Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Danuta Rossman (z d. Zdanowicz) urodziła się w 1922 roku i wychowała w środowisku warszawskiej inteligencji. Jej młodzieńcze lata przypadły na okres wojny. Była harcerką i nieocenioną łączniczką Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”, ale przede wszystkim pełną życia dziewczyną. Największą radość czerpała ze spotkań z przyjaciółmi z liceum Batorego i gimnazjum Królowej Jadwigi. To byli bohaterowie Kamieni na szaniec. Uwielbiała tańczyć i śpiewać. Choć powodzenie miała ogromne, to nade wszystko ceniła przyjaźń.
W czasie wojny brała udział w licznych akcjach zbrojnych, walczyła w Powstaniu Warszawskim, a po jego zakończeniu przebywała w obozach jenieckich na terenie Niemiec. Po wojnie wraz z mężem, Janem Rossmanem, kontynuowali pracę nad rozwojem działalności harcerstwa w Polsce i za granicą, mając na niego kluczowy wpływ.
Danuta Rossman była kobietą o silnym charakterze. Pomimo trudnych doświadczeń, nigdy nie narzekała na swój los. Nie lubiła bezczynności, wolała działać, podejmując wielowymiarową walkę nie tylko z okupantem, ale przede wszystkim walkę wewnętrzną, duchową, o siebie i o drugiego Człowieka.
Łączniczka "Zośki" to ważny głos w sprawie udziału kobiet w walce w czasie wojny. Bohaterka wspomnień jest dowodem na to, że rola kobiet była nieoceniona i nie ograniczała się jedynie do pomocy, wsparcia i łączności.
Książka Doroty Majewskiej i Aleksandry Prykowskiej to autoryzowany zapis życia Danuty Rossman wzbogacony o dotąd niepublikowane dokumenty i fotografie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Redakcja
Katarzyna Głowińska/Lingventa
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Korekta
Renata Kuk, Barbara Milanowska/Lingventa
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Wybór zdjęć
Aleksandra Prykowska, Dorota Majewska i Barbara Czechowska
Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Danuty Rossman, Haliny Sapalskiej, Aleksandry Prykowskiej, Izabeli Lewkowicz, Marka Zielińskiego oraz ze zbiorów: Archiwum Akt Nowych, Muzeum Harcerstwa w Warszawie, Muzeum Powstania Warszawskiego, Narodowego Archiwum Cyfrowego
Zdjęcie na okładce: Danuta Rossman (z d. Zdanowicz) – ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the text by Dorota Majewska and Aleksandra Prykowska
ISBN 978-83-287-1952-1
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Książkę tę dedykuję moim dzieciom
– Dominice Majewskiej-Smith i Adamowi Różyckiemu.
Dorota Majewska
Książkę tę dedykuję moim rodzicom
– Magdalenie i Jarosławowi Prykowskim.
Aleksandra Prykowska
Po napisaniu książki „Zośka” moja wielka miłość. Wspomnienia Hali Glińskiej czułyśmy niedosyt wspomnień jej przyjaciółki Danuty Zdanowicz-Rossman. Poznały się w gimnazjum im. Królowej Jadwigi i połączyła je wieloletnia przyjaźń. Obie walczyły w okresie okupacji niemieckiej i w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, po latach rozłąki, odnalazły się w Warszawie. Ich relacja odżyła.
Danuta bardzo pomogła nam w ukończeniu książki o Hali Glińskiej. Na jej premierze, która odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego, siedziała w pierwszym rzędzie, na honorowym miejscu. Była bardzo przejęta, że pamięć o jej zmarłej przyjaciółce została uwieczniona. Decyzja o spisaniu losów Danuty Zdanowicz-Rossman zapadła nieco później. Bohaterka wspomnień zgodziła się opowiedzieć nawet o bardzo osobistych sprawach. Nie była pruderyjna.
Do jej opowieści dołączyłyśmy wypowiedzi jeszcze innych osób, które znała. Choć opinie na temat konieczności wybuchu Powstania budzą kontrowersje, to jego uczestnicy w tej kwestii nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Bunt, który narastał przez ciężkie lata okupacji, musiał się wreszcie urzeczywistnić. Do walki o wolny kraj, o wolną Warszawę stawali nawet nieletni. Oddawali swoje życie za darmo. Ogromną, niezapomnianą w niej rolę odegrali harcerze. Danuta wspominała słowa męża, który jak ona pozostał harcerzem do końca: „ale to już tak dziwnie jest, że jak wiatr historii wieje, to harcerze są na ulicy”.
Łączniczka „Zośki” jest pierwszą pozycją literacką poświęconą życiu wybitnej postaci – łączniczki Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”. Danuta Zdanowicz-Rossman urodziła się 2 września 1922 r. i wychowała w środowisku inteligencji warszawskiej. Jest przedstawicielką pokolenia międzywojnia. Należała do harcerstwa, działała w konspiracji, brała udział w akcjach małego sabotażu, akcjach zbrojnych i walczyła w Powstaniu Warszawskim, a po jego zakończeniu przebywała w obozach jenieckich na terenie Niemiec. Po wojnie wraz ze swoim mężem Janem Rossmanem kontynuowali pracę nad rozwojem działalności harcerstwa w Polsce i za granicą, mając na niego kluczowy wpływ.
Danuta Zdanowicz-Rossman była kobietą nietuzinkową. Pomimo trudnych doświadczeń, okoliczności wojny, w których przyszło jej żyć, nigdy nie narzekała. Nie miała też skłonności do załamywania się. Nie lubiła bezczynności. Jej mężem był Jan Rossman, również powstaniec warszawski, a po wojnie inżynier odpowiedzialny za budowę Trasy W-Z i metra w stolicy. Cenił swoją żonę, podkreślając, że „była inna od wszystkich kobiet, bo nigdy nie narzekała”. Wolała wspierać mężczyzn, gdyż najbardziej fascynowały ją ich zadania. Uważała, że są ciekawsze niż te, które stawiała przed nią jej drużynowa. W Powstaniu Warszawskim była łączniczką i adiutantką. Została dwukrotnie ranna. Do końca życia działała społecznie, nie przynależąc do żadnej organizacji. Sama o sobie mówiła: „Wszędzie, gdzie mogę, opowiadam o czynach chłopców” – chłopców z Kamieni na szaniec. Uczestniczyła we wszelkich obchodach rocznicowych związanych z okresem II wojny światowej. Często gościła w instytucjach państwowych, muzeach i szkołach. Uwielbiała spotkania z młodymi ludźmi. Zapraszała do swojego domu młodzież, przybliżając jej historię „Zośki”, „Alka” i „Rudego”. Była świadectwem przedwojennych wartości – pracy na rzecz kraju. Angażowała się w działania fundacji ratującej dom „Zośki” w Zalesiu Dolnym, w którym konspirowało dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego i spotykali się żołnierze Szarych Szeregów, a legendarny żołnierz tej formacji Tadeusz Zawadzki kończył swoje wspomnienia, stanowiące bazę do powstania Kamieni na szaniec. Rok przed śmiercią Danuta Zdanowicz-Rossman brała udział w wigilii Bożego Narodzenia w siedzibie Muzeum Powstania Warszawskiego, towarzysząc gen. Zbigniewowi Ściborowi-Rylskiemu „Motylowi”, prezesowi Związku Powstańców Warszawskich. W 2018 roku „Za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej” została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Powieść biograficzna o Danucie Zdanowicz-Rossman ukazuje znaną historię II wojny światowej na nowo, przedstawiając w niej udział kobiet. Bohaterka wspomnień jest dowodem na to, że rola kobiet w okresie walk była nieoceniona. Nie ograniczała się jedynie do pomocy, wsparcia i łączności, ale polegała także na uczestnictwie w walce. W raportach wojskowych bardzo rzadko, jeżeli w ogóle, odnotowywano działania dziewcząt i kobiet. Jednak akcje zbrojne bez ich udziału w większości nie mogłyby się odbyć. Dopiero w ostatnich latach zaczęto podkreślać znaczenie udziału kobiet w wojnie.
Łączniczka „Zośki” została napisana w oparciu o autoryzowane wspomnienia tytułowej bohaterki, która w tym celu udostępniła swoje prywatne archiwum.
Współpraca z dyrektorem Archiwum Akt Nowych panem Mariuszem Olczakiem zaowocowała uzupełnieniem książki o niepublikowane dotąd dokumenty i zdjęcia. Niepodważalną wartością Łączniczki „Zośki” są wypowiedzi wielu wybitnych postaci, m.in. Huberta Borysa, syna Adama Borysa „Pługa”, jednego z najbardziej zasłużonych dowódców polskich. Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego pan Jan Ołdakowski otoczył tę książkę opieką merytoryczną, umożliwiając uzyskanie korekty historycznej pani Katarzyny Utrackiej. Dzięki jej nieocenionej pomocy i wsparciu publikacja otrzymała patronat Muzeum Powstania Warszawskiego.
Danuta Zdanowicz w gronie przyjaciół w Olesinku koło Góry Kalwarii, od lewej: Alek Dawidowski, Basia Sapińska, Danka Zdanowicz i Hanka Pyżykowska, rok 1942. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman
Prawdziwy autorytet tworzy tylko osobisty przykład, prawdziwość czynów, odpowiedzialność, porządek, konsekwencja […]. Człowiek budzący zaufanie swą postawą, zachowaniem, spojrzeniem. Żyjący w prawdzie, której czyny są zawsze zgodne ze słowami.
Stefan Mirowski – Dzień Myśli Braterskiej
Dawno nie byłam w Sieczychach. Od śmierci Tadeusza może raz, a może dwa razy. Jako drużynowa pojechałam w to miejsce z moimi dziewczętami, żeby zobaczyły, gdzie poniósł śmierć mój dowódca Tadeusz Zawadzki „Zośka”. Jutro znowu, po latach, będę miała okazję oglądać wzgórze, za którym kryli się chłopcy z Szarych Szeregów, aby w odpowiednim momencie uderzyć na niemiecką strażnicę graniczną – Grenzschutz. Akcja w ramach operacji „Taśma”, perfekcyjnie przygotowana przez „Zośkę”, miała miejsce w nocy dwudziestego sierpnia 1943 roku. Ile to lat minęło? Aż siedemdziesiąt cztery? Wierzyć się nie chce. A ja wszystko pamiętam. Tym razem Tadeusz pełnił funkcję zastępcy dowódcy Andrzeja „Morro” i obserwatora. Do dziś nie rozumiem, dlaczego mój przyjaciel tak pochopnie ruszył do walki. Zabił go jeden strzał w pierś. Strażnica została zdobyta, ale Tadeusz nie powinien zginąć. Poniósł bezsensowną śmierć.
Pamiętam, jak z Janem Rossmanem, moim późniejszym mężem, i Stanisławem Broniewskim pojechaliśmy do Zalesia przekazać tę wiadomość ojcu Tadeusza i jego siostrze. Jako najbliższa przyjaciółka Hali Glińskiej musiałam ją o tym powiadomić. Dla nas wszystkich to był straszliwy cios. Straciliśmy przyjaciela. Chociaż śmierć zaglądała nam codziennie w oczy, to jednak nie dało się z nią tak po prostu pogodzić. Ginęli bliscy, ale Tadeusz, który nadzwyczaj ryzykował, wciąż uchodził z życiem. Przez to nabraliśmy irracjonalnego przeświadczenia, że jego to nie spotka. Po śmierci „Rudego” i „Alka” przechodził załamanie, ale w końcu się podniósł. Poczucie obowiązku i misji do spełnienia dało mu siłę do podejmowania kolejnych wyzwań. Zdołał jeszcze przeprowadzić wiele poważnych akcji zbrojnych zakończonych sukcesem. W tak młodym wieku okazał się niezwykle mężnym przywódcą. Nie mogłam uwierzyć, że już nigdy więcej nie wyda mi rozkazu. Bardzo go ceniłam. Z ufnością wykonywałam jego polecenia, wiedziałam, że są gruntownie przemyślane.
Nie mogę się doczekać spotkania z uczniami szkoły podstawowej w Sieczychach. Będę im opowiadać o moim dowódcy. Lubię spotkania z młodymi ludźmi. Ciekawe, o co mnie zapytają. Dla wielu z nich wyczyny moich przyjaciół są trudne do wyobrażenia. Głodni historii, którą znam od podszewki, słuchają z ogromnym zaciekawieniem, dając mi przy tym niesamowitą satysfakcję. Wtedy czuję, że żyję i nie mam tych 95 lat! Co roku jestem zapraszana na obchody akcji pod Arsenałem. A teraz jadę do Sieczych! To już jutro. Ola zabierze mnie z domu samochodem i wtedy pojedziemy po Dorotę.
***
Jakoś źle spałam tej nocy. Poczułam pragnienie, wstałam i poszłam do kuchni. Było piętnaście po trzeciej. Nie wiem, co się stało. Nie zdążyłam niczego się napić. Potknęłam się i upadłam na posadzkę. Leżałam tak bezradna, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Czułam ból w nodze. Całe życie stanęło mi przed oczami. Miałam brata Przemka i siostrę cioteczną Basię. Różnica wieku między nami była niewielka, bo tylko trzy lata. Jako ta starsza siostra czułam się za nich odpowiedzialna. Teraz sama potrzebuję pomocy. Nie mogę tak skończyć. Tak głupio. W kuchni. Myślę. Co robić? Wszelkie próby podniesienia się z ziemi spełzły na niczym. Już cała noga mnie boli. Nawet nie dam rady nią poruszyć. Pozostało mi jedynie wspominać. Wspominać, żeby nie czuć bólu i osamotnienia. Zamykam oczy. Wyobraźnia podsuwa mi barwne obrazy z mojego dzieciństwa. Widzę mieszkanie rodziców przy Grottgera 21. Basia Sapińska, moja siostra cioteczna, mieszkająca w kamienicy obok, lubiła bawić się z Przemkiem. Byli równolatkami. Jakbym słyszała z oddali bajkę, która wyjątkowo przypadła im do gustu: „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje. Ona kaszląca i słaba, a on skurczony we dwoje. Mieli chatkę maleńką, taką starą jak oni. Jedno było okienko. I jeden był wchód do niej”. Tak. W kółko powtarzali tę bajkę. Słuchałam jej i podpowiadałam, jeśli coś przeoczyli. Wyobrażałam sobie tych dwoje bardzo starych ludzi. Teraz zastanawiam się i z uśmiechem mówię głośno. Pewnie byli w moim wieku. I znowu słyszę dalszy jej ciąg: „Żyli sobie szczęśliwie i tak słodko jak w niebie. Czemu ja się nie dziwię. Bo przywykli do siebie”. Na zakończenie zabrała ich śmierć, która „kominem wejść musiała”. Niestety. To wszystko, co zdołałam sobie przypomnieć. Ile czasu jeszcze będę leżała na tej zimnej posadzce? Przecież nikt nie wie, co się stało. To okropne. Nie mogę wstać! Jestem uwięziona we własnym domu i we własnym ciele. Całe życie myślałam pozytywnie i teraz też wierzę, że nie zginę tu marnie. Bóg na to nie pozwoli. Zawsze ufałam chłopcom, moim kolegom z harcerstwa. Chętnie im pomagałam, a oni pomagali mnie. Mogłam na nich liczyć. Pewnie myślą o mnie na tamtym świecie i ześlą mi ratunek. Zawsze w to jakoś naiwnie wierzyłam. Że w razie czego, to chłopcy mi pomogą.
Już zaczyna świtać. Nie czuję powiewu wiatru. Czyżby wszystkie okna były zamknięte? Co robić w tej sytuacji? Czyżby nie było żadnego rozwiązania? Ola ma po mnie przyjechać, ale jak się tu dostanie? Może pomyśli, że wyszłam, że zapomniałam o spotkaniu. Co ma być, to będzie! Byle do jedenastej…
Mój brat Przemek był taki młody, kiedy schwytali go Niemcy. Miał szesnaście czy siedemnaście lat. Uczęszczał do Batorego. Tak jak Krzysztof Kamil Baczyński i moi przyjaciele: Tadeusz Zawadzki, Jaś Bytnar, Alek Dawidowski i inni. Czas szybciej płynie, kiedy wspominam. Już widno. Byle do jedenastej. Ale skąd Ola będzie wiedziała, że ja tu leżę w kuchni? Czuję, że jednak się stąd wydostanę. Muszę! Moje dziewczynki chcą napisać o mnie książkę. Mam im wiele do przekazania. Nie wiem, czy przysnęłam na jakiś czas. Musiałam spać, bo wyraźnie widziałam Jacka Tabęckiego. Wysoki, ładny chłopiec. Szedł z plecakiem i wesoło pogwizdywał. Miał na nogach wielkie buty. Jacek Tabęcki. Dlaczego mi się przyśnił? Widzę siebie w ławce w jednej z sal gimnazjum Królowej Jadwigi. Obok mnie siedzi Hala Krauze, a za nami Hala Glińska wraz z Marią Rabińską, zwaną „Muchą”. Mówiono o nas czterolistna koniczynka. Bardzo trafnie.
Przyjaźniłam się z Halą Glińską. Była wyjątkowa. Pochodziła z zamożnej rodziny. Mieszkała przy Bagateli 15 w wielopokojowym mieszkaniu na piątym piętrze. I ten salon, w którym tańczyłyśmy z chłopcami w trakcie urządzanych przez nią spotkań towarzyskich. Pod oknem dumnie prezentował się czarny fortepian. Ojciec mojej Hali, Witold Gliński, lubił spontanicznie do niego usiąść i podegrać nam kilka skocznych kawałków. Czasem akompaniował swojej żonie Wandzie albo Hali. Obydwie ładnie śpiewały. Tyle lat minęło i tak wiele znanych mi osób odeszło. Przeżyłam ich wszystkich i mam nadzieję, że mój koniec jeszcze nie nadszedł. Leżąc na zimnej posadzce, czasem udaje mi się odpłynąć myślami. Wtedy troszkę mniej czuję jej chłód. Morzy mnie sen. Ale zasnąć nie mogę. Zbyt twardo i zdecydowanie za zimno.
Znowu widzę Jacka Tabęckiego. Och, jak imponował mi tą swoją inteligencją i poczuciem odpowiedzialności. Poza tym był ode mnie troszkę starszy. Wcześnie stracił ojca. Mieszkał z mamą, która grała w filharmonii na skrzypcach. Nie miała wiele czasu dla syna. Opiekowała się nim niania. Jacek wraz z Alkiem Dawidowskim, Jankiem Bytnarem, Tadeuszem Zawadzkim, moim bratem Przemkiem chodzili do tej samej szkoły. Teraz widzę, jak stoją oni wszyscy po bokach naszej sali. Podchodzę do Jacka, ubrana w zieloną sukienkę i patrzę mu głęboko w oczy. On chwyta moją lewą rękę i wyprowadza mnie na sam środek. Nagle pojawia się coraz więcej przyjaciół. Hala Glińska, widzę ją. Elegancka jak zwykle. Ma piękną sukienkę, chyba jedwabną. Wszyscy klaszczą radośnie. Jestem szczęśliwa. Śmieję się coraz głośniej. Tak głośno, że nic już nie widzę. Ledwo przecieram oczy i znów jestem u siebie w kuchni. Jaka szkoda, że to był sen. Ile bym dała, aby to uczucie uwielbienia trwało dłużej. Jacek, jaki on był wspaniały. Uwielbiałam jego towarzystwo. I wybrał właśnie mnie. Wtedy przejście na ty wymagało specjalnych względów. Do innych chłopców zwracałam się per pan. Tylko z Jackiem mówiliśmy sobie po imieniu. Wszystkich nas łączyła szkoła i harcerstwo. Tam nawiązały się pierwsze sympatie. Przypominam sobie mój dom w Olesinku pod Górą Kalwarią. Przez cały okres okupacji przebywała tam mama. Bardzo się o mnie bała i najchętniej trzymałaby mnie z daleka od niebezpiecznej Warszawy, gdzie miały miejsce łapanki i wywózki na roboty do Niemiec lub obozów pracy. Ja z tatą mieszkałam na Grottgera. Tato pracował, ja chodziłam do szkoły. Pamiętam, jak tato nauczył mnie jeździć na rowerze. Jechaliśmy razem wzdłuż Belwederskiej w dół, tato na dużym, ja na mniejszym. Jak miło to wspominać. Niemalże czuję tamten przyjazny wiatr we włosach. Bywało, że rowerami dojeżdżaliśmy do stacji kolejki przy Puławskiej, żeby dojechać nią do Olesinka. Dużo czasu spędziłam w Olesinku z Przemkiem i Baśką. Pomagałam mamie w gospodarstwie, a także na roli. Pamiętam, że rodzice zatrudnili pana Stasia z pobliskiej wsi. To był uczciwy i dobry chłopak. Pomagał matce w utrzymaniu domu, podejmując się różnych prac. Przewoził żywność i szklił okna. Jacek Tabęcki, kiedy tylko mógł, pomagał mi w nauce. Zwłaszcza w fizyce i chemii, żebym nie miała zaległości. To był piękny gest z jego strony. Robił to z miłości, żeby choć trochę na mnie popatrzeć. Pomimo wielu obowiązków i zadań, których się podejmował, przyjeżdżał do mnie aż do Olesinka. Jak tak zagłębiam się w myślach, to przyznaję, że wyczekiwałam go i cieszyłam się z każdej chwili, która była nam dana.
Nie wytrzymałam długo pod skrzydłami mamy. Ciążyły na mnie obowiązki w Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”. Z Jackiem roznosiliśmy ulotki i wrzucaliśmy „bomby” do kin, w których siedzieli niemieccy oficerowie i niektóre polskie kobiety. Te „bomby” to worki wypełnione przez nas gazem. Powodowały łzawienie oczu, podrażnienie błon śluzowych i skóry. Robił się zamęt, a nam zawsze udawało się uciec. Jacek był gorliwy i szczerze oddany sprawie. Chwytał wszystkie zadania, aby szkodzić okupantowi. Jako pierwszy z naszej grupy dostał się w ręce wroga. Złapano go, kiedy zrywał niemieckie plakaty. Miał też przy sobie ulotki. Wysłany do Auschwitz, już nie wrócił. Moją pierwszą, dopiero kiełkującą miłość przerwała wojna. Minęło kilka lat, zanim dowiedziałam się, jak zginął. Niemcy, opuszczając Polskę, chcieli wymordować wszystkich więźniów i zatuszować swoje zbrodnie. Palili ludzi masowo w krematoriach, a później te krematoria wysadzali w powietrze. Grupy więźniów przeznaczyli do marszu śmierci. Tę, której nie zdążyli unicestwić, wpędzili na stary okręt z umieszczoną pod nim bombą i wypuścili na morze. W tym transporcie podobno był Jacek Tabęcki.
Promienie słońca trafiają do kuchni. Dobrze, trochę mnie ogrzeją. Ciepło słoneczne nasuwa mi na myśl chłopaka, który nazywał się Wiesiek Krajewski. Mówili na niego „Miki”. A ja uważałam, że był bardzo przystojnym szaleńcem. Pewnego chłodnego dnia zapomniałam rękawiczek. Szłam w grupie chłopców, obok Wieśka. Natychmiast zauważył, że rozcieram ręce z zimna. Chwycił jedną z nich i włożył do swojej kieszeni. Była tam też jego dłoń, która rozgrzała moją. Uznałam to za naturalny i miły gest. Lubiliśmy się. To znaczy ja go lubiłam, a on mnie kochał. Czasem chodziliśmy pod rękę. Ładny, sympatyczny chłopak z 23. Drużyny Harcerzy i liceum Stefana Batorego. A z jego siostrą należałyśmy do tej samej 14. drużyny.
Nie mam pojęcia, która jest godzina. Nie jestem w stanie spojrzeć na zegar. Dzwoni telefon. Boże drogi, przecież go nie odbiorę. Po jakimś czasie znów dzwoni, a potem raz jeszcze… Musi być już jedenasta… z pewnością. Teraz donośny dźwięk domofonu. To Ola! Przyjechała, jak było umówione. Czy się domyśli, że tu jestem? Uwięziona. Niemogąca wykonać żadnego ruchu.
***
Jechałam po panią Danutę Rossman w wielkim napięciu, szczęśliwa, że możemy z Dorotą Majewską zabrać ją na wyczekane przez nas wszystkie spotkanie w szkole w Sieczychach. Przez długi czas starałam się ustalić dogodny termin naszej wizyty. Zależało mi, aby pani Danuta mogła nie tylko odwiedzić miejsce upamiętniające jej dowódcę i przyjaciela, lecz także opowiedzieć o nim młodemu pokoleniu, biorącemu udział w corocznych obchodach rocznicy tragicznie zakończonej akcji. Miałam do wyboru trzy dni. Co zadecydowało, że wybrałam ten, a nie inny termin naszej wycieczki? Wtedy kierowałam się intuicją. Dziś wiem, że stała za tym siła wyższa, dla mnie osobiście opatrzność boska. Dojechałam do osiedla, na którym mieszka pani Danuta. Zadzwoniłam do Doroty z prośbą, aby kupiła znicz do postawienia przed tablicą ku czci Tadeusza. Wysiadłam z samochodu i podekscytowana pobiegłam do pani Danusi, aby jak najszybciej ją porwać. Z każdą chwilą coraz bardziej przekonana, że się uda, że nic nie stanie nam na drodze. Zadzwoniłam domofonem. Jednocześnie usłyszałam w torebce telefon. Dorota chciała zapytać, czy już jestem na miejscu. Powiedziałam, że właśnie stoję pod drzwiami. Rozłączyłyśmy się, ale domofon nie odpowiadał. Podobnie jak telefon. Ani wcześniej, gdy dzwoniła Dorota, ani teraz, gdy dzwoniłam ja. Zaniepokoiłam się trochę i zaczęłam zaglądać w okna. Przez ogrodzenie niewiele było widać. Okazało się, że bez pomocy sąsiada nie zdołam zajrzeć do jej mieszkania. Sąsiad! To był mój pierwszy pomysł. On z pewnością pomoże mi ustalić, czy moja przyjaciółka jest u siebie, czy może wyszła z domu, zapominając o naszym spotkaniu. Ostatnia wersja wydawała mi się jednak najmniej prawdopodobna. Pani Danusia zawsze zapisuje sobie w kalendarzu wszelkie umówione wizyty i wyjścia. Chce się dobrze przygotować, aby nie zawieść gości ani poczęstunkiem, ani swoim ubiorem. To przekonanie cały czas powstrzymywało mnie przed jakąkolwiek inną myślą, tą, której teraz najbardziej się obawiałam. Natychmiast zadzwoniłam do drzwi sąsiada mieszkającego naprzeciwko. Na szczęście był w domu, ale nic nie wiedział na temat, który najbardziej mnie interesował. Po chwili za jego plecami ukazał się moim oczom młody chłopak, jego syn, który od razu zareagował: „Nie, nie widziałem dziś jeszcze pani Danusi, nie wiem, czy wychodziła. Często spotykamy się w pobliskim sklepie. Zawsze taka samodzielna i w świetnej formie!”. Po czym natychmiast zaproponował, że zajrzy ze swojego balkonu. Zniecierpliwiona zapytałam, czy mogę wejść do jego mieszkania. Chciałam jak najszybciej się dowiedzieć, jaki rezultat przyniosą nasze poszukiwania. Michał wyskoczył na trawnik ze swojego balkonu, by zaraz wdrapać się na ten sąsiadujący z nim. „Nikogo nie widzę!”, usłyszałam. Poczułam, że sytuacja coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Czyżby pani Danusia wyszła? Zapomniała o naszym wyjeździe? To niemożliwe. Musimy dostać się do mieszkania. Poprosiłam Michała, by przeszedł przez ogrodzenie na taras od strony osiedlowej ulicy. „Widzisz coś?”, dopytywałam nerwowo. „Nie! Jeszcze nie!”, odpowiadał Michał. „Zajrzyj przez okno kuchenne, proszę cię!” Po chwili, która trwała dla mnie wieczność, usłyszałam: „Jest! Macha czymś czerwonym! Leży na podłodze!”. „Boże!”, krzyknęłam. „Musimy dostać się do środka! Wybij szybę!” „Ale czym?” Michał natychmiast chwycił krzesło i razem z nim rzucił się do drzwi balkonowych. Bezskutecznie. Podwójna szyba, chroniąca przed włamaniem, teraz okazała się największym wrogiem, przeszkodą w wejściu do środka. „Nie! Tym nie dasz rady! Jeszcze zrobisz sobie krzywdę!” Dostrzegłam na parapecie ciężkie szklane naczynia. „Musisz rzucić z całej siły jednym z nich”. Taka mądra byłam, bo jak się stoi i patrzy, to łatwo jest wydawać polecenia. Michał bez namysłu podchwycił mój pomysł i za jednym zamachem rozbił podwójną szybę. Pociągnął za klamkę i wszedł do środka. Ja w tym czasie zadzwoniłam po pomoc. Michał otworzył mi drzwi do mieszkania. Wbiegłam do środka rozdygotana. „Pani Danusiu, już jestem!” Klęknęłam przy niej. „Co się stało?” „Czy możesz przynieść mi szlafrok z łazienki? Trochę mi zimno”. To niesamowite, pomyślałam. Zero złości, zero płaczu czy lamentów. Tylko szlafrok. „Jak długo pani tu leży?” „Od 3.30”. „Od 3.30?” Spojrzałam na zegarek. Była 11.30! Tyle godzin na zimnych kafelkach w kuchni? „Wstałam w nocy. Chciałam się czegoś napić i upadłam”. „Coś panią boli?” „Nie, tylko noga troszkę”. „Myśli pani, że jest złamana?” „Myślę, że nie”. Pobiegłam do pokoju po koc i poduszki i zaraz pojawili się strażacy. Jeden z nich rozmawiał z panią Danusią, a ja zadzwoniłam do Doroty. Przecież ona czekała, aż odbierzemy ją z przystanku. Była cała w nerwach. Nie wiedziała, co się dzieje. Zdecydowała, że pójdzie w naszym kierunku. Otworzyłam okno, aby wpuścić do środka trochę powietrza. Promienie czerwcowego słońca ostro wdarły się do salonu. Zaraz miało przyjechać pogotowie, a ja byłam w tym momencie najbliższą osobą, która mogła pomóc. Musiałam odszukać wyniki badań dla sanitariusza. Nie było to trudne zadanie. Pani Danusia trzymała je wszystkie w jednym miejscu. Po chwili karetka przyjechała, wsadzono moją przyjaciółkę na wózek i okryto pledem. Zapytałam, czy zezwala, aby zabrano ją do szpitala. Nie wyraziła sprzeciwu. Obiecałam, że zaraz do niej dołączę i spotkamy się już na miejscu. Po chwili przyszła Dorota, a zaraz po niej córka pani Danusi, pani Magda. Nie pamiętam, kto ją zawiadomił o zaistniałej sytuacji. Napięcie rosło. Stres robił swoje. Zabrałam Dorotę i panią Magdę do samochodu i pojechałyśmy do Szpitala Bielańskiego. Na szczęście nie było daleko, ale na rezultat badań musiałyśmy czekać.
Od tego czasu odwiedzałam panią Danusię w szpitalu. Okazało się, że niestety doszło do złamania i należy wykonać operację. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w czasie kolejnej wizyty pani Danusia powiedziała mi, że jeszcze nie ma wyznaczonego terminu. Już miałam wychodzić, ale niespodziewanie przyszła jej druga córka, pani Anna. „Pani Aniu, czy już coś wiadomo? Dlaczego tak długo czekamy na operację?” „Operacja już była”, uśmiechnęła się. Odetchnęłam z ulgą, bo pani Danusia zadowolona, w dobrej kondycji, nawet nie spostrzegła, kiedy to się stało. „Oby wszystkie operacje tak się kończyły”, powiedziałam. A po chwili refleksji dodałam: „I wszyscy pacjenci byli tacy dzielni!”. Przychodziłam z wizytą co drugi dzień. Pisanie książki o Hali Glińskiej prowokowało wiele pytań, na które najlepszych odpowiedzi udzielała mi jej przyjaciółka. A ja ją znałam! Leżała w szpitalu vis-à-vis mojej kamienicy. Dzieliła nas jedynie ulica i Lasek Lindego. Byłam szczęśliwa, widząc panią Danusię w coraz lepszej kondycji. Na moich oczach dochodziła do siebie. Witała mnie uśmiechem, kiedy pojawiałam się w drzwiach. Dziś, jak sobie o tym pomyślę, to stwierdzam, że było to jedno z piękniejszych doświadczeń, które podarował mi los. (Relacja autorki Aleksandry Prykowskiej)
Tadeusz Zawadzki „Zośka”, przyjaciel i dowódca Danuty, zginął podczas akcji w Sieczychach w 1943 roku. Zdjęcie autorstwa Hali Glińskiej, wielkiej miłości „Zośki”, zrobione w ogrodzie botanicznym 22 maja 1942 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej (z d. Glińskiej)
Rodzina Danuty na ul. Grottgera w Warszawie; od lewej: Sławek i Hania Sapińscy, Jadziusia Prażmowska, Witold i Helena Zdanowiczowie, Janusz Prażmowski oraz dzieci: Danka, Baśka i Przemek, styczeń 1931 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman
Hala Glińska, jedna z najbliższych przyjaciółek Danuty. Po wojnie, po latach rozłąki, ich relacja odżyła. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej (z d. Glińskiej)
Jacek Tabęcki, pierwsza miłość Danuty. Tu w Olesinku w 1940 roku. W kolejnym roku został wywieziony do Auschwitz. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman
Wiesiek Krajewski „Miki”. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz