­wa­łem sobie za zaszczyt obco­wa­nie z nimi. I nie myśl­cie sobie, że miało to wymiar mate­rialny. Jeżeli nawet, to było to ewen­tu­al­nie zapro­sze­nie na ele­gancką kola­cję, dobry koniak albo pre­zent w postaci zachod­niej płyty.

Każda nowa zna­jo­mość w okre­sie zgrzeb­nej socja­li­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści była dla mnie dowar­to­ścio­wa­niem zawo­do­wym i emo­cjo­nal­nym, kolej­nym kro­kiem w budo­wa­niu pozy­cji zawo­do­wej. Kiedy legenda pol­skiej pio­senki Mie­czy­sław Fogg powie­dział do mnie: „Panie dyrek­to­rze”, to prze­szły mi po ple­cach ciarki zado­wo­le­nia. I z jaką dumą pochwa­li­łem się tym fak­tem moim rodzi­com. Fogg był dla nich mitem, legendą.

Pra­cu­jąc bli­sko sześć­dzie­siąt lat w branży muzycz­nej, prak­tycz­nie bar­dziej lub mniej pozna­łem wszyst­kie jej naj­więk­sze posta­cie, ale tak naprawdę praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem oka­zał się Krzysz­tof Kraw­czyk. Aż do jego śmierci. I choć nie ma go już wśród nas, dla mnie on ni­gdy nie umarł. I nie umrze… Zresztą tam, na górze, prę­dzej czy póź­niej się spo­tkamy.

Ale nie jest to wbrew pozo­rom kolejna książka o Krzysz­to­fie Kraw­czyku. Choć ja, który poświę­ci­łem mu 47 lat życia i pracy, nie potra­fię ode­rwać się od jego nazwi­ska, aneg­dot, zda­rzeń. Bo to wszystko działo się w tym samym cza­sie, w tym samym kraju peł­nym pro­ble­mów spo­łecz­nych i poli­tycz­nych. Żyli­śmy w tym naszym pol­skim kotle, pod któ­rym co pewien czas jakiś dia­beł pod­sy­cał ogień.

Ale skoro padły tutaj obok sie­bie dwa wiel­kie nazwi­ska, sym­bole dwóch epok: Mie­czy­sława Fogga i Krzysz­tofa Kraw­czyka, to zacznę od nich. Tym bar­dziej, że śpie­wają już wspól­nie w chó­rze na górze.

Uwaga na Krzysztofa Krawczyka

Autor tek­stu: Andrzej Kosmala. Tekst zamiesz­czony na łamach „Głosu Wiel­ko­pol­skiego” 22.10.1975 roku.

Od lat pol­skie pio­sen­kar­stwo cha­rak­te­ry­zuje liczebna prze­waga śpie­wa­ją­cych pań nad panami. Długo można bez więk­szego zasta­no­wie­nia recy­to­wać nazwi­ska pol­skich pio­sen­ka­rek, ale spró­buj­cie wymie­nić choćby dzie­się­ciu pio­sen­ka­rzy. Nie­men, Borys, Połom­ski, Dąbrow­ski i jesz­cze kilka nazwisk. Tro­chę sytu­ację ratują grupy wokalno-instru­men­talne. Bo też przy­czyn popu­lar­no­ści męskich zespo­łów można się na siłę dopa­trzyć w dzia­ła­niu obron­nym brzyd­szej, oczy­wi­ście pod wzglę­dem fizycz­nej powłoki, a nie walo­rów gło­so­wych czę­ści rodu ludz­kiego. Domi­na­cji pio­sen­ka­rek prze­ciw­sta­wiono się wów­czas w myśl staropol­skiego zawo­ła­nia: „Kupą, mości pano­wie!”.

Nie na długo! Panie, w oso­bach swych naj­bar­dziej bojo­wych przed­sta­wi­cie­lek: Jan­tar, Sipiń­skiej, Sośnic­kiej, Jaroc­kiej, Frąc­ko­wiak znów są górą, i to wcale nie z powodu Mię­dzy­na­ro­do­wego Roku Kobiet. Powo­dów jest zapewne wiele innych i to zarówno natury poza­ar­ty­stycz­nej, jak i arty­stycz­nej. Z tych ostat­nich jeden jest bez­sporny: każda z naszych czo­ło­wych gwiazd pio­senki posiada mniej lub bar­dziej ukształ­to­wany wła­sny wize­ru­nek arty­styczny.

Gorzej z pio­sen­ka­rzami. Na obli­czu męskiej pio­senki zawa­żyły dwie indy­wi­du­al­no­ści: Cze­sław Nie­men (pio­senka współ­cze­sna) i Jerzy Połom­ski (pio­senka tra­dy­cyjna). Więk­szość star­tu­ją­cych mło­dych soli­stów nie potrafi się od tych wpły­wów uwol­nić.

To wszystko napi­sa­łem, by uwy­pu­klić w spo­sób szcze­gólny szansę, jaka sta­nęła przed Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem. On wła­śnie potra­fił się uwol­nić zarówno od wpły­wów Nie­mena, jak i Połom­skiego. Mało tego: sta­nął mię­dzy nimi jako kom­pro­mis mię­dzy nowo­cze­sno­ścią a tra­dy­cją pio­sen­kar­ską. Z tra­dy­cji wziął to, co naj­czę­ściej bywa dziś odrzu­cane: solidne przy­go­to­wa­nie zawo­dowe. Dys­po­nuje sil­nym, nośnym bary­to­nem. Umie­jęt­nie ope­ruje nim zarówno w utwo­rach lirycz­nych, jak i eks­pre­syj­nych. Śpiewu uczył się w śred­niej szkole muzycz­nej w Łodzi u prof. J. Śle­dzic­kiego.

Jed­no­cze­śnie wła­sną, usilną pracą zdo­był umie­jęt­ność nowo­cze­snej inter­pre­ta­cji pio­senki, pro­wa­dze­nia głosu, agre­syw­nego wibrata, które tak bar­dzo upo­dab­nia go do Toma Jonesa.

Kraw­czyk posiada wiele cech raso­wego show­mana: apa­ry­cję, swo­bodę estra­dową, umie­jęt­ność szyb­kiego nawią­zy­wa­nia kon­taktu z widow­nią. Posiada też sze­roki reper­tuar, co jest warun­kiem pro­gramu reci­ta­lo­wego.

Rok 1975 przy­niósł mu wiele suk­ce­sów, które zdają się świad­czyć, że już nie­ba­wem sta­nie się gwiazdą nr 1 pol­skiej estrady. Jego pierw­szy long­play „Byłaś mi nadzieją” (SXL1092) roz­szedł się w nakła­dzie 100 000 egzem­pla­rzy.

Na początku lipca na Festi­walu Prze­bo­jów w Ros­to­cku otrzy­mał nagrodę pisma „Melo­die und Rhyt­mus” dla naj­lep­szej kom­po­zy­cji, za wła­sną pio­senkę „Nie żałuj róż, gdy pło­nie las”, a w kilka dni póź­niej wygrał Festi­wal Pio­senki Żoł­nier­skiej w Koło­brzegu pio­senką „Czym dla woj­ska jest pio­senka”.

Jest czę­stym gościem kra­jo­wych list prze­bo­jów. Obec­nie notują one ogromną popu­lar­ność pio­senki lau­re­atki z Koło­brzegu oraz pio­senki Jerzego Miliana „Desz­czowe spo­tka­nie”.

No cóż, po latach mogę się przy­znać, że tekst był tro­chę, a nawet bar­dzo kumo­ter­ski, gdyż tak naprawdę już od przy­naj­mniej trzech lat dobrze się zna­li­śmy, przy­jaź­ni­li­śmy, a nawet współ­pra­co­wa­li­śmy.

Ale czy mogli­śmy wtedy przy­pusz­czać, że czeka nas czter­dzie­ści sie­dem lat przy­jaźni i współ­pracy? Że będę mene­dże­rem Krzysz­tofa i to przez czter­dzie­ści sie­dem lat, co sta­nowi rekord świa­towy.

A zaczęło się nie­cie­ka­wie…

Krawczyk – oddam panu pieniądze za bilet

Kraw­czyk – oddam panu pie­nią­dze za bilet

Nasze pozna­nie w Pozna­niu było dosyć nie­for­tunne i opi­sane już w wielu publi­ka­cjach.

Mimo że nazwi­sko Kraw­czyk było dla mego ucha miłe, gdyż moja mama nazy­wała się z domu Kraw­czyk. Była z ple­szew­skich Kraw­czyków, Krzysz­tof był z Kraw­czyków ślą­skich. Czę­sto jed­nak, czy to prze­by­wa­jąc z rodziną moich Kraw­czyków, czy z rodziną Krzysz­tofowych, zawsze odno­si­łem wra­że­nie, że pocho­dzimy z jed­nego rodu: ludzi dyna­micz­nych, wręcz hała­śli­wych, gada­tli­wych i żeby nie było tak pięk­nie: swar­nych. Ludzi lubią­cych dobrze zjeść, no i wypić. Jak to mówią: i do bitki, i do wypitki. No i oczy­wi­ście do kobitki.

Ale zamilcz waść! Były w naszych rodzi­nach zawody arty­styczno-biz­ne­sowe: akto­rzy, śpie­wacy, muzycy, mala­rze. A mój dzia­dek Andrzej Kraw­czyk pro­wa­dził w Ple­sze­wie nie­zły wyszynk, który ja nawet pamię­tam, jak po woj­nie pro­spe­ro­wał, ale nie­stety w ramach nacjo­na­li­za­cji został mojej babci ode­brany.

Na końcu jak korona rodu: Krzysz­tof Kraw­czyk – król pol­skiej pio­senki po 50 latach ude­ko­ro­wany ber­łem i koroną przez Ninę Teren­tiew, Orde­rem Krzyża Kawa­ler­skiego, orderu nada­nego przez pre­zy­denta Alek­san­dra Kwa­śniew­skiego, a wrę­czo­nego przez pre­zy­denta Lecha Kaczyń­skiego, Glo­ria Artis, Fry­de­ry­kami, Super­je­dyn­kami, Tele­ka­merą i Super Wik­to­rem.

Wszyst­kie te zaszczyty osią­gnął Krzysz­tof, mając mnie za ple­cami jako mene­dżera, albo jak woli­cie po angiel­sku: mana­gera.

Poza pierw­szą dekadą kariery spę­dzoną przez Krzysz­tofa jako ten czwarty po pra­wej w Tru­ba­du­rach, przez następne czter­dzie­ści lat solo­wej kariery zawsze miał mnie Krzysz­tof za swo­imi ple­cami. Wska­zy­wa­łem i wyty­cza­łem mu drogę arty­styczną, nawet wtedy, kiedy na emi­gra­cji pró­bo­wał prze­żyć swój ame­ry­kań­ski sen. Kiedy wra­cał do kraju, orga­ni­zo­wa­łem mu mięk­kie lądo­wa­nie. Czter­dzie­ści sie­dem lat byłem jego cie­niem, byłem Kraw­czy­kiem zaku­li­so­wym. Jak upa­dał w sen­sie zawo­do­wym czy dosłow­nym, to ja go pod­no­si­łem z zapa­łem, coraz cięż­szego arty­stę, cięż­szego wagą arty­styczną i fizyczną.

Od czter­dzie­stu sied­miu lat byli­śmy ze sobą na dobre i złe. Liczby mi w tej książce będą się myliły, bo piszę ją po jego śmierci, ale poświę­cam cza­som, kiedy byli­śmy mło­dzi i świat stał przed nam otwo­rem, mimo naszego geo­po­li­tycz­nego i ide­olo­gicz­nego umiej­sco­wie­nia. Co ważne, nasze mał­żonki i rodziny też. Jak więc wyglą­dało to nie­for­tunne nasze pozna­nie?

Przy­znam się, że nie lubi­łem Tru­ba­du­rów. Mimo że grupa była wielką gwiazdą lat 60. Dziś ina­czej spo­glą­dam na tam­ten zespół, może bar­dziej z per­spek­tywy kariery Kraw­czyka. Wtedy, w każ­dym razie po kon­cer­cie Tru­ba­du­rów, posze­dłem za kulisy i gło­śno wyra­ża­łem swoją opi­nię: „Jak ten Kraw­czyk śpiewa, to jakby do mikro­fonu dorwał się jakiś pijany Cygan”. Nie zauwa­ży­łem, że obok stoi obiekt moich kry­tycz­nych uwag. „Nie podo­bało się panu? Mogę oddać pie­nią­dze za bilet”! Ale zoba­czył u mnie w kla­pie mary­narki zna­czek Pol­skiego Radia i zmiękł od razu. Zaczął się żalić, jaka to jest trudna dola pio­sen­ka­rza. Gdy tak mówił, usły­sza­łem w jego gło­sie wszystko, co chcia­łem usły­szeć w gło­sie współ­cze­snej gwiazdy pol­skiej pio­senki. Coś z Elvisa Pre­sleya, Toma Jonesa, B.J. Tho­masa z zespołu Blood Sweat and Tears, a także Demisa Rous­sosa i Julio Igle­siasa. To wszystko pod­lane sło­wiań­ską melo­dyką i jego cygań­skim zaśpie­wem.

Cho­dziło o roc­kowe podej­ście do melo­dyj­nych pio­se­nek. Jak ja to wtedy pode­ner­wo­wany wysły­sza­łem w jego gło­sie, do dzi­siaj nie potra­fię zro­zu­mieć. Potem oczy­wi­ście doszło do wielu spo­tkań towa­rzy­skich, ale połą­czo­nych z dys­putą o spra­wach zawo­do­wych. Ze wszyst­kich tych spo­tkań wyno­si­łem coraz głęb­sze prze­ko­na­nie: Kraw­czyk ma przed sobą przy­szłość! A resztę już zna­cie.

Wtedy nie wie­dzia­łem, że także moja przy­szłość będzie tak bar­dzo zwią­zana z jego…

Czy śpiewa jeszcze u was Fogg?

Mie­czy­sław Fogg był arty­stą mię­dzy­po­ko­le­nio­wym. I, jak dzi­siaj okre­śla się tym mia­nem wielu innych, na przy­kład mojego Krzysz­tofa Kraw­czyka, to okre­śle­nie w sto­sunku do Mie­czy­sława Fogga miało zna­cze­nie szcze­gólne. Był kimś wię­cej niż arty­stą mię­dzy­po­ko­le­nio­wym, był arty­stą mię­dzy­epo­ko­wym. Bo prze­cież zaczął karierę w przed­wo­jen­nej Pol­sce, która odzy­skała nie­pod­le­głość po stu dwu­dzie­stu trzech latach zabo­rów, potem nastą­piła oku­pa­cja hitle­row­ska, następ­nie odbu­dowa Pol­ski, choć znie­wo­lo­nej, i próba w niej nor­mal­nego życia. Fogg był ze swo­imi pio­sen­kami sym­bo­lem tych cza­sów, nawet komu­ni­ści musieli usza­no­wać jego inte­gral­ność.

I tak, zrzą­dze­niem losu czy też łaski boskiej, przy­szło mi na mojej dro­dze zawo­do­wej spo­tkać tego wiel­kiego czło­wieka. Rodzina z nie­do­wie­rza­niem, a nawet nie­chę­cią spo­glą­dała na moje dzia­ła­nia na polu muzyki roz­ryw­ko­wej – uznała je za wła­ściwe, dopiero kiedy dowie­działa się, że pra­cuję z Fog­giem. Bo któż nie kochał i nie nucił jego pio­se­nek? Oczy­wi­ście ja jako przed­sta­wi­ciel nowego poko­le­nia patrzy­łem na niego z estymą, jaką obda­rza się posta­cie histo­ryczne. Wszak rodził się wtedy rock and roll i gdzie mi tam było do Tanga Milonga czy Tej ostat­niej nie­dzieli. Ale w 1976 roku obją­łem posadę dyrek­tora arty­stycz­nego Estrady Poznań­skiej, w któ­rej jedną z gwiazd był wła­śnie Mie­czy­sław Fogg. Zna­łem go z płyt, wystę­pów tele­wi­zyj­nych i uwiel­bie­nia moich rodzi­ców. Ni­gdy nie byłem na jego kon­cer­cie. I nagle jed­nym z pierw­szych zadań, jakie zle­cił mi mój szef, dyrek­tor Sta­ni­sław Nowotny, był nad­zór nad pro­duk­cją, pre­mierą i trasą kon­cer­tową reci­talu Mie­czy­sława Fogga, ponoć ostat­niego, ale nikt nie miał odwagi wypo­wie­dzieć tego słowa, szcze­gól­nie w jego obec­no­ści.

Był to rok 1978. „Ostatni” wystawny reci­tal przy­go­to­wa­li­śmy w ówcze­snym Teatrze Żydow­skim, dziś już nie­ist­nie­ją­cym, na placu Grzy­bow­skim. W przed­dzień kon­certu wraz z całą ekipą, w tym z żeń­skim zespo­łem big beato­wym Baby Jagi i grupą wokalną Clipsy, auto­bu­sem marki Jelcz poje­cha­li­śmy do War­szawy, gdzie miał na nas cze­kać mistrz Mie­czy­sław Fogg. Wszystko pod nad­zo­rem Zosi Szy­na­giel, mene­dżerki Fogga i powiedzmy dziś, gdy nie jest to już tajem­nicą, kimś wię­cej niż mene­dżerki. Po śmierci żony zawarł zresztą z Zosią zwią­zek mał­żeń­ski. Ja, zawia­du­jąc całym tym przed­się­wzię­ciem arty­stycz­nym, wie­dzia­łem dużo wcze­śniej o ich związku. Kie­dyś Zosia Szy­na­giel w pory­wie szcze­ro­ści powie­działa do mnie: „Mało, że ma żonę i mnie, to jesz­cze ogląda się za dziew­czę­tami z zespołu”. Kochliwy był więc ten nasz mistrz. I jak pomy­ślę, że miał wtedy tyle lat co ja teraz, kiedy piszę te słowa, to tylko drżę z zazdro­ści. Kiedy opowie­dzia­łem o tym mojemu wuj­kowi, dok­to­rowi Kaziowi Kosmali ze Swa­rzę­dza, powie­dział: „Tak to jest, że jed­nym na sta­rość w gło­wie pęka ta ważna żyłka, a dru­giemu nie pęka, i może za dwóch”.

Ale wróćmy do naszej pre­miery „ostat­niego” reci­talu Mie­czy­sława Fogga. Mimo że auto­bus psuł nam się po dro­dze cztery razy i spóź­ni­li­śmy się cztery godziny, to mistrz cze­kał na nas dostoj­nie przed hote­lem Bri­stol. Ele­gancki, uśmiech­nięty, bez cie­nia znie­cier­pli­wie­nia. Bił od niego blask wiel­kiego czło­wieka. Wyca­ło­wał się z dziew­czę­tami, a kiedy podał mi rękę ze sło­wami: „Witam, panie dyrek­to­rze” – prze­szły mi wspo­mniane już ciarki po ple­cach. Mimo że rok spra­wo­wa­łem tę funk­cję, chyba pierw­szy raz poczu­łem się naprawdę dyrek­to­rem! I te słowa: „Nie boję się o jutrzej­szą pre­mierę, bo nie takie spek­ta­kle już kła­dli­śmy. Ale jutro po pre­mie­rze zapra­szamy z Zosią na kola­cję w restau­ra­cji przy Teatrze Żydow­skim. Będziemy tylko we troje”. Mia­łem wtedy trzy­dzie­ści jeden lat, a on sie­dem­dzie­siąt sie­dem. Poczu­łem się jak sztyft przy mistrzu, jak paź przy królu!

Być może inny dyrek­tor Estrady nie poczułby takich emo­cji, bo byli z reguły z nada­nia wła­dzy w myśl zasady: mierny, ale wierny. Z Mie­czy­sła­wem Fog­giem od razu poczu­li­śmy do sie­bie nić sym­pa­tii. Panu Mie­czy­sła­wowi bar­dzo się podo­bało, że Estrada Poznań­ska jest jak teatr, który dba o swo­ich arty­stów, nie zaj­muje się tylko eks­plo­ata­cją w głę­bo­kim tere­nie. On prze­cież wyszedł z teatrzy­ków muzycz­nych przed­wo­jen­nej War­szawy.

Pod­czas tej nie­za­po­mnia­nej kola­cji po uda­nej pre­mie­rze jego spek­ta­klu, bo było to coś wię­cej niż występ estra­dowy, poczu­łem się jak prze­nie­siony do świata przed­wo­jen­nej epoki, którą zna­łem przede wszyst­kim z fil­mów z Bodo, Żab­czyń­skim, Zimiń­ską, Barsz­czew­ską, Dym­szą, Sie­lań­skim.

Sia­da­jąc z nim do stołu i słu­cha­jąc jego aneg­dot, moja wyobraź­nia się­gała lat, które zna­łem tylko z opo­wie­ści rodzi­ców i wspo­mnia­nych fil­mów. Poczu­łem się przy nim, jak­bym był w Qui Pro Quo. Ele­gan­cja z przed­wo­jen­nego kaba­retu w każ­dym sło­wie, geście, uśmie­chu. I to na mnie spa­dło w cza­sach sza­rej komuny! Jak ten sym­bol innej epoki prze­trwał te czasy? Ci komu­ni­ści nie zawsze byli tacy głupi. Takich ludzi jak on, a byli jesz­cze: Adolf Dym­sza, Ludwik Sem­po­liń­ski, Lopek Kru­kow­ski, Mira Zimiń­ska, pozo­sta­wiali jak zabytki minio­nej epoki. A te „zabytki” pozwo­liły nam prze­trwać ten trudny czas.

Nasza tamta kola­cja była suto zakra­piana, pan Mie­czy­sław z Zosią i ja nie żało­wa­li­śmy sobie wódeczki wybo­ro­wej, ale nawet tutaj pan Mie­czy­sław zacho­wał klasę.

Kiedy roz­ma­wia­łem wtedy z Mie­czy­sła­wem Fog­giem, z tyłu głowy mia­łem myśl: kto będzie jego następcą? Już wtedy pra­co­wa­łem owoc­nie z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem. I powie­dzia­łem: „Mój wujek Kaziu, lekarz ze Swa­rzę­dza, który jest pana wiel­bi­cie­lem, powie­dział mi ostat­nio, że Krzysz­tof Kraw­czyk będzie pana następcą”. Pan Mie­czy­sław się jakby zasę­pił: „Tak, bar­dzo lubię Krzy­sia, wspa­niale śpiewa, ma piękne pio­senki. Ale wie pan, panie dyrek­to­rze, to nie o to do końca cho­dzi. Ja naprawdę nie byłem przed wojną naj­lep­szy. Kole­dzy z chóru Dana byli może wokal­nie nawet lepsi. Ale cho­dzi o to, by zna­leźć spo­sób na sie­bie i umie­ścić się w świa­do­mo­ści narodu, dla któ­rego się śpiewa. I trzeba temu naro­dowi towa­rzy­szyć swoim śpie­wem w chwi­lach i trud­nych, i rado­snych. Ja byłem w kaba­re­tach przed­wo­jen­nej War­szawy, śpie­wa­łem na jej gru­zach, towa­rzy­szy­łem jej odbu­do­wie. Jak ludzie rano wsta­wali, patrzyli przez okno, jaka jest pogoda, włą­czali radio i słu­chali Fogga. Fogg był tak oczy­wi­sty w ich życiu jak ta pogoda za oknem. Żeby być gwiazdą, musisz być czę­ścią życia tego narodu”.

Opo­wie­dzia­łem to kilka dni póź­niej Krzysz­to­fowi Kraw­czy­kowi i widzia­łem, jakie wra­że­nie wywarły na nim te słowa. Ale nie minęły dwa tygo­dnie i w poznań­skiej Are­nie na tym samym kon­cer­cie wystę­pują Fogg i Kraw­czyk. Nie wiem, czy tamta moja roz­mowa z panem Mie­czy­sła­wem na niego wpły­nęła, ale popro­sił Krzysz­tofa na stronę i mówi: „Panie Krzysz­to­fie! Chce pan tak długo śpie­wać jak ja? To dam panu tele­fon do mojego laryn­go­loga”.

Nama­wia­łem przez te lata pana Mie­czy­sława do nagra­nia nowej płyty, tro­chę nowo­cze­śniej­szej. Wyma­rzy­łem sobie płytę z Alex Ban­dem. Ostat­nią taką roz­mowę odby­li­śmy przy śnia­da­niu na Festi­walu Opol­skim w 1986 roku. Odpo­wie­dział mi wów­czas: „Panie dyrek­to­rze, niech mnie pan nie nama­wia! Dla mnie te orkie­stry grają po pro­stu za gło­śno!”.

No cóż! Czło­wiek to styl. A styl to epoka… Zda­wało się, że będzie trwała wiecz­nie, kiedy pan Mie­czy­sław mówił ze sceny i w wywia­dach: „Oświad­czam pań­stwu, że byłem młody, jestem młody i będę młody tak długo, jak pań­stwo będzie­cie sobie tego życzyć…”.

Nato­miast jego lekarz mówił mu, nie­za­leż­nie od badań lekar­skich i ich wyni­ków: „To mogę panu jedno powie­dzieć: umrze pan, jak prze­sta­nie pan śpie­wać”. I tak się stało.

Mie­czy­sław Fogg był sym­bo­lem dłu­go­wiecz­no­ści na pol­skiej estra­dzie. Krą­żył taki dow­cip: w Egip­cie wyko­pali kolejną mumię. Roz­wi­jają ją, a ona zadaje pyta­nie: a Fogg jesz­cze u was śpiewa?

Pan Mie­czy­sław powie­dział mi kie­dyś w zaufa­niu: „Wie pan, ja sam wymy­śli­łem ten dow­cip!”.

Brunetki, blondynki – czyli Jan Kiepura

Bru­netki, blon­dynki – czyli Jan Kie­pura

Mie­czy­sława Fogga kocha­li­śmy jako pomost do tam­tej przed­wo­jen­nej Pol­ski, jako jej spad­ko­biercę. I on tę rolę wypeł­nił jako wielki arty­sta i wielki czło­wiek. Ale był też w świa­do­mo­ści moich rodzi­ców inny pol­ski śpie­wak, świa­towa legenda: Jan Kie­pura. Polak, któ­rego kochała cała Pol­ska, tym bar­dziej że wystę­po­wał na naj­więk­szych sce­nach ope­ro­wych i ope­ret­ko­wych świata, ale przede wszyst­kim tra­fił też do stu­diów fil­mo­wych i był gwiazdą wiel­kich fil­mo­wych pro­duk­cji muzycz­nych: od ber­liń­skiej UFY do Hol­ly­wood. Wystą­pił w dwu­na­stu fil­mach muzycz­nych w latach 1926–1952.

Należy pamię­tać, że mody muzyczne nie były wyzna­czane jesz­cze wtedy przez tele­wi­zję, która się dopiero rodziła, ale wła­śnie przez sale kinowe. Jan Kie­pura był jedną z pierw­szych gwiazd kul­to­wych. Śpie­wał nie tylko na sce­nie i ekra­nie, ale także dla swo­ich wiel­bi­cieli na ulicy, na dachu samo­chodu, w pocze­kalni dwor­co­wej, na lot­ni­sku, z bal­konu hote­lo­wego. Był jedną z pierw­szych Super­star! Ale nie tego rodzaju, co dzi­siejsi cele­bryci. To był czło­wiek o wiel­kich wszech­stron­nych talen­tach i doko­na­niach.

Za pierw­szy milion zaro­biony w latach 1932–1933 wybu­do­wał w Kry­nicy-Zdroju hotel – pen­sjo­nat „Patria”, oto­czony pięk­nym par­kiem zdro­jo­wym. „Patria” przy­cią­gała ówcze­sne elity arty­stów, pisa­rzy, poli­ty­ków i ary­sto­kra­cję. Ten pen­sjo­nat, tak jak żona Marta Eggerth, był wielką miło­ścią tego „chło­paka z Sosnowca”.

Moje fascy­na­cje legendą Kie­pury podzie­lał także Krzysz­tof Kraw­czyk, któ­rego pro­wa­dzi­łem po dro­gach arty­stycz­nych, ale zawsze wpa­trzony w doro­bek mistrzów mija­ją­cej epoki.

Otóż rodzina Kraw­czy­ków w począt­kach XX wieku zamiesz­ki­wała w Sosnowcu w sąsiedz­twie rodziny Kie­pu­rów, gdzie Kie­pura senior pro­wa­dził pie­kar­nię. W tam­tych cza­sach mało­letni Jan Kie­pura i Janu­ary Kraw­czyk – też przy­szły śpie­wak i ojciec Krzysz­tofa Kraw­czyka – roz­wo­zili razem rano cie­płe bułki. Za zaro­bione pie­nią­dze Janu­ary Kraw­czyk i Jan Kie­pura wymie­nili drew­niane łyżwy na sta­lowe. Ojciec Krzysz­tofa wspo­mi­nał tamte lata z roz­rzew­nie­niem.

A więc kiedy pozna­li­śmy się z Krzysz­to­fem, nie­spo­dzie­wa­nie oka­zało się, że łączy nas nie tylko miłość do Elvisa Pre­sleya i Beatle­sów, ale także do tej – zda­wa­łoby się – sta­ro­świec­kiej gwiazdy, dla wielu o zapo­mnia­nym nazwi­sku: Kie­pura.

I kiedy Krzysz­tof Kraw­czyk zaczy­nał być już zna­nym arty­stą, choć dopiero roz­po­czy­na­ją­cym swoją karierę arty­styczną, zawsze w war­szaw­skim Bri­stolu zatrzy­my­wał się w apar­ta­men­cie „kie­pu­row­skim”, z cha­rak­te­ry­stycz­nym naroż­ni­ko­wym bal­ko­nem. Kiedy w 1958 roku komu­ni­ści na fali „gomuł­kow­skiej odnowy” wyra­zili zgodę na trasę kon­cer­tową Kie­pury po Pol­sce, arty­sta w War­sza­wie zatrzy­mał się oczy­wi­ście w apar­ta­men­cie, w któ­rym miesz­kał przed wojną. Pod bal­ko­nem zebrały się tysiące war­sza­wia­ków, by odśpie­wać mu Sto lat. On oczy­wi­ście zre­wan­żo­wał się i, sto­jąc na bal­ko­nie, zaśpie­wał Bru­netki, blon­dynki… i Ninon.

Miesz­ka­jący w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Kie­pura roz­pa­try­wał powrót na stałe do Pol­ski, ale pod warun­kiem, że wła­dza odda mu jego uko­chany pen­sjo­nat „Patria” w Kry­nicy-Zdroju. Gomułka miał jedną odpo­wiedź: nie!

Ale wra­cam do dru­giej połowy lat 70. i do hotelu Bri­stol, do apar­ta­mentu „kie­pu­row­skiego”. Był tak duży i wygodny, że zdo­by­wa­jący sobie sta­tus gwiazdy Krzysz­tof Kraw­czyk już pra­wie na stałe zaj­mo­wał go wraz z żoną Haliną i synem Igo­rem. Był też pokój gościnny, w któ­rym czę­sto prze­by­wała mama Krzysz­tofa.

I ja także nie­jedną noc tam spę­dzi­łem. Ulu­bio­nym naszym zaję­ciem, szcze­gól­nie po któ­rymś tam kie­li­chu, było śpie­wa­nie „kie­pu­row­skimi” gło­sami „Bru­netki, blon­dynki, ja wszyst­kie was dziew­czynki cało­wać chcę”. Jak nam to wycho­dziło? Otóż na pewno ja śpie­wa­łem gło­śniej, ale Krzysz­tof lepiej!

Bogu­sław Kaczyń­ski, wie­lo­krot­nie wyra­ża­jąc podziw na temat talentu i dorobku Krzysz­tofa Kraw­czyka, pro­po­no­wał mu występ na Festi­walu im. Jana Kie­pury w Kry­nicy-Zdroju. Nie­stety, raczej z naszej opie­sza­ło­ści i zaję­to­ści do tego nie doszło. Krzysz­tof bar­dzo tego żało­wał.

Ciągota do mikrofonu

Kiedy wcho­dzi­łem w wiek doro­sły, a przy­naj­mniej dora­sta­jący (u mnie to nastą­piło sto­sun­kowo wcze­śnie, bo w wieku czter­na­stu lat) pytany, kim chciał­bym zostać w przy­szło­ści, nie udzie­la­łem idio­tycz­nych odpo­wie­dzi, jak wielu moich kole­gów, że stra­ża­kiem. Zapra­gną­łem być dzien­ni­ka­rzem radio­wym. Naj­pierw Boh­da­nem Toma­szew­skim, który swym pięk­nym gło­sem i poetyc­kimi opo­wie­ściami o tym, co działo się na jego oczach, pory­wał moją wyobraź­nię. To nie były jesz­cze czasy tele­wi­zji, któ­rej obraz odsu­wał na bok war­tość komen­ta­rza. Zresztą o tych pro­por­cjach dowo­dzi męcząca war­tość komen­ta­rza przy praw­dzi­wo­ści obrazu. Po pro­stu tele­widz, widząc zda­rze­nia na ekra­nie tele­wi­zyj­nym, od spra­woz­dawcy ocze­kuje tylko oceny wyczy­nów spor­tow­ców i cie­ka­wo­stek, które dzieją się na sta­dio­nie, a kamera aku­rat tego nie poka­zuje.

Słu­cha­jąc w radio obra­zów malo­wa­nych gło­sem Boh­dana Toma­szew­skiego, czy to z zawo­dów lek­ko­atle­tycz­nych na sta­dio­nie White City w Lon­dy­nie, czy też wyścigu pokoju na tra­sie War­szawa-Ber­lin-Praga… byli­śmy uczest­ni­kami tych zawo­dów. Ileż polotu, fan­ta­zji i poezji było w jego gło­sie. I nie pra­co­wał on w cza­sach, kiedy miał na słu­chaw­kach zwrotny dźwięk. Raczej zale­ce­nia, by zachwy­cać się hoke­istami radziec­kimi. A jego rela­cje teni­sowe, kiedy słowa współ­grały z odgło­sem odbi­ja­nej piłki. Przy­znam się, że sam wtedy w swo­jej wyobraźni bawi­łem się w uda­wa­nie Toma­szew­skiego! Któż zresztą tego nie robił spo­śród kole­gów z mojego poko­le­nia? Nie­je­den mi się przy­znał.

Dru­gim takim bożysz­czem, szcze­gól­nie kiedy na fali poko­le­nio­wej zbli­ży­łem się do muzyki, był Lucjan Kydryń­ski. Bez jego nie­dziel­nej „Rewii pio­se­nek” i ksią­żek: Zna­jomi z estrady, Zna­jomi z płyt oraz muzycz­nych audy­cji tele­wi­zyj­nych jak np. „Muzyka, lekka, łatwa i przy­jemna” być może nie tra­fił­bym do zawo­do­wego zaj­mo­wa­nia się muzyką. Zazdro­ści­łem mu tego jego „r”, które pod­kre­ślało siłę jego wypo­wie­dzi.

Kydryń­ski miał jedną prze­wagę nad pre­zen­te­rami nowej fali muzyki na początku lat 60. Uświa­do­mił nam, że ta muzyka nie wzięła się zni­kąd, że rewo­lu­cje muzyczne są pozorne i zawarte bar­dziej w sty­li­styce niż jej isto­cie. Kiedy więc moje poko­le­nie sza­lało na punk­cie Beatle­sów, ja nie omi­ja­łem Franka Sina­try, Deana Mar­tina, Binga Crosby’ego, Louisa Arm­stronga, Mau­rice’a Che­va­liera, Edith Piaf, Char­les’a Azna­vo­ura, Sachy Distela, ale także Adriano Celen­tano czy Dalidy, a nawet Marino Mari­niego.

Kydryń­ski był przy­chylny nowej fali, ale na tyle roz­sądny, że nie odci­nał cią­gło­ści prze­mian w muzyce. To prze­cież sty­li­styczna zmien­ność i poko­le­niowa fan­ta­zja są siłą napę­dową muzyki, szcze­gól­nie roz­ryw­ko­wej. Bo opera i kla­syka już dawno zasty­gły w swych for­mal­nych for­mu­łach, i dla­tego może mniej zara­biają.

Tak więc wcho­dzi­łem w życie doro­słe z myślą, żeby być Toma­szew­skim lub Kydryń­skim. I z jed­nej strony w prze­strzeń mojego pokoju wyrzu­ca­łem z sie­bie wyima­gi­no­wane rela­cje spor­towe, a z dru­giej strony pisa­łem też na maszy­nie wyima­gi­no­wane tre­ści audy­cji muzycz­nych. Bo o ile wtedy w spo­rcie ze względu na jego cha­rak­ter był tzw. „żywiec”, o tyle audy­cje muzyczne były zapi­sy­wane w for­mie zapo­wie­dzi, odda­wa­nych zresztą do zatwier­dze­nia przez odpo­wied­nio powo­ła­nych ludzi z odpo­wied­nich insty­tu­cji.

Marze­nia się speł­niają. Chcieć to móc! W 1965 roku nagra­łem pierw­szą swoją audy­cję muzyczną w Pol­skim Radiu.

Jak do tego doszło? Opo­wiem za chwilę…

The Beatles śpiewają w Ukajali

Jest druga połowa lat 60. Ja, jako miesz­ka­niec Pusz­czy­kówka i absol­went tam­tej­szej szkoły pod­sta­wo­wej, dobrze zna­łem fizis i sławę dwóch braci Fie­dle­rów: Arka­dego Rado­sława i Marka, z któ­rymi do niej uczęsz­cza­łem. To prze­cież słynni syno­wie wiel­kiego pol­skiego pisa­rza Arka­dego Fie­dlera, zamiesz­ku­ją­cego tę małą miej­sco­wość pod Pozna­niem. Był legendą naszego pięk­nego, leśnego Pusz­czy­kówka. Prze­czy­ta­łem kilka razy jego Wyspę Robin­sona, Ryby śpie­wają w Uka­jali, Ori­noko, Gorącą wieś Ambi­wa­tello, Kanadę pach­nącą żywicą, a nade wszystko Dywi­zjon 303. Ale z braćmi Fie­dle­rami zaprzy­jaź­ni­łem się tak naprawdę gdzieś dopiero po matu­rze. Marek cho­dził o klasę niżej, a Arkady Rado­sław o klasę wyżej. W szkole pod­sta­wo­wej były to prze­pa­ści wręcz poko­le­niowe!

Ich ojciec dużo podró­żo­wał, czę­sto też wyjeż­dżał do Pozna­nia, gdzie miał swoją pra­cow­nię przy placu Wol­no­ści. Ale regu­lar­nie przy­jeż­dżał do Pusz­czy­kówka i wtedy spo­ty­ka­li­śmy się na prze­pięk­nych bie­sia­dach, peł­nych uczty ducho­wej i słu­cha­nia jego opo­wie­ści. Ale też alko­holu, pitego jed­nak w małych, solid­nych „kie­lon­kach”, jak to mówi­li­śmy. A potem wra­cał do Pozna­nia. Ponie­waż dbał o kon­dy­cję fizyczną podróż­nika, dla jej utrzy­ma­nia kazał swoim synom pako­wać dwie paczki skła­da­jące się z cegieł. Kto lubi podró­żo­wać, wie, jaką zmorą bywa bagaż.

Kiedy wyjeż­dżał i wra­cał do swo­jej pra­cowni w Pozna­niu, a jesz­cze lepiej, kiedy wyru­szał w świat, to my wspól­nie zarzą­dza­li­śmy posia­dło­ścią, balangi trwały cza­sami do rana. Czy zna ktoś dzi­siaj to słowo? Te pry­watki nie­za­po­mniane, jak po latach śpie­wał mój przy­ja­ciel Woj­tek Gąs­sow­ski, prze­szły do legendy Pusz­czy­kówka.

A potem ojciec wra­cał i pro­wa­dzi­li­śmy inte­lek­tu­alne dys­puty.

Ale naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem dla naszego towa­rzy­stwa był przy­jazd z Lon­dynu kuzynki Fie­dle­rów, Tamary McLorg wraz z mamą Con­chitą, sio­strą gospo­dyni domu pani Marii.

Cie­kawe to były mie­szanki naro­do­wo­ściowe. Otóż Arkady Rado­sław i Marek byli synami Polaka i Włoszki, nato­miast Tamara była córką Włoszki i Szkota.

Nie muszę pań­stwu – mam nadzieję – a zwłasz­cza mło­demu poko­le­niu tłu­ma­czyć, kto to był w pol­skiej lite­ra­tu­rze Arkady Fie­dler.

Dla nas wtedy nie­zwy­kłe zna­cze­nie miał przy­jazd Tamary. Ona do tego zatę­chłego komu­ni­stycz­nego świata przy­wio­zła nam powiew Zachodu. To była połowa lat 60., a pop kul­tura świata wywo­dziła się wów­czas z Lon­dynu. Dosta­li­śmy więc powiew tego, co pocho­dziło pro­sto stam­tąd!

Ale Tamara nie przy­je­chała nas pouczać; przy­je­chała uczyć się w szkole bale­to­wej Con­rada Drze­wiec­kiego. Bo pol­ska kul­tura wyż­szego lotu była dalej ceniona w świe­cie. Ale i to nie było naj­waż­niej­sze. Przede wszyst­kim przy­wio­zła ze sobą walizkę płyt z prze­bo­jami sprzed lat i aktu­al­nymi.

Prze­by­wa­jąc ze względu na stu­dia przez kilka lat w Pol­sce, spro­wa­dzała z Lon­dynu naj­now­sze płyty, a była to epoka The Beatles, The Rol­ling Sto­nes czy The Ani­mals. Pamię­tam, jak nasze towa­rzy­stwo dzie­liło się, kto jest za kim. Mało tego: Tamara zaabo­no­wała wtedy gazetę „New Musi­cal Express”. Dzięki temu byli­śmy więc naj­le­piej zorien­to­wa­nym towa­rzy­stwem muzycz­nym w tym cza­sie, przy­naj­mniej w naszej oko­licy.

Jedną z popu­lar­niej­szych audy­cji muzycz­nych w Pol­skim Radiu w Pozna­niu, ale o zasięgu na całą Pol­skę, była „Gra­jąca szafa”. Audy­cja Janu­sza Hojana i Sta­ni­sława Kamiń­skiego pro­wa­dzona przez Jacka Żural­skiego była bar­dzo popu­larna, ale wyraź­nie nie nadą­żała za Top Twenty, angiel­ską listą prze­bo­jów, która wyzna­czała prze­boje tam­tych cza­sów. Ale kto by pomy­ślał w ówcze­snym radiu o zabez­pie­cze­niu w muzykę, i to z tego wstręt­nego Zachodu.

Wtedy to redak­tor audy­cji musiał wła­snym sump­tem uzy­skać płyty i przy­nieść je do stu­dia, by zapre­zen­to­wać radio­słu­cha­czom. Lucjan Kydryń­ski czy Roman Waschko, słynni wów­czas auto­rzy audy­cji muzycz­nych, byli już na tyle umo­co­wani w kon­tak­tach mię­dzy­na­ro­do­wych, że otrzy­my­wali od zagra­nicz­nych wytwórni pły­to­wych tzw. egzem­pla­rze recen­zenc­kie. Bo prze­cież w inte­re­sie wytwórni pły­to­wych było pro­mo­wa­nie swo­ich wydaw­nictw. Tylko że Polacy musieli się o to upo­mnieć, gdyż jako rynek fono­gra­ficzny byli­śmy wtedy dla nich nie do zago­spo­da­ro­wa­nia. Choćby z powodu nie­wy­mie­nial­no­ści naszej waluty. Ale cza­sem udało im się sprze­dać cho­ciaż licen­cję, a my to sobie sami tło­czy­li­śmy na tym tra­gicz­nie w Pol­sce zago­spo­da­ro­wa­nym polu fono­gra­ficznym.

I rap­tem mie­li­śmy tę muzykę w domu Fie­dle­rów dzięki Tama­rze!

Wtedy z tym skar­bem, czyli z tymi pły­tami, posze­dłem do Pol­skiego Radia w Pozna­niu na ulicę Ber­wiń­skiego, by sobie prze­grali na taśmy. Przy­jęli mnie z otwar­tymi ramio­nami. Zapro­po­no­wali nawet, żebym pomógł im w stwo­rze­niu listy prze­bo­jów. Moje zaan­ga­żo­wa­nie emo­cjo­nalne i jego efekty były tak duże, że Janusz Hojan zapro­po­no­wał mi wła­sną audy­cję. Choć jego pro­po­zy­cja była, jak to zwy­kle u niego, koniunk­tu­ralna.

W tym cza­sie Hojan zaan­ga­żo­wał mnie do swo­ich dzia­łań radio­wych, ale też kon­cer­to­wych – był trę­ba­czem zwią­za­nym z pio­sen­karką Wie­sławą Dro­jecką i potrze­bo­wał pro­mo­tora (wtedy tak to się nazy­wało) dla zespołu Tar­pany. Wie­dział, że z moją pasją zna­lazł ide­al­nego czło­wieka. I dał mi coty­go­dniowe audy­cje „Klub Miło­śni­ków Tar­pa­nów”. Aż naczelny się wku­rzył: „Czy to jest audy­cja rekla­mowa samo­cho­dów rol­ni­czych Tar­pan?” – któ­rych pro­duk­cję uru­cho­miono aku­rat wtedy w pod­po­znań­skim Anto­ninku, a z któ­rej po pra­wie pół wieku wyro­sła mon­ta­żow­nia volks­wa­gena.

Jesz­cze parę słów o Tar­pa­nach – zespole, a nie samo­cho­dach. Powstał on na bazie gdań­skiego zespołu Gol­de­rous z soli­stą Edwar­dem Hule­wi­czem. Tutaj w Pozna­niu, gdzie zespół wylą­do­wał po uda­nej tra­sie w Cze­cho­sło­wa­cji, dołą­czyły do niego miej­scowe talenty: Halina Frąc­ko­wiak, Halina Żyt­ko­wiak i Adam Adam­ski. Byłem zauro­czony tym zespo­łem i zaan­ga­żo­wa­łem się we współ­pracę i, co naj­waż­niej­sze, w przy­jaźń z nimi! Szcze­gól­nie z Edwar­dem Hule­wi­czem i dla­tego do dziś w Wiki­pe­dii wid­nieje infor­ma­cja, że byłem jego mene­dże­rem. Wtedy w Pol­sce takie słowo nie było jesz­cze znane. Czy byłem mene­dże­rem? Raczej doradcą i to ja bar­dziej uczy­łem się zawodu przy nim.

W tym zespole pozna­łem też kra­jankę, czyli dziew­czynę z Wildy, Halinę Żyt­ko­wiak. To były lata 1965–1968. Nie wie­dzia­łem, że ten trop wie­dzie mnie do przy­szłej współ­pracy z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem.

Na zastrze­że­nia szefa Radia co do nazwy audy­cji zapro­po­no­wa­łem jej nowy tytuł „Radiowy Klub Pol­skiej Muzyki Mło­dzie­żo­wej” i roz­sze­rze­nie jej for­muły na obraz całej muzyki w tym stylu w Pol­sce. Bar­dzo się ten pomysł spodo­bał dyrek­to­rowi Sta­ni­sła­wowi Kubia­kowi.

Kiedy piszę tę książkę, która opiera się na przy­go­dach mojego życia, to stwier­dzam, nie bez skrom­no­ści, że jed­nak mimo trud­nych cza­sów potra­fi­łem się w życiu „prze­py­chać”. I to samo zale­cam wszyst­kim mło­dym ludziom, któ­rzy zde­cy­do­wali się prze­czy­tać tę w sumie dziwną, może atrak­cyjną, ale jed­nak nie­ła­twą książkę. Dla­czego nie­ła­twą? Bo jeżeli spoj­rzeć na to wszystko z per­spek­tywy dzi­siej­szych cza­sów, to nie do końca może być wiele tam­tych zda­rzeń i zacho­wań zro­zu­miałe. Ale może jed­no­cze­śnie budzić reflek­sje, że w pew­nych sytu­acjach, nie­za­leż­nie od cza­sów ludzie zacho­wują się podob­nie. Moja prze­bo­jo­wość w Pol­skim Radiu Poznań przy ulicy Ber­wiń­skiego prze­stała się podo­bać mojemu odkrywcy, redak­to­rowi Janu­szowi Hoja­nowi. Powie­dział­bym: zaczą­łem wyka­zy­wać zbyt dużą samo­dziel­ność i w poglą­dach, i w dzia­ła­niach. A on znany był ze swo­ich ego­istycz­nych i nisz­czą­cych poczy­nań. Można się też było domy­ślać pod­stawy jego umo­co­wa­nia, jeżeli roz­mowa z nim prze­cho­dziła na tematy poli­tyczne. Wtedy tylko zada­wał pyta­nia. Zwró­cił mi na to uwagę mój nowo poznany w radiu, też nowy przy­ja­ciel a potem men­tor, Jerzy Milian.

I być może szybko bym z tego Pol­skiego Radia „wyle­ciał”, gdy­bym przy­pad­kiem nie zaprzy­jaź­nił się z samym synem dyrek­tora roz­gło­śni, Wojt­kiem Kubia­kiem. Tak samo roz­ko­cha­nym w muzyce naszego poko­le­nia, a do tego gra­ją­cym jesz­cze na gita­rze elek­trycz­nej, przy­wie­zio­nej mu przez ojca z zaprzy­jaź­nio­nego z Pozna­niem Cot­t­bus. Kiedy go towa­rzy­sze z NRD zapy­tali, co chciałby towa­rzysz dyrek­tor zabrać dla rodziny, odpo­wie­dział: „Gitarę elek­tryczną dla syna”. Już widzę zdzi­wie­nie Genosse!

Woj­tek oka­zał się nie tylko świet­nym kum­plem i moją polisą ubez­pie­cze­niową w poznań­skim radiu. Był mi pomocny na każ­dym kroku, choć ja wyko­ny­wa­łem tę czarną robotę. Ale ja to lubi­łem robić. Do mnie nale­żało prak­tycz­nie zre­da­go­wa­nie całych audy­cji. On tylko przy­cho­dził na nagra­nie i dawał swój głos. Ale jakże to był cenny głos. Do tego jesz­cze zało­ży­li­śmy wła­sny zespół pod nazwą Bir­banci, w skła­dzie: Prze­mek i Woj­tek Lisieccy, Michał Stu­li­grosz i Woj­tek Kubiak.

Jako radiowcy współ­pra­co­wa­li­śmy owoc­nie przez osiem lat, ale ja nazbyt zaczą­łem „wyry­wać się na nie­pod­le­głość”. Kiedy zosta­łem dyrek­to­rem arty­stycz­nym Estrady Poznań­skiej, dyrek­tor Kubiak nie wytrzy­mał tego i zabrał mi audy­cję.

Czyż nie jest to para­dok­sem, że wkrótce, kiedy umarł, ja nio­słem za jego trumną wie­niec od Estrady Poznań­skiej?

Czym była muzyka w moim życiu

Była psy­chicz­nym wyrwa­niem się na nie­pod­le­głość. Zato­piony w niej, nie dostrze­ga­łem pro­ble­mów ota­cza­ją­cego mnie świata, i to na każ­dym eta­pie życia. Była powie­wem wol­no­ści w trud­nych cza­sach; mala­rze, reży­se­rzy teatralni i fil­mowi byli recen­zo­wani, ale muzyka jakby wyrwała się spod urzęd­ni­czej kon­troli. Była na swój spo­sób wolna! Jak mawiał Ryszard Pozna­kow­ski, to zor­ga­ni­zo­wane powie­trze. Oczy­wi­ście wła­dzy ludo­wej nawet tutaj było bli­żej do muzyki ludo­wej, bo prze­cież pod­kre­ślała ludyczne pocho­dze­nie swego pano­wa­nia. Sza­no­wała także muzykę poważną, bo oka­zu­jąc jej sza­cu­nek, dowar­to­ścio­wy­wała sie­bie i swoją ide­olo­gię. Nie mogłem tylko zro­zu­mieć miło­ści towa­rzy­szy do tanga. Był to taniec z towa­rzy­szącą muzyką rodem z kapi­ta­li­stycz­nych rau­tów, przed­wo­jen­nych kaba­re­tów, teatrów i fil­mów muzycz­nych. Ale chcieli też liznąć tam­tych cza­sów, bo każda wła­dza tak samo znie­pra­wia i tak samo budzi zachwyt. Bo wyra­sta z zazdro­ści do poprzed­niej.

Była to rów­nież rewo­lu­cja poko­le­niowa. I to na skalę całego świata. Oczy­wi­ście w róż­nych rejo­nach roz­gry­wała się na tle miej­sco­wych, ustro­jo­wych, poli­tycz­nych, eko­no­micz­nych, spo­łecz­nych uwa­run­ko­wań.

Rewo­lu­cja roc­kowa w Euro­pie Zachod­niej i Sta­nach Zjed­no­czo­nych była powo­do­wana innymi nastro­jami wśród mło­dzieży, powie­dział­bym nawet z dobro­bytu po odbu­do­wie rze­czy­wi­sto­ści wol­no­ryn­ko­wej w tam­tych kra­jach, niż w kra­jach tzw. socja­li­stycz­nych. Świat był podzie­lony po dru­giej woj­nie świa­to­wej nie tylko ide­olo­giczno-poli­tycz­nie, ale także kul­tu­rowo.

Na przy­kład mój wielki guru Fran­ci­szek Walicki, o któ­rym będzie jesz­cze wiele w tej książce, w liście do mnie pisał tak:

Nie witano rock’n’rolla w Pol­sce chle­bem i solą. Prze­ciw­nie… Przy­po­mi­nał groź­nego Bel­ze­buba, któ­rego trzeba było prze­pę­dzić, gdzie pieprz rośnie. Nie dotarło do decy­den­tów, że rock’n’roll to nie prze­lotna moda, że to jeden z naj­więk­szych feno­me­nów kul­tu­ro­wych dru­giej połowy XX wieku, zapis nastro­jów i ocze­ki­wań kilku nie­głu­pich poko­leń…

Napi­sano na ten temat grube tomy i nie ma potrzeby przy­po­mi­nać, że naro­dziny „moc­nego ude­rze­nia”, albo sze­rzej – naro­dziny „kul­tury w stylu blue jeans” były czę­ścią pro­cesu two­rze­nia się nowych fak­tów kul­tu­ro­wych, nowych oby­cza­jów i wkra­cza­nia w taki etap roz­woju cywi­li­za­cyj­nego, w któ­rym prze­pływ wzor­ców zaczy­nał zmie­niać kie­ru­nek i prze­bie­gać nie od sta­rych do mło­dych, jak dotych­czas, a odwrot­nie: to mło­dzi zaczy­nali narzu­cać star­szemu poko­le­niu modę, styl bycia i życia. Ido­lami mojej mło­do­ści (rocz­nika lat dwu­dzie­stych) byli doj­rzali męż­czyźni i kobiety-wampy: Clark Gable, Gary Cooper, Mar­lena Die­trich, Greta Garbo… W latach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych ido­lami nasto­lat­ków były nasto­latki. Mło­dzież świata gwał­tow­nie powstała prze­ciwko pie­czo­ło­wi­cie pie­lę­gno­wa­nym tra­dy­cjom. Poko­le­nie lat sześć­dzie­sią­tych zde­cy­do­wa­nie odmó­wiło obję­cia dzie­dzic­twa naszej pla­nety. A ser­cem rebe­lii, siłą napę­dową i źró­dłem inspi­ra­cji stała się zaraź­liwa muzyka roc­kowa. Już sam cha­rak­ter grup roc­ko­wych (np. The Rol­ling Sto­nes), wygląd tych zespo­łów i drwiące zacho­wa­nie się – nawo­ły­wały do pro­te­stu prze­ciw panu­ją­cemu porząd­kowi, a nowa muzyka uwy­dat­niała nastroje panu­jące w tam­tych latach. To ona była siłą napę­dową pro­te­stów. To rock’n’roll zjed­no­czył tamto zbun­to­wane poko­le­nie.

Więk­szość decy­den­tów, a także star­sze poko­le­nie, z nie­do­wie­rza­niem, a potem z nie­za­do­wo­le­niem i zło­ścią, obser­wo­wało najazd prysz­cza­tych, nie­do­my­tych rock­ma­nów, na widok któ­rych mdlały z zachwytu dziew­czyny, a tysiące mło­dych ludzi wpa­dało w histe­rię.

Do Pol­ski nowa muzyka dotarła z kil­ku­let­nim opóź­nie­niem – ale dotarła! W roku 1959 prze­ko­na­łem się, że i w Pol­sce świat ludzi doro­słych i świat ludzi mło­dych zaczy­nają nie paso­wać do sie­bie. Lata sześć­dzie­siąte i sie­dem­dzie­siąte pogłę­biły ten pro­ces. Naj­pierw zasko­czyła mnie popu­lar­ność nowej muzyki. Już pierw­sze kon­certy pre­kur­so­rów rock’n’rolla w Pol­sce – zespołu Rhy­thm & Blues – wywo­łały reak­cje, które powinny były zain­te­re­so­wać socjo­lo­gów. Rock’n’roll two­rzył wokół sie­bie cha­rak­te­ry­styczną otoczkę – wła­sne obrzędy, oby­czaje i modę, ozna­cza­jącą przy­na­leż­ność do okre­ślo­nego poko­le­nia. Obok idoli, peł­nią­cych rolę kapła­nów nowej gene­ra­cji, ujaw­niły się tłumy wier­nych, zafa­scy­no­wane już nie tylko muzyką, ale udzia­łem w czymś, co nie było jesz­cze jasne i wyraźne, ale co zapo­wia­dało odkry­wa­nie nowych hory­zon­tów.

Muzyka rozrywkowa czy poważna?

Muzykę uwa­żam za jedną z mistycz­nych dzie­dzin sztuki. A sztuce ni­gdy nie słu­żyło kate­go­ry­zo­wa­nie. Teatr dra­ma­tyczny czy kome­diowy, a muzyka poważna czy roz­ryw­kowa? Może ta tęsk­nota ludzi do jakie­goś porząd­ko­wa­nia, nazy­wa­nia, usta­wia­nia w sze­regu – nie ma sensu. Sztuka jest dobra albo zła, praw­dziwa albo fał­szywa.

Ale muzyka poważna i roz­ryw­kowa? Może to i mia­łoby sens, gdyby jed­no­cze­śnie nie było próbą war­to­ścio­wa­nia.

Muzyka roz­ryw­kowa to nie jest tylko zaspo­ko­je­nie naszych pod­sta­wo­wych potrzeb na melo­dyjne dźwięki. To jest i było odbi­cie naszych zacho­wań i pra­gnień. Tę muzykę opi­sał­bym jako ilu­stru­jącą nasze życie, będącą odbi­ciem prze­żyć, ale też i tęsk­not zmie­rza­ją­cych ku przy­szło­ści. Muzyka zamy­ka­jąca pewną epokę i wyzna­cza­jąca czas i przy­szłość.

Pycha ludzi od tzw. wiel­kiej sztuki zawsze mnie iry­to­wała. Naj­le­piej ujął to Siara w Kil­le­rze: „Myślisz, że taki Sza­kal to nie ma co robić?! On ma zamó­wień do 2008 roku, jak Pen­de­recki, jego trzeba nad­pła­cić, prze­pła­cić, prze­bić”.

Uwa­żam, że w tzw. muzyce poważ­nej współ­cze­snej jest o wiele wię­cej braku uczci­wo­ści niż w muzyce roz­ryw­ko­wej, oczy­wi­ście wyłą­cza­jąc po tej stro­nie wszyst­kie wyna­tu­rze­nia typu disco polo. Ale to coś na wzór muzycz­nej kako­fo­nii War­szaw­skiej Jesieni.

I jesz­cze bar­dziej to było widoczne w muzyce roz­ryw­ko­wej, która nie miała prawa rów­nać się z cha­ry­zma­tem muzyki poważ­nej.

Gdy­bym został fanem muzyki poważ­nej (kla­sycz­nej) czy opery, zanu­dził­bym się na śmierć. Choć nie wszy­scy tak uwa­żali.

Mia­łem moż­li­wość zaob­ser­wo­wa­nia tego dzięki zaprzy­jaź­nio­nej rodzi­nie dok­tora Żuraw­skiego z Anto­ninka pod Pozna­niem, który zawsze jak był z wizytą w nie­dzielę u wuja Kazia w Swa­rzę­dzu czy też u rodziny lub zna­jo­mych, grzecz­nie prze­pra­szał i wycho­dził do pokoju obok, w któ­rym było radio. Wszy­scy wie­dzieli, że jeżeli przy­cho­dzi w nie­dzielę dok­tor Żuraw­ski, to o godzi­nie 17.20 trzeba umoż­li­wić mu spo­kojne wysłu­cha­nie kon­certu szo­pe­now­skiego w pro­gra­mie pierw­szym Pol­skiego Radia. I to pośród szumu fal śred­nich, a nie jakie­goś tam UKF. Co by się nie działo, o godzi­nie 17.20 w pro­gra­mie pierw­szym Pol­skiego Radia (cho­dzi o tamte nie­wolne czasy) dok­tor Żuraw­ski musiał wysłu­chać kon­certu cho­pi­now­skiego.

Mój wujek Kaziu śmiał się z tego: „Prze­cież grają wciąż to samo”. Cho­pin wiel­kim był kom­po­zy­to­rem, ale nie stwo­rzył aż tylu dzieł, by zaspo­koić ocze­ki­wa­nia dok­tora Żuraw­skiego. A on mówił z prze­ką­sem: „Grają niby to samo, ale ina­czej. Każdy ina­czej inter­pre­tuje te dzieła”. Nawet kom­pu­te­rowy ana­li­zer nie byłby dziś w sta­nie wyła­pać róż­nic, a co dopiero przy­głusi recen­zenci?

Po latach zro­zu­mia­łem, że w tym sza­leń­stwie jest metoda. Trzeba było widzieć twarz i ruch pal­ców dok­tora Żuraw­skiego, kiedy naśla­do­wał ruch pal­ców u rąk pia­ni­sty w powie­trzu, choć nawet nie wiem, czy sam grał na for­te­pia­nie.

Ten rytuał słu­cha­nia Cho­pina w radiu, o tej samej porze w każdą nie­dzielę to było kathar­sis dla jego duszy. Być może dla­tego był tak spo­koj­nym czło­wie­kiem, nawet w trud­nych chwi­lach. Wspa­nia­łym czło­wie­kiem, bo tylko tacy pozo­stają w naszej pamięci. I potwier­dze­niem, że muzyka łago­dzi oby­czaje.

Muzyka – ale jaka?

Od dzie­ciń­stwa mia­łem dużą wraż­li­wość na muzykę, teatr, rysunki w gale­riach, słu­cho­wi­ska radiowe. Nie było wtedy tele­wi­zji. Nie cho­dzi­li­śmy na kon­certy, nie było dzie­le­nia muzyki na rodzaje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki