Lato pełne nadziei - Karolina Wilczyńska - ebook + książka

Lato pełne nadziei ebook

Karolina Wilczyńska

4,6

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Diana wierzy, że wśród lasów, z dala od miasta, znalazła swoje miejsce na ziemi. Cały swój czas dzieli między pracę a remont domu. Wytchnienia szuka przy kole garncarskim. Nadając płynnej glinie zupełnie nowy, piękny kształt, stara się zapomnieć o problemach.

Ale nowe miejsce niesie ze sobą także niespodziewane wyzwania. Diana próbuje zdobyć zaufanie miejscowych. Czuje jednak, że ktoś śledzi każdy jej ruch. Kim jest starsza nieznajoma z siwym warkoczem? I dlaczego mała dziewczynka nieustannie przychodzi do domu nowej mieszkanki wsi?

Odwiedź Wrzosową Polanę i poznaj świat pachnący jodłą i ziołami, w którym codzienne życie przeplata się z odrobiną magii, a odkrywane tajemnice nieoczekiwanie zmieniają koleje losu bohaterów. Poznaj kobiety, które nie poddają się przeciwnościom, a dzięki sile dobra i wzajemnego wsparcia potrafią iść własną drogą i odnaleźć szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (512 oceny)
354
117
36
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiabin

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna pozycja autorki! Z niespodzianką dla miłośników Jagodna! Jaką? Sami musicie sprawdzić :-) Polecam!
10
AnieszkaO

Dobrze spędzony czas

Mam nadzieję, że słusznie spodziewam się dalszych części :)
10
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka. mam nadzieję że będą dalsze części
10
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

super
10



 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Andżelika Stasiłowicz

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Elementy graficzne layoutu: Magda Bloch

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce: © Jeroen Linnenkamp / EyeEm | Getty Images

Fotografia autorki na skrzydełku: Katarzyna Bezak

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67727-11-2

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

Mówią, że słońce wszędzie świeci tak samo, a jednak Diana czuła, że tu, w miejscu, które wybrała na swój nowy dom, jego promienie były jaśniejsze i cieplejsze. I nie chodziło tylko o to, że sierpień w tym roku był wyjątkowo upalny.

Mam wrażenie, jakbym szerzej otworzyła oczy — pomyślała, siadając przy kuchennym stole z kubkiem herbaty w dłoniach. Kubek był biały, duży, z wygodnym uszkiem. Zrobiła go sama, na własnym kole garncarskim. Żeby pokryć go szkliwem i wypalić, musiała pojechać do pracowni w Bazie Zbożowej, ale miała nadzieję, że już niedługo i w tym zakresie stanie się samowystarczalna. Najważniejsze jednak, że biały kubek stał się pierwszym naczyniem w nowym domu i stanowił teraz część codziennego porannego rytuału.

Nie była nim już kawa — Diana zamieniła ją na czarną herbatę z odrobiną syropu malinowego, który kupiła tutaj, w Świętej Katarzynie, na straganie z lokalnymi produktami. Przy okazji wdała się w pogawędkę ze sprzedającą, mieszkanką sąsiedniej wsi i zapaloną popularyzatorką naturalnej, zdrowej żywności. Wzięła od niej numer telefonu — uznała, że wiedza na temat miododajnych roślin może przydać jej się w pracy, przy projektowaniu ekologicznych ogrodów.

Popijała powoli gorący napar i w myślach układała plan dnia. Właściwie powinna zająć się kolejnym zleceniem, ale przez ostatnie dni dużo siedziała przed ekranem komputera i należało jej się trochę odpoczynku.

Odpoczynku! — Uśmiechnęła się do siebie. — Pewnie większość ludzi tak by tego nie nazwała.

Otóż Diana każdą wolną chwilę przeznaczała na porządkowanie i upiększanie domu.

Kupiła go niespełna dwa miesiące wcześniej, a klucze odebrała dokładnie dwudziestego trzeciego czerwca. Od razu przewiozła tutaj walizkę z niezbędnymi rzeczami, dmuchany materac, podręczną pompkę i śpiwór, tak bardzo chciała spędzić pierwszą noc pod nowym adresem. To, że wypadnie ona akurat w najkrótszą w roku, uznała za dobrą wróżbę. Sądziła, że będzie jej trudno zasnąć, tymczasem spała dobrze. Obudziła się wypoczęta i pełna energii. I od tamtej chwili pozostała już w swoim nowym domu.

Wspominając wydarzenia ostatnich kilku miesięcy, musiała przyznać, że wszystko poszło nadzwyczaj sprawnie. Nie miała problemu ze znalezieniem nabywcy na swoje mieszkanie. Spośród kilku chętnych wybrała tych, którzy płacili gotówką, dzięki temu szybko sfinalizowali transakcję. Młodemu małżeństwu z dwójką dzieci na pewno będzie tu dobrze — stwierdziła. — Duża przestrzeń, blisko centrum, szkoła, przedszkole. Lepiej wykorzystają ten potencjał niż ja.

Ponieważ nowi właściciele i tak musieli czekać na ekipę remontową, zgodzili się, żeby Diana zajmowała mieszkanie do czasu, aż sfinalizuje kupno nieruchomości w Świętej Katarzynie. I to jednak nie trwało długo, gdyż sprzedającemu zależało na czasie.

— Mieszkam daleko, ojciec zmarł. Nie mam tu nikogo znajomego, kto doglądałby domu — oznajmił Dianie, gdy spotkali się, żeby obejrzeć siedlisko. — Pewnie mógłbym poczekać i sprzedać drożej, bo miejsce jest atrakcyjne, ale nie mam czasu na przyjazdy tutaj. Będę w Kielcach przez tydzień i w tym czasie chciałbym wszystko zakończyć.

Dom okazał się niewielki. Położony z dala od głównej ulicy, na obrzeżach miejscowości, za to ze sporą działką, starą stodołą i murowanym budynkiem gospodarczym.

— Jest drewniany, ale ocieplony i otynkowany — wyjaśnił mężczyzna. — Dach wyremontowałem tacie jakieś osiem lat temu, przy okazji też ociepliłem. Drzwi i okna wymieniono dekadę temu.

Budynek nie wyglądał źle i Diana z zaciekawieniem weszła do środka. Najpierw zerknęła na niewielką drewnianą werandę, oszkloną i stanowiącą jednocześnie coś w rodzaju przedsionka. Drzwi wejściowe prowadziły wprost do kuchni, dość dużej, w której kobieta z radością dostrzegła starą kuchnię z białych kafli.

— Jest też kuchenka elektryczna — pospieszył z wyjaśnieniami właściciel, gdy podchwycił jej spojrzenie i najwyraźniej inaczej je zinterpretował. — Tę starą ojciec wykorzystywał tylko do ogrzewania. Niestety, tutaj nie ma centralnego, są piece.

Diana pokiwała głową.

— A łazienka?

— Jest, oczywiście, wyposażona — zapewnił mężczyzna. — Tutaj. — Wskazał jedne z dwojga drzwi na ścianie.

Łazienka, niewielka, lecz funkcjonalna, okazała się całkiem ładna. Diana zarejestrowała białe kafelki na ścianach i armaturę, całkiem sporą kabinę prysznicową i bojler wiszący pod sufitem.

Czyli będzie ciepła woda — ucieszyła się, bo najbardziej bała się właśnie tego problemu.

— Tu jest spiżarka. — Sprzedający ruchem głowy wskazał na drzwi obok łazienki. — A tam jeszcze pokój, tak samo duży jak kuchnia. Tyle że odmalować będzie trzeba.

Pokój miał ponad dwadzieścia metrów kwadratowych. Pod ścianą naprzeciw drzwi stało szerokie łóżko, na bocznych ścianach znajdowały się okna. W pomieszczeniu stała też duża szafa, dwie komody, mała szafka, stolik i dwa drewniane krzesła.

— Ja to wszystko wywiozę na śmietnik — zapewnił mężczyzna. — Oczywiście, jeśli się pani zdecyduje.

Diana podeszła do okna. Popatrzyła na drzewa owocowe w ogrodzie, na linię lasu widoczną w oddali i usłyszała skrzypienie drewnianej okiennicy poruszanej wiatrem.

— Zdecyduję się — powiedziała stanowczo. — A co do mebli to proszę wywieźć łóżko. Reszta może zostać.

— Jak pani sobie życzy — zgodził się skwapliwie mężczyzna. — Rzeczy po ojcu uprzątnę, żeby tutaj pani niczego niepotrzebnego nie zostawiać.

Od tego momentu sprawy potoczyły się szybko. Podpisali umowę przedwstępną, a po dwóch tygodniach sfinalizowali transakcję. W tym czasie Diana sprzedała rzeczy i meble, których nie zamierzała zabierać, a całkiem sporą sumę ze sprzedaży wykorzystała na opłacenie transportu przeprowadzkowego i zakup koła garncarskiego.

Pomieszczenie, które mężczyzna nazwał spiżarką, okazało się spore i miało półki ustawione wzdłuż jednej ściany.

Idealne na pracownię — ucieszyła się Lisowska.

Tam właśnie stanęło koło garncarskie i tam powstał pierwszy kubek, z którego teraz piła poranną herbatę.

Właściwie od pierwszej chwili poczuła się dobrze w nowym domu. Posprzątała dokładnie wszystkie kąty, pomalowała ściany — może nie idealnie, ale była zadowolona z efektu. Wyszorowała drewniane podłogi, a okiennice oczyściła ze starej farby, odtłuściła i pokryła lakierem do drewna. To samo zrobiła z drzwiczkami kuchennych szafek, a półki wyłożyła białym papierem. Stół nakryła obrusem w kolorowe kwiaty, który kupiła w second handzie, podobnie jak firanki i zasłonki do pokoju.

Wiedziała, że czeka ją jeszcze dużo pracy. Miała zamiar pomalować stare meble i zrobić wazony na kwiaty. Chętnie zabrałaby się za to wszystko od razu, ale musiała przecież pracować. Co prawda, zostało jej jeszcze trochę pieniędzy ze sprzedaży mieszkania, miała też niewielkie oszczędności, wiedziała jednak, że zimą na pewno będzie miała mniej zleceń, więc musiała trzymać trochę grosza na czarną godzinę.

Na szczęście Monika Baranowska, gdy dowiedziała się o jej śmiałych decyzjach, wsparła ją — i to nie tylko mentalnie. Postarała się o kilka dobrze płatnych zleceń, w tym dwa dla dewelopera, który miał zamiar budować w mieście kolejne apartamentowce, a to oznaczało perspektywę dłuższej współpracy. Jako właścicielka pracowni architektonicznej i firmy deweloperskiej czasami zlecała Dianie prace, bywało również, że rekomendowała ją klientom, którzy szukali projektantki ogrodu.

Diana zamieściła też w sieci swoje ogłoszenia i w ten sposób wpadło jej kilka mniejszych prac. Nie odrzuciła ich, bo choć były mniej korzystne finansowo, to dotyczyły ogrodów, w których mogła zrealizować swoje wizje lepiej niż przy projektowaniu niewielkich pasków zieleni między blokami.

Cóż, nie mogę narzekać — stwierdziła. — Całkiem nieźle się to wszystko układa. Lepiej, niż się spodziewałam. No, ale dosyć tych wspomnień, pora działać. Przejdę się do lasu, a potem wrócę i popracuję.

Odstawiła kubek z niedopitą herbatą, sięgnęła po słomkowy kapelusz oraz torebkę, obrzuciła spojrzeniem kuchnię, którą rozświetlały wpadające przez okno słoneczne promienie, i uśmiechając się do siebie, wyszła z domu.

 

 

 

 

 

 

 

Martyna Wrońska nie zamierzała ukrywać swojej irytacji. W końcu była uznaną dziennikarką i nie musiała udawać, że coś jej się podoba, jeśli tak nie było.

— Chyba żartujesz! — Uniosła rękę, w której trzymała kartkę z wydrukowanym tekstem. — Mam robić coś takiego?!

— To nie jest „coś takiego”, tylko cykl reportaży — sprostował Paweł Kościński, dyrektor regionalnego oddziału telewizji, który siedział za biurkiem i ze spokojem patrzył na nerwową reakcję dziennikarki.

— Serio?! A mnie się wydaje, że to temat dla praktykanta albo jakiegoś nowicjusza! „Jak mieszkają znani ludzie w naszym regionie” — przeczytała z przekąsem. — Przecież to żenada! Może jeszcze mam kręcić materiały o tym, co jedzą? Albo co mają w szafie?

— Może… — Kościński wzruszył ramionami. — Jeżeli tego będą chcieli widzowie.

— Jacy widzowie?! — Martyna była coraz bardziej wściek­ła. — Skąd ty to wiesz?! Przyszli do ciebie?! Napisali?! Ja jestem poważną reportażystką i publicystką! Nie zapominaj o tym!

— Nie zapominam — zapewnił spokojnie dyrektor. — I dlatego powierzyłem ci ten cykl. Nikt tak dobrze jak ty nie zaprezentuje tematu. Jestem przekonany, że zrobisz to profesjonalnie i w sposób, który zainteresuje widza.

— Ale o co chodzi? — Martyna usiadła na krześle naprzeciw Kościńskiego i raz jeszcze pomachała kartką. — Przecież to temat zupełnie z dupy! — nie siliła się na delikatność. — Uważam, że szkoda czasu na takie rzeczy. Co to wniesie? Co zmieni?

— Choćby to, że widzowie zapamiętają bohaterów.

Wrońska zmrużyła oczy i popatrzyła uważnie na szefa.

— Aaaa… chyba zaczynam rozumieć. — Pokiwała głową. — Czy za chwilę mi powiesz, kim mają być ci bohaterowie?

Dyrektor uśmiechnął się lekko.

— Cóż, jak powiedziałaś, jesteś poważną dziennikarką, więc nie śmiałbym ci niczego narzucać. — Powoli kręcił palcami. Zamilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym rzekł: — Jeśli jednak pytasz, to wydaje mi się, że dobrze byłoby uwzględnić ludzi różnych profesji. Mógłby być jakiś lekarz, może też biznesman, a dla równowagi… powiedzmy… polityk. Nie uważasz, że Mariusz Kownacki byłby niezły na początek? — podsunął.

— No to mamy jasność. — Martyna uderzyła dłonią w kolano. — Chcesz mi powiedzieć, że mam promować polityka? Zrobić o nim miły materiał i sprawić, żeby ludzie go polubili? Tego ode mnie oczekujesz?

— A czy ja ci coś każę? — Kościński zrobił niewinną minę. — Pytałaś, więc odpowiedziałem. Oczywiście wybierzesz, kogo zechcesz, ale…

— Ale co?!

— Pamiętaj, że musimy ostatecznie zdecydować o jesiennej ramówce. Jest w niej uwzględniony twój program, ten z rozmowami na bieżące tematy. — Podrapał się po głowie. — I chciałaś dobry czas antenowy, tak?

Wrońską aż zatkało na taką bezczelność.

— Próbujesz mnie szantażować?! — wybuchnęła po raz kolejny.

— Szantażować? Nigdy w życiu. Po prostu lepiej pracuje się z ludźmi, którzy nie są konfliktowi, prawda?

— A ja niby jestem?!

— Nie wiem, co odpowiedzieć. Stoisz nade mną, kwestionujesz moje decyzje, krzyczysz… Jak to można nazwać? — Dyrektor spojrzał na nią i uśmiechnął się zimno.

Martyna czuła, że przegrała. Zależało jej na stałym programie, dzięki któremu stała się znana w regionie i który naprawdę lubiła prowadzić. Zapraszała do niego ciekawych ludzi, dyskusje zawsze były na poziomie, a często dzięki nim udawało się rozwiązać problemy mieszkańców miasta. Naprawdę nie chciała tego stracić.

— Dobra, niech ci będzie — zdecydowała. — Zrobię ten cykl. Ale bohaterów dobiorę sama. I od razu mówię, że będą także kobiety — zastrzegła.

— Mogą być nawet leśne skrzaty. — Kościński machnął ręką. — Obyś tylko nie zapomniała o różnorodności. Rozumiesz, co mam na myśli?

— Jasne! — fuknęła, wstając. — Będzie i polityk.

— Cieszę się, że wzięłaś sobie do serca moje uwagi — rzucił z uśmiechem mężczyzna. — Nie ma to jak konstruktywna rozmowa, prawda?

Martyna nie odpowiedziała. Bez słowa opuściła gabinet szefa i zbiegła szybko po schodach. Z impetem wpadła do kawiarenki na parterze budynku, gdzie pracownicy zaglądali na szybką kawę pomiędzy wejściami na antenę albo wyjazdami w teren. Usiadła przy stoliku obok wysokiego mężczyzny w T-shircie z napisem „keep calm and rób swoje”.

— Muszę to zrobić, bo przesunie moje Trudne rozmowy na czas, kiedy nikt nie ogląda — wysyczała przez zaciśnięte zęby.

— Trudno, jak mus, to mus — stwierdził mężczyzna.

— Tobiasz, ale nie wiesz wszystkiego — zniżyła głos i rozejrzała się, czy nikt jej nie słyszy. — On mi zasugerował, że mam zrobić materiał o Kownackim i przedstawić go w takim świetle, żeby zyskał sympatię. Rozumiesz?

— Oho, czyli ma w tym jakiś biznes — domyślił się jej rozmówca.

— Na pewno ma, to jasne jak słońce. Tylko że ja mam tę laurkę firmować własnym nazwiskiem!

— I co? Zgodziłaś się?

— A miałam inne wyjście? — Zagryzła wargi.

— No to będę kręcił Kownackiego w dobrym świetle i z oddaniem, niczym reklamę telewizyjną — zażartował Tobiasz.

— Tak, ty się wygłupiasz, a ja jestem wściekła! — Martyna zmarszczyła brwi. — Ale tak całkiem się nie poddam. Wezmę dla równowagi jakiegoś miłego biznesmena. Może tego Wolińskiego? — zastanawiała się głośno. — On jest przystojny, to będzie dobry kontrast dla Kownackiego. A potem jakąś kobietę społeczniczkę, co?

— Rób, jak uważasz. Ja tu jestem od biegania z kamerą — odparł mężczyzna. — Zresztą biznesmena i społeczniczkę puszczą raz, a Kownackiego powtórzą co najmniej trzy.

— Dzięki za wsparcie — mruknęła zrezygnowana Martyna.

 

 

 

 

 

 

 

Diana bardzo chciała zająć się swoim ogrodem, ale rozsądek podpowiadał jej, że powinna przełożyć tę pracę na kolejny rok.

Tutaj będą astry, a pod płotem malwy i słoneczniki — planowała i rozglądała się za każdym razem, gdy dla odpoczynku wychodziła z domu i siadała na ławce pod białą ścianą. — Stworzę piękny ogród, taki w wiejskim stylu. I od wiosny do jesieni będą w nim kwitły jakieś kwiaty. A zimą ptaki będą przylatywać na owoce z krzewów.

W wyobraźni już to wszystko widziała, ale niestety, na efekty musiała poczekać. Tego roku zajęta była ciągłym ulepszaniem ogrodu Wolińskiego i ogrodem jego znajomych, którym polecił jej usługi. Tam co prawda nie musiała zbyt wiele zmieniać, za to miała sporo pracy przy naprawieniu wieloletnich zaniedbań poprzednich właścicieli posesji. Na szczęście praca z roślinami sprawiała jej mnóstwo frajdy i nie przeszkadzało jej nawet to, że czasami wracała naprawdę zmęczona.

W pozostałe dni projektowała, starając się, żeby jej wizje sprawiły przyjemność mieszkańcom, a stworzone przez nią oazy zieleni, nawet niewielkie, były niepowtarzalne i wyróżniały się na tle innych, sztampowych nasadzeń. Takie działanie wymagało więcej pracy, ale Diana postanowiła, że postawi na jakość i satysfakcję z pracy — nawet kosztem nieco niższych zarobków. Nie chciała już żyć byle jak i zadowalać się czymkolwiek.

Zaczęłam lepić moje życie od nowa — pomyślała, z wdzięcznością wspominając babcię Różę z Borowej i jej mądre słowa.

Często myślała o mieszkańcach Jagodna. Gdyby nie spotkanie z nimi, zapewne nie zdobyłaby się na tak wielkie zmiany. Babcia Róża, historia pani Zofii i Tamary, widok efektów ich pracy i wytrwałe podążanie za marzeniami — to wszystko dodało jej odwagi, żeby sięgnąć po to, czego potrzebowała.

Koniecznie muszę je odwiedzić — pomyślała. — I jeszcze raz podziękować za wszystko, co dla mnie zrobili.

Na razie jednak nie miała czasu na ten wyjazd. Umówiła się w najbliższych dniach na dwie wizje lokalne, jedno spotkanie z projektantem apartamentowców i miała do skończenia trzy projekty, które dostała w odpowiedzi na swoje ogłoszenie.

Podniosła się z ławki i z westchnieniem spojrzała na swoje podwórko.

Musisz poczekać, mój kawałku ziemi — pomyślała. — Ale zapewniam cię, że zadbam o ciebie, najlepiej jak potrafię.

Wróciła do pokoju, w którym urządziła sobie miejsce do pracy. Stary drewniany stolik zaadaptowała na biurko i ustawiła go pod oknem wychodzącym na sad i las. Dzięki temu mogła od czasu do czasu zerkać na piękny widok. Zieleń koiła zmęczone oczy i wlewała spokój w serce.

To dużo lepsze, niż patrzeć w okna sąsiadów lub na dachy bloków obok — pomyślała Diana.

Przyniosła z kuchni dzbanek kawy i usiadła przed monitorem. Pracowała przez ponad godzinę i była zadowolona z postępów. Całkiem zgrabnie udało jej się połączyć obsadzone dzikim winem pergole z boczną ścianą przeszklonego budynku i stworzyć niewielkie, ale zaciszne miejsce odpoczynku tuż przy placu zabaw dla dzieci. Odsunęła się z krzesłem i z dalszej perspektywy spojrzała na projekt.

Jest bardzo OK — stwierdziła z satysfakcją, wyobrażając sobie matki z dziećmi odpoczywające w cieniu.

Była tak pochłonięta swoją wizją, że gdy zadzwonił telefon, ledwie spojrzała na wyświetlacz.

— Słucham, Lisowska.

— Dzień dobry, jak miło usłyszeć twój głos…

Diana zamarła.

Przez ostatnie tygodnie prawie udało jej się o nim zapomnieć. Czasami jeszcze przychodziła do głowy myśl, jak bardzo byłby zaskoczony, widząc, co udało jej się zrobić. I zastanawiała się, czy także w tym znalazłby powody do krytykowania. Szybko jednak odpychała te rozważania, bo obiecała sobie, że definitywnie zamknie za sobą tamten rozdział. Nie chciała pamiętać człowieka, który przez cały czas trwania ich związku oszukiwał ją i wykorzystywał. Mateo miał przestać istnieć. Przynajmniej dla niej.

Mateo, niespełniony artysta malarz, którego obdarzyła uczuciem i zaufaniem, okazał się wyrachowanym kłamcą. Diana wpadła w jego sidła, uległa manipulacji i długo dała się zwodzić obietnicom bez pokrycia. Jednak gdy odkryła, że mężczyzna ją zdradza, zdecydowała się zakończyć toksyczną relację. Nie było łatwo, ale dzięki wsparciu, które uzyskała w Jagodnie, znalazła w sobie siłę, żeby uwolnić się z tej relacji i lepić swoje życie od nowa.

A teraz, kiedy to już jej się udało, usłyszała nieoczekiwanie jego głos — niczym melodię z przeszłości, o której chciała zapomnieć.

— Diana, kochanie, jesteś tam?

Kochanie! On śmiał mówić tak do niej! Po tym wszystkim, co zrobił!

— Czego chcesz? — warknęła.

— Oj, widzę, że wstałaś dziś lewą nogą — zażartował Mateo jak gdyby nigdy nic.

Tak, zawsze tak robił — pomyślała. — Ranił mnie, a potem udawał, że nic się nie stało.

A ona zaczynała się zastanawiać, czy nie przesadza ze swoimi oskarżeniami, czy to nie ona jest tą złą…

O, nie! Nie tym razem!

— Po co do mnie dzwonisz? — zapytała twardo. — Chyba wszystko już sobie wyjaśniliśmy.

— Niby tak. Ale wiesz, często myślę o tobie… Jakoś nie potrafię zapomnieć… — Głos w słuchawce nabrał ciepłej, czułej barwy. — Przypominam sobie nasz wspólny czas i… Ech, nieważne.

Nie daj się nabrać! — powtarzała sobie w myślach Diana, choć czuła, że serce zabiło jej mocniej. — Nie pozwól na to po raz kolejny!

— Tak, masz rację, nieważne. — Starała się, żeby jej głos nadal brzmiał nieprzyjaźnie. — Nie interesują mnie twoje wspomnienia.

— Dlaczego jesteś taka niemiła? — zapytał z wyrzutem mężczyzna. — Nie wierzę, że tak myślisz. Może przyjadę do ciebie, wypijemy kawę, pogadamy? Powiedz tylko słowo, a za kwadrans będę. No, co ty na to?

Diana przełknęła głośno ślinę. Dwa miesiące samotności zrobiły swoje i perspektywa pogadania z kimś była miła. A może nawet przytulenie się…

— Nie chcę cię widzieć! — krzyknęła do słuchawki i rozłączyła się.

Z ulgą wypuściła powietrze z płuc. Tak mało brakowało! Jeszcze kilka zdań, jakieś czułe słowo i dałaby się po raz kolejny złapać w tę samą pułapkę. Poczuła, że wilgotnieją jej oczy.

Czy ja się kiedykolwiek na niego uodpornię? — Poczuła żal pomieszany z przerażeniem. — Czy czas i odległość coś zmienią? Mam nadzieję, że mnie tu nie znajdzie…

Zauważyła, że trzęsą jej się ręce. W ogóle cała drżała, jakby lodowaty powiew wdarł się do jej słonecznego ciepłego domu i zmroził ciało.

Muszę wyjść — zdecydowała. — Muszę gdzieś iść, nie myśleć, zapomnieć.

W pośpiechu zamknęła drzwi i prawie biegiem ruszyła w kierunku lasu. Dopiero gdy wkroczyła między stare jodły i ciemnozielone mchy, zwolniła. Szum gałęzi i śpiew ptaków powoli koiły nerwy, wyciszały emocje, dawały dziwne, pierwotne poczucie schronienia i bezpieczeństwa. Diana wreszcie przystanęła. Przytuliła czoło do najbliższego drzewa i stała tak dłuższą chwilę.

Spokojnie, on przecież nie wie, gdzie jestem — wreszcie zaczęła myśleć logicznie. — Nie będzie mnie niepokoił. A po powrocie zablokuję jego numer. Już dawno powinnam była to zrobić. Zbyt ważne jest dla mnie moje nowe życie, żebym pozwoliła je popsuć takiemu dupkowi!

Poczuła, że odzyskuje równowagę. Chwilowa słabość uświadomiła jej, że nadal musi być czujna, ale też dała radość z tego, że tym razem udało jej się ją pokonać.

Wracam do domu — zdecydowała.

Rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że nie bardzo wie, gdzie jest. Była tak roztrzęsiona i zdenerwowana, że nie zwracała uwagi na to, dokąd idzie. I co teraz?

Jakby w odpowiedzi na to zadane w myślach pytanie między drzewami pojawiła się starsza kobieta z siwym warkoczem.

Już ją kiedyś widziałam — przypomniała sobie Diana.

Chciała krzyknąć, ale zanim otworzyła usta, kobieta wskazała jej ręką kierunek i znikła wśród zarośli.

Drugi raz pomaga mi odnaleźć drogę? — Diana wspomniała poprzednie spotkanie, kiedy była tu po raz pierwszy. — Szukałam wtedy zbłąkanego kota i trafiłam na wrzosową polanę. To wtedy poczułam, że chciałabym tu mieszkać.

Nie wiedziała, kim jest staruszka, ale skoro poprzednio uratowała ją przed zagubieniem się w puszczy, postanowiła i teraz jej zaufać.

 

 

 

 

 

 

 

— To co? Do roboty?

Martyna Wrońska odstawiła filiżankę po kawie na kuchenny blat i spojrzała na Tobiasza, który nie wykazywał takiego entuzjazmu jak ona.

— Miałem nadzieję na jakieś śniadanie — powiedział szczerze, nie przejmując się ponagleniami kobiety.

— To trzeba było wcześniej wstać — burknęła twardym głosem.

— To trzeba było nie siedzieć w łazience prawie godzinę — odparł ze spokojem mężczyzna. — Teraz możesz poczekać, aż zjem. Mam ochotę na jajeczniczkę na maśle. — Popatrzył na Martynę rozmarzonym wzrokiem.

— Mogłeś ją zjeść, kiedy byłam w łazience. — Wrońska nie ustępowała. — A ja muszę dobrze wyglądać, przecież mnie ludzie potem oglądają. Ty jesteś po drugiej stronie kamery, więc wystarczy, że weźmiesz prysznic, i tyle. Teraz już nie ma czasu na jedzenie, bo nie zdążymy ze wszystkim.

— Bez jajecznicy nie idę. — Tobiasz był głuchy na argumenty kobiety. — Ale mogę zrobić z czterech jajek i zjemy razem — zaproponował pojednawczo.

— Jajko to ja chyba zaraz zniosę, czekając na ciebie. — Zrezygnowana Martyna opadła na krzesło. — Gdyby nie to, że jesteś najlepszym operatorem, jakiego znam, już dawno przestałabym z tobą pracować.

— I nie zapominaj, że jedynym, który ze spokojem znosi twoje humory — dodał Tobiasz, wyjmując patelnię. — Każdy inny uciekłby w popłochu po kilku dniach. Więc właściwie to ty powinnaś mi robić tę jajecznicę.

— Niedoczekanie twoje! — oburzyła się Wrońska.

Wiedziała jednak, że Tobiasz ma rację. Pracowali razem już prawie trzy lata i zrobili mnóstwo świetnych materiałów. Tobiasz zawsze doskonale wyczuwał jej zamysły i kierował kamerę tam, gdzie należało. W odpowiedniej chwili robił zbliżenia, potrafił uchwycić nastrój i klimat, robił cudowne przebitki. Właściwie nie mogła mu niczego zarzucić. No i rzeczywiście ze spokojem znosił jej nastroje i najdziwniejsze pomysły. Poczekała, aż zje tę swoją jajecznicę, i dopiero wtedy wyruszyli realizować założone plany.

— Najpierw jedź do biura Kownackiego — zdecydowała.

Tobiasz pełnił w ich teamie także rolę kierowcy. Postanowił, że Martyna nie wsiądzie więcej za kółko, gdy zobaczył, że w trakcie prowadzenia samochodu rozmawia przez telefon i sięga do torebki po notatki.

— Chciałbym jeszcze pożyć — powiedział wtedy i odtąd on prowadził srebrnego volkswagena, gdy jechali razem.

— To przy Warszawskiej? — upewnił się teraz, słysząc polecenie dziennikarki.

— Tak, w tym nowym budynku niedaleko galerii Korona.

O tej porze nie można było liczyć na miejsce parkingowe przed budynkiem, więc zatrzymali się na podziemnym parkingu galerii.

— To ja pójdę do Empiku — zdecydował Tobiasz. — Nie będę ci przecież potrzebny.

— OK, tylko nie marudź tam zbyt długo. Ja umówię spotkanie i wracam — przestrzegła Martyna.

Szybkim krokiem opuściła galerię i przeszła do nowoczes­nego biurowca, w którym miał swoje biuro poselskie Mariusz Kownacki. Przed wejściem poprawiła żakiet i zerknęła w szklaną szybę, żeby sprawdzić, czy dobrze wygląda. Dbała o swój wizerunek, bo doskonale wiedziała, że ludzie najczęściej kierują się stereotypami, oceniając innych. A ponieważ chciała, żeby uznawali ją za reporterkę i specjalistkę od trudnych tematów, ubierała się zgodnie z wyobrażeniami większości. Zimą nosiła skórzaną kurtkę, czarną czapkę i ciężkie buty, latem sportowe żakiety, trampki i duże okulary przeciwsłoneczne. Za to do programów w studiu wkładała eleganckie i dość obcisłe garsonki, szpilki i malowała usta na intensywnie czerwony kolor. Teraz miała na sobie oczywiście wersję letnią. Przesunęła okulary na czubek głowy i zapukała dla formalności do drzwi, po czym od razu nacisnęła klamkę.

— Dzień dobry paniom — przywitała dwie kobiety siedzące przy biurkach. — Martyna Wrońska, telewizja — przedstawiła się.

— Dzień dobry, oczywiście poznajemy! — Jedna z kobiet natychmiast poderwała się z krzesła. — Pani jest tak znana, że nie musi się przedstawiać — szczebiotała, wychodząc zza biurka. — Proszę siadać, może zrobię kawy? Mamy bardzo dobrą, włoską — zachwalała.

Druga pracownica nawet nie ruszyła się ze swojego miejsca. Siedziała wpatrzona w ekran laptopa, nie zwracając uwagi na gościa.

— Dziękuję, ale nie mam zbyt wiele czasu — przerwała wreszcie nadgorliwej Wrońska. — Chciałabym się spotkać z panem Kownackim.

— Oj, bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. — Kobieta teatralnie załamała ręce. — Pana posła dzisiaj nie ma. I niestety, nie będzie. — Zrobiła smutną minę.

Martyna pomyślała, że ta kobieta powinna zaangażować się w jakimś amatorskim teatrze. Mimo mocno ekspresyjnego zachowania przyjmującej ją sekretarki nie traciła czujności. Zawodowe przyzwyczajenie nauczyło ją, że trzeba być bystrą i spostrzegawczą. Nie uszło jej uwadze, że na dźwięk nazwiska polityka druga z pracownic drgnęła. Niby drobiazg, ale Wrońska go zapamiętała.

— W takim razie proszę mnie zapisać na rozmowę — zwróciła się do gadatliwej kobiety. — W najbliższym możliwym terminie.

— Dopiero za trzy tygodnie. — Sekretarka wykrzywiła usta.

Martyna miała dość jej infantylnych zachowań, więc przeszła do sedna.

— Nie mogę tyle czekać. Chcemy zrobić reportaż o panu pośle. Duży reportaż — dodała.

— Rozumiem…

— Proszę przekazać panu Kownackiemu, że jeśli nie jest zainteresowany, będę musiała zwrócić się do innego polityka. Zostawię paniom moje wizytówki i czekam na kontakt. — Położyła tekturowe kartoniki na obu biurkach.

— Oczywiście, postaram się jak najszybciej skontaktować z panem posłem i oddzwonię do pani — zapewniła pracownica biura. — Jak ja się cieszę, że mogłam panią spotkać!

— Dziękuję, do widzenia. — Wrońska uśmiechnęła się lekko.

Wiedziała, że warto zostawić po sobie dobre wspomnienie, to ułatwia współpracę. Wychodząc, zerknęła na biurko drugiej pracownicy. Wizytówka zniknęła.

 

 

 

 

 

 

 

— Oj, Kociu, widzę, że chyba za bardzo zajęłam się pracą — stwierdziła Diana.

Zajrzała do wnętrza lodówki. Nie znalazła tam zbyt wiele. Co prawda za każdym razem przywoziła z Kielc pełne torby zakupów, lecz przez kilka ostatnich dni nie wyjeżdżała i zapasy mocno się skurczyły.

— Chyba pora poznać miejscowy sklep — zdecydowała. — Ale ty oczywiście zostajesz w domu.

Kocio rósł szybko i w niczym nie przypominał już kociaka, którego dostała wiosną od babci Róży. Teraz był już dwa razy większy. Diana zadbała o jego sterylizację, ale i tak nie zamierzała pozwolić mu na samodzielne wycieczki po okolicy. Jednocześnie chciała dać kotu możliwość bycia bliżej przyrody, zakosztowania świeżego powietrza, poczucia wiatru i usłyszenia śpiewu ptaków. Dlatego jednym z pierwszych działań, jakie podjęła w nowym domu, było przygotowanie werandy tak, żeby mogła być również czymś w rodzaju woliery dla Kocia. Okazało się to wcale nie takie trudne, przede wszystkim dlatego, że weranda była drewniana. Wystarczyło kupić metalową siatkę w jednym z marketów budowlanych, a potem zabezpieczyć nią okna przybudówki. Najwięcej czasu zajęło Dianie pocięcie siatki na odpowiednie kawałki, bo nie miała narzędzi, ale znalezione w budynku gospodarczym duże nożyce rozwiązały problem. Wbijanie gwoździ miała opanowane, dalsza część pracy poszła sprawnie. I kiedy wraz z ostatnimi rzeczami przywiozła do nowego domu Kocia, jego królestwo było już gotowe.

Kocurek na początku nieufnie poznawał nowe kąty, lecz po kilku dniach objął je w posiadanie z właściwą temu gatunkowi nonszalancją, a weranda stała się jego ulubionym miejscem. Uwielbiał wygrzewać się na drewnianych parapetach i obserwować wróble skaczące po podwórku oraz przelatujące nisko jaskółki. Z uwagą wsłuchiwał się w ćwierkanie pliszek i innych ptaków mieszkających w pobliskim lesie. Nigdy nie wykazywał ochoty do pokonania siatki czy wyjścia na zewnątrz. Diana uważała, że to dlatego, iż doskonale pamiętał początki swojego życia, kiedy wyrzucony przez kogoś jako kociak trafił ze swoim bratem na próg domu babci Róży. Gdyby nie pomoc staruszki i jej przyjaciółki, pani Zofii, kocięta nie wytrzymałyby mrozów.

Mimo wszystko Diana wolała zachować ostrożność i starała się nie zostawiać Kocia na werandzie bez opieki.

— Poczekasz w domu, a kiedy wrócę ze sklepu, wypuszczę cię na słonko — obiecała.

Rudas miauknął i wskoczył na blat kuchennej szafki.

— Prosiłam, żebyś tutaj nie wchodził. — Delikatnie zepchnęła kota na podłogę. — Później znajduję w jedzeniu twoją sierść.

Kocio, jak to kot, zupełnie nie przejął się jej niezadowoleniem. Odszedł powoli i zniknął w sypialni, gdzie — jak podejrzewała Diana — ułożył się na jej poduszce.

Dobrze, że jest — pomyślała. — Przynajmniej mam do kogo mówić.

Coraz bardziej doskwierała jej samotność. Miała tyle zajęć, wciąż kursowała między Kielcami a Świętą Katarzyną i nie miała czasu na towarzyskie spotkania. Trochę też z rozmysłem unikała spotkań z koleżankami, bo wszystkie znały Mateo. Nie chciała, żeby podczas jakiegoś przypadkowego spotkania powiedziały mu, co Diana robi i gdzie jest. Na razie wolała tego uniknąć, bo nie była pewna, czy jest wystarczająco silna, żeby oprzeć się manipulacjom byłego partnera, gdyby się u niej zjawił.

Dni szybko jej mijały, ale wieczorami przed zaśnięciem albo w czasie samotnych posiłków często myślała, że przyjemnie byłoby mieć kogoś, z kim można porozmawiać, opowiedzieć o tym, co się zdarzyło, czy poradzić. Albo choćby zamienić kilka zdań o pogodzie.

Na razie jednak musiała się zająć bardziej przyziemnymi sprawami. Jeśli miała zamiar zjeść śniadanie i kolację, musiała iść do sklepu. Zabrała wiklinowy koszyk, portfel i wyszła z domu. Zmrużyła oczy, bo słońce świeciło mocno. Lekki wietrzyk delikatnie łagodził upalne powietrze i kołysał brzegiem sukienki. Lato w Świętej Katarzynie hojnie obdarzało ciepłem i czuć było w powietrzu wakacyjną atmosferę.

Jak tu pięknie! — pomyślała.

Miejscowy sklep mieścił się na parterze jednego z domów przy głównej ulicy. Nie był duży, ale Diana szybko się zorientowała, że dość dobrze zaopatrzony. Oprócz niej i sprzedawczyni w różowym fartuchu była tam jeszcze jedna kobieta, więc projektantka ustawiła się za nią, czekając na swoją kolej.

— Poproszę piętnaście bułek, tyle samo plasterków szynki konserwowej i kilogram pomidorów.

O, to chyba śniadanie dla sporej rodziny — pomyślała Diana, z ciekawością przyglądając się stojącej przed nią kobiecie.

Wyglądała na niewiele starszą od niej, raczej nie przekroczyła jeszcze czterdziestki. Była zadbana, miała gładką cerę bez makijażu, a jej sukienka nie należała do zbyt gustownych.

Ja też nie wyglądam jak z żurnala — skarciła w myślach samą siebie za tę niezbyt miłą ocenę. — W końcu to zwyczajny dzień, a ona, sądząc po zakupach, ma pewnie kilkoro dzieci na głowie, więc trudno, żeby myślała o ciuchach.

— Co dla pani? — Głos sprzedawczyni wyrwał ją z zamyślenia.

— Poproszę chleb, masło i ser biały, ten z lokalnej mleczarni. — Wskazała opakowanie leżące w przeszklonej ladzie chłodniczej.

Dokupiła jeszcze trochę warzyw, olej i jajka, a na koniec poprosiła o truskawkowe lody w wafelku.

— Trochę przyjemności każdemu się należy. — Uśmiechnęła się do ekspedientki, ale ta nie wyrażała chęci do nawiązania bliższej znajomości.

Diana zapłaciła i wyszła. Przed drzwiami, przy plastikowym stoliku pod parasolem z reklamą piwa, zauważyła kobietę, która stała przed nią w kolejce. Ona również ją dostrzegła.

— To pani kupiła ten dom po starym Maciejaku? — zapytała.

Musiała na mnie czekać — pomyślała Diana.

— Dzień dobry. — Podeszła do stolika. — Chyba tak. Pan, który mi go sprzedał, nazywał się Maciejak, ale nie był stary. Pewnie ma pani na myśli jego ojca?

— Tak, właśnie jego. Bo to on tutaj mieszkał.

Diana uznała, że nadarza się okazja, żeby zawrzeć znajomość z kimś miejscowym i dowiedzieć się czegoś o okolicy. Przysiadła się i odpakowując lody z papierka, stwierdziła:

— Syn pewnie też musiał się tu wychować.

— Dawno wyjechał i nikt tu już o nim nie pamięta — odpowiedziała szorstko kobieta.

Chyba nie cieszył się sympatią wśród sąsiadów — uznała Diana, przypominając sobie, że przecież sam wspominał o tym, że nie ma tu nikogo znajomego.

— A pani mieszka w Świętej Katarzynie? — zagadnęła, żeby zmienić temat.

— Tak, od urodzenia. — Nowa znajoma skinęła głową. — Z przerwą na studia. Myślałam, że już tu nie wrócę, ale wróciłam… — westchnęła.

— Piękne miejsce, chyba dobrze się tu żyje.

— Jednym tak, a drugim nie — odparła krótko kobieta.

— No tak, jak się ma dużą rodzinę, to zawsze jest co robić. — Diana próbowała znaleźć jakiś temat, który bardziej zainteresuje nową znajomą.

— Pani ma dużą rodzinę? — Kobieta zerknęła na nią pytająco.

— Nie, jestem sama. Ale sądziłam, że pani… — wyjaśniała Lisowska. — Bo tyle tych bułek i wszystkiego…

— A, to! — Kobieta machnęła ręką. — To nie dla mnie. Widzi pani, ja pracuję w gminnej szkole. A że tutaj mieszkam, to wszystko znam od podszewki. Turysta tego nie zobaczy, ale są tu i takie rodziny, gdzie bieda aż piszczy. I dzieciaki często głodne chodzą. W czasie roku szkolnego to jeszcze dostaną obiad w szkole, ale w wakacje już nie. Więc organizuję im takie zajęcia, spacery, a przy okazji proponuję poczęstunek — tłumaczyła.

Diana słuchała z rosnącym podziwem. Zupełnie nie spodziewała się tego po tej kobiecie. W pierwszej chwili wydała jej się niezbyt miła, a tu takie wielkie serce!

— Zawsze to przynajmniej bułkę zjedzą. A przy okazji też się czegoś nauczą — kontynuowała nauczycielka. — Własnej rodziny nie mam, wydatków za wiele też nie, więc jeśli mogę pomóc, to pomagam.

— Jest pani dobrą osobą — rzuciła z uśmiechem Diana. — Cieszę się, że panią spotkałam. Jestem Diana Lisowska.

— Anna Błaszczyk. — Kobieta uścisnęła wyciągniętą dłoń.

— Skoro już się znamy, to zapraszam panią na kawę — zaproponowała projektantka. — Pokażę, jak się urządziłam i…

— Muszę już iść — przerwała jej nieoczekiwanie nauczycielka w pół zdania. — Dzieci pewnie czekają.

— Oczywiście, rozumiem. — Diana była trochę zaskoczona. — Ale moje zaproszenie jest zawsze aktualne. Proszę zajrzeć któregoś dnia.

Popatrzyła za odchodzącą kobietą i oblizała truskawkową kropelkę spływającą po mięknącym wafelku.

Trochę dziwna jednak jest — uznała.

 

 

 

 

 

 

 

Właśnie skończyła jeść śniadanie, gdy przed bramą zatrzymał się dostawczy bus. Z szoferki wysiadł młody mężczyzna i popatrzył wyczekująco w stronę domu. Diana odsunęła pustą miskę po twarożku i czym prędzej wyszła na próg.

— Dzień dobry! Pan kogoś szuka?! — krzyknęła do kierowcy.

— Tak! — zawołał i zerknął na trzymaną w ręku kartkę. — Diany Lisowskiej.

Podeszła do bramy.

— To ja. O co chodzi?

— Przywieźliśmy piec — oznajmił mężczyzna. — Mam w zleceniu piec z montażem, adres się chyba zgadza, niech pani spojrzy.

Nie musiała sprawdzać.

— Tak, wszystko w porządku! — ucieszyła się. — Ale nie miałam pojęcia, że dzisiaj go panowie przywieziecie.

Użyła liczby mnogiej, bo do kierowcy właśnie dołączył kolega.

— Szef powiedział, że maila wysłali. — Kierowca wzruszył ramionami. — To co? Mamy rozładować czy nie?

— Oczywiście, że rozładować!

Na ten zakup Diana bardzo czekała. To właśnie na piec przeznaczyła sporą część pozostałych po sprzedaży mieszkania pieniędzy. Wiedziała, że lepiej byłoby mieć większe oszczędności na zimowe miesiące, ale czuła, że po prostu musi spełnić to marzenie. Tak bardzo chciała być niezależna od innych pracowni, móc samej wypalać to, co ulepi!

Na wybór pieca do wypału poświęciła sporo czasu. Prawdę mówiąc, nie znała się na tym, nic jej nie mówiły techniczne parametry. Oczywiście od razu odrzuciła podejrzanie tanie oferty z portali sprzedażowych czy piece wysyłane z Chin. I to był najprostszy etap. Potem wyszukała kilka firm, wydrukowała katalogi z opisami i… poczuła się bezradna.

Nie potrzebowała ogromnego pieca, jaki mieli w dużych pracowniach, ale nie chciała też byle czego. Była gotowa wydać trochę więcej, lecz mieć pewność, że kupuje dobry sprzęt na miarę jej potrzeb. Tylko jak to poznać? Wreszcie postanowiła, że najprościej będzie zapytać. Zadzwoniła pod numer podany na stronie jednego z producentów, do przedstawiciela regionalnego, i już następnego dnia odwiedził ją bardzo sympatyczny pan Marek.

 

— Co pani chce wypalać? — zapytał bez zbędnych wstępów.

— Nic wielkiego, swoje prace.

— A gdzie by pani chciała ten piec wstawić?

Pokazała mu pracownię.

Pan Marek podciągnął spodnie, które nieco opadały z wydatnego brzucha, rozejrzał się, podszedł do niewielkiej skrzynki na ścianie i pokiwał głową.

— Dobrze pani wybrała, bo mamy tutaj wszystko, co trzeba. Widzę, że ktoś zadbał o odpowiednią instalację.

— A to akurat przypadek, bo ja niedawno kupiłam ten dom. Nawet nie miałabym pojęcia, co trzeba zrobić.

— No to ma pani szczęście. — Mężczyzna pogładził szczeciniaste wąsy. — Widać ten piec pani pisany.

Ucieszyła się w myślach, choć podejrzewała, że ta specjalna instalacja, o której nie miała pojęcia, musiała być potrzebna do jakichś narzędzi czy maszyn, z których korzystał stary Maciejak.

— Teraz już wszystkie dane mam, mogę pani przedstawić ofertę — uznał pan Marek. — Tylko może gdzieś usiądziemy, bo muszę wyjąć papiery…

— Oczywiście, zapraszam.

Zrobiła gościowi mocną kawę, o którą poprosił, i usiadła po przeciwnej stronie stołu.

— Tylko proszę mi powiedzieć to tak prosto, bez technicznych szczegółów, żebym zrozumiała — poprosiła.

— Ja już z artystami prawie trzydzieści lat pracuję — uspokoił ją mężczyzna, ocierając spocone czoło. — I wiem, że oni są od rzeczywistości mocno oderwani. I kasy za dużo też nie mają. — Mrugnął porozumiewawczo do Diany. — Niech się pani nie martwi, znajdziemy taki piecyk, że pani będzie zadowolona, a i ja zarobię.

Taka wizja spodobała się projektantce. W ogóle pan Marek swoją bezpośredniością zrobił na niej dobre wrażenie. Nie bawił się w marketingowe gadki, nie używał gładkich, okrągłych zdań jak niektórzy młodzi handlowcy, tylko po prostu załatwiał interes. I zależało mu na zadowoleniu obu stron.

Po kilkunastu minutach wszystko zostało ustalone i umowa podpisana.

— Teraz proszę czekać na informację o dostawie — poinstruował przedstawiciel regionalny.

— A czy mogę zamówić taką usługę, żeby ktoś piec podłączył i sprawdził? — poprosiła Diana. — Wolałabym mieć pewność, że wszystko w porządku i że nie zrobię czegoś źle.

— To nic skomplikowanego — zapewnił z uśmiechem pan Marek, upychając umowę do plastikowej koszulki. — Ale oczywiście chłopaki wniosą, podłączą, wszystko sprawdzą i powiedzą, jak obsługiwać. Chociaż instrukcja też będzie, bo u nas wszystko jest, jak należy — dodał z przekonaniem.

— Bardzo się cieszę!

Pożegnała mężczyznę i nie pozostało jej nic innego, jak zastosować się do jego słów, czyli czekać.