Ktoś, kogo znamy - Shari Lapena - ebook

Ktoś, kogo znamy ebook

Shari Lapeña

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywający thriller, pokazujący niespodziewane konsekwencje, jakie powstają, kiedy ludzie zbyt intensywnie zaczynają się interesować sprawami swoich sąsiadów…

Bardzo trudno jest mi napisać ten list. Mam nadzieję, że zanadto nas nie znienawidzicie… Ostatnio, kiedy nie było państwa na miejscu, mój syn włamał się do waszego domu…

Na cichym przedmieściu pewnego miasteczka, położonego w odległości dwóch godzin jazdy od Nowego Jorku, ktoś włamuje się do domów – i przede wszystkim do komputerów ich właścicieli. Poznaje ich głęboko skrywane sekrety i prawdopodobnie część z nich wkrótce ujawni. Mieszkańcy zaczynają się bać…

Kim jest włamywacz i czego mógł się do tej pory dowiedzieć? Po dwóch anonimowych listach z przeprosinami, które otrzymały ofiary włamań, w okolicy zaczynają krążyć plotki na temat sprawcy, piętrzą się podejrzenia. A po zamordowaniu kobiety, do której wcześniej także się włamano, napięcie sięga zenitu.

Kto i dlaczego ją zabił? Kto wie o sąsiadach znacznie więcej, niż chce ujawnić? I jak daleko się posuną ci wszyscy z pozoru przemili sąsiedzi z przedmieścia, aby ochronić swoje tajemnice…

„Nikt nie potrafi pisać o problemach przedmieść w taki sposób jak Shari Lapena. Ten powoli rozwijający się koszmar sprawi, że aż do ostatniego zdania będziecie obgryzali paznokcie”.

Ruth Ware, autorka W ciemnym, mrocznym lesie

Ktoś, kogo znamy to istny majstersztyk, thriller w najlepszym wydaniu. Shari Lapena ponownie udowadnia, że jest klasą dla siebie, doskonale budując napięcie i prezentując klaustrofobię amerykańskich przedmieść. Jej fani będą wniebowzięci. A wy… jeżeli do tej pory nie przeczytaliście jej książek, to właściwie dlaczego nie, do diabła?”.

Gilly Macmillan, autorka Perfekcyjnej dziewczyny

„Paranoja małego miasta w najlepszym wydaniu!”.

„The Irish Mail on Sunday”

Bestseller “New York Timesa”

Bestseller #1 w Kanadzie

Bestseller #2 na liście „Sunday Times” w Wielkiej Brytanii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,2 (310 ocen)
143
93
55
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anastazjaradajewska

Całkiem niezła

Książka napisana osobliwym językiem i nie wiem czy to przez przekład czy środki stylistyczne użyte przez autorkę. Sama fabuła jest zaskakująca ale przez ten język sama książka traci blask i czyta się ja raczej męcząco niż w napięciu
00
iCate0

Dobrze spędzony czas

Okay, powiem to tak: styl pisania i sposób poprowadzenia historii był bardzo fajny, na pewno nie będzie to moja ostatnia historia tej autorki, ale jeśli ktoś prowadzi historię w okół motywu każdy z każdym to absolutnie nie zyska mojej miłości, bo ja tego nie cierpię. Zaczęło się naprawdę świetnie i miałam nadzieję, że zostanie historii młodego, bo fajnie się słuchało i choć ostatecznie całość poszła totalnie w innym kierunku (przysięgam, że w pewnym momencie znudziło mnie wywracanie oczami), to podoba mi się to skończyło i ile pasji wymagało nienawidzenie bohaterów! Zdecydowanie lubię, jak jakaś książka tak mocno miesza mi w życiu :)
00
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa fabuła, choć trochę mało wiarygodne, że okazuje się iż każdy sypia z każdym 😉
00
Malwi68

Całkiem niezła

"Ktoś, kogo znamy" autorstwa Shari Lapeny to intrygujący thriller osadzony na cichym przedmieściu, gdzie tajemnice mieszkańców stają się łupem nieznajomego włamywacza. Autorka sprytnie układa fabułę, odsłaniając głęboko skrywane sekrety, które zaczynają budzić niepokój wśród postaci i czytelnika. Napiecie rośnie wraz z serią włamań, a zamordowanie jednej z mieszkanek dodaje książce mrocznego kolorytu. Lapena wplata zaskakujące zwroty akcji, rzucając pytanie, czy znamy swoich sąsiadów tak dobrze, jak sądzimy. "Ktoś, kogo znamy" to wciągający kryminał, który skłania do refleksji nad pozornym spokojem przedmieścia i zdolnością ludzi do ukrywania prawdy. W miarę rozwoju fabuły Lapena ukazuje zawiłości ludzkich charakterów i zaskakujące powiązania między postaciami. Wątek włamania do domów i komputerów dodaje nowoczesnego akcentu, eksponując zagrożenia związane z prywatnością w erze cyfrowej. Autorka sprawia, że czytelnik nieustannie zastanawia się jak daleko sąsiedzi są gotowi posunąć się...
00
orzeszek1805

Nie oderwiesz się od lektury

Moje pierwsze spotkanie z tą autorką. Książka bardzo mi się podobała, trzymała w napięciu, miała częste zwroty sytuacji. Do samego końca nie domyśliłam się kto stoi za zbrodnią. Polecam.
00

Popularność




PODZIĘKOWANIA

Wiem, że nie byłoby mnie dziś tu, gdzie właśnie jestem, gdyby nie następujący ludzie, którym jestem winna najgłębszą wdzięczność. To moi wydawcy w Wielkiej Brytanii — Larry Finlay, Bill Scott-Kerr, Frankie Gray, Tom Hill i fenomenalny zespół z Transworld UK; moi wydawcy w USA — Brian Tart, Pamela Dorman, Jeramie Orton, Ben Petrone i pozostali członkowie fantastycznego zespołu z Viking Penguin; oraz moi wydawcy w Kanadzie — Kristin Cochrane, Amy Black, Bhavna Chauhan, Emma Ingram i nadzwyczajny zespół z Doubleday Canada. Dziękuję wam wszystkim jeszcze raz. Zdaję sobie sprawę, że w procesie wydawania książek istotne jest też po prostu szczęście i ja mam go pod dostatkiem, mogąc współpracować z wami wszystkimi! Zaliczacie się do najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, jesteście najmilsi, pracujecie najciężej, jak tylko można, a na dodatek jesteście grupą najzabawniejszych ludzi, jakich spotkałam.

Helen Heller — cóż mogę powiedzieć. Odmieniłaś moje życie. Cieszę się tym i doceniam Cię mocniej, niż kiedykolwiek będę to w stanie wyrazić. Dziękuję także wszystkim osobom z Marsh Agency za to, że tak doskonale reprezentują mnie na całym świecie.

Specjalne podziękowania składam Jane Cavolinie — jesteś najlepszym adiustatorem, jakiego może mieć przepracowany autor.

Wyrazy wdzięczności należą się też magistrowi Mike’owi Illesowi z Forensic Science Program na Uniwersytecie Trent za bezcenną pomoc, jakiej mi udzielił, odpowiadając na moje pytania z zakresu medycyny sądowej, czyniąc to szybko oraz z humorem. Dzięki, Mike!

Chciałabym także podziękować Jeannette Bauroth, która dzięki hojnej dotacji na rzecz Writers’ Police Academy zyskała miejsce w tej książce.

Muszę podkreślić, że to ja w całości odpowiadam za wszelkie błędy w manuskrypcie. Nie sądzę, by jakiekolwiek się w nim znalazły, ale nigdy nic nie wiadomo.

Wreszcie chcę podziękować Manuelowi i dzieciom. Bez ciebie nie dałabym rady. I, Poppy, tobie także dziękuję — każdego dnia udowadniasz, że jesteś najlepszym kotem i najlepszym kumplem dla pisarza.

PROLOG

Piątek, 29 września

Stoi w kuchni. Wygląda przez wielkie okno wychodzące na tył domu. Odwraca się w moim kierunku — jej grube brązowe włosy poruszają się przy tym w powietrzu niczym karuzela — a ja dostrzegam zaskoczenie, a potem nagły strach w jej szeroko otwartych oczach, też brązowych. Pojęła sytuację, zrozumiała zagrożenie. Nasze spojrzenia się krzyżują. Wygląda jak piękne spłoszone zwierzę. Lecz mnie to nie obchodzi. Czuję przypływ emocji — czystą, niekontrolowaną wściekłość. Ani trochę mi jej nie żal.

Oboje wiemy, że trzymam w ręce młotek. Czas biegnie wolniej. A może tylko ja to tak odbieram? Jej usta się otwierają. Chyba chce coś powiedzieć. Ale nic mnie to nie obchodzi.

Atakuję gwałtownie. Moja ręka jest bardzo szybka i młotek uderza ją w czoło. Rozlega się koszmarny odgłos, z głowy tryska krew. Z ust kobiety wydobywa się tylko jęk. Kolana się pod nią uginają, gdy unosi rękę w moim kierunku, jakby chciała błagać o litość. A może chce tą ręką powstrzymać opadający młotek? Chwieje się jak byk na arenie corridy, który za chwilę ma upaść. Znowu uderzam młotkiem, tym razem w czubek głowy, z jeszcze większą siłą, ponieważ jej głowa teraz znajduje się niżej. Mój zamach ma większy impet, chcę jak najszybciej z nią skończyć. Kobieta osuwa się na kolana, zgina się i już nie widzę jej twarzy. Pada na podłogę, twarzą w dół. Leży bez ruchu.

Stoję nad nią, ciężko oddychając. Z młotka, który trzymam w ręce, kapie krew.

Muszę się upewnić, że jest martwa, dlatego uderzam ją jeszcze kilka razy. Czuję ból w ramieniu i ciężko oddycham. Młotek pokryty jest krzepnącą krwią, na swoim ubraniu widzę mnóstwo krwawych plam. Pochylam się i odwracam zwłoki na plecy. Jedno oko jest kompletnie rozbite. Drugie wciąż jest otwarte, lecz nie ma w nim życia.

Poniedziałek, 2 października

Aylesford, miasto w dolinie rzeki Hudson, w stanie Nowy Jork, jest bardzo urokliwym miejscem, a uwagę zwraca tutaj historyczne centrum, ciągnące się wzdłuż rzeki, oraz przecinające Hudson dwa majestatyczne mosty. Dolina Hudson znana jest z naturalnego piękna, a po drugiej stronie rzeki wystarczy godzina jazdy samochodem, całkiem dobrymi drogami, by dotrzeć do gór Catskill, usianych wieloma małymi miastami. Stacja kolejowa w Aylesford posiada duży parking i wiele połączeń z Nowym Jorkiem; by dostać się stąd na Manhattan, potrzeba mniej niż dwóch godzin. Mówiąc w skrócie, Aylesford jest bardzo przyjemnym miejscem do życia. Oczywiście, jak wszędzie, i tutaj ludzie mają swoje problemy.

Robert Pierce wchodzi na komisariat policji w Aylesford — to nowoczesny budynek z cegły i szkła. Po chwili zbliża się do stanowiska dyżurnego. Umundurowany funkcjonariusz za biurkiem pisze coś na komputerze, ale zerka na niego z ukosa i pośpiesznie unosi dłoń, sygnalizując, że zaraz się nim zajmie.

Co powiedziałby w takiej sytuacji zwyczajny mąż? Robert odchrząkuje.

Funkcjonariusz podnosi głowę.

— Już, już, niech mi pan da jeszcze chwilę. — Bez nadmiernego pośpiechu kończy pisanie na komputerze, a Robert cierpliwie czeka. Wreszcie policjant pyta: — W czym mogę panu pomóc?

— Chciałbym zgłosić zaginięcie.

Policjant koncentruje się teraz wyłącznie na Robercie.

— Kto zaginął?

— Moja żona. Amanda Pierce.

— Jak się pan nazywa?

— Robert Pierce.

— Kiedy widział pan żonę po raz ostatni?

— W piątek rano, kiedy wychodziła do pracy. — Znowu odchrząkuje. — Bezpośrednio po pracy miała wyjechać z przyjaciółką na weekendowe zakupy. Skończyła pracę punktualnie, jednak w niedzielę nie wróciła na noc do domu. Jest już poniedziałek, a ona wciąż nie dotarła.

Policjant taksuje go badawczym wzrokiem. Robert ma wrażenie, że się czerwieni. Wie, że to głupio wygląda. Nie może się tym jednak przejmować. Musi przecież zrobić swoje. Musi zgłosić zaginięcie żony.

— Próbował pan do niej dzwonić?

Robert patrzy na policjanta z niedowierzaniem. Chciałby zapytać: „Myśli pan, że jestem idiotą?”. Jednak tego nie robi, odpowiada policjantowi, a w jego głosie słychać frustrację:

— Oczywiście, że próbowałem. Wiele razy. Żona nie odbiera telefonu, a w jej komórce włącza się poczta głosowa.

— A ta przyjaciółka? Co może pan o niej powiedzieć?

— Cóż, właśnie z jej powodu jeszcze bardziej się martwię — przyznaje Robert. Milknie na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. Policjant cierpliwie czeka. — Zatelefonowałem do tej przyjaciółki, nazywa się Caroline Lu, i usłyszałem… powiedziała mi, że ona i Amanda nie miały na weekend żadnych wspólnych planów. Ona nie wie, gdzie jest Amanda.

Zapada cisza, którą po chwili przerywa policjant.

— Rozumiem.

Patrzy na Roberta albo badawczo, albo ze współczuciem, trudno rozszyfrować to spojrzenie. Robertowi jednak się ono nie podoba.

— Co żona zabrała ze sobą? — pyta policjant. — Walizkę? Paszport?

— Spakowała się na weekendowy wyjazd. Miała ze sobą torbę podróżną. I torebkę. Nie… nie wiem, czy zabrała paszport — mówi Robert. — Powiedziała, że zostawi samochód na parkingu przy stacji kolejowej i pojedzie z Caroline pociągiem na Manhattan. Zamierzały urządzić sobie zakupowy weekend. Dzisiaj z samego rana sprawdziłem cały parking, ale nie znalazłem tam jej samochodu.

— Nie chciałbym być nietaktowny — odzywa się policjant — ale… czy jest pan pewien, że żona się z nikim nie spotyka? Że pana nie okłamuje? — dodaje kolejne pytanie łagodnym tonem. — Jeśli skłamała na temat wspólnego wyjazdu z przyjaciółką… może wcale nie zaginęła?

— Nie sądzę, żeby chodziło o mężczyznę — odpowiada mu Robert. — A gdyby nawet, nie postąpiłaby w taki sposób. Powiedziałaby mi o tym. Nie trzymałaby mnie w niepewności. — Sam słyszy rozpaczliwy i nieracjonalny upór w swoim głosie. — Chcę zgłosić jej zaginięcie — nalega.

— Czy mieliście państwo jakieś problemy w domu? Może coś złego działo się w waszym małżeństwie? — pyta policjant.

— Nie, wszystko było w porządku.

— Macie dzieci?

— Nie.

— Rozumiem. Odnotuję zgłoszenie, poproszę pana o opis zaginionej i zobaczymy, co da się w tej sprawie zrobić — mówi policjant niechętnie. — Ale, szczerze mówiąc, wiele wskazuje na to, że żona po prostu przedłużyła sobie wyjazd. Prawdopodobnie wkrótce sama wróci. Ludzie czasami tak postępują. Byłby pan zaskoczony, gdyby pan wiedział, jak często.

Robert posyła policjantowi zimne spojrzenie.

— Sugeruje pan, że nawet nie zaczniecie jej szukać?

— Zechce mi pan podać swój adres?

JEDEN

Sobota, 14 października

Olivia Sharpe siedzi w kuchni i popija kawę z filiżanki. Wpatruje się pustym wzrokiem w przesuwane drzwi, które prowadzą do ogrodu za domem. Jest połowa października i klon rosnący przy płocie wygląda nadzwyczajnie, skąpany w czerwonych, pomarańczowych i żółtych barwach. Trawa wciąż ma kolor soczystej zieleni. Reszta ogrodu przygotowana jest już do zimy. Niedługo nadejdą pierwsze przymrozki, myśli Olivia. Ale na razie wciąż może się cieszyć żółtymi promieniami słońca, które padają na ogród i docierają aż do nieskazitelnie czystej kuchni.

Jej syn, Raleigh, jeszcze nie wstał. Jest niedziela, Raleigh, owszem, przez cały tydzień chodził do szkoły, ale fakt, że w niedzielę o drugiej wciąż śpi, doprowadza Olivię niemal do szaleństwa.

Odstawia filiżankę z kawą i znów wspina się na piętro po drewnianych schodach wyłożonych grubą wykładziną. Nieruchomieje przed drzwiami sypialni syna, napominając się, żeby na niego nie krzyczeć, i delikatnie puka. Po chwili otwiera drzwi. Tak jak się spodziewała, chłopak śpi głęboko. Kołdrę ma wciąż naciągniętą na głowę — osłonił się, kiedy była u niego pół godziny wcześniej. Olivia wie, że Raleigh nie znosi, kiedy go budzi, ale co ma zrobić? Pozwolić mu przespać cały dzień? W weekendy, owszem, może sobie pospać trochę dłużej, ale dzisiaj przesadził… Na miłość boską, już dawno minęło południe.

— Raleigh, wstawaj. Jest po drugiej.

Nie cierpi ostrego tonu we własnym głosie, jednak każdego dnia wkłada mnóstwo energii w wyciągnięcie syna z łóżka, więc trudno jej ukryć niezadowolenie.

Raleigh nie reaguje. Olivia stoi nad nim ogarnięta dwoma tak różnymi od siebie uczuciami: miłością i frustracją. To dobry chłopak. Bystry, choć niezbyt ambitny. Kochany. Jest po prostu leniwy — nie tylko za długo śpi, ale także nie odrabia lekcji, a obowiązki domowe wykonuje dopiero wtedy, kiedy Olivia mu o nich przypomni. Raleigh mówi, że nienawidzi jej wiecznego utyskiwania. Ona też tego nienawidzi, lecz mówi mu, że gdyby od razu robił to, o co go prosi, nie musiałaby utyskiwać, jednak syn zdaje się tego nie pojmować. Olivia kładzie to na karb jego wieku. Szesnastoletni chłopcy są nieznośni. Ma nadzieję, że kiedy skończy osiemnaście czy dziewiętnaście lat, jego kora przedczołowa już się dobrze wykształci i Raleigh stanie się wreszcie bardziej posłuszny i odpowiedzialny.

— Raleigh! Wstawaj.

Chłopak nie rusza się, nie reaguje nawet pomrukiem. Olivia widzi jego telefon komórkowy na nocnym stoliku. Jest położony wyświetlaczem na dół. W porządku, jeżeli syn nie wstanie, skonfiskuje mu telefon. Już wyobraża sobie, jak Raleigh po obudzeniu wyciąga rękę i sięga po aparat, jeszcze zanim odrzuci z głowy kołdrę. Zabiera telefon i wychodzi z pokoju, trzaskając drzwiami. Syn będzie wściekły, ale ona też jest wściekła.

Wraca do kuchni i kładzie telefon na stole. Słyszy krótki dźwięk i na ekranie ukazuje się wiadomość tekstowa. Olivia jeszcze nigdy nie przeglądała zawartości telefonu Raleigha ani jego komputera. Nie zna haseł dostępu. I całkowicie ufa synowi.

Włamywałeś się ostatniej nocy?

Olivia zastyga w bezruchu. Co to znaczy, do diabła?

Kolejny dźwięk. Masz coś dobrego?

Żołądek podchodzi jej do gardła.

Napisz, jak wstaniesz.

Olivia bierze telefon do ręki i wpatruje się w niego, czekając na kolejną wiadomość, lecz aparat milczy. Próbuje go uruchomić, ale, oczywiście, jest chroniony hasłem.

Jej syn spędził wieczór poza domem. Poszedł do kina. Z kolegą. Nie powiedział z którym.

Co należałoby teraz zrobić? Czekać, aż jego ojciec wróci do domu z pracy? A może sama powinna porozmawiać z synem? Czy to możliwe, że Raleigh wplątał się w coś złego? Nie może w to uwierzyć. Ma dobry dom, wygodne życie i dwoje kochających rodziców. To niemożliwe, żeby…

Ale jeśli rzeczywiście wpakował się w jakieś kłopoty, jego ojciec się wścieknie. Chyba najpierw sama porozmawia z Raleighem.

Wchodzi po schodach; w tej chwili nie ma w niej miłości i frustracji, zastąpiła je bowiem mieszanina złości i strachu. Wpada do pokoju syna z telefonem w ręce i zrywa mu kołdrę z głowy. Raleigh otwiera opuchnięte od snu oczy; sprawia wrażenie zdenerwowanego, niczym niedźwiedź wyrwany z głębokiego zimowego snu. Ale ona też jest wzburzona. Wyciąga rękę i przytrzymuje telefon przed jego oczami.

— Gdzie byłeś wczoraj wieczorem, Raleigh? Tylko mi nie opowiadaj, że w kinie, bo nie kupię tej bajeczki. Mów, co się stało, i to szybko, zanim ojciec wróci do domu.

Jej serce z troski o syna bije jak szalone. Co on zrobił?

***

Raleigh patrzy na matkę. Stoi przed nim i trzyma nad jego głową telefon komórkowy. Do diabła, czego ona chce od tego telefonu? O czym plecie? Raleigh jest zły, jednak wciąż jeszcze nie całkiem się rozbudził. Nie do końca odróżnia sen od jawy.

— Czego chcesz? — duka wreszcie.

Jest naprawdę zły, że przerwała mu sen. Matka budzi go każdego dnia. Chciałaby, żeby wszyscy dokoła funkcjonowali według planu, który ona ustali. Ma bzika na punkcie kontroli. Kontroluje wszystko i wszystkich. Kiedy coś jej nie pasuje, nie potrafi przejść nad tym do porządku dziennego. A teraz jest naprawdę wściekła. Patrzy na niego ponurym wzrokiem. Nagle Raleigh zaczyna się zastanawiać, która jest godzina. Spogląda na elektroniczny budzik. Piętnaście po drugiej. Do cholery, to przecież nic wielkiego.

— W co ty się wplątałeś? — pyta Olivia pełnym furii głosem, trzymając telefon niczym dowód przestępstwa.

Serce Raleigha bije nieco szybciej. Wstrzymuje na chwilę oddech. Co ona wie? Przejrzała zawartość telefonu? Zaraz sobie jednak przypomina, że matka nie zna hasła. I zaczyna oddychać swobodniej.

— Przypadkiem patrzyłam na twój telefon, kiedy na ekranie pojawiały się nowe wiadomości — mówi matka.

Raleigh niezdarnie siada na łóżku i nagle czuje w głowie pustkę. Cholera. Co takiego zobaczyła?

— Popatrz sobie — mówi Olivia i rzuca mu telefon.

Łapie aparat i od razu widzi głupie SMS-y od Marka. Wpatruje się w nie przez chwilę i zastanawia się, jak z tego wybrnąć. Boi się spojrzeć matce w oczy.

— Raleigh, popatrz na mnie — słyszy.

Matka zawsze zwraca się w ten sposób do niego, kiedy jest zła. Raleigh powoli podnosi głowę. Jest już całkowicie rozbudzony.

— Co znaczą te SMS-y?

— Jakie SMS-y? — pyta Raleigh głupio, chcąc zyskać na czasie.

Wie jednak, że wpadł. Wiadomości są raczej cholernie jasne. Dlaczego Mark tak się wygłupił? Jeszcze raz patrzy na ekran telefonu; to łatwiejsze niż spoglądanie na matkę. Włamywałeś się ostatniej nocy? Masz coś dobrego?

Zaczyna go ogarniać panika. Jego mózg nie jest w stanie błyskawicznie zadziałać i podsunąć mu odpowiedź, która zadowoliłaby matkę. Udaje mu się tylko zawołać z desperacją:

— To wcale nie tak, jak ci się wydaje!

— Och, jak miło to słyszeć. — Matka wznosi się na szczyty sarkazmu. — Ponieważ wygląda na to, że gdzieś się włamałeś i coś ukradłeś.

Raleigh widzi dla siebie szansę.

— To nie tak. Niczego nie ukradłem.

Olivia posyła mu kolejne wściekłe spojrzenie i mówi:

— Lepiej o wszystkim mi opowiedz, Raleigh. I nie sil się na żadne kłamstwa.

Chłopak wie, że nie wybrnie z sytuacji, wszystkiemu zaprzeczając. Wpadł w potrzask jak jakiś kretyn. Teraz musi tylko się starać, żeby szkody były jak najmniejsze.

— Rzeczywiście, wszedłem ukradkiem do czyjegoś domu, ale nie po to, żeby kraść. Raczej… raczej chciałem się rozejrzeć — mówi niewyraźnie.

— A więc włamałeś się w nocy do czyjegoś domu? — woła jego matka z przerażeniem. — Nie mogę w to uwierzyć. Raleigh, o czym ty myślałeś? — Kobieta wyrzuca ręce w górę. — Dlaczego to zrobiłeś, na miłość boską?

Chłopak siedzi na łóżku i milczy, ponieważ nie przychodzi mu do głowy żadne wytłumaczenie. Włamuje się do ludzi, ponieważ za każdym razem to wielkie emocje, przypływ adrenaliny. Lubi wchodzić do cudzych domów, łamać zabezpieczenia i przeglądać zawartość znajdujących się tam komputerów. Ale tego matce nie powie, nie ośmieli się. Powinna być zadowolona, że nie zażywa narkotyków.

— Czyj to był dom? — pyta nagle matka.

Raleigh ocenia sytuację. Na to pytanie nie może odpowiedzieć. Gdyby przyznał się, po czyim domu buszował ostatniej nocy, oszalałaby. On sam nie jest w stanie wyobrazić sobie konsekwencji, gdyby go tej nocy złapano na gorącym uczynku.

— Nie wiem — kłamie.

— W takim razie gdzie to było?

— Nie pamiętam. Jakie to ma znaczenie? Niczego stamtąd nie zabrałem! I nikt nie wie, że tam byłem.

Matka zbliża twarz do jego twarzy i patrzy mu prosto w oczy.

— Ale ktoś się dowie. Już ja tego dopilnuję.

Raleigh patrzy na matkę ze strachem.

— Niby dlaczego?

— Bo się natychmiast ubierzesz i pokażesz mi dom, do którego się włamałeś. Następnie tam zapukasz i przeprosisz za swoje postępowanie.

— Nie mogę — jęknął chłopak.

— Możesz. I to zrobisz — mówi matka.

Raleigh zaczyna się pocić.

— Mamo, nie mogę. Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego.

Kobieta patrzy na niego przenikliwie.

— Chyba mi jeszcze wszystkiego nie powiedziałeś? — zgaduje.

W tym momencie Raleigh słyszy, że otwierają się drzwi i wesoło pogwizdując, wchodzi ojciec. Rzuca klucze na stolik w przedpokoju. Serce Raleigha zaczyna bić jak szalone, chłopakowi robi się niedobrze. Z matką dałby sobie radę, ale z ojcem… nawet nie chce sobie wyobrażać, jak on zareaguje. Nie spodziewał się tego, nigdy nie przyszło mu do głowy, że ktoś go nakryje. Pieprzony Mark!

— Wstań z łóżka — rozkazuje matka, ściągając kołdrę na podłogę. — Porozmawiamy z ojcem.

Spocony Raleigh idzie po schodach w piżamie. Kiedy wchodzi z matką do kuchni, ojciec patrzy na nich ze zdziwieniem. Miny na ich twarzach mówią same za siebie. Coś się stało.

Nagle przestaje gwizdać.

— Co się dzieje? — zadaje pytanie.

— Może najpierw usiądźmy? — proponuje Olivia, wysuwając dla siebie krzesło spod kuchennego stołu. — Raleigh ma ci coś do powiedzenia i na pewno ci się to nie spodoba.

Wszyscy troje siadają. Odgłosy szurania taboretów o podłogę drażnią napięte nerwy Raleigha i brzmią w jego uszach tak, jakby ktoś pocierał gwoździem o szkolną tablicę.

Musi się przyznać. Już to wie. Ale nie powie im wszystkiego. Jest niemal całkowicie rozbudzony, może już logicznie myśleć.

— Tato, bardzo cię przepraszam, wiem, że postępowałem źle — zaczyna.

Jego głos drży, ale Raleigh jest pewien, że zaczął dobrze. Jednak ojciec zmarszczył czoło i chłopak natychmiast zaczyna się bać. Waha się.

— Co zrobiłeś, do diabła? — pyta ojciec.

Raleigh wpatruje się w niego, słowa grzęzną mu w gardle. Przez chwilę jest całkowicie sparaliżowany.

— Włamał się do czyjegoś domu — mówi w końcu matka.

— Co?

Trudno nie usłyszeć zaskoczenia i wściekłości w głosie ojca. Raleigh szybko odwraca głowę i zaraz wbija spojrzenie w podłogę.

— Nigdzie się nie włamałem. Wślizgnąłem się — mówi.

— Ale dlaczego, do cholery? — chce wiedzieć ojciec.

Raleigh wzrusza ramionami i nie odpowiada. Wciąż wpatruje się w podłogę.

— Kiedy?

Matka szturcha syna w ramię.

— Raleigh?

Chłopak w końcu unosi głowę i patrzy na ojca.

— Ostatniej nocy.

Ojciec patrzy na niego bezmyślnie. Bezwiednie otworzył szeroko usta.

— Chcesz nam powiedzieć, że kiedy mieliśmy gości na kolacji, a ty rzekomo poszedłeś do kina, tak naprawdę włamałeś się do cudzego domu? — krzyczy ojciec. Każde kolejne słowo, które wypowiada, jest głośniejsze od poprzedniego, ale ostatnie niemal wywrzaskuje. Na chwilę zapada cisza. W powietrzu wyczuwalne jest napięcie. — Sam to zrobiłeś czy z kimś?

— Sam — mamrocze Raleigh.

— A więc nie możemy nawet się pocieszyć, że ktoś inny cię namówił do popełnienia przestępstwa!

Raleigh chce zakryć dłońmi uszy, żeby nie słyszeć krzyków ojca, ale wie, że to jedynie spotęgowałoby jego furię. Fakt, że był w tym domu sam, działa na jego niekorzyść.

— Czyj to był dom?

— Nie wiem.

— Co się więc stało? — Ojciec spogląda na matkę Raleigha, a potem znowu na niego. — Zostałeś przyłapany?

Raleigh kręci głową.

— Nie — odzywa się jego matka. — Zobaczyłam SMS-y na jego telefonie komórkowym. — Raleigh, pokaż ojcu te wiadomości.

Raleigh odblokowuje telefon i podaje go ojcu. Ten z niedowierzaniem patrzy na ekran.

— Jezu, Raleigh! Jak mogłeś? Czy to był pierwszy raz?

Trzeba to ojcu przyznać — potrafi zadawać właściwe pytania. Matka, wstrząśnięta i zrozpaczona, nie wpadłaby, żeby właśnie o to zapytać. A to przecież nie był pierwszy raz Raleigha, lecz któryś z kolei.

— Drugi — kłamie, unikając wzroku ojca.

— A więc włamałeś się do dwóch domów?

Potakuje.

— Ktoś o tym wie?

Raleigh kręci głową.

— Oczywiście, że nie.

— Oczywiście, że nie — powtarza ojciec z sarkazmem. Sarkazm ojca jest gorszy od sarkazmu matki. — Przecież wie o tym twój kumpel. Kto to jest?

— Mark. Ze szkoły.

— Ktoś jeszcze?

Raleigh niechętnie kręci głową.

— Czy ktoś mógł cię nakryć? Były tam jakieś kamery?

Raleigh znowu kręci głową i teraz patrzy na ojca.

— Nie było kamer. Sprawdziłem.

— Jezu… nie wierzę. Dzięki temu, że to sprawdziłeś, mam się czuć lepiej?

— Oni nie wiedzą, że tam byłem — mówi Raleigh, broniąc się. — Postępowałem bardzo ostrożnie. Już powiedziałem mamie, że niczego stamtąd nie zabrałem. Nie wyrządziłem nikomu żadnej szkody.

— Co więc tam robiłeś? — chce wiedzieć ojciec.

— Nie wiem. Po prostu się rozglądałem.

— Po prostu się rozglądałem! — powtarza ojciec, a Raleigh czuje się w tej chwili, jakby miał sześć lat. — I co sobie tam oglądałeś? Damską bieliznę?

— Nie! — krzyczy Raleigh. Jest zmieszany, czerwieni się. Przecież nie jest zboczeńcem. — Zaglądałem do komputerów — mówi cicho.

— Dobry Boże! — woła ojciec. — Włamywałeś się ludziom do komputerów?

Raleigh żałośnie kiwa głową.

Ojciec uderza dłonią w stół i wstaje. Zaczyna krążyć po kuchni, co chwilę spoglądając groźnie na syna.

— Czy ludzie nie używają zabezpieczeń, haseł? — pyta po chwili.

— Czasami udaje mi się je obejść — odpowiada chłopak drżącym głosem.

— I co robiłeś, kiedy już się włamałeś do cudzego komputera?

— Hmm… — Raleigh waha się, ale kolejne słowa wypowiada bardzo szybko. Boi się, że zanim coś powie, wybuchnie płaczem. — Pisałem jedynie dowcipne e-maile z cudzych skrzynek pocztowych.

I dopiero wtedy, po raz pierwszy od wielu lat, zalewa się łzami.

DWA

Olivia stara się zapanować nad sytuacją. Jeszcze nie widziała Paula tak rozdrażnionego. I nic dziwnego. Raleigh nigdy dotąd nie zrobił nic równie głupiego. Wie, że złość jej męża wynika przede wszystkim z rodzicielskiego strachu. Czyżby oboje tracili kontrolę nad szesnastoletnim synem? Dlaczego to zrobił? Dlaczego się włamywał? Kobieta nie widzi w tym żadnego sensu. Przecież nauczyli go odróżniać dobro od zła. Co się z nim dzieje?

Obserwuje Raleigha. Chłopak bezradnie pociąga nosem, a ojciec wpatruje się w niego, jakby decydował, co teraz zrobić, jaką wymierzyć karę, żeby była adekwatna do przewinienia, które popełnił.

Co należałoby teraz zrobić? — zastanawia się Olivia. Jak postąpić? Co zrobić, żeby Raleigh dostał nauczkę? Co będzie w stanie uśmierzyć jej własne poczucie winy? Odzywa się ostrożnie:

— Uważam, że Raleigh powinien pójść do tych ludzi i ich przeprosić.

Paul odwraca się do niej, a jego mina nie wróży nic dobrego.

— Co? Chcesz, żeby teraz przepraszał?

Przez ułamek sekundy Olivia żałuje, że skierowała na siebie złość męża, ale mówi dalej:

— Nie twierdzę, że to ma zakończyć sprawę. Oczywiście będzie musiał ponieść konsekwencje swojego postępowania. Bardzo poważne konsekwencje. Jeżeli nie możemy mu ufać, będziemy musieli mu zabronić paru rzeczy. I na jakiś czas odbierzemy mu telefon. A z internetu będzie mógł korzystać tylko podczas odrabiania lekcji.

Raleigh patrzy na matkę z przerażeniem, jakby uważał tę karę za stanowczo zbyt okrutną. A do Olivii dociera, że syn nadal niczego nie rozumie. Nie pojął ogromu swojego występku. Do jej serca wkrada się dziwny chłód. Co zrobić, żeby w dzisiejszych czasach dobrze wychować dziecko, skoro wokół jest tyle zła, tyle nienawiści, chociażby w wiadomościach telewizyjnych. Ludzie nie mają żadnego szacunku dla przyjętych zasad. Ją wychowano inaczej. Za każdy zły uczynek zawsze przepraszała i później z własnej inicjatywy starała się naprawić szkody.

— On nie może przeprosić — mówi Paul stanowczo.

— Dlaczego nie? — pyta Olivia.

— Bo włamał się do cudzego domu. Przeglądał zawartość komputerów obcych ludzi. Złamał prawo. Jeżeli się przyzna i przeprosi, grozi mu postępowanie karne. Chcesz tego?

Serce Olivii przepełnia strach.

— Nie wiem… — mówi niemal szeptem. — Może nasz syn na to zasługuje?

Ale teraz przemawia przez nią jedynie brawura. Jest przerażona na samą myśl, że Raleighowi zostaną postawione zarzuty. Równie przerażony jest jej mąż. Nagle Olivia zdaje sobie sprawę, że oboje z Paulem zrobią wszystko, byle ochronić syna przed najgorszym.

— Myślę, że najlepiej zrobimy, jeśli porozmawiamy z prawnikiem — postanawia Paul. — Tak na wszelki wypadek.

***

Następnego dnia rano, w niedzielę, Raleigh jeszcze twardo śpi, kiedy matka wchodzi do pokoju i potrząsa jego ramieniem.

— Wstawaj, natychmiast — mówi.

I Raleigh posłusznie wstaje. Chce jak najszybciej odzyskać telefon oraz dostęp do internetu. Jest przerażony nieuchronną perspektywą rozmowy z prawnikiem, ponieważ ojciec nie zamierza mu tego odpuścić. Wczoraj przy kolacji mówił, że być może w dłuższej perspektywie będzie najlepiej, jeżeli rzeczywiście stanie przed sądem i poniesie konsekwencje swojego postępowania. Raleigh wie jednak, że ojciec nie zamierza do tego doprowadzić. Chce go tylko przestraszyć. Ale to działa. Raleigh jest spanikowany.

Kiedy ubrany wbiega do przedpokoju, matka oświadcza:

— Pojedziemy i pokażesz mi te dwa domy, do których się włamałeś.

Chłopak patrzy na nią i pyta.

— Dlaczego?

— Bo tak powiedziałam.

— Gdzie jest tata? — pyta Raleigh drżącym głosem.

— Wyszedł. Gra dziś w golfa.

Oboje wsiadają do samochodu. Matka nie pozwoliła chłopcu nawet zjeść śniadania. Raleigh siedzi teraz na miejscu obok niej, żołądek podchodzi mu do gardła, a serce wali jak oszalałe. Może rodzice rozmawiali o nim, kiedy już leżał w łóżku, i postanowili, że mimo wszystko musi przeprosić ludzi, do domów których się włamał?

— Którędy? — pyta matka.

Jego mózg prawie przestaje funkcjonować. Chłopak zaczyna się pocić. Dobrze, pokaże matce dwa domy, do których wcześniej się włamał, żeby tylko się odczepiła. Ale na pewno nie zaprowadzi jej tam, gdzie myszkował w sobotę.

Jest spięty, gdy matka wycofuje samochód sprzed garażu, a potem rusza Sparrow Street. Drzewa mają jasnozłote, pomarańczowe i czerwone kolory i wszystko wygląda tak samo jak wtedy, gdy był mały, a jego rodzice grabili liście z trawnika na grubą stertę, żeby mógł po nich skakać. Na skrzyżowaniu każe matce skręcić w lewo, później jeszcze raz w lewo, w Finch Street — długą ulicę z domami po obu stronach, równoległą do tej, przy której Raleigh mieszka z rodzicami.

Matka jedzie powoli Finch Street i wreszcie Raleigh wskazuje właściwy dom. Ma tabliczkę z numerem trzydzieści dwa. To ładny piętrowy budynek o jasnoszarych murach, z niebieskimi okiennicami i czerwonymi drzwiami frontowymi. Matka zatrzymuje samochód przy krawężniku i patrzy na budynek, jakby chciała go sobie zapamiętać. Dzień jest słoneczny, a w samochodzie jest bardzo ciepło. Serce Raleigha znowu bije mocniej, a na jego czole i na plecach pomiędzy łopatkami pojawiają się wielkie krople potu. Zapomniał o porannym głodzie; teraz zbiera mu się na wymioty.

— Jesteś pewien, że to ten dom? — pyta matka.

Kiwa tylko głową i unika jej wzroku. Ale kobieta wpatruje się teraz w dom. W pewnej chwili Raleigh ma wrażenie, że matka chce wysiąść z samochodu, ale nie… po prostu siedzi za kierownicą. A chłopakowi przychodzi do głowy, że ich samochód zbytnio zwraca na siebie uwagę. Co się stanie, jeśli teraz ktoś wyjdzie z tego domu? Czy ona właśnie na to czeka?

— Kiedy się do niego włamałeś? — pyta Olivia i patrzy na syna.

— Nie pamiętam. Jakiś czas temu — mamrocze Raleigh.

Olivia odwraca głowę i znowu uważnie wpatruje się w budynek.

— Co my tutaj robimy, mamo? — Teraz to syn zadaje pytanie.

Matka nie odpowiada. Uruchamia auto i odjeżdżają, a Raleigh czuje wielką ulgę.

— Gdzie jest ten drugi dom?

Każe matce skręcić w lewo i jeszcze raz w lewo. Po chwili wyjeżdżają na ulicę, przy której mieszkają.

Olivia zerka na syna z ukosa.

— Naprawdę włamywałeś się do domów w naszym najbliższym sąsiedztwie? Mogliśmy przyjść tu pieszo.

Raleigh nie odpowiada. W milczeniu wskazuje na dom numer 79, piętrowy biały budynek, z oknem wykuszowym od frontu, czarnymi okiennicami i podwójnym garażem.

Matka zatrzymuje samochód i niespokojnie wpatruje się w dom.

— To na pewno tutaj włamałeś się ostatniej nocy, Raleigh?

Chłopak spogląda na matkę ukradkiem, zastanawiając się, do czego zmierza. Cóż jest nadzwyczajnego akurat w tym domu?

Jakby czytając w jego myślach, Olivia mówi:

— Niedawno od mężczyzny, który tu mieszka, odeszła żona.

To nie moja wina, myśli Raleigh ponuro, żałując, że nie pokazał jej jakiegoś innego budynku.

Matka włącza silnik i odjeżdżają.

— Na pewno niczego nikomu nie zabrałeś, Raleigh? Po prostu się wygłupiałeś? — pyta kobieta i zerka na syna. — Powiedz prawdę.

Raleigh widzi w oczach matki wielką troskę i czuje się podle ze świadomością, że doprowadził ją do takiego stanu.

— Przysięgam, mamo, niczego nie ukradłem.

Przynajmniej to jest prawdą. Jest mu strasznie przykro, że rodzice muszą się o niego tak martwić. Żal mu szczególnie mamy.

Wczoraj obiecał im, że już nigdy tego nie zrobi i zamierza dotrzymać słowa.

***

Olivia wraca samochodem do domu i rozmyśla. Budynki przy ulicach, po których jeździła z Raleighem, zbudowano kilkadziesiąt lat temu. Stoją w dość dużej odległości od siebie, w głębi ogrodów, daleko od ulicy, zatem w nocy lampy uliczne słabo je oświetlają; łatwo jest do nich podejść, nie zwracając na siebie uwagi. Nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiała. Może powinna wyposażyć własny dom w jakiś system bezpieczeństwa? O, ironio, myśli o zabezpieczeniu domu, ponieważ jej syn włamywał się do sąsiadów.

Jutro jest poniedziałek. Paul zatelefonuje do znajomej kancelarii prawniczej i umówi spotkanie, żeby przedyskutować całą sprawę. Większość wczorajszego popołudnia Olivia spędziła w pokoju Raleigha, dokładnie go przeszukując, podczas gdy syn obserwował ją żałosnym wzrokiem. Nie znalazła niczego, co wzbudziłoby jej podejrzenia. Później rozmawiała jeszcze z Paulem o synu, leżąc już w łóżku. Ale w nocy prawie nie spała.

Rodzicielstwo to stresujące zajęcie, myśli, zerkając na syna, który skulił się w fotelu pasażera. Można wychodzić ze skóry, starając się wychować dziecko jak najlepiej, ale tak naprawdę, kiedy to dziecko trochę podrośnie, nie ma się już na nie żadnego wpływu. Rodzice w praktyce nie mają pojęcia, co się dzieje w jego głowie, co planuje, jakie ma zamiary na przyszłość. Co by było, gdyby nie przeczytała tych SMS-ów? Ile czasu by minęło, zanim Raleigh trafiłby do aresztu, a w ich domu pojawiłaby się policja? Włamywał się do cudzych domów, grzebał w życiu obcych ludzi, a ona i Paul o niczym nie wiedzieli. Gdyby ktoś oskarżył jej syna o coś podobnego, nigdy by mu nie uwierzyła. Świadczy to tylko o tym, jak niewiele wie o swoim dziecku. Ale widziała SMS-y. Raleigh się przyznał. Olivia zastanawia się z niepokojem, czy jej syn ma jeszcze jakieś inne sekrety. Zatrzymuje samochód przed ich domem i pyta:

— Raleigh, chcesz mi jeszcze o czymś powiedzieć?

Chłopak odwraca głowę, zaskoczony.

— O czym?

— Chyba rozumiesz pytanie? Powinnam wiedzieć o jakichś innych twoich sprawkach? — Patrzy na syna, przez chwilę się waha, ale w końcu dodaje: — Niekoniecznie musisz mówić o nich ojcu.

Chłopak jest wyraźnie zdziwiony, ale kręci głową. Teraz Olivia nie wie, czy dobrze zrobiła, że wypowiedziała to ostatnie zdanie. Ona i Paul powinni przecież stanowić wobec syna rodzicielski monolit. Dodaje więc spokojnym głosem, chociaż przychodzi jej to z wielkim trudem:

— Powiedz mi prawdę. Bierzesz narkotyki?

Chłopak się uśmiecha.

— Nie, mamo. Nie mam nic wspólnego z narkotykami. Przysięgam. I już nigdy się do nikogo nie włamię. Możesz się uspokoić.

Ale Olivia nie potrafi. Jest matką i martwi się, że włamywanie się syna do domów — nie z chciwości, nie po to, żeby kraść, ale po prostu „żeby się porozglądać” — może wskazywać na to, że dzieje się z nim coś złego. Przecież to nie jest normalne. Dręczy ją też świadomość, że ze skrzynek pocztowych obcych ludzi rozsyłał e-maile. Raleigh nie chce powiedzieć, co w nich pisał. Na razie nie naciskała go w tej kwestii zbyt mocno, bo właściwie nie jest pewna, czy chce znać odpowiedź. Jak bardzo jej syn jest zepsuty? Może trzeba go zaprowadzić do jakiegoś specjalisty? Sama zna dzieci, które chodzą na różne terapie — zmagają się z natręctwami, depresją, Bóg jeden wie z czym jeszcze. Kiedy ona dorastała, nie chodziło się do terapeutów. Ale czasy się zmieniają.

Wróciwszy do domu, Olivia od razu idzie do gabinetu na piętrze i tam się zamyka. Wie, że Paul jeszcze długo nie wróci z golfa. Siada przy komputerze i pisze list. List z przeprosinami, pod którymi nikt nie złoży podpisu. Pisanie przychodzi jej z trudem. Wreszcie, kiedy jest zadowolona z tekstu, drukuje list w dwóch egzemplarzach i wkłada kartki do dwóch białych kopert. Zakleja je, następnie schodzi na dół i wsuwa koperty głęboko do torebki. Dostarczy je dopiero po zmroku. Późnym wieczorem pójdzie na ostatnie zakupy do pobliskiego sklepu spożywczego. Właśnie wtedy, niemal po drodze, zaniesie listy do tych domów, do których włamał się Raleigh. Nie powie o tym ani Paulowi, ani synowi; doskonale wie, że żaden z nich nie byłby tym zachwycony. Ale ona czuje się teraz lepiej.

Po krótkim wahaniu Olivia wraca do komputera i na wszelki wypadek usuwa list z dysku.

TRZY

Jest poniedziałek, szesnastego października, wczesny poranek; niebo z każdą chwilą robi się coraz jaśniejsze. Powietrze jest bardzo chłodne. Detektyw Webb stoi nieruchomo, obserwując mgłę unoszącą się nad jeziorem. Trzyma w ręce papierowy kubek z czarną kawą, która już dawno zdążyła wystygnąć. Powierzchnia wody jest doskonale nieruchoma. Słyszy z oddali nawoływanie jakiegoś ptaka. Przypominają mu się obozy, na które jeździł jako młody chłopak. Byłoby tu sielsko i wspaniale, gdyby nie nurkowie, pojazdy, rozmaity sprzęt oraz obsługujący go ludzie.

Tereny wokół Aylesford to idealne miejsca na wakacje. On sam spędził w tych okolicach urlop. Był tu razem z żoną. Ale dziś nie przyjechał ani dla wypoczynku, ani dla rozrywki.

— Wciąż to pijesz? — pyta detektyw Moen, zerkając na niego z ukosa.

Moen to jego partnerka. O głowę niższa i o dziesięć lat młodsza — dobiega trzydziestki. Jest niezwykle bystra. Webb lubi z nią pracować. Ma krótkie brązowe włosy i przenikliwe niebieskie oczy. Teraz spogląda w jej stronę, kręci głową i wylewa zimną kawę na ziemię.

O świcie emeryt z okolicy, Bryan Roth, pływał tutaj łodzią. Chciał łowić okonie. Będąc niedaleko od brzegu, odniósł wrażenie, że jego łódź przepływa nad czymś dużym, jakby nad zatopionym samochodem. Zadzwonił na policję. W efekcie na miejsce przyjechała ekipa nurków wysłana z biura szeryfa. I nurkowie rzeczywiście znaleźli pod wodą samochód. Teraz sprawdzają, co jeszcze kryje się na dnie.

Webb stoi nieruchomo i razem z Moen obserwuje powierzchnię jeziora. Oboje czekają na efekty poszukiwań. Chcą wiedzieć, czy w samochodzie są ludzkie zwłoki. Doświadczenie podpowiada Webbowi, że wkrótce je znajdą. Tymczasem detektyw zastanawia się nad logistyką dalszego postępowania. Do tego miejsca prowadzi wąska, kiepska droga. Dobre miejsce na samobójstwo. Samochód leży na dnie niedaleko od brzegu, jednak brzeg w tym miejscu opada stromo i jezioro jest głębokie. Przy brzegu znajduje się jedynie wąska, pochyła plaża. Webb odwraca głowę i jeszcze raz patrzy na drogę za plecami. W pobliżu widzi ostry zakręt — gdyby ktoś jechał za szybko, prowadził po pijanemu lub pod wpływem narkotyków, czy mógłby nie zauważyć tego łuku i zsunąć się z samochodem do wody? Nie ma tutaj żadnych znaków ostrzegawczych ani barierek, które chociaż częściowo chroniłyby auto, gdyby kierowca stracił nad nim kontrolę.

Zastanawia się, od jak dawna ten samochód znajduje się w wodzie. Miejsce jest raczej odludne. Samochód, który nawet przypadkowo wpadłby tutaj do jeziora, mógłby w sprzyjających okolicznościach przez długi czas pozostać niezauważony.

Webb skupia teraz uwagę na starszym mężczyźnie, który stoi na poboczu drogi. Jest wyraźnie zdenerwowany.

Webb i Moen podchodzą do niego.

— To pan zauważył samochód? — pyta Webb.

Mężczyzna kiwa głową.

— Tak. Nazywam się Bryan Roth.

— A ja nazywam się Webb i jestem detektywem policyjnym, a to jest detektyw Moen z komisariatu policji w Aylesford — odpowiada Webb i pokazuje Rothowi odznakę. — Regularnie pan tutaj łowi?

Mężczyzna kręci przecząco głową.

— Nie, nigdy dotąd nie łowiłem ryb w tym miejscu. A dzisiaj tylko przepływałem — wskazuje palcem na wodę — miałem jednak haczyk w wodzie i usłyszałem, że o coś się otarł. Pochyliłem się, żeby sprawdzić, co to, pociągnąłem za wędkę i zobaczyłem samochód.

— Dobrze, że pan do nas zadzwonił — mówi Moen.

Mężczyzna potakuje i wybucha krótkim nerwowym śmiechem.

— Porządnie się wystraszyłem. Nie spodziewałem się przecież, że znajdę w wodzie samochód. — Spogląda niepewnie na parę detektywów. — Myślicie, że ktoś jest w środku?

— To prawdopodobne — odpowiada mu Webb.

Odwraca się i znów patrzy na jezioro. W tej chwili z wody wyłania się głowa nurka. Mężczyzna kieruje wzrok w stronę Webba i zdecydowanie kręci głową. Niczego nie znalazł.

— Oto odpowiedź na pańskie pytanie — mówi Webb do starszego mężczyzny.

Lecz sam Webb nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Skoro w samochodzie nie ma zwłok, to w jaki sposób wóz znalazł się w wodzie? Kto siedział za kierownicą? Może ktoś po prostu wepchnął do wody auto, które już mu nie było potrzebne?

Moen wygląda na zaskoczoną.

Dlaczego samochód jest pusty? Może kierowca zdołał się z niego wydostać i nie poinformował nikogo o wypadku, ponieważ prowadził po pijanemu? Może auto zostało skradzione? W takim wypadku dopiero kiedy nurkowie wyciągną je z wody i odczytają numery tablic rejestracyjnych, policja będzie miała jakiś punkt zaczepienia.

Moen stoi obok Webba, i podobnie jak on w milczeniu rozważa wszelkie ewentualności.

— Dziękujemy panu za pomoc. — Webb zwraca się do Rotha, po czym zdecydowanym krokiem rusza w stronę brzegu.

Moen stara się za nim nadążyć. Starszy mężczyzna, pozostawiony sam sobie, jeszcze za nimi spogląda.

Nurek właśnie wychodzi na brzeg. Kilku jego pomocników czeka w gotowości; ich zadaniem będzie wyciągnięcie pojazdu z wody. Robili to już tysiące razy. Drugi nurek, gotowy do zanurzenia, wciąż czeka na dyspozycje.

Ten, który wyszedł z wody, ściąga z twarzy maskę.

— To czterodrzwiowy sedan. Wszystkie okna ma otwarte. — Na chwilę milknie, ale zaraz dodaje: — Nie wykluczam, że ktoś go zatopił celowo.

Webb przygryza dolną wargę.

— A jak długo tkwi na dnie?

— Według mnie od kilku tygodni.

— Jasne. Dzięki. Wyciągnijcie samochód na brzeg.

Policjanci wycofują się i do pracy przystępują fachowcy. Webb i Moen w milczeniu obserwują ich poczynania.

Po dłuższej chwili rozlega się szum i samochód wynurza się z wody. Unosi się kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem jeziora, kiedy po raz pierwszy widzą go w całej okazałości. Woda wylewa się przez okna i szczeliny w drzwiach. Auto ocieka, zawieszone na sznurach.

Wreszcie dźwig przenosi je powoli na brzeg. Samochód osiada na ziemi i jeszcze przez chwilę się kołysze. Wciąż wycieka z niego woda. Starając się nie zamoczyć butów, Webb powoli podchodzi do pojazdu. To prawie nowa toyota camry. Rzeczywiście szyby we wszystkich oknach ma opuszczone. Webb spogląda na fotel kierowcy i dostrzega pod nim niezdarnie upchniętą damską torebkę. Zagląda do tylnej części auta i widzi torbę podróżną, umieszczoną na podłodze pomiędzy fotelami. W powietrzu unosi się odór stojącej wody z jeziora i zgnilizny. Webb wyciąga głowę z kabiny i zatrzymuje się przy bagażniku. Tablice rejestracyjne pochodzą z Nowego Jorku. Zerka na Moen.

— Sprawdź je — mówi.

Kobieta potakuje i zapisuje numery rejestracyjne. Oboje nadal krążą dookoła samochodu. Obszedłszy go, ponownie zatrzymują się z tyłu. Czas otworzyć bagażnik. Webb ma złe przeczucia. Odwraca się i spogląda w kierunku Bryana Rotha, który zauważył pojazd w wodzie. Mężczyzna nie zbliża się. Podobnie jak Webb jest pełen obaw, tyle że policjant tego nie okazuje.

— Otwórzmy go — zarządza.

Ktoś z ekipy poszukiwawczej podchodzi do pojazdu z łomem w ręce. Bez wątpienia ma wprawę — po jego krótkiej interwencji pokrywa bagażnika natychmiast się unosi. Teraz wszyscy zaglądają do środka.

W bagażniku leży kobieta. Jest ułożona na plecach, nogi ma podkurczone. Kompletnie ubrana, w dżinsach i w swetrze. Biała, w wieku około trzydziestu lat, ma długie brązowe włosy. Webb dostrzega na jej palcach obrączkę i pierścionek zaręczynowy z brylantem. Przed śmiercią kobieta została okrutnie pobita. Jej skóra jest blada jak wosk. Ocalało tylko jedno oko i jest ono szeroko otwarte. Patrzy na Webba, jakby prosiło o pomoc. Detektyw nie ma wątpliwości, że zmarła była piękną kobietą.

— Chryste — wzdycha Webb.

CZTERY

Carmine Torres wstaje w poniedziałek dość wcześnie. Promienie słońca wkradają się już do domu przez frontowe okna, gdy zbiega po schodach, ciesząc się na myśl o pierwszej porannej kawie. Jest jeszcze na schodach, kiedy dostrzega białą kopertę leżącą na ciemnej podłodze z twardego drewna tuż przy drzwiach. Dziwne. Nie było jej tam, kiedy wieczorem szła do sypialni. To chyba jakaś przesyłka reklamowa, myśli, a przecież na skrzynce pocztowej wyraźnie napisała, że zakazuje dostarczania reklam.

Staje nad kopertą i w końcu ją podnosi. Nie ma na niej żadnej informacji. Zastanawia się, czy nie wyrzucić jej do śmieci bez czytania, jednak przez zwykłą ciekawość po chwili ją otwiera i powoli idzie do kuchni.

Gdy jej wzrok pada na pierwsze słowa listu, który znajduje się w środku, zatrzymuje się wpół kroku i nieruchomieje. Czyta:

Napisanie tego listu przychodzi mi z trudem. Mam nadzieję, że nie znienawidzicie nas zbyt mocno. Trudno jest mi o tym nawet myśleć, napiszę więc prosto z mostu.

Mój syn włamał się do tego domu, kiedy jego mieszkańców nie było na miejscu. Zresztą włamał się nie tylko do was. Wiem, że to bardzo nieprzyjemna sytuacja. Chłopiec przysięga, że niczego nie ukradł. Dokładnie przeszukałam jego pokój i jestem pewna, że mówi prawdę. Twierdzi, że tylko się rozejrzał. Był bardzo ostrożny, niczego nie zniszczył, nie popsuł. Prawdopodobnie nawet nie wiecie, że u was był. Muszę jednak poinformować, że myszkował w waszym komputerze — jest w tym bardzo dobry — i przyznał mi, że napisał z cudzej poczty elektronicznej jakieś głupie e-maile. Nie chce mi powiedzieć, jaka była ich zawartość — myślę, że byłoby to dla niego zawstydzające — ale uważam, że musicie o tym wiedzieć. Czułabym się strasznie, gdyby ich treść sprawiła wam jakiekolwiek kłopoty.

Jestem zażenowana zachowaniem syna. Przykro mi, że nie może was przeprosić osobiście. Nie mogę wam ujawnić nazwiska mojego ani syna, ponieważ jego ojciec martwi się, że w przypadku rozpoznania go zostaną mu postawione zarzuty karne. Uwierzcie mi jednak, że przepraszam was z głębi serca. Jestem zawstydzona zachowaniem syna. Nastoletni chłopcy czasami zachowują się jak ostatnie łobuzy.

Proszę, przyjmijcie moje przeprosiny. Zapewniam, że to się więcej nie powtórzy. Za swój występek syn poniósł już poważne konsekwencje w domu.

Chciałam po prostu zawiadomić, co się stało, i zapewnić, że jest nam z tego powodu bardzo przykro.

Przerażona Carmine unosi wzrok znad kartki. Ktoś włamał się do jej domu? Cóż za powitanie w nowym sąsiedztwie. Mieszka tutaj od kilku miesięcy; wciąż się do tego miejsca przyzwyczaja, stara się poznawać ludzi, zawierać znajomości.

List wywołuje u niej niepokój. To straszne — ktoś szwendał się po jej domu, dotykał jej rzeczy, włamał się do komputera, a ona nawet tego nie zauważyła. Teraz rozejrzy się, czy na pewno nic nie zginęło — nie zamierza wierzyć autorce listu na słowo. Trochę jej współczuje, że ma tak niesfornego syna. Chce się jednak dowiedzieć, kto myszkował po jej domu.

***

Robert Pierce zatrzymuje się przed pierwszym stopniem schodów i patrzy na białą kopertę leżącą w holu. Ktoś musiał ją wsunąć do środka przez otwór na listy. Pewnie w nocy, kiedy spał.

Podchodzi ostrożnie do koperty. Jego bose stopy stąpają bezszelestnie po podłodze z ciemnego drewna. Pochyla się, podnosi kopertę i przez chwilę obraca ją w palcach. Jest niezaadresowana.

Otwiera i wyciąga z niej pojedynczą kartkę, a potem z niedowierzaniem czyta list. Nikt go nie podpisał. Unosi wzrok i patrzy prosto w drzwi. Niczego jednak nie widzi, zatopiony w myślach. Ktoś dostał się do jego domu.

Siada na schodach i czyta list jeszcze raz. Buszował tutaj jakiś nastolatek. Robert nie może w to uwierzyć.

Przez długi czas siedzi bez ruchu. Już wie, że wkrótce może mieć poważne problemy.

***

W poniedziałek rano Raleigh wychodzi do szkoły. Cieszy się, że może w końcu wyjść z domu.

Czuje się wyalienowany. Przez cały weekend nie miał dostępu do internetu. Bez telefonu komórkowego jest jak ślepiec. Nie ma możliwości, żeby do kogoś zadzwonić, coś zaplanować, dowiedzieć się, co się dzieje u znajomych. Czuje się jak pilot w samolocie pozbawionym radaru. Ma nadzieję, że dopadnie Marka na korytarzu szkolnym albo w kafejce, ponieważ dziś nie mają żadnych wspólnych lekcji.

Ale Mark już czeka przy jego szafce na korytarzu. Oczywiście, domyślił się, co się stało.

— Rodzice zabrali ci telefon? — pyta, kiedy Raleigh otwiera szafkę.

— Tak.

Jego złość na przyjaciela wyparowała. Przypomniał sobie, że przecież sam wysyłał do niego równie głupie SMS-y. A poza tym bardzo go teraz potrzebuje.

— Dlaczego? Co takiego zrobiłeś?

Raleigh pochyla się ku niemu.

— Te SMS-y, które mi wysłałeś… Mama je przeczytała. Rodzice o wszystkim wiedzą.

Marka ogarnia strach.

— Cholera! Bardzo mi przykro.

A Raleighowi jest przykro, że w chwili głupiej brawury powiedział Markowi o swoich wyczynach. Przechwalał się. Teraz żałuje, że nie trzymał buzi na kłódkę.

Raleigh zerka przez ramię, aby się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. Ścisza głos.

— Chcą mnie zaprowadzić do jakiegoś prawnika i on ma zadecydować, co dalej. Rodzice zastanawiają się, czy mnie nie wydać policji!

— Nie ma mowy. Nie zrobią tego. To są w końcu twoi rodzice.

— Tak, racja. Ale bardzo wkurzeni rodzice.

Raleigh ściąga plecak i kładzie go na podłodze.

— Zobaczymy się po lekcjach? — pyta Mark, wyraźnie wstrząśnięty.

— Jasne. Zaraz jak tylko skończymy. — Raleigh wybiera podręczniki na pierwszą lekcję. — Kurwa, nienawidzę nie mieć telefonu.

***

Olivia ma mnóstwo pracy, ale nie potrafi się na niej skupić. Pracuje w domu jako adiustatorka podręczników dla dzieci. Ta praca zajmuje jej dużo czasu, pozwala jednak również na zajmowanie się domem i rodziną. Daje pewną satysfakcję, choć Olivia nie czuje się spełniona. Czasami, w marzeniach, chciałaby się zajmować czymś innym. Mogłaby zostać agentką sprzedaży nieruchomości albo pracować w sklepie ogrodniczym. Nie ma konkretnego pomysłu, mimo to myśl o zmianie pracy na atrakcyjniejszą jest bardzo kusząca.

Olivia jest zbyt zdekoncentrowana, żeby pracować. Czeka na telefon od Paula. Mąż ma ją zawiadomić, na którą godzinę umówił spotkanie z prawnikiem. Teraz, gdy wie, że nastąpi to dzisiaj, nie potrafi myśleć o niczym innym. Z wahaniem bierze do ręki telefon komórkowy i dzwoni do Glendy Newell.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki