Stacja Jagodno. Zaplątana miłość - Karolina Wilczyńska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Stacja Jagodno. Zaplątana miłość ebook i audiobook

Karolina Wilczyńska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

78 osób interesuje się tą książką

Opis

Zatrzymaj się na chwilę i poczuj klimat urokliwej miejscowości w Górach Świętokrzyskich. Tutaj czas płynie zupełnie inaczej. W Jagodnie spotykają się przeciwieństwa: kobiety i mężczyźni, starość i młodość, tradycja i nowoczesność.

Tamara – 40-letnia rozwódka i specjalistka od PR-u dostaje polecenie zorganizowania kampanii wyborczej kandydatowi na wójta gminy Jagodno. Podczas spotkania przedwyborczego jeden z oponentów zarzuca Tamarze, że promuje politykę prospołeczną, a sama zaniedbuje swoją rodzinę. Czy tak rzeczywiście jest? Jak córka Tamary, Marysia, poradzi sobie w nowej szkole? Czy nowy partner Tamary okaże się „tym jedynym”? Kim jest tajemnicza babcia Róża?

Trzy generacje kobiet i smak konfitur z fiołków, które potrafią osłodzić nawet najbardziej gorzkie życie.

Powieść Karoliny Wilczyńskiej to pełna ciepła opowieść o miłości, szczęściu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi.

Karolina Wilczyńska – autorka bestsellerowych powieści obyczajowych, która jak nikt rozumie i opisuje kobiece emocje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ka­ro­lina Wil­czyń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-817-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

– Te wszyst­kie opo­wie­ści to tylko my­dle­nie lu­dziom oczu! – Męż­czy­zna sie­dzący w trze­cim rzę­dzie na­wet nie pod­niósł się z krze­sła. Sie­dział roz­party, w przy­bru­dzo­nej czapce z dasz­kiem, a jego zło­śliwy uśmie­szek wy­raź­nie zwia­sto­wał nad­cho­dzące kło­poty.

Ta­mara po­czuła, że na­pina mię­śnie. No, da­waj, czło­wieku – po­my­ślała. – Co też ci nie od­po­wiada? Była prze­ko­nana, że przy­go­to­wała się so­lid­nie do tego spo­tka­nia i żadne py­ta­nie jej nie za­sko­czy.

– Pani nam tu­taj opo­wiada ja­kieś pier­doły o po­mocy ro­dzi­nie, o war­to­ściach i co tam jesz­cze... – Męż­czy­zna prze­su­nął da­szek czapki na tył głowy, jakby szy­ko­wał się do ataku. – A sama o swoją ro­dzinę nie dba.

O co mu cho­dzi? O czym on mówi? – Ta­mara była kom­plet­nie zbita z tropu. Za to po­zo­stali uczest­nicy spo­tka­nia wy­raź­nie się oży­wili. Po sali prze­szedł szmer, lu­dzie pa­trzyli to na ko­bietę, to na swo­jego są­siada, naj­wy­raź­niej cie­kawi dal­szego ciągu. Tym­cza­sem męż­czy­zna, za­do­wo­lony z za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie wzbu­dził, mó­wił da­lej:

– Ja do­brze pa­mię­tam, jak tu pani przy­jeż­dżała z matką. Wia­domo, jak dzie­ciaka na lato pod­rzu­cić, to wtedy ro­dzina na wsi do­bra. Ale jak po­móc by trzeba, to już się o sta­rej za­po­mina. – Ro­zej­rzał się po twa­rzach ze­bra­nych i wi­dząc po­ta­ku­jące głowy, kon­ty­nu­ował jesz­cze śmie­lej: – Te­raz z mia­sta przy­je­chała, żeby swoje in­te­resy tu ro­bić, bo pie­nią­dze pew­nie czuje. A nie wia­domo, czy Mar­ci­szowa opał na zimę ma za co ku­pić. Wstyd!

Kim jest Mar­ci­szowa? Co ja mam z nią wspól­nego? – Ta­mara sta­rała się za­cho­wać ka­mienną twarz, ale czuła, że ogar­nia ją pa­nika. Wi­działa wście­kłość na twa­rzy kan­dy­data na wójta i drwiące spoj­rze­nia miesz­kań­ców wsi. Mu­siała ra­to­wać sy­tu­ację.

– Pro­szę pana – za­częła po­woli, żeby opa­no­wać drże­nie głosu. – Te­ma­tem na­szego spo­tka­nia jest pro­gram dzia­ła­nia pana Ka­miń­skiego, a nie moje ży­cie ro­dzinne. Czy ktoś z pań­stwa ma ja­kieś py­ta­nia do kan­dy­data?

Od­po­wie­dzią, jakże wy­mowną, była ci­sza. Ciężka i po­łą­czona z peł­nymi po­tę­pie­nia spoj­rze­niami. Prawda była taka, że to spo­tka­nie oka­zało się klę­ską. Ka­ta­strofą, która bę­dzie miała wpływ na całe wy­bory, a co za tym idzie – na jej pracę i ży­cie. A naj­gor­sze było to, że nie miała po­ję­cia, co tak na­prawdę się stało, o co cho­dzi i co jej za­rzu­cają.

– O co tu py­tać? – Jedna z ko­biet wstała osten­ta­cyj­nie, gło­śno od­su­wa­jąc krze­sło. – Prze­cież wi­dać, że od po­czątku do końca same kłam­stwa wy­ga­dują. Ja tam idę do domu. Wolę se­rial po­oglą­dać.

Szu­ra­nie krze­seł było sy­gna­łem, że po­zo­stali po­dzie­lili jej zda­nie. Ta­mara stała na środku sali i pa­trzyła, jak miej­sca pu­sto­szeją. Sta­rała się do końca za­cho­wać pro­fe­sjo­nal­nie i po­wstrzy­mać łzy.

– No to świet­nie mnie pani urzą­dziła! – Kac­per Ka­miń­ski, kan­dy­dat na wójta gminy Ja­godno, na­wet nie sta­rał się ukryć wście­kło­ści. – Te­raz to już prze­gra­łem z kre­te­sem! A pani szef twier­dził, że daje naj­lep­szego pra­cow­nika. Pięk­nie, nie ma co!

Wy­szedł. Trzask za­my­ka­nych drzwi wy­rwał Ta­marę z le­targu, w któ­rym tkwiła od kilku mi­nut. Ro­zej­rzała się po szkol­nej kla­sie, w któ­rej od­by­wało się spo­tka­nie przed­wy­bor­cze. Pu­sto. Nie miała tu już nic do ro­boty. Schrza­niła wszystko. Z re­zy­gna­cją za­częła skła­dać sto­jak z uśmiech­nię­tym zdję­ciem Ka­miń­skiego.

Sprawca jej po­rażki cze­kał do końca. Na­pa­wał się naj­wy­raź­niej swoim zwy­cię­stwem. Da­szek czapki wró­cił już na swoje miej­sce. Męż­czy­zna stał tuż przy drzwiach, z za­ło­żo­nymi na piersi rę­kami, i przy­glą­dał się, jak ko­bieta zbiera ulotki i pa­kuje je do kar­to­no­wego pu­dełka.

– Jakby pani chciała wie­dzieć, to Mar­ci­szowa mieszka na końcu Bo­ro­wej. Bę­dzie ze dwa ki­lo­me­try stąd. Ostatni dom, pod la­sem.

Uda­wała, że go nie sły­szy.

– Po­zdro­wie­nia od Po­znań­skiego – za­brzmiało jesz­cze za jej pla­cami i po­wiew po­wie­trza od drzwi dał jej sy­gnał, że zo­stała cał­kiem sama. A więc to sprawka obec­nego wójta! Trzeba przy­znać, że się po­sta­rał. I co cie­kawe – wie­dział o niej coś, o czym sama nie miała po­ję­cia. Sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, ze­brała resztę rze­czy i wy­szła, że­gnana bez­na­mięt­nymi spoj­rze­niami wiel­kich pol­skich po­etów, któ­rych por­trety w wąt­pliwy spo­sób zdo­biły ściany szkol­nych ko­ry­ta­rzy.

*

I co te­raz? Ka­miń­ski z pew­no­ścią już dzwo­nił do jej pra­co­dawcy. Ta­mara mo­gła so­bie bez trudu wy­obra­zić, jak wy­glą­dała ta roz­mowa. Znała obu męż­czyzn, szcze­gól­nie Marka, szefa agen­cji re­kla­mo­wej, w któ­rej pra­co­wała od dwóch lat. Im­pul­sywny, pewny sie­bie, nie­prze­bie­ra­jący w sło­wach. Trak­to­wał pra­cow­ni­ków jak swoją wła­sność, wy­ma­gał po­słu­szeń­stwa i dys­po­zy­cyj­no­ści, ale kiedy wszystko szło do­brze, miał gest i po­tra­fił rzu­cić na­wet sporą pre­mię. Za to kiedy coś prze­bie­gało nie po jego my­śli – le­piej nie mó­wić. Wrza­ski nie raz sły­szano w naj­dal­szym za­kątku biura. Już nie­je­den nie wy­trzy­mał psy­chicz­nie i pa­ko­wał w po­śpie­chu swoje rze­czy. Z nią było ina­czej. Znała Marka jesz­cze z pod­sta­wówki, ale po skoń­cze­niu szkoły kon­takt się urwał. Spo­tkali się przy­pad­kiem, na ulicy. Oby­dwoje mieli aku­rat czas, więc po­szli na kawę. Pod­czas zwy­cza­jo­wych opo­wie­ści pod ha­słem „co u cie­bie?” po­wie­działa, że ak­tu­al­nie ha­ruje w kor­po­ra­cji za psie pie­nią­dze i kur­suje mię­dzy firmą a do­mem, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad wy­cho­wa­niem córki. Ma­rek oka­zał duże za­in­te­re­so­wa­nie jej sy­tu­acją i z miej­sca za­pro­po­no­wał pracę u sie­bie. Za pra­wie dwa razy wię­cej, niż za­ra­biała do­tych­czas. Nic dziw­nego, że dała się na­brać.

Zo­ba­czyła w my­ślach Ma­ry­się na wy­ma­rzo­nym obo­zie ta­necz­nym, nową pralkę, bo stara, pa­mię­ta­jąca jesz­cze dzie­ciń­stwo córki, już cią­gnęła reszt­kami sił. I po­my­ślała, że już ni­gdy wię­cej nie bę­dzie oglą­dać twa­rzy znie­na­wi­dzo­nego pre­zesa, który prze­cha­dzał się po ko­ry­ta­rzach pionu mar­ke­tingu i mó­wił, niby to do sie­bie:

– Dar­mo­zjady. Tylko wy­dają moje pie­nią­dze i nic z tego nie ma.

Zgo­dziła się na pro­po­zy­cję Marka, wie­rząc, że to szczę­śliwe zrzą­dze­nie losu po­sta­wiło go na środku kie­lec­kiego dep­taka, a póź­niej skło­niło ją do przej­ścia zu­peł­nie inną trasą, niż cho­dziła za­zwy­czaj. Jed­nak wspólne dzie­ciń­stwo łą­czy na całe ży­cie – my­ślała na­iw­nie.

Szybko zro­zu­miała, że ko­lega z mło­do­ści wcale nie był tak bez­in­te­re­sowny. My­ślał i dzia­łał jak ra­sowy przed­się­biorca. Nie wi­dział w niej ko­le­żanki, ale pra­cow­nicę, która da z sie­bie wszystko i nie odej­dzie po ko­lej­nej awan­tu­rze. Sta­tus sa­mot­nej matki był gwa­ran­cją jej od­da­nia i go­to­wo­ści do po­świę­ceń. Ma­rek wie­dział to od razu, ona zro­zu­miała jego praw­dziwą mo­ty­wa­cję do­piero po kilku mie­sią­cach, kiedy na jej pierw­szy pro­test prze­ciwko pracy od rana do wie­czora usły­szała:

– Za­sta­nów się. Ja cię siłą nie trzy­mam. Jak pój­dziesz na bez­ro­bo­cie, to bę­dziesz miała dużo czasu dla córki, ale nie wiem, co jej dasz wtedy na obiad.

Za­sta­no­wiła się. I przy­znała mu ra­cję. W Kiel­cach nie było zbyt wielu ofert pracy dla ko­biet po trzy­dzie­stce. Nie chciała, żeby Ma­ry­sia mu­siała re­zy­gno­wać z lek­cji tańca, do­dat­ko­wego an­giel­skiego czy szkol­nej wy­cieczki. Poza tym Ma­rek do­brze wie­dział, jak ją osta­tecz­nie prze­ko­nać. Kilka dni póź­niej do­stała sporą pre­mię za po­zy­ska­nie no­wego klienta. Za­brała córkę na za­kupy, zja­dły obiad w re­stau­ra­cji i wy­rzuty su­mie­nia zo­stały ze­pchnięte gdzieś w głąb jej świa­do­mo­ści.

I co te­raz? – za­sta­na­wiała się.

Je­chała w stronę Kielc. Za­miast nie­dawno wy­re­mon­to­wa­nej „sió­demki” wy­brała drogę przez las. Co prawda mniej kom­for­tową, pełną za­krę­tów, ale przy tak pięk­nej po­go­dzie nie było to pro­ble­mem. Ja­dąc tędy, miała za to oka­zję po­dzi­wiać uroki przy­rody w je­sien­nej od­sło­nie. Za­cho­dzące słońce rzu­cało ła­godne świa­tło, pro­mie­nie prze­ci­skały się po­mię­dzy li­śćmi, two­rząc na as­fal­cie świe­tli­stą mo­zaikę. Mi­jane drzewa zda­wały się ob­ra­cać, jakby pre­zen­tu­jąc naj­pięk­niej­sze i nie­po­wta­rzalne su­kienki, mie­niące się od­cie­niami żółci, po­ma­rań­czu i czer­wieni. Ta­kie kre­acje tra­fiały im się tylko o tej po­rze roku, więc sze­le­ściły li­śćmi, sta­ra­jąc się przy­kuć uwagę lu­dzi. Jed­nak prze­mie­rza­jący le­śne ścieżki grzy­bia­rze za­in­te­re­so­wani byli ra­czej naj­niż­szą i naj­mrocz­niej­szą czę­ścią je­sien­nego lasu. Tam, gdzie z rzadka do­cie­rało świa­tło, mo­gli zna­leźć to, czego szu­kali – brą­zowe praw­dziwki, żółte kurki, ko­zaki o na­kra­pia­nych nóż­kach. Nie pa­trzyli w górę, nie zwra­cali uwagi na ten cu­downy po­kaz piękna przy­rody, który roz­gry­wał się tuż przed koń­cem je­sien­nego dnia, przy wtó­rze pta­sich treli. Roz­cza­ro­wane bra­kiem za­in­te­re­so­wa­nia brzozy drżały w swo­ich bia­łych su­kien­kach, pła­cząc desz­czem drob­nych żół­tych list­ków.

Ta­mara także za­drżała. Po­czuła, że ma ochotę się za­trzy­mać, przy­tu­lić do jed­nej z brzóz i za­pła­kać ra­zem z nią. W tym sa­mym mo­men­cie z przy­droż­nych krza­ków wy­szedł wprost na drogę ja­kiś za­my­ślony zbie­racz le­śnego runa. Ko­bieta za­cią­gnęła ha­mu­lec i z ca­łej siły przy­ci­snęła klak­son. Czło­wiek od­sko­czył na po­bo­cze.

Skon­cen­truj się, So­ko­łow­ska! – na­ka­zała so­bie w my­ślach Ta­mara. – Po­ezje ci w gło­wie i tań­czące drzewa, a może ju­tro bę­dziesz się re­je­stro­wać w Urzę­dzie Pracy. Myśl le­piej o tym, jak się wy­tłu­ma­czyć z tej po­rażki. Przy­tu­la­nie do brzozy na pewno tu nie po­może.

Nie roz­glą­da­jąc się już na boki, do­je­chała do gra­nic mia­sta. Mi­nęła szary ko­los – kom­pleks wię­zienny, prze­je­chała wzdłuż sze­regu hur­towni i skła­dów bu­dow­la­nych i wje­chała na par­king su­per­mar­ketu bu­dow­lano-ogrod­ni­czego. Nie miała w pla­nach żad­nych za­ku­pów. Po pro­stu tuż przy wej­ściu sprze­da­wali pyszne cia­steczka. Ma­ry­sia je uwiel­biała, szcze­gól­nie te z na­dzie­niem ja­go­do­wym. Przy­wie­zie córce tro­chę słod­ko­ści, niech przy­naj­mniej ona ma dzi­siaj ja­kąś przy­jem­ność. Sko­ja­rze­nie z próbą prze­kup­stwa i uzy­ska­niem wy­ba­cze­nia za ko­lejną po­po­łu­dniową nie­obec­ność za­go­ściło w gło­wie Ta­mary tylko na uła­mek se­kundy. W spy­cha­niu nie­wy­god­nych my­śli na dno świa­do­mo­ści na­bie­rała co­raz więk­szej wprawy.

Po kilku mi­nu­tach znowu wsia­dła do sa­mo­chodu. Wrzu­ciła pa­pie­rową to­rebkę z cia­stecz­kami na tylne sie­dze­nie i prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Za kwa­drans będę w domu – po­my­ślała, wrzu­ca­jąc wsteczny. – Niech ten dzień już się skoń­czy.

*

Ma­ry­sia wy­ra­ziła umiar­ko­waną ra­dość z cia­ste­czek. Cóż, taki wiek – po­my­ślała Ta­mara. – Wszystko się nie po­doba, a cie­szyć się nie wy­pada. Trzeba prze­cze­kać.

Zja­dła z córką ko­la­cję, chwilę po­roz­ma­wiały, cho­ciaż na­sto­latka nie była spe­cjal­nie roz­mowna.

– A jak w szkole? W po­rządku?

– Jak to w szkole, nor­mal­nie.

– I rze­czy­wi­ście ma­cie lek­cje po an­giel­sku?

– Nie wszyst­kie, ale mamy.

– Da­jesz radę?

– Sta­ram się. – Ma­ry­sia wzru­szyła ra­mio­nami. – Ale sama nie wiem...

– Po­czątki za­wsze są trudne. Z cza­sem bę­dzie ła­twiej. – Pró­bo­wała po­cie­szyć córkę. – Ja też, kiedy za­czy­na­łam pracę...

– Do­bra, wiem. Pójdę się po­uczyć – prze­rwała dziew­czyna.

Nie za­trzy­my­wała córki. Niech się uczy. Kiedy Ma­ry­sia po paru su­ge­stiach matki zde­cy­do­wała się zda­wać do klasy z mię­dzy­na­ro­dową ma­turą, Ta­mara była dumna z doj­rza­ło­ści dziew­czyny. W Kiel­cach utwo­rzono tylko jedną taką klasę i żeby się do niej do­stać, trzeba było nie tylko mieć do­bre wy­niki z eg­za­mi­nów, ale jesz­cze do­dat­kowo zdać test z ję­zyka an­giel­skiego. Córka po­ka­zała, że jest am­bitna i po­trafi wy­trwale dą­żyć do celu. Je­żeli wszystko pój­dzie po­myśl­nie, mię­dzy­na­ro­dowa ma­tura otwo­rzy jej drzwi uczelni na ca­łym świe­cie. Ma­ry­się cze­kała te­raz wy­tę­żona na­uka. Ta­mara wie­rzyła jed­nak, że dzięki temu jej dziecku bę­dzie się do­brze żyło. Może w przy­szło­ści unik­nie wy­bu­chów zło­ści szefa i ca­ło­dzien­nej pracy...

Ko­bieta po­sta­wiła ku­bek z her­batą na szkla­nym sto­liku, a sama z ulgą usia­dła na ka­na­pie. Wresz­cie miała chwilę spo­koju, upra­gnio­nego od­po­czynku po cięż­kim dniu. W pierw­szej chwili po­my­ślała, że ma ochotę na ja­kiś nie­wy­ma­ga­jący wy­siłku umy­sło­wego film. Po pro­stu po­ga­pić się w ekran, może po­śmiać z pe­ry­pe­tii bo­ha­te­rów, wie­dząc, że i tak czeka ich szczę­śliwe za­koń­cze­nie. Nie to, co w praw­dzi­wym ży­ciu.

My­śli Ta­mary po­wró­ciły jed­nak do po­po­łu­dnio­wych wy­da­rzeń. Już wie­działa, że z re­laksu nici. Żo­łą­dek skur­czył się na samą myśl o ju­trzej­szym spo­tka­niu z Mar­kiem. Po raz ko­lejny ana­li­zo­wała swoje po­stę­po­wa­nie. Czy po­peł­niła ja­kiś błąd? Prze­cież była przy­go­to­wana naj­le­piej, jak się dało. Wy­py­tała Ka­miń­skiego o wszystko, co mo­gło mieć zna­cze­nie i co mo­gli pró­bo­wać wy­ko­rzy­stać prze­ciwko niemu kon­ku­renci. Wręcz dzi­wił się cza­sami, po co jej ta­kie in­for­ma­cje. Wie­działa o nim dużo. Znała na­wet kilka grzesz­ków, które bez kło­potu mo­gła w dys­ku­sji zmie­nić w za­lety. Na­prawdę się przy­go­to­wała. I są­dziła, że prze­wi­działa wszystko. A jed­nak się my­liła. Sła­bym ogni­wem oka­zała się ona sama – sze­fowa kam­pa­nii wy­bor­czej. Tak szum­nie na­zwał jej sta­no­wi­sko Ma­rek, cho­ciaż taki sztab, ja­kie wy­bory – była w nim sama i tylko od czasu do czasu po­ma­gał jej któ­ryś z gra­fi­ków albo kilku wo­lon­ta­riu­szy z mło­dzie­żówki par­tii, którą re­pre­zen­to­wał Ka­miń­ski. Ma­rek nie chciał za­trud­nić do­dat­ko­wej osoby, twier­dził, że nie ma ta­kiej po­trzeby. Rze­czy­wi­ście. Prze­cież je­dyną znaną mu po­trzebą była chęć za­trzy­ma­nia jak naj­więk­szej kwoty pła­co­nej przez klienta dla sie­bie. Do tej pory Ta­mara miała na­dzieję przy­naj­mniej na do­brą pre­mię, ale w obec­nej sy­tu­acji czuła, że bę­dzie się cie­szyła, je­żeli za­chowa po­sadę. Szlag by to tra­fił!

A wszystko przez ja­kie­goś chłopa i starą Mar­ci­szową. Kto to w ogóle jest, ta Mar­ci­szowa? – Ko­bieta wstała i za­częła ner­wowo cho­dzić po po­koju. Trzy kroki do okna, trzy do drzwi. To za­wsze po­ma­gało jej ze­brać my­śli. – A może to od po­czątku do końca pro­wo­ka­cja? Wy­ssane z palca bzdury, któ­rych prze­cież nikt nie bę­dzie w sta­nie spraw­dzić. – Trzy kroki, zwrot, trzy kroki. – Wła­śnie! Musi przede wszyst­kim do­wie­dzieć się, czy to wszystko jest prawdą. Bo je­żeli nie, to po­wie Mar­kowi, że mają do czy­nie­nia z chwy­tem po­ni­żej pasa, naj­czar­niej­szym PR-em, po­li­tycz­nym gów­nem. I ja­koś się z tego wy­łga.

Ta­mara po­czuła przy­pływ ener­gii. Tak, to na pewno kłam­stwo na po­trzeby kam­pa­nii. Jest je­den spo­sób, żeby to spraw­dzić.

Bez wa­ha­nia się­gnęła po le­żącą na fo­telu to­rebkę, wy­cią­gnęła z niej te­le­fon i wy­brała nu­mer. Każdy sy­gnał zda­wał się trwać nie­skoń­cze­nie długo.

– Słu­cham?

Na­resz­cie!

– Cześć, mamo! Mam py­ta­nie.

– Do­bry wie­czór. Aku­rat te­raz? To ważne? Stało się coś?

W gło­sie matki usły­szała le­d­wie wy­czu­walną nutkę znie­cier­pli­wie­nia. Zer­k­nęła na ze­ga­rek – oczy­wi­ście, za­po­mniała, że aku­rat za­czął się ko­lejny od­ci­nek se­rialu o le­ka­rzach z Le­śnej Góry. Po­sta­no­wiła jed­nak nie od­pusz­czać.

– Czy my mamy ja­kąś ro­dzinę w oko­li­cach Ja­godna?

W słu­chawce za­pa­no­wała ci­sza.

– Halo, mamo, je­steś tam?

– Tak, je­stem.

– Sły­sza­łaś, o co py­ta­łam? Czy mamy ro­dzinę we wsi Bo­rowa? Gmina Ja­godno.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie. – Głos matki był sta­now­czy, a od­po­wiedź tak krótka i jed­no­znaczna, jakby miała uciąć dys­ku­sję. Naj­wy­raź­niej w Le­śnej Gó­rze trwała ja­kaś nie­zwy­kle ważna ak­cja ra­tun­kowa lub le­ka­rze mieli pa­cjenta z bar­dzo rzadką cho­robą.

– I na­zwi­sko Mar­cisz nic ci nie mówi? – Ta­mara chciała mieć pew­ność.

– Córko, na­zwi­sko Mic­kie­wicz wiele mi mówi, ale to jesz­cze nie do­wód, że je­ste­śmy ro­dziną.

Lo­gika matki za­wsze ją po­ra­żała. Za­sta­na­wiała się nie raz, czy matka mo­gła zro­bić coś w ży­ciu spon­ta­nicz­nie i bez na­my­słu, ale nie po­tra­fiła so­bie tego wy­obra­zić. Trudno po­wie­dzieć, czy to lata pracy na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii wy­kształ­ciły w niej ta­kie ce­chy, czy też była taka, jesz­cze za­nim wy­brała za­wód, ale fak­tem po­zo­sta­wało, że Ewa Do­brosz była uoso­bie­niem roz­sądku, roz­wagi i wy­wa­żo­nych de­cy­zji. Skoro więc mó­wiła, że nie mają ro­dziny w Ja­god­nie, to można było być pew­nym, że tak wła­śnie jest.

– Dzię­kuję, mamo. Nie prze­szka­dzam ci dłu­żej. Po­wiedz tylko, jak się czu­jesz?

– Do­kład­nie tak, jak można się czuć, ma­jąc pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat. Nie na­rze­kam.

– W ta­kim ra­zie za­dzwo­nię ju­tro. Śpij do­brze, do­bra­noc.

– Do­bra­noc. – Do­bro­szowa roz­łą­czyła się, za­nim jesz­cze wy­brzmiała ostat­nia sy­laba. Le­śna Góra nie mo­gła cze­kać.

Ta­mara wró­ciła na ka­napę. Te­raz już na­prawdę po­winna się zre­lak­so­wać. Nie dała ciała, nie za­nie­dbała ni­czego. Na­wet Ma­rek nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć, że coś za­wa­liła. A Ka­miń­skiemu się wy­tłu­ma­czy, w czym rzecz. Bę­dzie do­brze. Musi być.

– Ma­ry­siu! – krzyk­nęła w stronę po­koju córki. Miała ochotę po­dzie­lić się z kimś swoją ra­do­ścią. Jed­nak młoda nie od­po­wie­działa.

Pew­nie ma słu­chawki i nie sły­szy – po­my­ślała ko­bieta. – Cóż, będę się cie­szyć w sa­mot­no­ści. – Wes­tchnęła, bo ma­leńka szpi­leczka smutku ukłuła ją w oko­li­cach serca. W ta­kich chwi­lach bra­ko­wało jej ko­goś, z kim mo­głaby się po­dzie­lić emo­cjami. A może Do­mi­nik? – prze­mknęło Ta­ma­rze przez myśl. Ko­lega z pracy wy­raź­nie ją ad­o­ro­wał. Za­częło się od prze­lot­nych spoj­rzeń i spo­tkań przy eks­pre­sie do kawy. Raz niby to przy­pad­kiem chwy­cił jej dłoń i przy­trzy­mał dłu­żej, niż było to ko­nieczne. Na samo wspo­mnie­nie tam­tej chwili prze­szedł ją dreszcz. Kiedy jed­nak roz­ma­wiali na te­maty służ­bowe, at­mos­fera gęst­niała i cza­sami trudno było im się do­ga­dać. Poza tym Do­mi­nik miał opi­nię ko­bie­cia­rza. Pew­nie tre­nuje na mnie te swoje ma­ślane oczka i ta­jem­ni­cze pół­u­śmie­chy. A ja, głu­pia baba, ro­bię so­bie ja­kieś na­dzieje – uznała osta­tecz­nie. Nic na to jed­nak nie mo­gła po­ra­dzić, więc nie chcąc psuć so­bie na­stroju, swoim zwy­cza­jem ze­pchnęła te bez­pro­duk­tywne roz­my­śla­nia na dal­szy plan. Po­sta­no­wiła zre­zy­gno­wać z te­le­wi­zji, bo jesz­cze trafi na ja­kąś ko­me­dię ro­man­tyczną i zgłu­pieje do reszty. Wy­brała długi prysz­nic i lek­turę nie­dawno za­ku­pio­nego kry­mi­nału. Przy­naj­mniej nie bę­dzie mi­ło­ści aż po grób, tylko ewen­tu­al­nie sam grób. Może na­wet kilka. To za­har­tuje ją przed ju­trzej­szą kon­fron­ta­cją z Mar­kiem le­piej niż roz­my­śla­nia o Do­mi­niku.

*

Ma­ry­sia ni­g­dzie się nie spie­szyła, po­goda do­pi­sy­wała, więc krok za kro­kiem prze­mie­rzała Aleję Sław. Mi­jała ko­lejne po­stu­menty z po­pier­siami zna­nych ar­ty­stów, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w ich zimne, ka­mienne oczy. I bez tego była przy­gnę­biona. Przez cały dzień zno­siła spoj­rze­nia żywe, ale czuła, że były rów­nie zimne i nie­przy­ja­zne, co wzrok mi­ja­nych rzeźb.

Nowa szkoła miała być cu­downa. Matka wprost roz­pły­wała się w za­chwy­tach i była dumna z wy­boru córki. Już wi­działa ją na Oxfor­dzie, tak przy­naj­mniej wy­da­wało się Ma­rysi.

Tyle że ona sama miała co­raz więk­sze wąt­pli­wo­ści. Co z tego, że w swo­jej re­jo­no­wej szkole była naj­lep­sza? Świa­dec­twa z pa­skiem, na­grody, po­chwały – to stan­dard, do któ­rego przy­wy­kła. Uwie­rzyła w słowa na­uczy­cieli, że jest mą­dra, zdolna i z pew­no­ścią wszę­dzie so­bie po­ra­dzi. Jed­nak od mie­siąca Ma­ry­sia co­raz bar­dziej wąt­piła w praw­dzi­wość tam­tych słów. Wy­glą­dało na to, że ją okła­my­wali. Wcale nie była taka mą­dra i zdolna. Miała wra­że­nie, że w jej no­wej kla­sie wszy­scy byli lepsi, bar­dziej bły­sko­tliwi.

Na przy­kład Mar­cin – miesz­kał z ro­dzi­cami w Ir­lan­dii przez pięć lat. Po an­giel­sku mó­wił tak do­brze, jak po pol­sku, więc ję­zyk nie sta­no­wił dla niego żad­nego pro­blemu. Albo Kaśka – jeź­dziła co roku na obozy ję­zy­kowe do Lon­dynu. A Bar­tek miał chyba kom­pu­ter w gło­wie, bo znał od­po­wiedź na każde py­ta­nie. Gdzie mi do nich – my­ślała Ma­ry­sia. – Ja wszystko mu­szę wy­kuć, uczę się i uczę, a w gło­wie zo­staje po­łowa. I jesz­cze ten an­giel­ski – niby cho­dzi­łam na kursy, ale tam nie uczyli słó­wek z bio­lo­gii czy nazw pier­wiast­ków. To wszystko na­wet po pol­sku jest trudne, a już po an­giel­sku wy­daje się nie do ogar­nię­cia.

Przy­sia­dła na ła­weczce przy placu za­baw. Pa­trzyła na dzieci bez­tro­sko wspi­na­jące się po dra­bin­kach. Za­zdro­ściła im. Przy­mknęła oczy i po­zwo­liła cie­płym pro­mie­niom wrze­śnio­wego słońca ogrze­wać twarz. Wie­działa, że po­winna wra­cać do domu i za­cząć na­ukę, ale dzi­siaj ja­koś nie mo­gła się do tego zmu­sić. Zresztą i tak nikt jej nie spraw­dzi. Matka była w pracy, pew­nie wróci jak za­wsze, wie­czo­rem.

– Ej, Ma­ryśka, co tu tak sama sie­dzisz?

Od razu po­znała ten głos. To Ju­styna, ko­le­żanka z klasy.

– Nie wiem. Ja­koś tak. Po­goda ładna... – pró­bo­wała się tłu­ma­czyć, jed­no­cze­śnie prze­kli­na­jąc w my­ślach samą sie­bie. Dla­czego nie umiem od­po­wie­dzieć ja­koś dow­cip­nie, jak inne dziew­czyny – my­ślała. Na szczę­ście Ju­styna chyba nie zwró­ciła uwagi na jej nie­roz­gar­niętą od­po­wiedź.

– Na­wet po­sie­dzia­ła­bym z tobą, ale spie­szę się na busa. Idziesz czy zo­sta­jesz?

– Idę. Jak chcesz, to mogę cię od­pro­wa­dzić.

– No to ru­chy, bo bus nie bę­dzie cze­kał – rzu­ciła Ju­styna ze śmie­chem.

Ru­szyły szyb­kim kro­kiem. Co prawda dwo­rzec bu­sów nie był Ma­rysi po dro­dze, ale w to­wa­rzy­sze­niu Ju­sty­nie do­strze­gła szansę na za­war­cie bliż­szej zna­jo­mo­ści. Poza tym tak dużo czasu spę­dzała sama, że cie­szyła ją sama obec­ność ko­goś in­nego.

Na szczę­ście nie mu­siała pra­wie nic mó­wić, bo Ju­styna pa­plała bez prze­rwy. Opo­wia­dała o domu swo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy po­sta­no­wili, zgod­nie z modą, wy­pro­wa­dzić się z mia­sta. Dziew­czyny wcale to nie cie­szyło.

– Do­stać się z tej wsi do­kąd­kol­wiek to istny hor­ror! Że­byś wie­działa, jak w tych bu­sach śmier­dzi. Te wie­śniaki chyba nie wie­dzą, co to dez­odo­rant. Mó­wię ci, szok! Już po­wie­dzia­łam ojcu, że mu­szę mieć sa­mo­chód. Obie­cał, że jak skoń­czę pierw­szą klasę, to mi kupi. No ra­czej in­nego wyj­ścia nie ma, nie?

Ma­ry­sia po­ta­ki­wała, za­sta­na­wia­jąc się, jak za­re­ago­wa­łaby jej matka, gdyby to ona za­żą­dała kupna sa­mo­chodu. Kim są ro­dzice Ju­styny, skoro mogą so­bie po­zwo­lić na auto dla córki? Może gdyby matka nie roz­wio­dła się z oj­cem, to też mie­liby dom pod mia­stem, a ona by­łaby tak pewna sie­bie jak Ju­styna?

A tak to mam obiady w sto­łówce „Pił­sud­skiego” i wa­ka­cje nad Bał­ty­kiem – po­my­ślała roz­ża­lona. – Z czym do lu­dzi? – Pró­bo­wała śmiać się ra­zem z ko­le­żanką, ale wcale nie było jej we­soło. Nie do­syć, że czuła się głu­pia, to te­raz jesz­cze po­czuła się biedna. Nie­zły ka­nał!

Kiedy Ju­styna znik­nęła we wnę­trzu busa, Ma­ry­sia ru­szyła w stronę domu. Ulica Sien­kie­wi­cza – główny dep­tak i cen­trum mia­sta – pełna była spie­szą­cych się lu­dzi. Dziew­czyna także przy­spie­szyła. Po pierw­sze dla­tego, że za­czy­nało ro­bić się chłod­niej, a po dru­gie: ju­tro miała spraw­dzian z ma­te­ma­tyki, a nie był to jej naj­ulu­bień­szy przed­miot. Zresztą nie po­lu­biła też na­uczy­cielki i wy­da­wało jej się, że młoda ma­te­ma­tyczka rów­nież nie da­rzy jej sym­pa­tią. Pew­nie wo­lała Bartka, co zresztą wcale Ma­rysi nie dzi­wiło. Chło­pak był nie tylko in­te­li­gentny, ale i na­prawdę ładny. Taki, o któ­rym mówi się: „nie­złe cia­cho” – blon­dyn, wy­soki, do­brze zbu­do­wany, a gdy się uśmie­chał, to dziew­czy­nom ugi­nały się ko­lana. Ma­rysi też się ugi­nały, cho­ciaż jesz­cze ni­gdy do niej się nie uśmiech­nął.

I pew­nie się nie uśmiech­nie – po­my­ślała gorzko. – Bo po co?

Zer­k­nęła z za­zdro­ścią na mi­ja­jącą ją parę. Dziew­czyna przy­tu­lała się do chło­paka, on obej­mo­wał ją ra­mie­niem. Oboje uśmiech­nięci, za­do­wo­leni. Od­wró­ciła wzrok, bo po­czuła się tak, jakby bez­praw­nie pod­glą­dała czy­jeś szczę­ście. Skon­cen­tro­wała się na oglą­da­niu wy­staw, cho­ciaż od ja­kie­goś czasu wzdłuż dep­taku wię­cej było ban­ków i sa­lo­nów te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej niż skle­pów.

Szybko do­szła do Sil­nicy i skrę­ciła. Jesz­cze kwa­drans spa­ceru wzdłuż rzeki i bę­dzie w domu. Za­my­ślona, nie za­uwa­żyła, że za­miast po chod­niku, idzie środ­kiem ścieżki ro­we­ro­wej. Z za­my­śle­nia wy­rwał ją do­piero dźwięk dzwonka i okrzyk:

– A po ulicy też środ­kiem cho­dzisz? Wyjdź na War­szaw­ską i spa­ce­ruj!

Na­prawdę je­stem bez­na­dziejna – stwier­dziła. – Za­cho­wuję się jak głu­pia krowa.

Za­pra­gnęła jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w domu. Tam bę­dzie bez­pieczna. Za­mknie się w po­koju, za­łoży słu­chawki i włą­czy kom­pu­ter. Sta­nie się nie­znaną ni­komu Ame­lią. A na fo­rum bę­dzie cze­kał na nią Ka­mil – je­dyny czło­wiek, który wie­dział o niej wszystko. No, pra­wie wszystko. W każ­dym ra­zie wię­cej niż jej szkolni ko­le­dzy. I wię­cej niż matka. Dzi­siaj ja­koś szcze­gól­nie po­trze­bo­wała Ka­mila. Mu­siała się ko­muś wy­ga­dać.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki