Zima zasypie miłością - Karolina Wilczyńska - ebook + audiobook + książka

Zima zasypie miłością ebook i audiobook

Karolina Wilczyńska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Odkryj Wrzosową Polanę otuloną białym puchem, gdzie mimo mrozu znajdziesz ciepło i szczęście.

Diana kończy warsztaty mikołajkowe i zamyka pracownię na zimę. Odśnieżanie podwórka staje się okazją do bliższego kontaktu z sąsiadką, byłą nauczycielką. Diana poznaje także córkę kobiety, Joannę, z którą zaczyna współpracować.
Stach wraca do zdrowia pod troskliwą opieką Wandy i Grety. Pojawia się też młody rehabilitant Daniel, który od razu łapie kontakt z chorym.
Ale okoliczni mieszkańcy nadal skrywają swoje sekrety. Czy niektóre z nich zostaną ujawnione w blasku zimowego nieba? Czy bohaterowie pozwolą na to, by zasypała ich miłość?
Do Wrzosowej Polany przyjeżdżają kolejne osoby, które szukają ukojenia i odpoczynku. To tu odnajdują siłę i spokój oraz chęć do tego, by całkowicie zmienić swoje życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Karolina Kalina
Oceny
4,6 (431 ocen)
301
98
26
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edytalm1

Nie oderwiesz się od lektury

Książka skończyła się nagle i w ciekawym momencie. Czekam na dalszy ciąg.
10
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Wrzosowa Polana. Bardzo czekałam, aby tu wrócić, tym razem w zimowych okolicznościach przyrody, do znanych, ale też i nowych bohaterów, do miejsca, które zaprasza w swoje gościnę progi. „Zima zasypie miłością” to historia, która pokazuje, że przyjaźń, miłość i ludzie, na których możemy liczyć, są w życiu bardzo ważne. To taka zwyczajna-niezwyczajna opowieść o troskach dniach codziennego i nie tylko, w której z przyjemnością się zanurzyłam i odnalazłam ciepło, otuchę i potrzebę refleksji. Karolina Wilczyńska świetnie wykreowała bohaterów, stworzyła niepowtarzalny klimat i pokazała, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią być wsparciem w trudnych momentach. Bezinteresowni, pomocni i pełni życzliwości dla drugiego człowiek. Dzięki nim, nawet duże problemy pokonuje się łatwiej. Mam nadzieję, że namówiłam was do zajrzenia do Wrzosowej Polany. Ja z przyjemnością wrócę tam wraz z wiosenną odsłoną tego cyklu.
10
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
10
dziewczyna_gorala

Nie oderwiesz się od lektury

Zaczynając czytać obiecałam sobie, że będę czytać pomalu i uważnie, żeby jak najdłużej delektować się opowieścią. Niestety nie udało mi się. Przeczytana w jeden dzień 🤦‍♀️ Bardzo lubię książki Pani Karoliny, jednak ta seria wyjątkowo przypadła mi do gustu. Ciepła, przytulna, pełna życiowych rozterek. Jak zwykle będę ubolewać, że szkoda, że to nie 500 stron.
10
agusica69

Dobrze spędzony czas

hej a gdzie ciag dalszy?
00



 

 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Katarzyna Dragan

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Elementy graficzne layoutu: Magda Bloch

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © sara_winter | iStock

Fotografia autorki na skrzydełku: Katarzyna Bezak

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

eISBN 978-83-67974-17-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

Diana pomachała raz jeszcze dzieciakom, które wciąż wykrzykiwały wesołe pożegnania, odchodząc w kierunku autokaru. Z radością w sercu i poczuciem dobrze wykonanej pracy zamknęła drewnianą bramę i uśmiechnęła się do siebie. Rozejrzała się dookoła.

Zima na dobre zagościła we Wrzosowej Polanie. Chociaż był dopiero początek grudnia, to mróz od kilku dni nie odpuszczał. Co prawda, nie spadł jeszcze śnieg, ale i tak chłód dawał się we znaki.

Dobrze, że mam jeszcze tylko dwie grupy — pomyślała Diana, nasuwając na uszy czapkę z pomponem. — Dzisiaj ledwie udało się ogrzać stodołę, choć i tak widziałam, że dzieciakom marzną ręce.

Cóż, nic nie mogła na to poradzić. Miała nadzieję, że w przyszłym roku uda jej się ocieplić drewniany budynek i znaleźć lepszy sposób na jego ogrzewanie. Na razie musiała się pogodzić z zimową przerwą w warsztatach.

Wróciła do stodoły, posprzątała, sprawdziła, czy wyłączyła grzejniki. Uznała, że wszystko jest, jak należy, więc przełożyła pierwszą część dziecięcych prac na dużą tacę i ruszyła z nią w kierunku domu.

Muszę to jak najszybciej wypalić — planowała w drodze do domowej pracowni. — Większość dzieci mówiła, że chce swoje dzieła podarować najbliższym pod choinkę, więc nie mogę ich zawieść.

Z rozczuleniem zerknęła na figurki reniferów i mikołajów, niektóre niezbyt kształtne, często mało przypominające zamysł twórcy, ale wszystkie zrobione z sercem i myślą o tych, dla których powstawały.

I o to chodzi! — Radość po raz kolejny wypełniła serce Diany. — O to chodzi! W sztuce liczy się kreatywność i intencja, a tego tutaj nie brakuje.

Powtórzyła to Wandzie, gdy tylko weszła do domu.

— To znaczy, że udało ci się im przekazać to, co chciałaś — odparła kobieta. — W co zresztą nigdy nie wątpiłam.

— Dziękuję — odparła z uśmiechem Diana. — Jeżeli to choć w części moja zasługa, to tym bardziej się cieszę.

— I słusznie. Masz prawo się radować. — Wanda skinęła głową. — Ale teraz zanieś tę tacę do pracowni, myj ręce i siadaj do stołu. Na pewno zgłodniałaś.

— Jeszcze jak! — przyznała młoda kobieta. — A co dzisiaj jemy? — Pociągnęła nosem i pokiwała z uznaniem głową. — Już czuję, że będzie pysznie…

— Ocenisz, jak spróbujesz. No, szybciutko! — popędzała ją Wanda. — Siadaj do stołu, bo już nalewam.

Diana nie dała się dwa razy prosić. Szybko odstawiła gliniane figurki, zdjęła ciepłą kamizelkę i czapkę, grzecznie umyła ręce i usiadła nad talerzem pełnym parującej zupy.

— O rany! Jak dawno nie jadłam kapuśniaku! — Aż klasnęła w ręce z radości. — A muszę powiedzieć, że go uwielbiam. — Głośno przełknęła ślinę.

Wanda usiadła naprzeciwko.

— Cieszę się, że trafiłam. — Sięgnęła po łyżkę.

— A jest w nim boczuś? — dopytywała Diana.

— Sprawdź.

Sprawdziła. Był.

— Pycha! — pochwaliła pomiędzy jedną a drugą łyżką. — Prawdę mówiąc, nigdy nie jadłam lepszego! Serio.

Wanda spojrzała na nią spod oka.

— Nie przesadzaj. Po prostu jesteś głodna…

— Poważnie! — Diana pokiwała głową. — Inne kapuśniaki się do niego nie umywają.

— Moja mama uważała, że wychodzi mi za kwaśny — mruknęła emerytowana lekarka.

— Dla mnie jest idealny — upierała się przy swoim zdaniu Diana. — I chętnie zjadłabym dolewkę. — Spojrzała prosząco. — O ile jeszcze jest…

— Oczywiście, że jest. — Wanda sięgnęła po talerz Lisowskiej ze słowami: — Skoro już wszystko zjadłaś, to chyba mówisz szczerze.

— No raczej! I jeszcze dodam, że mogłabym go jeść przez cały tydzień.

— A to akurat dobrze — odparła Wanda. — Bo chyba nie będziesz miała innego wyjścia.

Diana spojrzała na nią pytająco.

— Muszę wyjechać do Kielc. Na dzień albo dwa.

— Coś się stało? — zaniepokoiła się projektantka.

— Nie, nic specjalnego — uspokoiła ją lekarka. — Zapomniałaś? Dziś ukazało się ogłoszenie o moim mieszkaniu…

— Zupełnie zapomniałam! — Diana uderzyła się w czoło otwartą dłonią.

Rzeczywiście, w zeszłym tygodniu pomagała Wandzie je napisać i umieścić na kilku portalach ogłoszeniowych. Diana uważała, że ludzie w weekend mają więcej czasu na przeglądanie ofert, lecz Wanda się upierała, że wolne dni to wolne dni, i nie dawała się przekonać. W tej sytuacji Diana musiała ustąpić, choć w głębi duszy uważała upór Wandy za pozbawiony sensu. Ustaliły, że ogłoszenie powinno ukazać się dopiero w poniedziałek.

— Już ktoś się odezwał? — zapytała z zainteresowaniem.

— Tak, nawet jestem zaskoczona, że tak szybko.

— Mówiłam, że nie powinno być problemu. Tym bardziej że cenę ustaliła pani bardzo atrakcyjną — przypomniała lekko ironicznie.

— Ja się nie zamierzam na tym dorabiać — powtórzyła Wanda to samo, co podczas dyskusji o tym, że rynkowe ceny wynajmu podobnych mieszkań są sporo wyższe. — Poza tym to żaden apartament, więc nie mogę żądać zbyt wiele.

— Ale chętni jakoś są — zauważyła Diana.

— Owszem. Umówiłam się z kilkoma osobami na jutro i pojutrze — wyjaśniła starsza pani. — Chciałabym ich zobaczyć, porozmawiać, a dopiero potem zdecydować.

— Czyli będzie casting na lokatorów — roześmiała się Diana.

— Bez przesady — oburzyła się nieco lekarka. — Ale nie chcę wynająć pierwszej z brzegu osobie. Wolałabym, żeby to był ktoś sympatyczny…

Sama decyzja o wynajęciu mieszkania nie przyszła Wandzie łatwo. Z jednej strony wiedziała, że powinna to zrobić, bo skoro zdecydowała się zamieszkać u Diany, to płacenie za puste mieszkanie nie miało sensu. Po wynajęciu, oprócz oszczędności na czynszu i mediach, miałaby dodatkowy dochód. Może nie potrzebowała go aż tak bardzo, ale skoro mogłaby odłożyć co miesiąc niewielką sumę, to dlaczego z tego nie skorzystać. Z drugiej strony trudno jej było pogodzić się z myślą, że w mieszkaniu, gdzie przeżyła kilkadziesiąt lat, będzie żył ktoś inny. Przestawi meble, wstawi swoje, zawiesi w szafach inne ubrania…

W końcu jednak podjęła decyzję. I tak na razie nie chciała tam wracać. Bo co robiłaby sama w pustych pokojach? Czułaby się jak stary, zbędny mebel. A tu, we Wrzosowej Polanie, była potrzebna, miała z kim porozmawiać.

— W takim razie pojedziemy wieczorem. — Głos Diany wyrwał ją z zamyślenia.

— Pojadę busem — zaprotestowała.

— Mowy nie ma. — Projektantka pokręciła głową. — Jest zimno, wcześnie robi się ciemno, a wieczorem może być ślisko na chodnikach. Poza tym od czasu do czasu powinnam odpalić autko, żeby się akumulator nie rozładował. No i żebym nie zapomniała, jak się jeździ. — Mrugnęła z uśmiechem.

— Skoro tak, to chętnie skorzystam z podwózki. — Wanda się uśmiechnęła.

Miło było usłyszeć, że ktoś się troszczy o to, żeby się nie poślizgnęła i żeby była bezpieczna.

 

 

 

 

 

 

— Ale zimno!

Tobiasz stanął w drzwiach kuchni i zaczął rozcierać dłońmi zmarznięte policzki. Martyna odwróciła głowę i zmierzyła go spojrzeniem pełnym politowania.

— Bo kto z własnej woli wychodzi z domu w taki mroźny poranek? — skomentowała. — No chyba że dopiero wracasz po jakiejś całonocnej imprezie. Kiedy się wczoraj kładłam, jeszcze cię nie było…

Tobiasz uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po filiżankę.

— Nawet nie przysłałeś wieczorem esemesa — dodała Martyna.

Mężczyzna wcisnął przycisk ekspresu. Mielone ziarna zachrobotały i po chwili do naczynia zaczął spływać aromatyczny napój.

— Widzę, że jakiś tryb kontroli ci się włączył — odezwał się wreszcie.

— To żadna kontrola — zaprzeczyła. — Po prostu się martwiłam.

— Okej, w porządku. — Podniósł dłonie w uspokajającym geście, po czym z kawą usiadł obok Martyny. — Już się tłumaczę. — Uśmiechnął się do niej.

— Nie musisz — mruknęła z obrażoną miną.

— Wiem, że nie muszę. Ale chcę.

Wrońska zerknęła na niego spod oka.

— Wczoraj miałem tyle roboty, że naprawdę nie było chwili nawet na wiadomość — wyjaśnił Tobiasz. — Przyszła grupa znajomych, dwanaście osób, i siedzieli do pierwszej w nocy. O północy puściłem kelnerki do domu, bo żal mi ich było, i zostałem sam. Ale dałem radę i goście byli zadowoleni — zakończył z dumą.

— Mam nadzieję, że chociaż napiwek ci zostawili.

— Jak najbardziej. — Pokiwał głową. — Całkiem spory.

— Trzydzieści złotych? — zapytała ironicznie.

— Prawie sześćdziesiąt. I nie musisz być złośliwa.

— Nie jestem. Po prostu chciałabym wiedzieć, jaka kwota wystarczy, żebyś był gotów harować do późnych godzin.

— Wiesz dobrze, że nie o pieniądze tu chodzi.

— A o co? — Popatrzyła mu w oczy.

— No o pieniądze też — poprawił się Tobiasz. — Ale nie tylko. Bo najważniejsza jest satysfakcja i zadowolenie z tego, co się robi. Zresztą tobie tego chyba nie muszę tłumaczyć.

— Nie musisz — zgodziła się Martyna. — Ale za to mógłbyś mi powiedzieć, jak to możliwe, że wolisz tyrać w pizzerii, zamiast pracować ze mną?

Tobiasz nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, każde wpatrzone w swoją filiżankę.

— A dzisiaj rano wyszedłem pobiegać — odezwał się wreszcie mężczyzna. — Bo zauważyłem, że na brzuchu czegoś mi przybyło. I nie są to mięśnie, niestety — zażartował, chcąc rozładować napiętą atmosferę.

— To pewnie dlatego, że wciąż jesz tę pizzę — zauważyła Martyna.

— Co robić? — Wzruszył ramionami. — Taka praca.

— A mógłbyś mieć inną. Nie rósłby ci brzuch i nie musiałbyś biegać po mrozie o szóstej rano.

Mężczyzna gwałtownie odstawił filiżankę.

— Martyna, ja zaczynam mieć tego dość! — nie krył zdenerwowania.

— Czego? — udała, że nie wie, o co mu chodzi.

— Tych twoich aluzji i ciągłego krytykowania tego, co robię.

— Krytykowania? Przecież ja tylko zestawiam fakty. Żadnych ocen. A że wychodzi, jak wychodzi, to nie moja wina.

— Jak niby wychodzi?!

— Przecież nie jesteś głupi i sam to widzisz — odparła Martyna. — Wszystko wskazuje na to, że praca przy programie jest lepsza. Pod każdym względem.

— Rozmawialiśmy o tym już tyle razy…

— Tak — zgodziła się. — A ty jesteś uparty jak osioł. Nic do ciebie nie dociera. — Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po kuchni. — Rozumiałam, kiedy wziąłeś tę robotę, nawet byłam ci wdzięczna i dumna z ciebie. Mieliśmy trudny czas, a ty nie wybrzydzałeś. To się ceni — perorowała z przekonaniem. — Ale teraz, kiedy sytuacja się zmieniła, możesz rzucić robienie placków i zająć się czymś konkretnym.

— Zajmuję się czymś konkretnym.

— Błagam cię! Przecież to zajęcie dla studenta, który chce sobie dorobić! A my mamy już finansowanie na najbliższy rok — przypomniała. — I sporo reklam, a do tego coraz większą oglądalność — wyliczała z zapałem. — Jesteśmy zabezpieczeni finansowo. Nie musisz już pracować w pizzerii, rozumiesz?

— Rozumiem. Ale po raz kolejny ci powtarzam: podoba mi się ta praca i nie zamierzam z niej rezygnować. Rozumiesz? — powtórzył ironicznie jej pytanie.

Martyna przystanęła i przez chwilę wpatrywała się w mężczyznę.

— Tobiasz, ja muszę robić kolejne odcinki — powiedziała w końcu. — Wiesz doskonale, że sama nie dam rady. Potrzebuję cię.

Poczuła, że mężczyzna się waha.

— Nie możesz mnie tak zostawić — postanowiła nie odpuszczać. — Są terminy, zobowiązania… Sam wiesz.

Z nadzieją czekała na odpowiedź.

Tobiasz potarł dłonią policzek tak mocno, że słychać było, jak trzeszczy zarost.

— Mógłbym ci pomagać — powiedział po namyśle. — Ale nie poświęcę się całkowicie programowi, nie odejdę z pizzerii.

— Tak się nie da! — Martyna była rozczarowana jego odpowiedzią. — Wiesz, że ta praca wymaga czasu.

Milczał.

— To co ja mam zrobić?! — zdenerwowała się kobieta.

— Uważam, że powinnaś poszukać sobie kogoś do stałej współpracy. — Tobiasz był nieugięty. — Ja mogę doraźnie coś podziałać, wesprzeć tego kogoś w montażu, doradzić. Kiedy będę miał wolne, to chętnie pojadę też na zdjęcia…

— Nie miałeś ostatnio zbyt wiele wolnego — wtrąciła z przekąsem Martyna.

— Sama widzisz. — Rozłożył ręce. — Nie da się tego pogodzić. Dlatego skorzystaj z mojej rady. Na pewno jest wielu, którzy z radością przyjmą twoją propozycję.

— Ale nie ty — podsumowała z żalem.

— Nie ja. Nie w tej chwili.

Kobieta musiała uznać swoją porażkę. Zrozumiała, że nic nie wskóra, pokiwała głową i wbiła wzrok w resztkę kawy na dnie filiżanki.

 

 

 

 

 

 

Ogień zaczynał przygasać, więc Greta dorzuciła do kominka dwa duże kawałki drewna. Stach uniósł się na łóżku i oznajmił:

— Zostaw, sam to zrobię.

— Uspokój się, nie szalej. — Powstrzymała go, unosząc rękę.

Podeszła do łóżka, przysiadła na brzegu i położyła dłoń na żylastej ręce mężczyzny.

— Stachu, niedawno wyszedłeś ze szpitala. Jesteś jeszcze słaby, wiesz o tym. Musisz odpoczywać, nabierać sił…

— Ileż ja mogę nabierać sił! — zirytował się starzec.

— Tyle, ile trzeba — odparła łagodnie.

— Greta, ty nie mów do mnie jak do dziecka. — Skrzywił się. — Jestem dorosłym mężczyzną i mam rozum.

— Czasami się nad tym zastanawiam… — Uśmiechnęła się, mrużąc oczy. — I nad tym, czy czasami mgła przeżytych lat nie przysłania rozsądku.

— Coś mi się wydaje, że próbujesz zasugerować mi, że mam początki demencji. — Zerknął spod oka na kobietę.

— Cóż… — westchnęła nieco teatralnie. — Upierasz się przy niezbyt mądrych pomysłach, złośliwy się robisz — wyliczała. — Cierpliwości ci brakuje…

— Tobie też by brakowało, gdybyś nie mogła samodzielnie nawet iść do łazienki — odparował Stach. — Trzeba mnie niańczyć, a przecież miało być dobrze! Tak mi obiecywałyście!

Greta nie wyglądała na przejętą jego wyrzutami.

— Będzie, Stachu, będzie. — Poklepała go po dłoni. — Tylko musisz się pogodzić z tym, że w naszym wieku trzeba na to więcej czasu. Nie jesteśmy już młodzi i nie ma co udawać, że jest inaczej. Zresztą co ja mam ci tłumaczyć. Pół życia w lesie spędzasz, to wiesz, że młode drzewo szybciej odbija, gdy je zając ogryzie. A gdy wiatr wieje, to młode drzewko się ugnie i przetrwa, a stare już nie takie elastyczne, więc się łamie — mówiła powoli i spokojnie.

— A powalone już nigdy się nie zazieleni — dodał Stach i odwrócił głowę.

Greta spojrzała na smutne oczy, okolone siateczką zmarszczek, na ogorzałą twarz i białą brodę, na sękatą dłoń pokrytą grubymi niebieskimi żyłami.

— Powalone nie — potwierdziła. — Ale póki korzenie ma silne, to prędzej czy później nowe listki wypuści. Bo takie drzewo wiele wichur przetrwało i choć na zewnątrz gałęzie połamane, to najważniejsze jest zdrowe wnętrze, rdzeń, który chęć życia z korzeni do reszty rośliny przenosi.

Stach milczał. Zielarka znowu pogładziła jego dłoń.

— Zaparzę ci zioła — powiedziała.

— Tylko nie te, po których ciągle śpię — zastrzegł.

— To ty wiesz? — Kobieta była zaskoczona.

— Greta, przecież już ci powiedziałem, że mam rozum — przypomniał starzec. — Poisz mnie tym, żebym spokojnie leżał.

— No tak, masz rację — westchnęła. — Ale nie gniewaj się na mnie — poprosiła. — Niewiele ci tego daję, tyle tylko, żeby nerwy uspokoić.

Stach machnął ręką.

— Mam nadzieję. — Uśmiechnął się lekko, widząc zawstydzoną minę zielarki. — Bo chyba otruć mnie nie chcesz?

— Co ty mówisz! — oburzyła się.

— Teraz to raczej ty powinnaś się tych ziółek napić — zauważył złośliwie Stach.

— Chyba tak zrobię — zgodziła się kobieta.

Stach patrzył, jak sypie susz do rondelka i zalewa wrzątkiem.

— Greta, żebyś się nie martwiła — powiedział w końcu. — Ja do ciebie pretensji nie mam, wiem, że zawsze chcesz pomagać i ulżyć w cierpieniu. Tylko ja już nie chcę tak wegetować. Muszę zacząć wstawać, chodzić… A po tych ziołach zebrać się nie mogę i złość mnie bierze na samego siebie.

Kobieta pokiwała głową na znak, że rozumie.

— Będzie, jak chcesz, Stachu — obiecała. — Tylko boję się, że zaczniesz robić to wszystko za szybko, za wcześnie. I że sobie zaszkodzisz.

Stach popatrzył z niesmakiem na swoją nogę.

— Bardziej to już się chyba nie da — mruknął.

Zielarka przelała napar do glinianego kubka i podeszła z naczyniem do łóżka.

— Przecież ci Wanda tłumaczyła, że uruchamiać się trzeba stopniowo — przypomniała. — Już wstajesz, nawet kilka kroków zrobiłeś…

— Kilka kroków! — prychnął.

— Lepsze to niż żaden — zwróciła mu uwagę Greta. — Stachu, przecież dobrze wiesz, że gdyby nie ta operacja, to niedługo nie chodziłbyś wcale.

Starzec znowu odwrócił głowę.

Zielarka postawiła kubek na stoliku przy łóżku. Nie miała zamiaru zmuszać Stacha do dalszej rozmowy. Znała go od lat i wiedziała, że jest dumnym, niezależnym człowiekiem. Wiele wymagał od siebie, nie potrafił ani nie chciał prosić o pomoc. Rozumiała, że jest mu trudno pogodzić się z sytuacją, w której się znalazł: zdany na opiekę innych, bezradny i niesamodzielny. Doskonale wiedziała, że ta pozorna oschłość, złośliwość i brak uprzejmości to reakcja na brak kontroli nad swoim życiem. I że pod nią kryje się po prostu zwyczajny ludzki lęk. Była jednak pewna, że mężczyzna się nie podda i będzie walczył o powrót do sprawności. Obawiała się jedynie, że może w tej walce przesadzić, że nie będzie umiał zatrzymać się w odpowiedniej chwili. Zawsze, gdy podjął jakiś zamiar, poświęcał mu się w pełni, nie uznając półśrodków. Greta to rozumiała, ale czuła, że w tym wypadku może to nie być najlepsza strategia.

Tylko jak to wytłumaczyć mężczyźnie, który przez całe życie sam o sobie decydował — rozmyślała, wpatrując się w ogień. — Jak sprawić, żeby zrozumiał, że nie jest dla nikogo ciężarem i że może pozwolić sobie na słabość…

— Greta, opowiesz mi, co tam słychać w lesie?

Odwróciła głowę w jego stronę. Odkąd wrócił ze szpitala, codziennie zadawał jej to pytanie. Mówiła więc, co widziała, gdy chodziła po puszczańskich ścieżkach, opowiadała o napotkanych zwierzętach, o zimie, która brała już las we władanie. Rozumiała tęsknotę Stacha za naturą, za wyjściem na zewnątrz, za samotną wędrówką wśród jodeł.

Muszę porozmawiać z Wandą — zdecydowała. — Może ona przemówi mu do rozumu. Żeby z tej niecierpliwości nie zrobił jakiejś głupoty.

 

 

 

 

 

 

Nacisnęła guzik domofonu.

— Kto tam? — usłyszała.

— Byłam umówiona na oglądanie mieszkania.

Nerwowe chrząknięcie w głośniku.

— Proszę.

Zabrzęczał zamek i uchwyciła odgłos otwieranych drzwi. Miała jeszcze chwilę, więc zerknęła w lustro. Poprawiła włosy, obciągnęła bluzkę i odetchnęła głęboko.

Denerwuję się — pomyślała. — Nie podejrzewałam, że to będzie aż tak…

Usłyszawszy lekkie pukanie, Wanda poczuła, że pocą jej się dłonie, więc wytarła je szybko o spódnicę.

Kto by pomyślał? — przeszło jej przez głowę. — Nawet przed najtrudniejszymi operacjami tak się nie czułam.

Pukanie powtórzyło się, nie mogła dłużej zwlekać. Podeszła do drzwi i otworzyła je.

Przez ułamek sekundy mierzyły się wzrokiem, ale lekarka nie chciała wyjść na niegrzeczną, więc cofnęła się o krok i zrobiła zapraszający gest.

— Niech pani wejdzie.

Młoda kobieta przekroczyła próg i dyskretnie obrzuciła spojrzeniem przedpokój. Nie wyglądała na zbyt pewną siebie.

— Proszę śmiało oglądać — zachęciła ją Wanda. — Przecież musi pani się przekonać, czy chce tutaj mieszkać.

Kobieta uśmiechnęła się lekko i lekarka pomyślała, że wygląda na sympatyczną.

— To może ja panią oprowadzę — zaproponowała.

— Tak, to chyba dobry pomysł — zgodziła się kandydatka na lokatorkę.

— W takim razie zaczniemy od kuchni — zdecydowała starsza kobieta. — Proszę, tam prosto i na lewo.

Kobieta posłusznie poszła we wskazanym kierunku, a to dało Wandzie okazję do lepszego przyjrzenia się gościowi.

Ile ona może mieć lat? Chyba nie ma jeszcze trzydziestu. Chociaż w dzisiejszych czasach coraz trudniej określić wiek kobiety. Tak samo wyglądają osiemnastolatki, trzydziestolatki, a nawet czterdziestolatki.

Dziewczyna była niewysoka, szczupła, a długie blond włosy miała związane w kucyk różową gumką. Ubrana w niebieski sweter i jasne dżinsy nie wyglądała na typ imprezowiczki, przed którym ostrzegała ją Diana.

Żadnej biżuterii, na nogach czarne botki — rejestrowała Wanda. — Makijaż delikatny, chociaż rzęsy chyba sztuczne.

Chciała jak najwięcej zapamiętać, żeby wieczorem zdać Dianie jak najbardziej szczegółową relację. Liczyła, że Lisowska pomoże jej wybrać najlepszego lokatora i uniknąć ewentualnych problemów.

— Bardzo ładnie tutaj. — Głos dziewczyny wyrwał ją z zamyślenia. — Lubię taki styl: drewniane szafki i te pojemniczki w niebieskie kwiatuszki. — Uśmiechnęła się. — U mojej babci takie były.

— To tak zwane włocławki — wyjaśniła Wanda. — Ja też je lubię, choć dziś są już raczej niemodne.

— A ja myślę, że w domu od mody ważniejsza jest przytulność — odparła dziewczyna. — I żeby wszyscy się w nim dobrze czuli. Dobrze i bezpiecznie.

Wandzie spodobały się te słowa. Starała się jednak tego nie okazywać, bo tak zalecała jej Diana. Powiedziała, że jeśli ktoś wyczuje, że przypadł jej do gustu, będzie chciał negocjować cenę.

— To może teraz chodźmy do łazienki — powiedziała pospiesznie. — Od razu mówię, że tam też nie jest nowocześnie. Ale zaznaczałam to w ogłoszeniu.

— Czy pralka zostanie? — zainteresowała się dziewczyna, gdy obejrzała łazienkę i toaletę.

— Tak, oczywiście — zapewniła Wanda. — Tak samo jak lodówka i telewizor. Jeżeli chodzi o meble, to większość mogę usunąć, ale część chciałabym zostawić w piwnicy. Podobnie jak niektóre rzeczy…

— Właściwie to mogłyby zostać — wtrąciła dziewczyna. — O ile oczywiście zdecyduje się pani na moją ofertę — dodała szybko. — Chodzi o to, że nie mamy zbyt wielu własnych, więc…

— To oczywiście będziemy ustalać przy ewentualnym podpisaniu umowy. — Wanda próbowała zachowywać się tak, jak jej sugerowała Diana. — Ale i tak osobiste rzeczy i pamiątki zniosę do piwnicy.

— To znaczy, że piwnica nie będzie dostępna?

— Niestety nie.

— Szkoda, bo przydałaby nam się — odparła dziewczyna. — Ale rozumiem. Jakoś sobie poradzimy.

— Z tego, co pani mówi, wynika, że nie będzie tu pani mieszkała sama. — Wanda postanowiła trochę przepytać kandydatkę. — Czy mogę wiedzieć z kim? Z koleżanką? Z narzeczonym?

Dziewczyna głośno westchnęła. Widać było, że spodziewała się tego pytania.

— Powiem szczerze. — Podniosła na Wandę niebieskie oczy. — Mam zamiar zamieszkać tu z moją siostrą, jej chłopakiem i… — zawahała się — …z moją pięcioletnią córką — zakończyła szybko.

Lekarka znieruchomiała.

Jaka szkoda — pomyślała. — Wydała mi się całkiem dobrą kandydatką. Ale w tej sytuacji nic z tego.

Dziewczyna od razu pojęła znaczenie wymownego milczenia, jakie zapadło po jej wyznaniu.

— Domyślam się, że mi pani nie wynajmie. — Uśmiechnęła się smutno. — To już chyba szóste mieszkanie, które oglądam, i wszędzie to samo. Nikt nie chce kobiety z dzieckiem. Wiadomo dlaczego. Wprowadzi się, przestanie płacić i nie będzie można jej wyrzucić — mówiła ironicznie, ale w jej oczach Wanda nie dostrzegła złości, raczej coś w rodzaju rezygnacji.

— Proszę się nie dziwić — uznała za stosowne jakoś się usprawiedliwić. — To dla mnie duże ryzyko. Jestem emerytką, nie chcę problemów… To spore mieszkanie, wolę mieć pewność, że lokator będzie w stanie płacić.

— Co ja mogę pani powiedzieć? Pracuję jako opiekunka osób starszych. To ciężka praca, ale mogę ją tak ułożyć, żeby opiekować się Anią, to znaczy moją córką. Mogę też brać nadgodziny albo nocki, wtedy z małą zostaje moja siostra — mówiła spokojnie i cicho. — Siostra studiuje zaocznie i pracuje w sklepie, więc ma stały dochód. Jej chłopak też ma pracę, jest mechanikiem samochodowym. W dotychczasowym mieszkaniu nigdy nie zalegaliśmy z opłatami. Mogę podać telefon do właściciela, to sama pani sprawdzi. Chociaż pewnie nie będzie pani chciała. — Wyjęła z kieszeni kurtki szarą czapkę z futerkowym pomponem i założyła ją. — Nie będę pani zajmować więcej czasu, dziękuję.

— Chwileczkę — zatrzymała ją Wanda. — To dlaczego wyprowadzacie się z dotychczasowego lokum?

— Syn właścicielki się żeni i chcą zamieszkać sami — wyjaśniła.

— Rozumiem. Chyba wiem wszystko, czego potrzebuję. Dziś jeszcze spotykam się z kilkoma osobami i wieczorem podejmę decyzję. Dam pani znać.

— Dziękuję, ale raczej obie wiemy, że jeśli o mnie chodzi, to już jest podjęta — westchnęła dziewczyna. — Do widzenia.

Ruszyła w stronę drzwi. Była drobna, lecz Wanda poczuła, że emanuje z niej jakaś wewnętrzna siła.

— Chwileczkę! — zatrzymała dziewczynę.

Ta stanęła i odwróciła głowę.

— Tak?

— Jak pani ma na imię? Mam zapisane, ale zapomniałam…

— Marta.

— Pani Marto, mogła mnie pani przecież okłamać…

— Mogłam — potwierdziła dziewczyna. — Ale wtedy byłoby tak, jakbym sama uważała, że samotna matka to ktoś gorszy, nieuczciwy czy coś… A ja taka nie jestem. Tak się złożyło, że jestem sama z Anią, ale nie zamierzam się tego wstydzić.

Wanda spojrzała na nią z uwagą.

— Dziękuję za szczerość — powiedziała.

Odprowadziła Martę do drzwi i pożegnała uśmiechem. Polubiła tę dziewczynę i przykro jej było, że nie może jej pomóc.

Cóż, w tak ważnych sprawach trzeba się kierować rozsądkiem — pomyślała.

 

 

 

 

 

 

Martyna zdjęła kurtkę, powiesiła ją starannie na wieszaku przy drzwiach i weszła do kuchni.

— Przepraszam, że ja tak bez zapowiedzi…

— Daj spokój! — Diana nie pozwoliła jej dokończyć. — Ty nie musisz się zapowiadać, jesteś tu zawsze mile widziana.

Objęła przyjaciółkę serdecznie.

— Miło słyszeć, ale kulturalnie byłoby jednak uprzedzić o wizycie.

— A odkąd ty tak przestrzegasz zasad savoir-vivre’u? — roześmiała się Diana. — Zawsze mi się wydawało, że dziennikarki, zwłaszcza te z pierwszej linii, nie bawią się w takie ceregiele.

— Ale ja tu przyjeżdżam prywatnie, nie zawodowo — zauważyła Martyna. — Poza tym pani Wanda budzi taki respekt, że nie chciałabym jej podpaść.

Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu tej, o której mówiła.

— Nie musisz się podlizywać, pani Wandy nie ma — poinformowała ją Diana.

— O! A gdzie jest?

— Pojechała do Kielc. Postanowiła wynająć swoje mieszkanie i ma dzisiaj casting na lokatora. Jest bardzo przejęta. Starałam się ją jakoś przygotować, mam nadzieję, że skorzysta z moich rad. — Wskazała Martynie miejsce przy stole. — Chodź, usiądźmy.

— Szkoda, że jej nie ma. — Dziennikarka była wyraźnie rozczarowana.

— Masz do niej jakąś sprawę?

— Nie, po prostu liczyłam na coś pysznego — przyznała szczerze Martyna. — Wiesz, ja ostatnio jadam głównie pizzę albo jakieś szybkie dania na mieście. Dlatego każda okazja zjedzenia czegoś naprawdę dobrego i domowego to dla mnie prawdziwe święto.

— Widzę, że nie wierzysz, że ja mogłabym coś dobrego ugotować. — Diana zrobiła urażoną minę.

— Wierzę, ale tak pysznie jak pani Wanda, to na pewno nie. Bez urazy. — Martyna jak zawsze była szczera. — Skoro jednak jej nie ma, to zrób mi herbatę, dobrze? Zimno dzisiaj strasznie.

— Na herbatę możesz liczyć. Ale mam coś jeszcze. — Diana pauzą zbudowała odpowiednie napięcie. — Co powiesz na pyszny, kwaśny kapuśniak ze skwarkami z boczku?

Martyna głośno przełknęła ślinę i popatrzyła pytająco na przyjaciółkę.

— Tak, pani Wanda gotowała — potwierdziła Diana. — Zostawiła go tyle, że mogłabym wykarmić połowę Świętej Katarzyny.

— No to dawaj ten kapuśniak! — zawołała ucieszona Martyna. — Tylko dużo skwarków mi nałóż — zastrzegła.

Zjadły z apetytem. Martyna odsunęła talerz i poklepała się po brzuchu.

— Jestem pełna. I coś mi się wydaje, że gdybym mieszkała z panią Wandą, to bardzo szybko przybyłoby mi kilogramów.

— Sugerujesz, że przytyłam? — Diana zmarszczyła brwi.

— Absolutnie nie! — Wrońska zmierzyła koleżankę krytycznym spojrzeniem. — Chociaż, prawdę mówiąc, wcale by ci to nie zaszkodziło. Mam wrażenie, że odkąd cię poznałam, ciągle chudniesz…

— Fakt — przyznała niechętnie Diana. — Ale doskonale wiesz, że to ze stresu.

— Wiem, oczywiście. Tylko niedobrze byłoby, gdybyś to jeszcze przypłaciła zdrowiem. Może powinnaś zrobić jakieś badania, tak na wszelki wypadek. — Popatrzyła z troską na Dianę.

— Też o tym myślałam. Mam jeszcze jedne warsztaty, a potem zajmę się tym. Chociaż uważam, że będzie w porządku. Wiesz, ostatnio jest spokój, więc z czasem i moja waga się unormuje.

— Z pomocą pani Wandy. — Martyna mrugnęła porozumiewawczo. Nie chciała, żeby Diana znowu pogrążyła się we wspominaniu przeszłości. — A kiedy wróci nasza pani doktor?

Pogłaskała Kocia, który — gdy tylko dojrzał, że skończyły jeść — natychmiast wskoczył na kolana gościa.

— Mówiła, że zajmie jej to kilka dni. Jak już zdecyduje, komu wynajmie mieszkanie, będzie chciała posprzątać, pewnie pozbyć się jakichś rzeczy. Gdy zadzwoni, to wszystko z nią ustalę.

— Ale to znaczy, że zostanie z tobą na dłużej, prawda?

— Tak — potwierdziła Diana. — I bardzo się z tego cieszę. Naprawdę bardzo… — Zamilkła, by ukryć wzruszenie.

Martyna pomyślała, że ją rozumie i nawet trochę zazdrości jej takiego dojrzałego wsparcia i opieki. Wiedziała doskonale, jak trudno jest samej radzić sobie z życiem.

— Trafiłyście na siebie w odpowiedniej chwili — powiedziała z przekonaniem.

— Dokładnie tak samo jak my dwie — dodała z uśmiechem Diana.

— No ty to masz szczęście, dziewczyno, do fajnych babek! — Wrońska starała się obrócić jej słowa w żart.

Poczuła bowiem, że robi się poważnie i sentymentalnie, a nie chciała tego. Bała się, że nie zdoła ukryć swoich emocji.

— Ty też chyba nie możesz narzekać — zauważyła Lisowska. — Poradziłaś sobie świetnie. Masz własny program, zdobyłaś na niego środki, nie musisz już przejmować się żadnymi układami i możecie z Tobiaszem robić to, co kochacie. To chyba sukces, co?

Martyna nagle przestała się uśmiechać.

— Tak, możemy robić to, co kochamy. Zwłaszcza Tobiasz…

Diana zerknęła na nią czujnie.

— Coś między wami nie tak? Pokłóciliście się?

Dziennikarka wzruszyła ramionami.

— Gdybyśmy się pokłócili, to nie byłby problem. Zawsze można się pogodzić, prawda?

— W takim razie co się dzieje?

— Sama nie wiem, co ci powiedzieć. Niby nic złego. Bo czy mogę mieć pretensje, że Tobiasz chce zająć się tym, co go zafascynowało? Powinnam się przecież cieszyć razem z nim. Ale nie mogę.

— To może ja ziółek od Grety zaparzę? — zaproponowała Diana.

— Wolałabym kieliszek koniaku, ale muszę jakoś wrócić do domu — westchnęła Martyna. — Niech więc będą te ziółka.

— Możesz zostać, miejsce jest — zaproponowała Diana. — Ale koniaku i tak nie mam.

— Dzięki, ale rano jadę przygotowywać kolejny odcinek programu, a mam jeszcze kilka rzeczy do przejrzenia. Mimo to jeszcze trochę posiedzę, dobrze?

— Jasne! Pogadamy, poczekamy na telefon od pani Wandy i dowiemy się, jakie są wyniki castingu.

Diana postawiła na stole kubki z naparem. Dziennikarka poprawiła się na krześle, co nie spodobało się kotu, który rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie.

— Uważasz, że naprawdę można lubić robienie placka z pomidorowym sosem? — zapytała Martyna.

— Myślę, że można.

— Ale on nigdy wcześniej nie interesował się gotowaniem. Jest świetnym operatorem i montażystą, może na tym zarabiać naprawdę nieźle. A nagle coś mu odbija, odrzuca moją propozycję i całe dnie spędza w dusznej kuchni, wyrabiając ciasto i ciesząc się z napiwków. Przecież to chore!

Diana popatrzyła przyjaciółce w oczy.

— Nie obraź się, ale mam wrażenie, że najbardziej wkurza cię to, że ci odmówił. Nie lubisz, gdy ktoś ci się sprzeciwia, prawda?

To nie były zbyt miłe słowa, ale dziennikarka musiała docenić szczerość Diany.

— Może coś w tym jest… — westchnęła. — Naprawdę jestem taka okropna?

— Nie jesteś okropna. Nic takiego nie powiedziałam — zaznaczyła Lisowska. — Po prostu taki masz charakter. A Tobiasz jest inny. — Zawahała się, ale uznała, że skoro zaczęła, to powinna powiedzieć Martynie wszystko, co myśli. — Wiesz, ja go rozumiem. Też nagle zmieniłam swoje życie, zrezygnowałam z możliwości większych zarobków na rzecz robienia tego, co lubię, i też nieoczekiwanie odnalazłam swoją pasję. Widzisz, to czasami jest ważniejsze od pieniędzy i od sławy…

Martyna się zamyśliła. Wzięła kubek i podeszła z nim do okna. Popatrzyła w dal, w ciemność lasu, której nie rozjaśniało nawet najmniejsze światełko. Po chwili poczuła, że Diana stanęła przy niej, i usłyszała ciepły głos przyjaciółki:

— Jestem pewna, że ty też to rozumiesz. Bo czujesz tak samo. Tylko musisz na chwilę zapomnieć o chęci zwyciężania za wszelką cenę. To dobra cecha w życiu zawodowym, ale sama wspomniałaś o życiu prywatnym. Popatrz na Tobiasza nie jak na operatora czy montażystę, ale jak na człowieka. — Lisowska objęła Martynę ramieniem. — Jak człowiek na człowieka — powtórzyła.

Za szybą zawirował duży płatek śniegu. Po nim drugi i trzeci. Opadały powoli, niespiesznie na parapet.

— No to mamy zimę — stwierdziła Martyna i upiła duży łyk ziołowego naparu.

Kocio, który wskoczył na parapet, przyjął to z zupełną obojętnością.

 

 

 

 

 

 

Wanda z ulgą zamknęła drzwi i poczuła, że jest naprawdę zmęczona. Spotkała się z pięcioma osobami, które obejrzały mieszkanie. Nie wiedziała, czy to dużo, czy mało, nie miała doświadczenia w takich sprawach, ale dla niej te wizyty okazały się dużym wyzwaniem.

Obcy ludzie chodzili po pokojach, zaglądali w każdy kąt, większość otwarcie krytykowała stan mieszkania i sposób jego urządzenia. Bez ogródek wytykali niemodne kafelki czy armaturę, narzekali na kolor ścian, wskazywali nawet najmniejsze przybrudzenie czy pękniętą płytkę na kuchennej podłodze.

Wanda miała świadomość, że robią to, aby wynegocjować niższą cenę wynajmu, ale i tak każde słowo krytyki bolało. To był przecież jej dom. Każda z tych drobnych usterek wiązała się z jakimś wspomnieniem. Płytka pękła, gdy upuściła patelnię, bo matka niespodziewanie krzyknęła, zaciek na parkiecie powstał na skutek przelania ulubionej paprotki. Lekarka myśli miała wówczas zajęte skomplikowaną operacją, którą miała przeprowadzać następnego dnia. Pacjent przeżył i wrócił do zdrowia, ale kwiatka nie udało się uratować, a parkiet do dziś nosi ślady.

Westchnęła. Nie sądziła, że to będzie aż takie trudne. Jakby wystawiła do oceny całe swoje dotychczasowe życie, a ono na dodatek nie dostało zbyt dobrej noty.

Poszła do kuchni i postawiła czajnik na gazie. Czuła, że gorąca i mocna kawa jest tym, czego teraz potrzebuje. Tak, był już wieczór i wiedziała, że nie powinna jej pić, ale miała przecież podjąć ważną decyzję, a przy szklance kawy zawsze wychodziło jej to najlepiej. Zalała zmielone ziarna wrzątkiem i usiadła przy stole, czekając, aż się zaparzą.

W myślach przywoływała każdą osobę, z którą dziś rozmawiała. Próbowała sobie wyobrazić, jak ci ludzie chodzą po przedpokoju, myją się w łazience, jedzą obiad przy stole, przy którym teraz siedziała…

A może nie będą go chcieli — pomyślała, gładząc drewniany blat, z którego w wielu miejscach starł się już lakier. — Może zdecydują, że trzeba go wyrzucić? — Zrobiło jej się smutno i zaczęła się wahać. — Czy na pewno podjęłam dobrą decyzję? Mam trochę oszczędności, a emerytura wystarczy na opłaty i utrzymanie. Czy powinnam oddawać w obce ręce miejsce, w którym spędziłam większość życia? Sprzęty, które stanowiły moją codzienność?

Sięgnęła po szklankę i ostrożnie upiła łyk mocnego naparu. Sparzyła usta, ale lubiła to uczucie. Jej zdaniem zimna kawa nie nadawała się do picia, choć wiele razy między jedną a drugą operacją musiała się taką zadowolić.

Tak, wciąż w życiu byłam zmuszona zadowalać się namiastkami i godzić na coś, co mi nie odpowiadało — pomyślała gorzko. — Zimna kawa to i tak drobiazg. Myślałam o wszystkich, tylko nie o sobie. Robiłam to, czego wymagali ode mnie inni, spełniałam ich oczekiwania, żeby zasłużyć na uznanie, pochwałę, miłość…

Stanowczym ruchem odstawiła szklankę na spodeczek. Zrobiła to trochę zbyt mocno i kilka kropel czarnej jak smoła kawy rozprysnęło się na drewnianym stole. Wanda nawet nie zwróciła na to uwagi. Miała ważniejszą rzecz do zrobienia. Odnalazła wzrokiem telefon, który odłożyła na blat jednej z szafek.

Muszę zadzwonić — stwierdziła. — Nie, nie tak — poprawiła w myślach samą siebie. — Chcę. Chcę zadzwonić.

 

 

 

 

 

 

— Trochę się niepokoję — westchnęła Diana. — Pani Wanda powinna się już odezwać…

— Może jeszcze ktoś ogląda mieszkanie — starała się ją uspokoić Martyna.

— O tej porze? — Diana zerknęła na zegar. — Jest już prawie dziewiąta.

— Kochana, ludzie pracują — zwróciła jej uwagę dziennikarka. — Czasami nawet do osiemnastej. Zanim wrócą do domu, coś zjedzą, to jest dwudziesta. I dopiero wtedy mają czas.

— Sama nie wiem… — Tłumaczenia przyjaciółki nie do końca przekonywały Dianę. — Nie wydaje mi się, żeby pani Wanda chciała umawiać się tak późno. Wiesz, to starsza kobieta. Na dodatek jest tam sama…

— Skoro się martwisz, to sama zadzwoń. — Wrońska wzruszyła ramionami. — Po co wymyślać czarne scenariusze i tracić nerwy?

— Masz rację, idiotka ze mnie! — stwierdziła samokrytycznie zawstydzona Diana.