Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
78 osób interesuje się tą książką
Zatrzymaj się na chwilę i poczuj klimat urokliwej miejscowości w Górach Świętokrzyskich. Tutaj czas płynie zupełnie inaczej. W Jagodnie spotykają się przeciwieństwa: kobiety i mężczyźni, starość i młodość, tradycja i nowoczesność.
Tamara – 40-letnia rozwódka i specjalistka od PR-u dostaje polecenie zorganizowania kampanii wyborczej kandydatowi na wójta gminy Jagodno. Podczas spotkania przedwyborczego jeden z oponentów zarzuca Tamarze, że promuje politykę prospołeczną, a sama zaniedbuje swoją rodzinę. Czy tak rzeczywiście jest? Jak córka Tamary, Marysia, poradzi sobie w nowej szkole? Czy nowy partner Tamary okaże się „tym jedynym”? Kim jest tajemnicza babcia Róża?
Trzy generacje kobiet i smak konfitur z fiołków, które potrafią osłodzić nawet najbardziej gorzkie życie.
Powieść Karoliny Wilczyńskiej to pełna ciepła opowieść o miłości, szczęściu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi.
Karolina Wilczyńska – autorka bestsellerowych powieści obyczajowych, która jak nikt rozumie i opisuje kobiece emocje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Te wszystkie opowieści to tylko mydlenie ludziom oczu! – Mężczyzna siedzący w trzecim rzędzie nawet nie podniósł się z krzesła. Siedział rozparty, w przybrudzonej czapce z daszkiem, a jego złośliwy uśmieszek wyraźnie zwiastował nadchodzące kłopoty.
Tamara poczuła, że napina mięśnie. No, dawaj, człowieku – pomyślała. – Co też ci nie odpowiada? Była przekonana, że przygotowała się solidnie do tego spotkania i żadne pytanie jej nie zaskoczy.
– Pani nam tutaj opowiada jakieś pierdoły o pomocy rodzinie, o wartościach i co tam jeszcze... – Mężczyzna przesunął daszek czapki na tył głowy, jakby szykował się do ataku. – A sama o swoją rodzinę nie dba.
O co mu chodzi? O czym on mówi? – Tamara była kompletnie zbita z tropu. Za to pozostali uczestnicy spotkania wyraźnie się ożywili. Po sali przeszedł szmer, ludzie patrzyli to na kobietę, to na swojego sąsiada, najwyraźniej ciekawi dalszego ciągu. Tymczasem mężczyzna, zadowolony z zainteresowania, jakie wzbudził, mówił dalej:
– Ja dobrze pamiętam, jak tu pani przyjeżdżała z matką. Wiadomo, jak dzieciaka na lato podrzucić, to wtedy rodzina na wsi dobra. Ale jak pomóc by trzeba, to już się o starej zapomina. – Rozejrzał się po twarzach zebranych i widząc potakujące głowy, kontynuował jeszcze śmielej: – Teraz z miasta przyjechała, żeby swoje interesy tu robić, bo pieniądze pewnie czuje. A nie wiadomo, czy Marciszowa opał na zimę ma za co kupić. Wstyd!
Kim jest Marciszowa? Co ja mam z nią wspólnego? – Tamara starała się zachować kamienną twarz, ale czuła, że ogarnia ją panika. Widziała wściekłość na twarzy kandydata na wójta i drwiące spojrzenia mieszkańców wsi. Musiała ratować sytuację.
– Proszę pana – zaczęła powoli, żeby opanować drżenie głosu. – Tematem naszego spotkania jest program działania pana Kamińskiego, a nie moje życie rodzinne. Czy ktoś z państwa ma jakieś pytania do kandydata?
Odpowiedzią, jakże wymowną, była cisza. Ciężka i połączona z pełnymi potępienia spojrzeniami. Prawda była taka, że to spotkanie okazało się klęską. Katastrofą, która będzie miała wpływ na całe wybory, a co za tym idzie – na jej pracę i życie. A najgorsze było to, że nie miała pojęcia, co tak naprawdę się stało, o co chodzi i co jej zarzucają.
– O co tu pytać? – Jedna z kobiet wstała ostentacyjnie, głośno odsuwając krzesło. – Przecież widać, że od początku do końca same kłamstwa wygadują. Ja tam idę do domu. Wolę serial pooglądać.
Szuranie krzeseł było sygnałem, że pozostali podzielili jej zdanie. Tamara stała na środku sali i patrzyła, jak miejsca pustoszeją. Starała się do końca zachować profesjonalnie i powstrzymać łzy.
– No to świetnie mnie pani urządziła! – Kacper Kamiński, kandydat na wójta gminy Jagodno, nawet nie starał się ukryć wściekłości. – Teraz to już przegrałem z kretesem! A pani szef twierdził, że daje najlepszego pracownika. Pięknie, nie ma co!
Wyszedł. Trzask zamykanych drzwi wyrwał Tamarę z letargu, w którym tkwiła od kilku minut. Rozejrzała się po szkolnej klasie, w której odbywało się spotkanie przedwyborcze. Pusto. Nie miała tu już nic do roboty. Schrzaniła wszystko. Z rezygnacją zaczęła składać stojak z uśmiechniętym zdjęciem Kamińskiego.
Sprawca jej porażki czekał do końca. Napawał się najwyraźniej swoim zwycięstwem. Daszek czapki wrócił już na swoje miejsce. Mężczyzna stał tuż przy drzwiach, z założonymi na piersi rękami, i przyglądał się, jak kobieta zbiera ulotki i pakuje je do kartonowego pudełka.
– Jakby pani chciała wiedzieć, to Marciszowa mieszka na końcu Borowej. Będzie ze dwa kilometry stąd. Ostatni dom, pod lasem.
Udawała, że go nie słyszy.
– Pozdrowienia od Poznańskiego – zabrzmiało jeszcze za jej placami i powiew powietrza od drzwi dał jej sygnał, że została całkiem sama. A więc to sprawka obecnego wójta! Trzeba przyznać, że się postarał. I co ciekawe – wiedział o niej coś, o czym sama nie miała pojęcia. Starając się zachować spokój, zebrała resztę rzeczy i wyszła, żegnana beznamiętnymi spojrzeniami wielkich polskich poetów, których portrety w wątpliwy sposób zdobiły ściany szkolnych korytarzy.
I co teraz? Kamiński z pewnością już dzwonił do jej pracodawcy. Tamara mogła sobie bez trudu wyobrazić, jak wyglądała ta rozmowa. Znała obu mężczyzn, szczególnie Marka, szefa agencji reklamowej, w której pracowała od dwóch lat. Impulsywny, pewny siebie, nieprzebierający w słowach. Traktował pracowników jak swoją własność, wymagał posłuszeństwa i dyspozycyjności, ale kiedy wszystko szło dobrze, miał gest i potrafił rzucić nawet sporą premię. Za to kiedy coś przebiegało nie po jego myśli – lepiej nie mówić. Wrzaski nie raz słyszano w najdalszym zakątku biura. Już niejeden nie wytrzymał psychicznie i pakował w pośpiechu swoje rzeczy. Z nią było inaczej. Znała Marka jeszcze z podstawówki, ale po skończeniu szkoły kontakt się urwał. Spotkali się przypadkiem, na ulicy. Obydwoje mieli akurat czas, więc poszli na kawę. Podczas zwyczajowych opowieści pod hasłem „co u ciebie?” powiedziała, że aktualnie haruje w korporacji za psie pieniądze i kursuje między firmą a domem, starając się panować nad wychowaniem córki. Marek okazał duże zainteresowanie jej sytuacją i z miejsca zaproponował pracę u siebie. Za prawie dwa razy więcej, niż zarabiała dotychczas. Nic dziwnego, że dała się nabrać.
Zobaczyła w myślach Marysię na wymarzonym obozie tanecznym, nową pralkę, bo stara, pamiętająca jeszcze dzieciństwo córki, już ciągnęła resztkami sił. I pomyślała, że już nigdy więcej nie będzie oglądać twarzy znienawidzonego prezesa, który przechadzał się po korytarzach pionu marketingu i mówił, niby to do siebie:
– Darmozjady. Tylko wydają moje pieniądze i nic z tego nie ma.
Zgodziła się na propozycję Marka, wierząc, że to szczęśliwe zrządzenie losu postawiło go na środku kieleckiego deptaka, a później skłoniło ją do przejścia zupełnie inną trasą, niż chodziła zazwyczaj. Jednak wspólne dzieciństwo łączy na całe życie – myślała naiwnie.
Szybko zrozumiała, że kolega z młodości wcale nie był tak bezinteresowny. Myślał i działał jak rasowy przedsiębiorca. Nie widział w niej koleżanki, ale pracownicę, która da z siebie wszystko i nie odejdzie po kolejnej awanturze. Status samotnej matki był gwarancją jej oddania i gotowości do poświęceń. Marek wiedział to od razu, ona zrozumiała jego prawdziwą motywację dopiero po kilku miesiącach, kiedy na jej pierwszy protest przeciwko pracy od rana do wieczora usłyszała:
– Zastanów się. Ja cię siłą nie trzymam. Jak pójdziesz na bezrobocie, to będziesz miała dużo czasu dla córki, ale nie wiem, co jej dasz wtedy na obiad.
Zastanowiła się. I przyznała mu rację. W Kielcach nie było zbyt wielu ofert pracy dla kobiet po trzydziestce. Nie chciała, żeby Marysia musiała rezygnować z lekcji tańca, dodatkowego angielskiego czy szkolnej wycieczki. Poza tym Marek dobrze wiedział, jak ją ostatecznie przekonać. Kilka dni później dostała sporą premię za pozyskanie nowego klienta. Zabrała córkę na zakupy, zjadły obiad w restauracji i wyrzuty sumienia zostały zepchnięte gdzieś w głąb jej świadomości.
I co teraz? – zastanawiała się.
Jechała w stronę Kielc. Zamiast niedawno wyremontowanej „siódemki” wybrała drogę przez las. Co prawda mniej komfortową, pełną zakrętów, ale przy tak pięknej pogodzie nie było to problemem. Jadąc tędy, miała za to okazję podziwiać uroki przyrody w jesiennej odsłonie. Zachodzące słońce rzucało łagodne światło, promienie przeciskały się pomiędzy liśćmi, tworząc na asfalcie świetlistą mozaikę. Mijane drzewa zdawały się obracać, jakby prezentując najpiękniejsze i niepowtarzalne sukienki, mieniące się odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Takie kreacje trafiały im się tylko o tej porze roku, więc szeleściły liśćmi, starając się przykuć uwagę ludzi. Jednak przemierzający leśne ścieżki grzybiarze zainteresowani byli raczej najniższą i najmroczniejszą częścią jesiennego lasu. Tam, gdzie z rzadka docierało światło, mogli znaleźć to, czego szukali – brązowe prawdziwki, żółte kurki, kozaki o nakrapianych nóżkach. Nie patrzyli w górę, nie zwracali uwagi na ten cudowny pokaz piękna przyrody, który rozgrywał się tuż przed końcem jesiennego dnia, przy wtórze ptasich treli. Rozczarowane brakiem zainteresowania brzozy drżały w swoich białych sukienkach, płacząc deszczem drobnych żółtych listków.
Tamara także zadrżała. Poczuła, że ma ochotę się zatrzymać, przytulić do jednej z brzóz i zapłakać razem z nią. W tym samym momencie z przydrożnych krzaków wyszedł wprost na drogę jakiś zamyślony zbieracz leśnego runa. Kobieta zaciągnęła hamulec i z całej siły przycisnęła klakson. Człowiek odskoczył na pobocze.
Skoncentruj się, Sokołowska! – nakazała sobie w myślach Tamara. – Poezje ci w głowie i tańczące drzewa, a może jutro będziesz się rejestrować w Urzędzie Pracy. Myśl lepiej o tym, jak się wytłumaczyć z tej porażki. Przytulanie do brzozy na pewno tu nie pomoże.
Nie rozglądając się już na boki, dojechała do granic miasta. Minęła szary kolos – kompleks więzienny, przejechała wzdłuż szeregu hurtowni i składów budowlanych i wjechała na parking supermarketu budowlano-ogrodniczego. Nie miała w planach żadnych zakupów. Po prostu tuż przy wejściu sprzedawali pyszne ciasteczka. Marysia je uwielbiała, szczególnie te z nadzieniem jagodowym. Przywiezie córce trochę słodkości, niech przynajmniej ona ma dzisiaj jakąś przyjemność. Skojarzenie z próbą przekupstwa i uzyskaniem wybaczenia za kolejną popołudniową nieobecność zagościło w głowie Tamary tylko na ułamek sekundy. W spychaniu niewygodnych myśli na dno świadomości nabierała coraz większej wprawy.
Po kilku minutach znowu wsiadła do samochodu. Wrzuciła papierową torebkę z ciasteczkami na tylne siedzenie i przekręciła kluczyk w stacyjce. Za kwadrans będę w domu – pomyślała, wrzucając wsteczny. – Niech ten dzień już się skończy.
Marysia wyraziła umiarkowaną radość z ciasteczek. Cóż, taki wiek – pomyślała Tamara. – Wszystko się nie podoba, a cieszyć się nie wypada. Trzeba przeczekać.
Zjadła z córką kolację, chwilę porozmawiały, chociaż nastolatka nie była specjalnie rozmowna.
– A jak w szkole? W porządku?
– Jak to w szkole, normalnie.
– I rzeczywiście macie lekcje po angielsku?
– Nie wszystkie, ale mamy.
– Dajesz radę?
– Staram się. – Marysia wzruszyła ramionami. – Ale sama nie wiem...
– Początki zawsze są trudne. Z czasem będzie łatwiej. – Próbowała pocieszyć córkę. – Ja też, kiedy zaczynałam pracę...
– Dobra, wiem. Pójdę się pouczyć – przerwała dziewczyna.
Nie zatrzymywała córki. Niech się uczy. Kiedy Marysia po paru sugestiach matki zdecydowała się zdawać do klasy z międzynarodową maturą, Tamara była dumna z dojrzałości dziewczyny. W Kielcach utworzono tylko jedną taką klasę i żeby się do niej dostać, trzeba było nie tylko mieć dobre wyniki z egzaminów, ale jeszcze dodatkowo zdać test z języka angielskiego. Córka pokazała, że jest ambitna i potrafi wytrwale dążyć do celu. Jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, międzynarodowa matura otworzy jej drzwi uczelni na całym świecie. Marysię czekała teraz wytężona nauka. Tamara wierzyła jednak, że dzięki temu jej dziecku będzie się dobrze żyło. Może w przyszłości uniknie wybuchów złości szefa i całodziennej pracy...
Kobieta postawiła kubek z herbatą na szklanym stoliku, a sama z ulgą usiadła na kanapie. Wreszcie miała chwilę spokoju, upragnionego odpoczynku po ciężkim dniu. W pierwszej chwili pomyślała, że ma ochotę na jakiś niewymagający wysiłku umysłowego film. Po prostu pogapić się w ekran, może pośmiać z perypetii bohaterów, wiedząc, że i tak czeka ich szczęśliwe zakończenie. Nie to, co w prawdziwym życiu.
Myśli Tamary powróciły jednak do popołudniowych wydarzeń. Już wiedziała, że z relaksu nici. Żołądek skurczył się na samą myśl o jutrzejszym spotkaniu z Markiem. Po raz kolejny analizowała swoje postępowanie. Czy popełniła jakiś błąd? Przecież była przygotowana najlepiej, jak się dało. Wypytała Kamińskiego o wszystko, co mogło mieć znaczenie i co mogli próbować wykorzystać przeciwko niemu konkurenci. Wręcz dziwił się czasami, po co jej takie informacje. Wiedziała o nim dużo. Znała nawet kilka grzeszków, które bez kłopotu mogła w dyskusji zmienić w zalety. Naprawdę się przygotowała. I sądziła, że przewidziała wszystko. A jednak się myliła. Słabym ogniwem okazała się ona sama – szefowa kampanii wyborczej. Tak szumnie nazwał jej stanowisko Marek, chociaż taki sztab, jakie wybory – była w nim sama i tylko od czasu do czasu pomagał jej któryś z grafików albo kilku wolontariuszy z młodzieżówki partii, którą reprezentował Kamiński. Marek nie chciał zatrudnić dodatkowej osoby, twierdził, że nie ma takiej potrzeby. Rzeczywiście. Przecież jedyną znaną mu potrzebą była chęć zatrzymania jak największej kwoty płaconej przez klienta dla siebie. Do tej pory Tamara miała nadzieję przynajmniej na dobrą premię, ale w obecnej sytuacji czuła, że będzie się cieszyła, jeżeli zachowa posadę. Szlag by to trafił!
A wszystko przez jakiegoś chłopa i starą Marciszową. Kto to w ogóle jest, ta Marciszowa? – Kobieta wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Trzy kroki do okna, trzy do drzwi. To zawsze pomagało jej zebrać myśli. – A może to od początku do końca prowokacja? Wyssane z palca bzdury, których przecież nikt nie będzie w stanie sprawdzić. – Trzy kroki, zwrot, trzy kroki. – Właśnie! Musi przede wszystkim dowiedzieć się, czy to wszystko jest prawdą. Bo jeżeli nie, to powie Markowi, że mają do czynienia z chwytem poniżej pasa, najczarniejszym PR-em, politycznym gównem. I jakoś się z tego wyłga.
Tamara poczuła przypływ energii. Tak, to na pewno kłamstwo na potrzeby kampanii. Jest jeden sposób, żeby to sprawdzić.
Bez wahania sięgnęła po leżącą na fotelu torebkę, wyciągnęła z niej telefon i wybrała numer. Każdy sygnał zdawał się trwać nieskończenie długo.
– Słucham?
Nareszcie!
– Cześć, mamo! Mam pytanie.
– Dobry wieczór. Akurat teraz? To ważne? Stało się coś?
W głosie matki usłyszała ledwie wyczuwalną nutkę zniecierpliwienia. Zerknęła na zegarek – oczywiście, zapomniała, że akurat zaczął się kolejny odcinek serialu o lekarzach z Leśnej Góry. Postanowiła jednak nie odpuszczać.
– Czy my mamy jakąś rodzinę w okolicach Jagodna?
W słuchawce zapanowała cisza.
– Halo, mamo, jesteś tam?
– Tak, jestem.
– Słyszałaś, o co pytałam? Czy mamy rodzinę we wsi Borowa? Gmina Jagodno.
– Nie przypominam sobie. – Głos matki był stanowczy, a odpowiedź tak krótka i jednoznaczna, jakby miała uciąć dyskusję. Najwyraźniej w Leśnej Górze trwała jakaś niezwykle ważna akcja ratunkowa lub lekarze mieli pacjenta z bardzo rzadką chorobą.
– I nazwisko Marcisz nic ci nie mówi? – Tamara chciała mieć pewność.
– Córko, nazwisko Mickiewicz wiele mi mówi, ale to jeszcze nie dowód, że jesteśmy rodziną.
Logika matki zawsze ją porażała. Zastanawiała się nie raz, czy matka mogła zrobić coś w życiu spontanicznie i bez namysłu, ale nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Trudno powiedzieć, czy to lata pracy na oddziale intensywnej terapii wykształciły w niej takie cechy, czy też była taka, jeszcze zanim wybrała zawód, ale faktem pozostawało, że Ewa Dobrosz była uosobieniem rozsądku, rozwagi i wyważonych decyzji. Skoro więc mówiła, że nie mają rodziny w Jagodnie, to można było być pewnym, że tak właśnie jest.
– Dziękuję, mamo. Nie przeszkadzam ci dłużej. Powiedz tylko, jak się czujesz?
– Dokładnie tak, jak można się czuć, mając prawie siedemdziesiąt lat. Nie narzekam.
– W takim razie zadzwonię jutro. Śpij dobrze, dobranoc.
– Dobranoc. – Dobroszowa rozłączyła się, zanim jeszcze wybrzmiała ostatnia sylaba. Leśna Góra nie mogła czekać.
Tamara wróciła na kanapę. Teraz już naprawdę powinna się zrelaksować. Nie dała ciała, nie zaniedbała niczego. Nawet Marek nie będzie mógł powiedzieć, że coś zawaliła. A Kamińskiemu się wytłumaczy, w czym rzecz. Będzie dobrze. Musi być.
– Marysiu! – krzyknęła w stronę pokoju córki. Miała ochotę podzielić się z kimś swoją radością. Jednak młoda nie odpowiedziała.
Pewnie ma słuchawki i nie słyszy – pomyślała kobieta. – Cóż, będę się cieszyć w samotności. – Westchnęła, bo maleńka szpileczka smutku ukłuła ją w okolicach serca. W takich chwilach brakowało jej kogoś, z kim mogłaby się podzielić emocjami. A może Dominik? – przemknęło Tamarze przez myśl. Kolega z pracy wyraźnie ją adorował. Zaczęło się od przelotnych spojrzeń i spotkań przy ekspresie do kawy. Raz niby to przypadkiem chwycił jej dłoń i przytrzymał dłużej, niż było to konieczne. Na samo wspomnienie tamtej chwili przeszedł ją dreszcz. Kiedy jednak rozmawiali na tematy służbowe, atmosfera gęstniała i czasami trudno było im się dogadać. Poza tym Dominik miał opinię kobieciarza. Pewnie trenuje na mnie te swoje maślane oczka i tajemnicze półuśmiechy. A ja, głupia baba, robię sobie jakieś nadzieje – uznała ostatecznie. Nic na to jednak nie mogła poradzić, więc nie chcąc psuć sobie nastroju, swoim zwyczajem zepchnęła te bezproduktywne rozmyślania na dalszy plan. Postanowiła zrezygnować z telewizji, bo jeszcze trafi na jakąś komedię romantyczną i zgłupieje do reszty. Wybrała długi prysznic i lekturę niedawno zakupionego kryminału. Przynajmniej nie będzie miłości aż po grób, tylko ewentualnie sam grób. Może nawet kilka. To zahartuje ją przed jutrzejszą konfrontacją z Markiem lepiej niż rozmyślania o Dominiku.
Marysia nigdzie się nie spieszyła, pogoda dopisywała, więc krok za krokiem przemierzała Aleję Sław. Mijała kolejne postumenty z popiersiami znanych artystów, starając się nie patrzeć w ich zimne, kamienne oczy. I bez tego była przygnębiona. Przez cały dzień znosiła spojrzenia żywe, ale czuła, że były równie zimne i nieprzyjazne, co wzrok mijanych rzeźb.
Nowa szkoła miała być cudowna. Matka wprost rozpływała się w zachwytach i była dumna z wyboru córki. Już widziała ją na Oxfordzie, tak przynajmniej wydawało się Marysi.
Tyle że ona sama miała coraz większe wątpliwości. Co z tego, że w swojej rejonowej szkole była najlepsza? Świadectwa z paskiem, nagrody, pochwały – to standard, do którego przywykła. Uwierzyła w słowa nauczycieli, że jest mądra, zdolna i z pewnością wszędzie sobie poradzi. Jednak od miesiąca Marysia coraz bardziej wątpiła w prawdziwość tamtych słów. Wyglądało na to, że ją okłamywali. Wcale nie była taka mądra i zdolna. Miała wrażenie, że w jej nowej klasie wszyscy byli lepsi, bardziej błyskotliwi.
Na przykład Marcin – mieszkał z rodzicami w Irlandii przez pięć lat. Po angielsku mówił tak dobrze, jak po polsku, więc język nie stanowił dla niego żadnego problemu. Albo Kaśka – jeździła co roku na obozy językowe do Londynu. A Bartek miał chyba komputer w głowie, bo znał odpowiedź na każde pytanie. Gdzie mi do nich – myślała Marysia. – Ja wszystko muszę wykuć, uczę się i uczę, a w głowie zostaje połowa. I jeszcze ten angielski – niby chodziłam na kursy, ale tam nie uczyli słówek z biologii czy nazw pierwiastków. To wszystko nawet po polsku jest trudne, a już po angielsku wydaje się nie do ogarnięcia.
Przysiadła na ławeczce przy placu zabaw. Patrzyła na dzieci beztrosko wspinające się po drabinkach. Zazdrościła im. Przymknęła oczy i pozwoliła ciepłym promieniom wrześniowego słońca ogrzewać twarz. Wiedziała, że powinna wracać do domu i zacząć naukę, ale dzisiaj jakoś nie mogła się do tego zmusić. Zresztą i tak nikt jej nie sprawdzi. Matka była w pracy, pewnie wróci jak zawsze, wieczorem.
– Ej, Maryśka, co tu tak sama siedzisz?
Od razu poznała ten głos. To Justyna, koleżanka z klasy.
– Nie wiem. Jakoś tak. Pogoda ładna... – próbowała się tłumaczyć, jednocześnie przeklinając w myślach samą siebie. Dlaczego nie umiem odpowiedzieć jakoś dowcipnie, jak inne dziewczyny – myślała. Na szczęście Justyna chyba nie zwróciła uwagi na jej nierozgarniętą odpowiedź.
– Nawet posiedziałabym z tobą, ale spieszę się na busa. Idziesz czy zostajesz?
– Idę. Jak chcesz, to mogę cię odprowadzić.
– No to ruchy, bo bus nie będzie czekał – rzuciła Justyna ze śmiechem.
Ruszyły szybkim krokiem. Co prawda dworzec busów nie był Marysi po drodze, ale w towarzyszeniu Justynie dostrzegła szansę na zawarcie bliższej znajomości. Poza tym tak dużo czasu spędzała sama, że cieszyła ją sama obecność kogoś innego.
Na szczęście nie musiała prawie nic mówić, bo Justyna paplała bez przerwy. Opowiadała o domu swoich rodziców, którzy postanowili, zgodnie z modą, wyprowadzić się z miasta. Dziewczyny wcale to nie cieszyło.
– Dostać się z tej wsi dokądkolwiek to istny horror! Żebyś wiedziała, jak w tych busach śmierdzi. Te wieśniaki chyba nie wiedzą, co to dezodorant. Mówię ci, szok! Już powiedziałam ojcu, że muszę mieć samochód. Obiecał, że jak skończę pierwszą klasę, to mi kupi. No raczej innego wyjścia nie ma, nie?
Marysia potakiwała, zastanawiając się, jak zareagowałaby jej matka, gdyby to ona zażądała kupna samochodu. Kim są rodzice Justyny, skoro mogą sobie pozwolić na auto dla córki? Może gdyby matka nie rozwiodła się z ojcem, to też mieliby dom pod miastem, a ona byłaby tak pewna siebie jak Justyna?
A tak to mam obiady w stołówce „Piłsudskiego” i wakacje nad Bałtykiem – pomyślała rozżalona. – Z czym do ludzi? – Próbowała śmiać się razem z koleżanką, ale wcale nie było jej wesoło. Nie dosyć, że czuła się głupia, to teraz jeszcze poczuła się biedna. Niezły kanał!
Kiedy Justyna zniknęła we wnętrzu busa, Marysia ruszyła w stronę domu. Ulica Sienkiewicza – główny deptak i centrum miasta – pełna była spieszących się ludzi. Dziewczyna także przyspieszyła. Po pierwsze dlatego, że zaczynało robić się chłodniej, a po drugie: jutro miała sprawdzian z matematyki, a nie był to jej najulubieńszy przedmiot. Zresztą nie polubiła też nauczycielki i wydawało jej się, że młoda matematyczka również nie darzy jej sympatią. Pewnie wolała Bartka, co zresztą wcale Marysi nie dziwiło. Chłopak był nie tylko inteligentny, ale i naprawdę ładny. Taki, o którym mówi się: „niezłe ciacho” – blondyn, wysoki, dobrze zbudowany, a gdy się uśmiechał, to dziewczynom uginały się kolana. Marysi też się uginały, chociaż jeszcze nigdy do niej się nie uśmiechnął.
I pewnie się nie uśmiechnie – pomyślała gorzko. – Bo po co?
Zerknęła z zazdrością na mijającą ją parę. Dziewczyna przytulała się do chłopaka, on obejmował ją ramieniem. Oboje uśmiechnięci, zadowoleni. Odwróciła wzrok, bo poczuła się tak, jakby bezprawnie podglądała czyjeś szczęście. Skoncentrowała się na oglądaniu wystaw, chociaż od jakiegoś czasu wzdłuż deptaku więcej było banków i salonów telefonii komórkowej niż sklepów.
Szybko doszła do Silnicy i skręciła. Jeszcze kwadrans spaceru wzdłuż rzeki i będzie w domu. Zamyślona, nie zauważyła, że zamiast po chodniku, idzie środkiem ścieżki rowerowej. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero dźwięk dzwonka i okrzyk:
– A po ulicy też środkiem chodzisz? Wyjdź na Warszawską i spaceruj!
Naprawdę jestem beznadziejna – stwierdziła. – Zachowuję się jak głupia krowa.
Zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu. Tam będzie bezpieczna. Zamknie się w pokoju, założy słuchawki i włączy komputer. Stanie się nieznaną nikomu Amelią. A na forum będzie czekał na nią Kamil – jedyny człowiek, który wiedział o niej wszystko. No, prawie wszystko. W każdym razie więcej niż jej szkolni koledzy. I więcej niż matka. Dzisiaj jakoś szczególnie potrzebowała Kamila. Musiała się komuś wygadać.