Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Shari Lapena – Para zza ściany
Komu zaufasz, jeśli nie możesz zaufać najbliższym…
MIĘDZYNARODOWY BESTSELLER
„Najgłośniejszy thriller 2016 roku”.
THE STYLIST
Wszystko zaczęło się od kolacji u sąsiadów…
Wstrząsający debiut, pełna napięcia książka o młodej parze i z pozoru zaprzyjaźnionych z nią sąsiadach – są w niej zmienne nastroje, kłamstwa, zdrady oraz tajemnice pomiędzy mężami i żonami…
Anne i Marco Conti zdają się mieć wszystko – odwzajemnianą miłość, cudowny dom i śliczne dziecko, Corę. Ale pewnej nocy, kiedy przebywają na kolacji u sąsiadów, maleńka Cora znika z ich domu. Podejrzenia natychmiast skupiają się na rodzicach. Prawda o porwaniu niemowlęcia jest jednak znacznie bardziej skomplikowana…
W domu odgrodzonym od świata stopniowo wychodzi na jaw, co się naprawdę wydarzyło. Detektyw Rasbach wie, że przerażona para coś ukrywa. Z kolei Anne i Marco odkrywają, że w ich małżeństwie są sekrety, które trwają już od wielu lat. Dzień po dniu wychodzą na światło dzienne kolejne wstrząsające tajemnice – oszustwa, dwulicowość i niewierność, a czytelnik wstrzymuje oddech aż do szokującego finału.
„Skomplikowana, niesłychanie wciągająca opowieść, rollercoaster wrażeń. Szokująca narracja sprawiła, że przerzucałam kartki jak szalona”.
Tess Gerritsen,
autorka bestsellera Umrzeć po raz drugi
„Akcja doskonale skonstruowana do ostatniego drobiazgu, książka ostra jak brzytwa. Para zza ściany pozostaje w pamięci długo po przeczytaniu ostatniej strony”.
Harlan Coben
autor bestsellera Odnaleziony
„Prowokująca i szokująca! Jak dobrze możemy poznać ludzi z najbliższego otoczenia? Para zza ściany wprost przyklei cię do swoich kartek w poszukiwaniu odpowiedzi. I znajdziesz ją prawdopodobnie dopiero wtedy… gdy już będzie za późno”.
Lisa Gardner,
autorka bestsellerów Zaginiona i Złap mnie
„Przeczytałam tę powieść jednym tchem, całkowicie pochłonięta akcją. Zagadka jest rewelacyjnie skonstruowana i nadzwyczaj wciągająca!”.
Sue Grafton,
autorka bestsellera Z jak zwłoki
„Prawdziwi mężczyźni czytają powieści napisane przez kobiety. Z powodu książek takiej jak ta. Zaufajcie mi”.
Lee Child
autorka bestsellerowej serii o Jacku Reacherze
„Genialna! Jeśli ta książka nie stanie się hollywoodzkim hitem, osobiście zjem swój egzemplarz! Pasjonujący psychologiczny thriller o szaleńczym tempie nie pozwoli ci złapać oddechu. Nie da się go odłożyć na półkę, nie doczytawszy do końca”.
C.L. Taylor,
autorka thrillera Gdzie kończy się cisza?
„Dotąd myślałem, że powiedzenie »przeczytać jednym tchem« to frazes. A jednak jest prawdziwe!”
Linwood Barclay,
autor thrillera Bez śladu
„Znakomicie skonstruowany thriller”
Associated Press
„Para zza ściany trzyma w bezustannym napięciu”
The Times
„Doskonale skonstruowana zagadka”
Metro
„Pełna napięcia i zwrotów akcji”
NPR.org
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Anne czuje kwaśne nudności; jej głowa wiruje. Za dużo wypiła. Cynthia brawurowo dolewała jej wino do kieliszka przez cały wieczór. Anne zamierzała na siebie uważać, ale w końcu popłynęła — zresztą w przeciwnym wypadku chyba nie przetrwałaby tego wieczoru. Teraz nie ma już pojęcia, ile kieliszków wychyliła w czasie kolacji, zdającej się nie mieć końca. Rano będzie musiała odciągnąć z piersi i wylać skażone alkoholem mleko.
Kiepsko się czuje w okropnej gorączce letniego wieczoru. Spod przymrużonych powiek obserwuje gospodynię tego spotkania. Cynthia otwarcie flirtuje z jej mężem, Marco. Dlaczego Anne to znosi? Dlaczego mąż Cynthii, Graham, na to pozwala? Jest wściekła, lecz bezsilna; nie wie, w jaki sposób to powstrzymać, nie robiąc z siebie żałosnej dziwaczki.
Całe towarzystwo jest jednak trochę pijane. Ignoruje więc flirt, chociaż w środku aż się jej gotuje. Sięga po kieliszek schłodzonego wina. Nie została tu przecież dziś przyprowadzona, żeby wywoływać awantury; to nie ona powinna zwracać na siebie uwagę.
Cynthia to zupełnie inna bajka…
Wszyscy troje — Anne, Marco i poczciwy mąż Cynthii, Graham — obserwują ją jakby z fascynacją. Szczególnie Marco chyba nie jest w stanie oderwać od niej oczu. Przechyla się trochę zbyt blisko w stronę męża Anne, napełniając jego kieliszek. Obcisła góra jej sukni jest tak skąpo wykrojona, że Marco nieomal szoruje nosem po klatce piersiowej Cynthii.
Anne stara się nie zapominać, że przecież Cynthia flirtuje ze wszystkimi. Zawsze wygląda olśniewająco i chyba po prostu nie potrafi się od tego powstrzymać.
Ale im dłużej Anne ją obserwuje, tym intensywniej zastanawia się, czy może jednak coś się naprawdę dzieje pomiędzy Marco i Cynthią. Nigdy dotąd nie miała takich podejrzeń. Prawdopodobnie to alkohol doprowadza ją do paranoi… Nie, uznaje, oboje nie postępowaliby w taki sposób, gdyby mieli coś do ukrycia.
Cynthia zachowuje się bardziej zdecydowanie niż Marco; to on jest zadowolonym z siebie obiektem jej adoracji. Marco sam wygląda niemal równie uroczo jak Cynthia. Ze zmierzwionymi włosami, orzechowymi oczyma, zmysłowymi ustami jest piekielnie przystojny. Cynthia i Marco byliby nadzwyczaj piękną parą. Anne wmawia sobie, że musi przestać o tym rozmyślać. Mówi sobie w duchu, że Marco jest jej przecież wierny, oczywiście, że tak. Wie, że jest całkowicie oddany rodzinie. Ona i dziecko są dla niego wszystkim. Będzie trwał przy niej bez względu na wszelkie okoliczności — Anne popija kolejny łyk wina — niezależnie od tego, jak będą toczyć się ich losy.
Ale obserwując, jak Cynthia przymila się do jej męża, Anne staje się z każdą chwilą coraz bardziej zła i zdenerwowana. Po ciąży nadal ma ponad dziewięć kilo nadwagi, a minęło już sześć miesięcy, odkąd urodziła dziecko. Myślała, że do tego momentu odzyska dawną figurę, ale najwyraźniej musi minąć przynajmniej rok. A ona powinna skończyć z oglądaniem okładek tabloidów w sklepie spożywczym i zaprzestać porównywania się do tych wszystkich matek celebrytek, dysponujących osobistymi trenerami, które wyglądają zachwycająco już kilka miesięcy po porodzie.
Jednak nawet w swoich najlepszych latach Anne nie mogła konkurować z kimś takim jak Cynthia, czyli ze swoją wyższą, zgrabniejszą sąsiadką — z długimi nogami, wciętą talią, dużymi piersiami, porcelanową cerą i opadającymi kaskadą włosami czarnymi jak smoła. Poza tym Cynthia zawsze ubierała się elegancko, nosiła buty na wysokich obcasach i seksowne ubrania. Elegancka jest nawet na kolacji, którą wydaje dla pary znajomych w swoim własnym domu.
Anne nie może się skoncentrować na rozmowie, która toczy się przy stole. Wyłącza się i obserwuje rzeźbiony marmurowy kominek, dokładnie taki sam jak ten, który znajduje się w jej własnym salonie, zainstalowany w ścianie, która jest wspólna dla domów Anne i Marco oraz Cynthii i Grahama; mieszkają w sąsiednich, stykających się budynkach z cegieł, typowych dla północnej części stanu Nowy Jork, zbudowanych bardzo solidnie pod koniec dziewiętnastego wieku. Wszystkie domy przy ich ulicy stoją w równym rzędzie i są do siebie podobne — wykonane w stylu charakterystycznym dla architektury włoskiej, później odnowione, drogie — tyle że dom Anne i Marco znajduje się na końcu rzędu. Poza tym każdy z tych domów jest z zewnątrz trochę inaczej zdobiony, każdy jest jakby osobnym dziełem sztuki.
Anne niezgrabnie sięga po telefon komórkowy leżący na stole i sprawdza czas. Jest już prawie pierwsza w nocy. Zaglądała do dziecka o północy. Marco poszedł do córki o wpół do pierwszej. Potem wyszedł razem z Cynthią na papierosa na werandę za domem, a ona i Graham siedzieli jak na szpilkach przy stole zastawionym resztkami jedzenia i prowadzili sztywną konwersację. Powinna była wyjść na werandę razem z nimi, może dobrze by jej zrobiły powiewy chłodnego wiatru.
Ale tego nie zrobiła, ponieważ Graham nie lubił dymu tytoniowego i takie zachowanie byłoby wobec niego niegrzeczne albo co najmniej niewłaściwe — nie mogła zostawić Grahama samego przy jego urodzinowej kolacji — dlatego została razem z nim; chciała być uprzejma.
Graham, biały, oczywiście protestant, jak ona sama, jest niesłychanie grzeczny. To niepojęte, dlaczego poślubił taką dziwkę jak Cynthia. Cynthia i Marco wrócili z werandy przed kilkoma minutami i Anne chce już iść do domu, mimo że pozostała trójka dobrze się bawi.
Spogląda na elektroniczną nianię, którą umieściła na rogu stołu. Małe czerwone światełko płonie jak czubek papierosa. Ekran wideo jest rozbity — zrzuciła go na podłogę kilka dni temu i Marco do dziś nie zdołał się zabrać za jego naprawienie — jednak rejestrator dźwięku wciąż funkcjonuje. Nagle Anne zaczyna mieć wątpliwości, czuje zło, jakie tkwi w tym wszystkim. Kto chodzi na kolację do sąsiadów, zostawiając dziecko samo w domu? Jaka matka postępuje w ten sposób? Znowu przeżywa dobrze już sobie znane katusze — nie jest dobrą matką.
Co z tego, że opiekunka w ostatniej chwili odwołała dyżur przy dziecku? Anne powinna była zabrać Corę ze sobą na tę kolację, z przenośnym kojcem, i w nim by ją uśpiła. Ale Cynthia powiedziała: żadnych dzieci. To miał być wieczór dorosłych, urodzinowy wieczór Grahama. To kolejny powód, dla którego Anne przestała lubić Cynthię, która kiedyś była jej dobrą przyjaciółką — Cynthia nie lubi dzieci. Jak można mówić, że sześciomiesięczne dzieciątko nie jest mile widziane na przyjęciu urodzinowym? I jak w ogóle mogła pozwolić, aby Marco jej wmówił, że zostawienie niemowlaka samego w domu jest w porządku? To było nieodpowiedzialne. Zastanawia się, co inne kobiety w jej grupie matek pomyślałyby o niej, gdyby się o tym dowiedziały. Zostawiliśmy nasze sześciomiesięczne dziecko w domu i poszliśmy na imprezę do sąsiadów. Wyobraża sobie, jak z zaskoczenia wszystkim kobietom opadają szczęki, jak zapada nieprzyjemna cisza. Wie, że nigdy im tego nie powie. Wyparłyby się jej.
Pokłóciła się o to z Marco przed kolacją. Kiedy opiekunka zatelefonowała i powiedziała, że nie przyjdzie, Anne zaproponowała, że zostanie z dzieckiem w domu — i tak nie miała ochoty iść na tę imprezę. Jednak Marco nie chciał o tym słyszeć.
— Nie możesz po prostu zostać w domu — nalegał w czasie kłótni w kuchni.
— Ale przecież nic mi od tego nie ubędzie — odpowiedziała mu przyciszonym głosem.
Nie chciała, żeby Cynthia usłyszała przez ścianę, że spierają się o przyjęcie urodzinowe Grahama.
— Takie wyjście dobrze ci zrobi — odparował Marco, także obniżając głos. Potem dodał: — Wiesz, co powiedziała lekarka.
Przez cały wieczór Anne zastanawiała się, czy ten komentarz powinna odebrać jako uwagę nieżyczliwą, egoistyczną czy wręcz przeciwnie, Marco chciał jej pomóc. W końcu się poddała. Marco ją przekonał, że z elektroniczną niańką za ścianą usłyszą dziecko, jeśli tylko się poruszy albo obudzi. I że mogą przecież przychodzić na zmianę do sypialni Cory co trzydzieści minut. Nic złego się nie zdarzy.
Jest godzina pierwsza. Powinna teraz znowu wyjść do Cory czy namówić męża, żeby już na dobre poszli do domu? Chce już pójść spać. Chce, żeby ten wieczór się skończył.
Ciągnie go za ramię.
— Marco — nalega. — Powinniśmy już iść. Jest pierwsza.
— Och, nie idźcie jeszcze — mówi Cynthia. — Przecież wcale nie jest późno!
Bez wątpienia nie chce jeszcze kończyć imprezy. Nie chce, żeby Marco sobie poszedł. Ale nie ma nic przeciwko temu, żeby jego żona poszła do domu. Anne jest tego zupełnie pewna.
— Może nie dla ciebie — mówi Anne. Udaje się jej powiedzieć to oschłym, zimnym głosem, chociaż jest pijana. — Ale ja muszę rano wcześnie wstać i nakarmić dziecko.
— Biedactwo — rzuca Cynthia i z jakiegoś powodu te słowa strasznie denerwują Anne.
Cynthia nie ma dzieci i nigdy nie chciała ich mieć. Ona i Graham pozostają bezdzietnym małżeństwem z wyboru.
Namówienie Marco, żeby skończył zabawę, jest trudne. Wydaje się, że bardzo chce zostać. Dobrze się czuje u sąsiadów, ale Anne jest coraz bardziej zaniepokojona.
— Jeszcze jeden — mówi Marco do Cynthii, unosząc kieliszek i unikając wzroku żony.
Jest tego wieczoru dziwnie hałaśliwy, jakby ktoś mu kazał tak się zachowywać. Anne zastanawia się dlaczego. Ostatnio był przecież w domu bardzo spokojny. Jakiś rozkojarzony, może trochę kapryśny. Ale dzisiaj, razem z Cynthią, jest duszą przyjęcia urodzinowego. Już od jakiegoś czasu Anne wyczuwa, że dzieje się z nim coś dziwnego, ale on nie chce z nią o tym rozmawiać. W ogóle w tych dniach oboje mało rozmawiają, rzadko się do siebie odzywają. Jakby Marco się od niej odciął. A może odsuwa się z powodu jej nastroju, dokładnie „depresji poporodowej”? Jest nią rozczarowany. Ale czy można mu się dziwić? Również dzisiaj Marco wyraźnie preferuje piękną, pełną życia, błyskotliwą Cynthię.
Anne spogląda na zegar i traci cierpliwość.
— Ja już idę. I tak miałam pójść do dziecka o pierwszej. — Patrzy na Marco. — Ale ty możesz zostać tak długo, jak masz ochotę — dodaje ze ściśniętym gardłem.
Marco posyła jej ostre spojrzenie. Jego oczy lśnią. Nagle Anne przychodzi na myśl, że mąż wcale nie jest mocno pijany, za to jej samej strasznie kręci się w głowie. Będą się teraz kłócić? Przy sąsiadach? Naprawdę? Anne zaczyna się rozglądać za torebką i łapie elektroniczną nianię, ale przypomina sobie, że urządzenie podłączone jest do gniazdka elektrycznego w ścianie. Pochyla się więc, żeby wyciągnąć wtyczkę, świadoma, że wszyscy przy stole w ciszy będą teraz patrzeć na jej tłusty tyłek. A niech sobie patrzą. Czuje, że zaraz powiedzą jej coś przykrego, bo przecież w gruncie rzeczy rozbija imprezę. Pod powiekami zaczynają palić ją łzy i siłą woli odpycha je od siebie. Nie chce wybuchnąć płaczem przy wszystkich. Cynthia i Graham nie wiedzą o jej depresji po porodzie. Nie zrozumieliby. Anne i Marco nikomu o tym nie powiedzieli, z wyjątkiem matki Anne. Tak, Anne niedawno przyznała się jej do depresji. Ale matka też nikomu nic nie powie, nawet ojcu. Anne nie chce, żeby ktokolwiek jeszcze się o tym dowiedział, i podejrzewa, że Marco również tego nie chce, chociaż nigdy wprost jej tego nie wyznał. Jednak udawanie przez cały czas jest wyczerpujące.
Odwrócona tyłem słyszy, jak Marco, najwyraźniej zmieniwszy zdanie, mówi:
— Masz rację. Jest późno. Powinniśmy już iść.
Słyszy też, jak jej mąż energicznie odstawia kieliszek na stół, bo dobiega jej uszu plusk wina.
Anne się odwraca, wierzchem dłoni odgarnia zbyt długie włosy z czoła. Musi je wkrótce ściąć. Przywołuje na usta sztuczny uśmiech i odzywa się:
— Następnym razem my was ugościmy.
A w myślach dodaje: Możecie przyjść do naszego domu, gdzie mieszka z nami malutkie dziecko, i mam nadzieję, że dziecko będzie przez całą noc płakać i popsuje zabawę. Na pewno zaproszę was, kiedy mojej córce zaczną rosnąć ząbki.
Teraz już bardzo szybko opuszczają dom sąsiadów. Nie muszą zbierać zabawek dziecka, tylko swoje rzeczy. Anne zabiera torebkę i elektryczną nianię, którą wsuwa do środka. Oboje żegnają się pośpiesznie z gospodarzami. Cynthia zdaje się rozczarowana ich nagłym wyjściem, Graham zachowuje się neutralnie i odprowadza gości do ogromnych drzwi frontowych, a potem jeszcze na schody. Anne chwyta za rzeźbioną poręcz, żeby utrzymać równowagę. Jeszcze tylko kilka kroków chodnikiem i małżeństwo stanie przed własnym domem, z podobną rzeźbioną poręczą przy schodach i równie imponującymi drzwiami. Anne w milczeniu idzie dwa kroki przed Marco. Nie ma ochoty rozmawiać z nim przez resztę wieczoru. Wchodzi na schody i po chwili staje przed drzwiami jak wryta.
— Co? — pyta Marco; zbliża się do niej, głos ma nagle bardzo zduszony.
Anne patrzy na drzwi wejściowe. Są uchylone mniej więcej na dziesięć centymetrów.
— Przecież pamiętam, że zamykałam je na klucz — mówi Anne drżącym głosem.
Marco odpowiada jej bez przekonania:
— Może jednak o tym zapomniałaś? Dużo dzisiaj wypiłaś.
Lecz Anne go nie słucha. Za sekundę jest już w domu i biegnie przez hol do pokoju Cory. Marco za nią.
Kiedy wpada do dziecięcego pokoju i widzi puste łóżeczko, zaczyna krzyczeć.
Anne czuje przenikliwy krzyk w swojej głowie, własny krzyk odbijający się od wszystkich ścian — jest wszędzie. Nagle milknie i stoi przed pustym dziecięcym łóżeczkiem, zesztywniała, z ręką przy ustach. Marco szuka na ścianie włącznika światła. Po chwili oboje wpatrują się w łóżeczko, w którym powinno leżeć ich dziecko. Niemożliwe, to nieprawdopodobne, że dziewczynki tutaj nie ma. To niemożliwe, żeby Cora zdołała sama wydostać się z łóżeczka. Ma przecież zaledwie sześć miesięcy.
— Zadzwoń na policję — szepcze Anne, a potem wymiotuje; gdy się pochyla, wymiociny pomiędzy jej palcami przepływają na podłogę z lśniącego, twardego drewna.
Pokój dziecięcy o ścianach w pastelowo żółtym kolorze, z małymi barankami narysowanymi w kilku miejscach, natychmiast wypełnia się odorem żółci i panicznego strachu.
Marco się nie rusza, chociaż Anne spogląda na niego wyczekująco. Jest sparaliżowany, w szoku, wpatruje się w puste łóżeczko, jakby wciąż w to nie wierzył. Anne widzi w jego oczach strach i poczucie winy i zaczyna płakać — wydaje z siebie straszliwe zawodzenie, przypominające odgłosy zranionego zwierzęcia.
Marco wciąż się nie rusza. Anne sztywno przechodzi przez hol do sypialni małżeńskiej, chwyta za słuchawkę telefonu i wystukuje numer 911. Jej ręce drżą, rozmazują resztki wymiocin po całym telefonie. Marco wychodzi z dziecięcego pokoju. Anne słyszy go, jak pośpiesznie wbiega po schodach na piętro, gdy ona wciąż spogląda przez cały hol na puste łóżeczko. Marco sprawdza łazienkę, położoną u szczytu schodów, później zbiega znów do holu i przechodzi obok Anne do sypialni gościnnej, a potem jeszcze do ostatniego pomieszczenia na parterze — pokoju, w którym urządził swój gabinet. Anne przychodzi do głowy logiczna myśl, że szukanie akurat tam nie ma sensu; jej umysł podzielił się teraz jakby na dwie części i jedna z nich funkcjonuje całkiem sprawnie. Przecież ich dziecko nie mogło samo pójść do łazienki, do gościnnej sypialni albo do gabinetu.
Ktoś je stąd zabrał.
Usłyszawszy w słuchawce głos dyżurnego, Anne krzyczy:
— Ktoś porwał nasze dziecko!
Z trudem uspokaja się na tyle, żeby odpowiedzieć na kilka pytań policjanta.
— Wszystko już rozumiem, proszę pani. Niech pani spróbuje zachować spokój. Policja już jest w drodze — zapewnia ją.
Anne odkłada słuchawkę. Całej jej ciało drży. Czuje, że znów będzie wymiotować. Zaczyna się zastanawiać, jak to wszystko będzie wyglądać. Ona i mąż zostawili niemowlę samo w domu. Czy to jest niezgodne z prawem? Na pewno tak. Jak się z tego wytłumaczą?
Marco staje w drzwiach sypialni. Jest blady jak trup.
— To twoja wina! — krzyczy Anne z szeroko otwartymi oczyma, po czym wybiega do holu, odpychając męża na bok. Wbiega do łazienki na piętrze i znowu wymiotuje, tym razem do zlewu. Następnie zmywa wymiociny z drżących rąk i myje usta. Jak przez mgłę widzi swoje odbicie w lustrze. Marco stoi za nią. Ich spojrzenia się spotykają.
— Przepraszam — mówi Marco. — Strasznie cię przepraszam. To moja wina.
Jest mu przykro, rzeczywiście. Anne unosi rękę i uderza go pięścią w twarz, widzianą w lustrze. Szkło pęka, a ona kompletnie się załamuje i głośno płacze. Marco próbuje objąć ją ramionami, lecz ona odpycha go i zbiega na dół. Jej dłoń krwawi, krwawy ślad pozostaje na poręczy schodów.
Aura nierzeczywistości przenika wszystkie kolejne wydarzenia. Wygodny, komfortowy dom Anne i Marco nagle staje się sceną przestępstwa.
Anne siedzi na kanapie w salonie. Ktoś narzucił jej na ramiona koc, ale ona mimo wszystko wciąż drży. Jest w szoku. Na ulicy przed domem stoją samochody policyjne, ich czerwone koguty błyskają pulsującym światłem, które przenika przez okno i tworzy nierealne kształty na bladych ścianach. Anne siedzi nieruchomo i wpatruje się w ścianę przed sobą; zachowuje się, jakby była zahipnotyzowana.
Marco łamiącym się głosem pośpiesznie opisał policjantom dziecko — dziewczynka, sześć miesięcy, blondynka, niebieskie oczy, mniej więcej siedem kilogramów, z założoną jednorazową pieluszką, ubrana w prosty bladoróżowy śpioszek. Z łóżeczka zniknął również lekki dziecięcy kocyk w białym kolorze.
W domu aż roi się od umundurowanych funkcjonariuszy policji. Rozchodzą się we wszystkie strony i zaczynają metodycznie, skrupulatnie przeszukiwać cały dom. Kilku z nich ma na rękach lateksowe rękawiczki. Noszą zestawy do zabezpieczania dowodów. Szybkie, szaleńcze poszukiwania, przeprowadzone przez Anne i Marco w ciągu kilku minut przed zjawieniem się policji, niczego nie dały. Zespół techników pracuje powoli. Oczywiście nie szukają Cory, szukają dowodów, śladów. Dziewczynki już dawno tu nie ma.
Marco siedzi na sofie obok Anne i wreszcie ją obejmuje, przyciska mocno do siebie. Chciałaby go odepchnąć, jednak tego nie robi. Pozwala, żeby jego dłonie na niej pozostały. Jak wyglądaliby w oczach policjantów, gdyby teraz ostentacyjnie go unikała? Czuje alkohol w jego oddechu.
Teraz Anne obwinia tylko siebie. Tak, to jest jej wina. Chciałaby obwinić Marco o zniknięcie dziecka, ale to przecież ona dobrowolnie zgodziła się, żeby córeczka została sama w domu. Mogła przecież zostać z Corą. Nie, mogła wziąć ją ze sobą do sąsiadów, do diabła z Cynthią. Wątpliwe, czy Cynthia wyrzuciłaby ich z dzieckiem i zrezygnowała z imprezy dla Grahama. Oczywiście, teraz już jest za późno na takie rozważania.
Osądzą ich policjanci i wszyscy inni. Dostaną za swoje, za to, że zostawili w pustym domu sześciomiesięczne niemowlę. Anne prawdopodobnie bardzo surowo osądziłaby każdą inną parę, której przydarzyłaby się podobna historia. Wie, jak łatwo jest oceniać innych ludzi, jak łatwo krytykować cudze błędy w opiece nad dziećmi, jak skore są do tego inne matki. Myśli o grupie, do której należy: spotykają się razem ze swoimi niemowlętami raz w tygodniu w domu którejś z nich i plotkują przy kawie. Co te kobiety teraz o niej powiedzą?
W domu pojawił się ktoś nowy — bardzo spokojny mężczyzna w dobrze skrojonym ciemnym garniturze. Umundurowani policjanci traktują go z dużym poważaniem. Anne podnosi głowę, napotyka spojrzenie jego przenikliwych niebieskich oczu i zastanawia się, kto to jest.
Mężczyzna podchodzi do sofy, po czym siada przed Anne i Marco na jednym z krzeseł. Przedstawia się jako detektyw Rasbach. Następnie się pochyla.
— Powiedzcie mi, co się tutaj stało.
Anne natychmiast zapomina nazwisko policjanta, a właściwie w ogóle go nie rejestruje. Zapamiętuje jedynie słowo „detektyw”. Spogląda na niego ośmielona spokojną inteligencją, która bije z jego oczu. Tak, on im pomoże. Pomoże odzyskać Corę. Anne próbuje myśleć trzeźwo, ale nie potrafi. Z niepokoju odchodzi od zmysłów i jednocześnie jest zupełnie otępiała. Po prostu patrzy detektywowi w oczy i pozwala, żeby mówił Marco.
— Byliśmy w domu obok — zaczyna Marco, nawet nie kryjąc zdenerwowania. — U sąsiadów. — Nagle milknie.
— Tak? — zachęca go detektyw.
Marco milczy.
— Gdzie było wtedy dziecko? — pyta detektyw.
Marco nie odpowiada. Nie chce tego powiedzieć.
Anne koncentruje się i mówi za niego, a po jej twarzy spływają łzy.
— Zostawiliśmy Corę tutaj, w łóżeczku. Ale mieliśmy u sąsiadów włączoną elektroniczną nianię. — Patrzy na policjanta, spodziewając się reakcji: „Co za okropni rodzice”. Jednak on nie zdradza swoich myśli. — Mieliśmy ze sobą elektroniczną nianię i poza tym wciąż chodziliśmy do dziecka. Co pół godziny. — Anne spogląda na Marco. — Nie przyszłoby nam do głowy… — Nie może dokończyć.
Jej dłoń wędruje do ust, palcami przyciska wargi.
— Kiedy byliście u dziecka po raz ostatni? — pyta detektyw i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjmuje mały notes.
— Poszłam do niej o północy — odpowiada Anne. — Pamiętam dokładną godzinę. Chodziliśmy do niej co trzydzieści minut, a wtedy była moja kolej. Wszystko było w porządku. Cora słodko spała.
— A ja sprawdziłem ją potem o wpół do pierwszej — mówi Marco.
— Jesteście państwo absolutnie pewni, że chodziliście do dziecka właśnie o tych godzinach? — pyta detektyw. Marco wpatruje się w swoje buty, ale kiwa potakująco głową. — I pańska wizyta była ostatnią przed wspólnym powrotem do domu?
— Tak — odpowiada Marco i podnosi wzrok na detektywa. Nerwowo przeczesuje palcami ciemne włosy. — Poszedłem do niej o dwunastej trzydzieści. Była moja kolej. Trzymaliśmy się ustalonego planu.
Anne potakuje.
— Ile alkoholu wypił pan u sąsiadów? — pyta detektyw.
Marco się czerwieni.
— To było niewielkie przyjęcie urodzinowe, taka kolacja tylko dla sąsiadów. Trochę wypiłem — przyznaje.
Detektyw patrzy na Anne.
— Pani Conti, a pani coś piła?
Jej twarz się czerwieni. Matki karmiące w ogóle nie powinny pić. Chciałaby skłamać.
— Wypiłam do kolacji trochę wina. Nie wiem, ile dokładnie. To była lekko zakrapiana kolacja w gronie przyjaciół — odpowiada.
Zastanawia się, na jak bardzo pijaną wygląda i co ten detektyw może sobie o niej myśleć? Odnosi wrażenie, że mężczyzna bez trudu czyta w jej myślach. Przypomina sobie, że w pokoju dziecięcym pozostały jej wymiociny. Czy policjant potrafi wyczuć od niej alkohol tak, jak ona wyczuwa go u Marco? Przypomina sobie rozbite lustro w łazience, wciąż ma zakrwawioną rękę, teraz owiniętą prowizorycznie kuchenną ściereczką. Wstydzi się tego, jak oboje z Marco wyglądają w oczach detektywa — są parą pijanych rodziców, którzy zostawili na noc bez opieki sześciomiesięczną córkę. Zastanawia się, czy zostaną o coś oskarżeni.
— A jakie ma to znaczenie? — Marco pyta detektywa.
— To może wpłynąć na wiarygodność waszych wyjaśnień — odpowiada spokojnie policjant. Nie ocenia ich. Po prostu stwierdza oczywiste fakty. — O której wyszliście państwo z przyjęcia? — pyta.
— Była prawie pierwsza trzydzieści — odpowiada Anne. — Kontrolowałam czas na telefonie komórkowym. Chciałam już iść… powinnam była sprawdzić, co się dzieje u Cory o pierwszej, to była moja kolej, ale spodziewałam się, że wyjdziemy od sąsiadów w każdej chwili, ponaglałam Marco.
Czuje swoją winę, jej ciężar jest prawie nie do zniesienia. Gdyby poszła do córki o godzinie pierwszej, tak jak wcześniej ustalili z Marco, może teraz dziewczynka byłaby tutaj z nimi. Ale było przecież tyle innych możliwości, żeby zapobiec temu, co się stało.
— Na numer 911 zatelefonowała pani o pierwszej dwadzieścia siedem — stwierdza detektyw.
— Drzwi frontowe były otwarte — mówi Anne; właśnie sobie przypomniała.
— Drzwi frontowe były otwarte? — powtarza detektyw jak echo.
— Tak, otwarte na jakieś dziesięć centymetrów. A jestem pewna, że je zamknęłam na klucz, kiedy kontrolowałam Corę o północy.
— Jak bardzo jest pani tego pewna?
Anne zastanawia się na tym. Pewna? Kiedy zobaczyła otwarte drzwi, nie miała wątpliwości, że je wcześniej zamknęła na klucz. Ale teraz, po tym, co się wydarzyło, czy może być pewna czegokolwiek? Spogląda na męża.
— Jesteś pewien, że nie zostawiłeś drzwi otwartych?
— Jestem pewien — odpowiada Marco szorstko. — Bo ja tych drzwi nie używałem. Kiedy chodziłem do Cory, zawsze korzystałem z tylnego wejścia, pamiętasz?
— Wchodził pan przez tylne drzwi? — upewnia się detektyw.
— Być może nie zamykałem ich kluczem za każdym razem — przyznaje Marco i chowa twarz w dłoniach.
Detektyw Rasbach uważnie obserwuje parę rodziców. Zaginęło ich dziecko. Ktoś zabrał je z łóżeczka. Jeśli wierzyć słowom Marco i Anne Contich, miało to miejsce mniej więcej pomiędzy godziną 0.30 a 1.27. Nieznany porywacz — lub porywacze — wszedł do domu, kiedy rodzice byli na przyjęciu u sąsiadów. Drzwi frontowe były lekko uchylone. Ojciec być może nie zamykał na klucz tylnych drzwi; w rzeczy samej, kiedy do domu przyjechała policja, były zamknięte, ale nie na klucz. Matka bez wątpienia rozpacza. Ojciec też wygląda na wstrząśniętego. Ale coś tutaj nie gra. Rasbach zastanawia się, co ta para przed nim ukrywa.
Dyskretnie macha do niego detektyw Jennings.
— Przepraszam — mówi Rasbach do rodziców i na moment zostawia ich samych. — O co chodzi? — pyta po chwili drugiego detektywa.
Jenning trzyma w dłoni małą fiolkę z tabletkami.
— Znaleźliśmy to w łazience — odpowiada.
Rasbach odbiera od niego małą plastikową fiolkę i czyta z naklejki: ANNE CONTI, SERTRALINE, 50 MG. Sertraline. Silny środek antydepresyjny.
— Lustro w łazience na górze jest rozbite — mówi Jennings.
Rasbach kiwa głową. Jeszcze nie był na piętrze.
— Nic więcej?
Jennings kręci przecząco głową.
— Jak dotąd nic. Dom wygląda na czysty. Oprócz dziecka niczego stąd nie zabrano. Za kilka godzin będziemy mieli trochę więcej informacji od techników.
— Rozumiem — mówi Rasbach i oddaje fiolkę Jenningsowi.
Wraca do pary siedzącej na sofie i kontynuuje rozmowę. Spogląda na mężczyznę.
— Marco… mogę tak się do pana zwracać? Marco, co pan zrobił, kiedy skontrolował pan dziecko o dwunastej trzydzieści?
— Wróciłem na imprezę — odpowiada Marco. — Wypaliłem papierosa w ogrodzie sąsiadów.
— Był pan sam, paląc tego papierosa?
— Nie. Wyszła ze mną Cynthia. — Marco się czerwieni, co nie uchodzi uwagi Rasbacha. — To ta sąsiadka, która zaprosiła nas na kolację.
Rasbach kieruje teraz uwagę na żonę Marco. Jest atrakcyjną kobietą, ma ładne rysy twarzy i lśniące brązowe włosy, ale teraz, załamana, wygląda bezbarwnie, byle jak.
— Pali pani papierosy? — pyta ją.
— Nie. Nie palę. Ale pali Cynthia — odpowiada Anne. — Ja w tym czasie siedziałam przy stole w salonie, z Grahamem, jej mężem. Graham nienawidzi dymu papierosowego, a ponieważ to były jego urodziny, pomyślałam, że byłoby niegrzecznie, gdybym zostawiła go samego. — Nagle, właściwie bez zastanowienia, dodaje: — Cynthia przez cały wieczór flirtowała z Marco i trochę Grahamowi współczułam.
— Rozumiem — mówi Rasbach. Uważnie przygląda się mężowi, który sprawia wrażenie przybitego. Jest też niewątpliwie zdenerwowany i z pewnością ma poczucie winy. Rasbach zwraca się do niego: — A więc krótko po dwunastej trzydzieści stał pan w ogrodzie sąsiadów i palił papierosa. Orientuje się pan, jak długo to trwało?
Marco bezradnie potrząsa głową.
— Pewnie jakieś piętnaście minut.
— Czy widział pan coś albo słyszał?
— Co pan ma na myśli?
Wydaje się, że mężczyzna cały czas jest w szoku. Jąka się i chwilami lekko bełkocze. Rasbach zastanawia się, ile wypił alkoholu; zapewne dużo. Wyjaśnia mu:
— Ktoś prawdopodobnie porwał pana dziecko między godziną dwunastą trzydzieści a pierwszą dwadzieścia siedem. Przez kilka minut stał pan w ogrodzie sąsiadów, krótko po dwunastej trzydzieści. — Obserwuje go, czeka, aż wreszcie zrozumie sugestię. — Według mnie raczej mało prawdopodobne jest, żeby ktoś wyniósł z domu dziecko przez drzwi frontowe w środku nocy.
— Ale te frontowe drzwi były otwarte — mówi Anne.
— Niczego nie widziałem — odzywa się Marco.
— Po tej stronie ulicy za domami biegnie szeroka aleja — stwierdza detektyw Rasbach. Marco kiwa głową. — Zauważył pan tam może kogoś o tej późnej porze? Słyszał pan coś? Może jakiś samochód?
— Chy… chyba nie — odpowiada Marco. — Przykro mi, ale niczego nie widziałem ani nie słyszałem. — Znów zakrywa twarz dłońmi. — Nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje dookoła.
Detektyw Rasbach zdążył szybko obejrzeć okolicę, zanim wszedł do domu, by przesłuchać rodziców porwanego dziecka. Wydaje się nieprawdopodobne — ale nie niemożliwe — aby obcy człowiek zdecydował się wynieść z domu śpiące dziecko frontowymi drzwiami akurat na tę ulicę. Ryzyko, że zostanie przez kogoś zauważony, było zbyt duże. Domy stoją tutaj w równym rzędzie, jeden przy drugim, bardzo blisko chodnika. Ulica jest dobrze oświetlona, chodzi nią mnóstwo ludzi, często jeżdżą samochody, nawet późno w nocy. Sprawa z otwartymi drzwiami jest więc dziwna; być może ktoś chciał skierować policję na fałszywy trop? Technicy właśnie sprawdzają klamkę, szukając odcisków palców, Rasbach jednak jest więcej niż pewien, że nic szczególnego nie znajdą.
Rozwiązania należy szukać raczej na tyłach domu. Większość budynków, także ten należący do Contich, dysponuje garażami, których drzwi otwierają się na biegnącą za nimi aleję. Ogrody albo podwórza są długie i wąskie, ogrodzone płotami, większość z nich — także ogród Contich — jest dobrze utrzymana, rośnie w nich mnóstwo drzew, krzewów i kwiatów. Jest tam dość ciemno, do ogrodów nie dociera światło z ulicy, a dzisiejsza noc, chociaż bardzo gorąca, jest mroczna, bezksiężycowa. Ktokolwiek zabrał dziecko, jeśli wyszedł z domu Contich przez tylne drzwi, musiał przejść przez ogród prosto do garażu, a potem wyjść z niego na tyły posesji. Zagrożenie, że ktoś zobaczy porywacza z dzieckiem wsiadającego do samochodu, było tu o wiele mniejsze, niż gdyby porywacz wychodził z domu przez frontowe drzwi prosto na ulicę.
Dom, ogród i garaż ludzie Rasbacha sprawdzili już dokładnie. Do tej pory nie natrafili na żaden ślad zaginionego dziecka. Garaż Contich był pusty, a jego drzwi szeroko otwarte na aleję. Możliwe było, że nawet gdyby któryś z sąsiadów siedział w nocy na werandzie, niczego by nie zauważył. Ale należało to sprawdzić. W każdym razie po rozmowie z Marco Rasbach mógł zawęzić przedział czasu, w którym doszło do porwania. Musiało się to odbyć między 0.45 a 1.27 nad ranem.
— Zdaje pan sobie sprawę, Marco, że czujnik ruchu nad tylnymi drzwiami domu nie działa? — pyta.
— Co? — Mężczyzna jest zaskoczony.
— Macie państwo zainstalowany nad tylnymi drzwiami czujnik ruchu, światło, które powinno się włączać, kiedy ktoś podchodzi do drzwi od zewnątrz. Wie pan, że to światło nie działa?
— Nie — szepcze żona.
Mąż energicznie potrząsa głową.
— Nie… przecież to działało, kiedy przychodziłem do Cory. Co się stało?
— Ktoś poluzował żarówkę. — Detektyw uważnie obserwuje oboje rodziców. Po chwili dodaje: — To skłania mnie do przypuszczenia, że dziecko zostało wyniesione z domu właśnie przez tylne drzwi i przez garaż dostarczone do samochodu, który stał w alei za domem.
Czeka na ich reakcję, jednak ani mąż, ani żona nic nie mówią. Zauważa, że żona ciągle drży.
— Gdzie jest wasz samochód? — pyta Rasbach i pochyla się ku małżeństwu.
— Nasz samochód? — Anne powtarza te słowa jak echo.
Rasbach czeka na ich odpowiedź.
Odpowiada mu kobieta:
— Stoi na ulicy.
— Trzymacie samochód na ulicy, mając na tyłach domu garaż?
— Wszyscy tak robią — mówi Anne. — To jest łatwiejsze od jeżdżenia tą ciemną aleją, szczególnie zimą. Większość ludzi wykupiła abonament parkingowy i trzyma samochody przed domami.
— Rozumiem. — Rasbach kiwa głową.
— Ale o co chodzi? — pyta żona. — Jakie to ma znaczenie?
Rasbach jej wyjaśnia:
— Prawdopodobnie dzięki temu porywacz miał ułatwioną robotę. Skoro garaż był pusty, a jego drzwi otwarte, każdy mógł wjechać do niego chociażby tyłem i niepostrzeżenie wsadzić dziecko do samochodu, który czekałby niewidoczny dla nikogo. Na pewno zadanie byłoby trudniejsze… i z pewnością bardziej ryzykowne… gdyby w garażu stał już samochód właścicieli. Porywacz ryzykowałby wtedy, że uciekając, zostanie razem z dzieckiem dostrzeżony w alei.
Rasbach zauważa, że mąż zrobił się jeszcze bledszy, chociaż nie wydawało się to już możliwe. Jego okropna bladość bije w oczy.
— Mamy nadzieję, że zidentyfikujemy w garażu odciski butów i opon — dodaje.
— Mówi pan o tym wszystkim, jakby ktoś dokładnie zaplanował porwanie — odzywa się żona.
— A uważa pani, że było inaczej?
— Ja… sama nie wiem. Tak sobie myślę, że Corę zabrano, ponieważ została sama w domu i złoczyńca po prostu skorzystał z okazji. To mniej więcej taka sytuacja, jakby ktoś porwał mi dziecko w parku, kiedy przez chwilę nie zwracam na nie uwagi.
Rasbach kiwa głową, jakby próbował zrozumieć jej punkt widzenia.
— Rzeczywiście, tak też mogło być — mówi. — Owszem, zdarza się, że matka zostawia na chwilę bawiące się dziecko, żeby kupić w budce lody. I dziecko zostaje porwane, kiedy matka stoi odwrócona do niego plecami. — Milknie na chwilę. — Ale chyba zdaje sobie pani sprawę, że okoliczności tego porwania są zupełnie inne?
Anne spogląda na niego tępo. Rasbach musi pamiętać, że kobieta prawdopodobnie jest jeszcze w szoku. Jednak z takimi sytuacjami ma do czynienia bardzo często; to jego praca. Musi myśleć analitycznie, ani na moment nie może poddawać się sentymentom. Nie może sobie na nie pozwolić, jeżeli ma być skuteczny. Tylko wtedy znajdzie to dziecko, żywe albo martwe, tylko wtedy dowie się, kto je porwał.
Odzywa się do matki zdawkowym tonem:
— Różnica polega na tym, że osobnik, który porwał dziecko, prawdopodobnie wiedział, że ono jest samo w domu.
Rodzice spoglądają po sobie.
— Ale przecież nikt nie wiedział, że tak właśnie jest — szepcze matka.
— Oczywiście — dodaje Rasbach — możliwe, że córka zostałaby porwana nawet wtedy, gdybyście państwo spokojnie spali w swojej sypialni. Ale to jest tylko przypuszczenie.
Rodzice chcieliby wierzyć, że dziecko nie zniknęło z ich winy, że to nie dlatego zabrano im córkę, bo zostawili ją bez opieki w pustym domu. Że do porwania nieuchronnie doszłoby także w jakichś innych okolicznościach.
— Drzwi od garażu zawsze są szeroko otwarte? — pyta Rasbach.
— Czasami — odpowiada mąż.
— Nie zamykacie drzwi garażowych nawet na noc? Chociażby po to, żeby utrudnić ewentualne kradzieże?
— Nie trzymamy tam nic cennego — mówi mąż. — Jeśli samochód jest w środku, zazwyczaj zamykamy garaż na klucz, owszem, ale poza samochodem właściwie niczego tam nie mamy. Wszystkie narzędzia przechowuję w piwnicy. To spokojna, całkiem sympatyczna okolica, jednak drobne włamania do garaży są i tak dość częste, więc zamykanie ich na klucz czy byle jaką kłódkę nie ma właściwie większego sensu.
Rasbach kiwa głową, a potem rzuca kolejne pytanie:
— Jakiej marki jest wasz samochód?
— Audi — odpowiada Marco. — Dlaczego?
— Chciałbym go obejrzeć. Mogę dostać kluczyki?
Marco i Anne spoglądają na siebie z pewnym zakłopotaniem. Nie wiedzą, do czego zmierza policjant. W końcu Marco wstaje, podchodzi do stolika przy drzwiach wejściowych i bierze z porcelanowej miseczki pęk kluczy. W milczeniu podaje go detektywowi i siada z powrotem na sofie.
— Dziękuję — mówi Rasbach. Następnie po raz kolejny pochyla się ku małżonkom i odzywa się, przeciągając sylaby: — Dowiemy się, kto to zrobił.
Spoglądają na niego oboje, patrzą mu w oczy. Matka ma twarz opuchniętą od płaczu, oczy ojca są obrzmiałe i przekrwione — efekt stresu i nadmiaru alkoholu — a twarz ziemisto blada.
Rasbach daje znak Jenningsowi i obaj wychodzą z domu, żeby obejrzeć audi. Rodzice porwanej dziewczynki pozostają na sofie i w milczeniu patrzą za policjantami.
Anne nie wie, co sądzić o detektywie. Ta sprawa z samochodem — jakby coś insynuował. Rozumie, że kiedy znika żona, pierwszym podejrzanym jest mąż, i prawdopodobnie vice versa. Ale kiedy zaginie dziecko, czy zazwyczaj rodzice są głównymi podejrzanymi? Na pewno nie. Kto krzywdziłby własne dziecko? Poza tym oboje mają mocne alibi. Na pewno potwierdzą je Cynthia i Graham. Przecież nie ma żadnej możliwości, aby to oni porwali i ukryli gdzieś własną córkę. Dlaczego mieliby tak robić?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki