Wiosna przynosi ukojenie - Karolina Wilczyńska - ebook + audiobook + książka

Wiosna przynosi ukojenie ebook i audiobook

Karolina Wilczyńska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Zatrzymaj się we Wrzosowej Polanie, gdzie budząca się do życia przyroda wita świat intensywnymi zapachami i kolorami, a mieszkańcom daje ukojenie.

Diana stara się zmierzyć z konsekwencjami pożaru, ale jej myśli nieustannie krążą wokół tego, co wydarzyło się między nią a Tobiaszem. Czy powinna o wszystkim powiedzieć przyjaciółce? A może lepiej zapomnieć?

Martyna nie potrafi pogodzić się ze zmianami i zaczyna żałować podjętych decyzji. Z pomocą przychodzi jej Krzysztof. Co z tego wyniknie? Czy dziennikarce uda się wreszcie odnaleźć spokój?

Wiosna to także trudny czas dla Grety. Jej relacje z córką są dalekie od poprawnych, ale obok jest ktoś jeszcze – mała Julka, która ma  wreszcie szansę odzyskać babcię.

Wrzosowa Polana to miejsce szczególne, dające kobietom siłę do walki z przeciwnościami losu. Nie brakuje chwil zaskoczenia, wahania czy uczuciowych rozterek. Ale przecież dla każdej z nich w końcu zaświeci słońce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 10 min

Lektor: Karolina Kalina
Oceny
4,6 (370 ocen)
258
81
28
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Czwarta część serii z Wrzosowej Polany znów przeniosła nas w piękne miejsca i między niezwykłych ludzi. To opowieść, która otula i daje nadzieję, że każdy znajdzie swoje miejsce i spotka właściwych ludzi a przyjaźń i miłość są najważniejsze.Z ogromną przyjemnością będę wracać do tego urokliwego miejsca
10
MonSol38

Dobrze spędzony czas

Cała seria jest bardzo kojąca dla głowy, dla wyobraźni. Bohaterowie są bardzo fajnie wykreowani, a ich historie bardzo dobrze poprowadzone. Mam nadzieję że będzie kontynuacja bo powracanie na Wrzosowa Polanę jest jak spotkanie ze znajomymi. Autorka stworzyła świetny klimat. Oczami wyobraźni widzę dom, las, czuje zapach ziół. Polecam bardzo.
10
aurela420

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobały mi się wsztkie części tej serii. ❤️
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka rewelacyjnie się czytało dziękuję 😘🙂😘🙂😘
00
afa31

Z braku laku…

Bardzo lekka,przewidywalna przesłodzona.
00



 

 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Elementy graficzne layoutu: Magda Bloch

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © Johner Bildbyra AB | Getty Images

Fotografia autorki na skrzydełku: Katarzyna Bezak

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

eISBN 978-83-68045-43-7

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

Zima rozgościła się w Górach Świętokrzyskich i do końca lutego wydawało się, że ani myśli opuścić te piękne okolice. W pierwszym tygodniu marca nagle zmieniła jednak decyzję, zamiotła białą sukienką i odeszła, zabierając ze sobą śnieg i mróz. Przyroda przyjęła tę zmianę z ostrożnością, jakby nie dowierzając, lecz wszystko wskazywało na to, że do Świętej Katarzyny wreszcie zawitała wiosna, rozglądając się nieśmiało i na razie delikatnie gładząc drzewa i ziemię cieplejszym powietrzem. Pierwsze dostrzegły to ptaki i to właśnie one zaczęły obwieszczać dobrą nowinę światu. Ich trele, jeszcze niepewne, ale radosne rozbrzmiewały między gałęziami jodeł.

Diana stanęła w oknie i popatrzyła na szare połacie pól i gołe drzewa w sadzie.

Buro i smutno — pomyślała. — Wygląda dokładnie tak samo jak pogorzelisko przed domem. Można by pomyśleć, że spaliła się nie tylko stodoła, ale cały świat.

Kocio wskoczył na parapet i zaczął ocierać się o dłoń kobiety, domagając się pieszczot. Lisowska machinalnie pogładziła miękkie futerko.

— Och, gdybyś wiedział, co się stało, to rozumiałbyś, że nie mam ochoty na czułości — westchnęła.

Kocur miauknął i dotknął pyszczkiem ręki Diany, a potem polizał ją chropowatym języczkiem.

— Dobrze, dobrze, wiem, że rozumiesz. — Uśmiechnęła się smutno. — Dziękuję za to kocie pocieszenie.

Podrapała Kocia, a potem zawiązała mocniej pasek szlafroka. Nie miała tego dnia nic do roboty. Właściwie powinna się cieszyć, że znalazła chwilę na odpoczynek, ale czuła coś zupełnie innego. Od dnia pożaru starała się wciąż czymś zajmować, wynajdować sobie zajęcia i nowe zadania. Trzeba przyznać, że udawało jej się to dosyć dobrze. Zrealizowała wszystkie zamówione warsztaty, pomagała Joannie w pracy z jej grupami, codziennie odśnieżała skrupulatnie całe podwórko i pobocze wzdłuż ogrodzenia. Popołudniami jeździła na zakupy, potem siadała przy komputerze i rozsyłała oferty do potencjalnych klientów albo pracowała nad projektem, który powierzył jej deweloper po spotkaniu z Barańską. A kiedy już czuła, że zaczynają ją szczypać oczy, szła do pracowni i włączała koło garncarskie. Lepiła kubki, a ostatnio także niewielkie miski, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, po co to robi. Może w nadziei, że pan Stach jednak wróci w tym roku na swoje miejsce przy parkingu obok klasztoru? Choć i nad tym nie chciała się zastanawiać, bo do głowy przychodziły jej same niewesołe wnioski.

Prawdę mówiąc, Diana starała się myśleć jak najmniej. I wszystko, co robiła, miało właśnie temu służyć. Starała się zająć ręce czymkolwiek, zmęczyć się, a wieczorem wypić kubek naparu, który — nie pytając o nic — podawała jej ciocia Wanda.

Diana dobrze wiedziała, że to zioła od Grety i że dzięki nim zasypia szybko, nic jej się nie śni, a rano udaje jej się wstać z łóżka. Była wdzięczna lekarce za tę milczącą pomoc, ale czuła, że nie jest w porządku wobec cioci. Wiedziała, że ta nie wypytuje, nie namawia do zwierzeń, ale z pewnością się martwi, nie mogła jednak zdobyć się na to, żeby wyznać Wandzie, co ją dręczy.

Jak bardzo chciałabym móc jej o wszystkim powiedzieć… — wzdychała, patrząc w dal. — Podzielić się z nią obawami, bezradnością i rozterkami. Naprawdę nie wiem, co robić.

— Może ty mi podpowiesz? — szepnęła do Kocia.

Niestety, kocur zajęty był obserwowaniem wróbla skaczącego po gałązkach jabłoni i za nic miał rozterki Diany.

A jednak muszę z kimś porozmawiać — zdecydowała. — Przecież nie mogę udawać, że nic się nie wydarzyło. Innych może oszukam, ale siebie samej nie.

Myliłby się ten, kto sądziłby, że młoda kobieta tak bardzo przejęła się pożarem, który strawił stodołę, gdzie prowadziła warsztaty. Owszem, mocno nią to wstrząsnęło, ale ostatni rok nauczył Dianę, że materialne rzeczy nie są najważniejsze. Wychodząc z domu, starała się, rzecz jasna, omijać wzrokiem pogorzelisko, lecz odsunęła myśli o tym wyzwaniu na dalszy plan.

Zajmowała ją teraz inna sprawa, co innego spowodowało, że była w kompletnej rozsypce emocjonalnej i nie umiała znaleźć żadnego dobrego wyjścia z sytuacji.

Przecież muszę podjąć jakąś decyzję. — Ta pewność powracała do niej niczym echo. — Potrzebuję kogoś, kto mnie wysłucha, komu będę mogła powiedzieć, co czuję, i kto pomoże mi dokonać wyboru.

Usłyszała brzęk talerzy dochodzący z kuchni — Wanda przygotowywała śniadanie. Od czasu pożaru Diana zauważała czujne spojrzenie cioci przy każdym posiłku, wiedziała, że starsza pani kontroluje, ile młoda kobieta zjada. Za tę troskę także była jej wdzięczna i miała wyrzuty sumienia, że jej zachowanie jest powodem do zmartwień.

Tak nie może dłużej być — zdecydowała. — Zamęczę samą siebie tymi rozterkami, a na dodatek ciocia Wanda zamartwi się na śmierć.

Spojrzała na Kocia, który jakby odczytał jej myśli i trącił ją rudą łapką. Złote kocie oczy spotkały się z jej wzrokiem. I wtedy zrozumiała.

— Masz rację! — Pokiwała głową, a Kocio zmrużył ślepia i prychnął, jakby jej stwierdzenie było dla niego oczywistością.

Diana uśmiechnęła się, widząc ten ostentacyjny pokaz kociej pewności siebie.

Żebym ja tak potrafiła — pomyślała.

Jednak już wiedziała, co powinna zrobić. A to dodało jej energii.

— Dzień dobry, ciociu — przywitała się, wchodząc do kuchni.

Wanda spojrzała z zaskoczeniem, słysząc nowy ton w jej głosie.

— Dzień dobry. Śniadanie gotowe.

— Świetnie! Zaraz przyjdę, ale najpierw wezmę prysznic.

Lekarka skinęła głową i o nic nie zapytała, choć przez ostatnie tygodnie Diana jadała śniadania w piżamie i szlafroku.

Lisowska wróciła do kuchni po kwadransie.

— Co dzisiaj trzeba kupić? — zagadnęła, gdy sięgała po chleb.

— Jeszcze się nie zastanawiałam — odparła emerytowana lekarka. — Ostatnio jeździsz po zakupy dopiero po obiedzie.

— To pomyśl, ciociu. Podjadę do sklepu, gdy będę wracała. Chyba że jest coś, co trzeba kupić w Kielcach, to zatrzymam się w galerii albo w supermarkecie.

— Nie mówiłaś, że wybierasz się do miasta. — Wanda zerknęła badawczo znad talerza z jajecznicą.

— Nie do miasta. — Diana pokręciła głową. — Jadę do Jagodna.

— Do Jagodna? — Lekarka nie zdołała ukryć zaskoczenia.

— Tak, zawiozę Małgorzacie mydełka od Joasi — odparła Diana, nie patrząc cioci w oczy. — Pisała mi, że już sprzedała ostatnią partię i ma kolejne zamówienia.

— Rozumiem. — Wanda pokiwała głową, chociaż tak naprawdę nie uwierzyła w to wyjaśnienie.

Przez chwilę jadły w milczeniu.

— Wrócisz na obiad? — zagadnęła wreszcie seniorka.

— Oczywiście — zapewniła Diana. — To co? Wiesz już, co mam kupić? Bo zaraz wyjeżdżam.

— Spokojnie, chyba się nie… — Wanda przerwała w pół słowa, gdy uświadomiła sobie, że nie było to najzręczniejsze porównanie.

— …pali — dokończyła za nią Diana.

— Przepraszam — zmieszała się starsza pani. — Tak mi się wyrwało, bez zastanowienia…

Lisowska wstała, podeszła do kobiety i uściskała ją.

— Daj spokój, ciociu. Nic się nie stało. To przecież tylko powiedzenie.

— Dziecko, ja naprawdę nie wiem… Nie chciałam ci przypominać…

— O czym? O pożarze? — Diana smutno się uśmiechnęła. — Myślisz, że ja o tym nie pamiętam?

— Oczywiście, że pamiętasz, wiem. — Wandzie zaszkliły się oczy. — Ja też ciągle o tym myślę i zastanawiam się, co zrobić. Bo przecież… — Podniosła pytający wzrok na młodą kobietę.

— Ciociu, na razie nie będę się tym zajmować — powiedziała cicho.

— Ale jak to?!

— Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.

— Nie rozumiem…

— Ja też nie. I właśnie w tym problem. — Sięgnęła po kubek z kawą i na stojąco wypiła kilka łyków wystygłego już napoju. — Idę po mydełka do Joanny, a ty, ciociu, przygotuj tę listę zakupów — zmieniła temat, dając Wandzie do zrozumienia, że nie chce dalszej dyskusji. — Wejdę po nią za chwilę.

Lekarka w milczeniu patrzyła, jak Diana wkłada buty i kurtkę.

Bardzo chciałabym jej pomóc, ale skąd mam wiedzieć jak, skoro nic nie mówi? — pomyślała ze smutkiem.

 

 

— Dzień dobry! Mam nadzieję, że cię nie obudziłam?

Joanna otworzyła Dianie ubrana w błękitny szlafrok w białe owieczki i grube białe skarpety.

— Cześć! — Uśmiechnęła się na widok sąsiadki. — No coś ty! Przecież ja dzisiaj mam warsztaty z dzieciakami z tej społecznej szkoły — przypomniała.

— No tak, rzeczywiście! — Diana uderzyła dłonią w czoło. — Zupełnie zapomniałam. Poradzisz sobie beze mnie, prawda?

— Myślę, że tak. Produkcję mydełek opanowałam już całkiem nieźle, a jakieś doświadczenie pedagogiczne w końcu mam. — Joanna mrugnęła porozumiewawczo.

— Wybacz. — Diana zrozumiała, że to, co powiedziała, nie wypadło zbyt fortunnie. — Nie miałam zamiaru podważać twoich kompetencji.

— Przecież wiem — uspokoiła ją koleżanka. — Nic się nie stało.

— Nie gniewaj się. Ja ostatnio jakoś… nie mogę zebrać myśli. No, trochę się gubię… — tłumaczyła zmieszana.

— Zauważyłam. — Joanna skinęła głową. — Na przykład teraz. Stoimy już dłuższą chwilę w drzwiach, ty nie chcesz przestąpić progu, więc nie mogę zamknąć drzwi, wieje mi po łydkach i zastanawiam się, co cię do nas sprowadza…

— O rany! Przepraszam!

— Nie przepraszaj, tylko wejdź — roześmiała się Joanna. — Może napijesz się herbaty? Właśnie jemy z mamą śniadanie. Masz ochotę na rogalika z nutellą? Mama wczoraj upiekła.

Diana weszła do hallu.

— Nie, dziękuję, jestem już po śniadaniu. Ciocia Wanda liczy każdy mój kęs, nie miałabym odwagi nie zjeść.

Joanna popatrzyła poważnie na koleżankę, ale nic nie powiedziała.

— Słyszę Dianę, prawda? — Z kuchni wyszła Maria z filiżanką w ręku. — Dzień dobry, kochana! Zapraszam dalej.

— Już proponowałam Dianie śniadanie, ale odmówiła — wyjaśniła córka. — Chyba gdzieś się spieszy, bo przestępuje z nogi na nogę — zażartowała.

— Tak, właśnie. — Lisowska pokiwała głową. — Trochę się spieszę. Pakuj, proszę, mydełka.

— Jakie mydełka?

— Wszystkie, które masz. Zawiozę je do Jagodna.

— Właściwie nie mam ich zbyt wiele. — Joanna była zaskoczona prośbą. — Umawiałam się na kolejną dostawę dopiero na przyszły tydzień.

— Ale sama mówiłaś, że Małgorzata już wszystko sprzedała — przypomniała jej Diana. — A skoro tak, to trzeba dostarczyć jej towar.

— Tak, sprzedała — przytaknęła koleżanka. — Tylko czy jest sens, żebyś jechała z kilkunastoma kosteczkami? — powątpiewała. — Spalisz benzynę, stracisz czas… Miałam wybrać się w następny wtorek z Danielem, on ma w okolicy pacjentkę, więc byłoby mu po drodze.

— Lepiej sprzedać kilkanaście niż nic, nie sądzisz? Wiesz, że jak zamawiasz coś w sieci, to chcesz mieć jak najszybciej, a nie czekać tydzień — przekonywała Joannę.

— Wydaje mi się, że Diana ma rację — wtrąciła Maria.

— Oczywiście, że mam.

— Choć to paliwo… — zastanawiała się seniorka.

— Ale przecież ja nie chcę, żebyście mi oddawały za benzynę — oburzyła się Lisowska. — Zabiorę, zawiozę, i już. No, pakuj, Joanno, bo za chwilę ruszam — popędziła koleżankę.

— Trzeba było od razu mówić, że i tak jedziesz do Jagodna. — Maria pokręciła głową. — Wy, młodzi, to jesteście tacy roztrzepani. W ogóle nie umiecie przekazać sedna sprawy…

Joanna zmarszczyła czoło, ale widząc, jak Diana niecierpliwie zerka na drzwi, zrezygnowała z dalszej dyskusji.

— Dobra, poczekaj chwilę, zapakuję to, co mam.

— To może jednak dasz się namówić na herbatę? — zachęcała Maria.

— Nie, naprawdę chciałabym jak najszybciej wyjechać. — Diana nie dała się skusić. — Usiądę, zaczniemy pogawędki i stracę mnóstwo czasu.

Starsza pani spojrzała z dezaprobatą.

— Mam rozumieć, że rozmowa ze mną i moje rogaliki z nutellą to strata czasu?

— Och, przepraszam, nie to miałam na myśli. — Diana się zaczerwieniła. — Znowu popełniłam gafę…

Gospodyni machnęła ręką.

— Nic nie szkodzi. Wybaczam. — Uśmiechnęła się wyrozumiale. — I nie denerwuj się tak, wiem, co chciałaś powiedzieć.

Diana zamierzała jeszcze usprawiedliwić swoją niezręczność, ale właśnie z piętra zeszła Joanna z papierową torbą w rękach i wręczyła pakunek koleżance.

— Powiedz Małgorzacie, że są tu na razie tylko mydła różane — poinstruowała Dianę. — Zamawiała jeszcze lawendowe, ale czekam na dostawę suszu. I zapytaj, proszę, czy będzie zainteresowana ziołowymi. Mam jeszcze zapas wrotyczu od pani Grety.

— Jasne, zapytam o wszystko — obiecała Diana. — Wieczorem wpadnę i dam ci odpowiedź. Do widzenia.

Po jej wyjściu Maria z córką wróciły do kuchni.

— To miło ze strony Diany, że pamiętała o tobie i przy okazji zabrała mydła do Jagodna — zauważyła seniorka, dolewając sobie herbaty z porcelanowego dzbanka.

— Wiesz co, mamo, mnie się wydaje, że to nie jest żadne „przy okazji”.

— Jak to? Przecież sama mówiła…

— Właśnie nie mówiła. To ty jej zasugerowałaś, a ona nie zaprotestowała.

— Naprawdę? — zastanowiła się Maria. — Wiesz, może ty masz rację…

Joanna sięgnęła po rogalika z ciasta francuskiego i ugryzła spory kawałek.

— Ale chcesz mi powiedzieć, że ona specjalnie jedzie do Jagodna, żeby zawieźć kilka kawałków mydła? — nie mogła zrozumieć seniorka. — Przecież to bez sensu.

— Też tak uważam — zgodziła się Joanna. — Dlatego próbowałam ją od tego odwieść. Jak sama widziałaś, bezskutecznie.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Ja też, chociaż wydaje mi się, że moje mydełka to właśnie pretekst.

— Pretekst?

— No tak. Żeby pojechać do Jagodna.

— To bez sensu. — Tym razem matka nie zgodziła się z przypuszczeniem. — Przecież Diana może tam jechać w każdej chwili, nie musi szukać usprawiedliwień czy pretekstów.

— Niby tak… — Joanna przełknęła ostatni kęs rogalika. — Tylko że ona ostatnio zachowuje się dziwnie.

— Co masz na myśli? — Maria spojrzała badawczo.

— Niby robi wszystko, co trzeba, nawet więcej, mam jednak wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzieś indziej. Widzisz, nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić, ale to nie ta sama dziewczyna, którą poznałam kilka miesięcy temu — mówiła powoli Joanna.

— Czy to przez ten pożar? To ją tak zmieniło? — zafrasowała się Maria.

— Może… Sama się zastanawiam. Próbowałam kilka razy o to zagadnąć, ale Diana zmienia temat. Niezręcznie mi naciskać. Doskonale pamiętam, że ona też nie namawiała mnie do zwierzeń, dopóki nie miałam ochoty. Jestem jej winna to samo.

— Oczywiście, masz rację — zgodziła się matka. — Ale Wanda też mówiła, że niepokoi się o Dianę. — Odstawiła filiżankę i popatrzyła poważnie na córkę. — Miej na nią oko — poprosiła.

— Nie musisz mi o tym przypominać. Od tego są przyjaciele.

Maria uśmiechnęła się lekko. Dobrze było słyszeć, że córka troszczy się o innych i potrafi docenić przyjaźń.

Będę musiała zajrzeć do Wandy — pomyślała zaraz potem. — Może warto jednak spróbować podjąć jakieś konkretne działania? Doskonale wiem, jak to jest czekać i martwić się o najbliższą osobę. Wtedy Wanda mi pomogła, pora się odwdzięczyć.

 

 

Śnieg w mieście stopniał szybciej, więc jego mieszkańcy prędzej zauważali nadchodzącą wiosnę. Odczuwali to nawet ci, którzy — zajęci swoimi sprawami — nie zwracali uwagi na budzącą się powoli przyrodę czy ptasie trele. Cieplejsze powietrze skłaniało do rozwiązania szalików, a dłonie już nie marzły.

Martyna także cieszyła się z ocieplenia. Miała w planach nagrania kolejnych odcinków swojego programu, a że wymagały one scen plenerowych, przedwiosenna aura z pewnością była lepsza niż trzaskający mróz. Chociaż zimowe krajobrazy są bardziej malownicze — to musiała przyznać — nie trzeba będzie narażać zdrowia i sprzętu.

Miała jeszcze chwilę do wyjścia, więc ze spokojem celebrowała poranną kawę. W myślach powtarzała zaplanowane ujęcia i pytania, które miała zamiar zadać rozmówcy tworzącemu duże plenerowe rzeźby. Lubiła być dobrze przygotowana, uważała, że to nie tylko dowód profesjonalizmu, ale i szacunku dla osoby, z którą miała rozmawiać.

Nieważne, czy robię to dla własnego kanału na internetowej platformie, czy dla dużej stacji telewizyjnej — pomyślała.

Tak, Martyna podjęła decyzję. Napisała krótki e-mail do telewizyjnej redakcji, informując o odrzuceniu ich propozycji. Nie tłumaczyła się, bo miała świadomość, że nikogo to nie interesuje. Sama także uważała, że osobiste wynurzenia byłyby nie na miejscu.

Przypomniała sobie teraz chwilę, gdy jej palec zawisł nad touchpadem. Ta sekunda wahania, moment świadomości, że jedno kliknięcie definitywnie pozbawi ją szansy na realizację tego, co do niedawna było jej największym marzeniem. Palec opadł, wiadomość została wysłana, a serce na ułamek sekundy się zatrzymało.

A jednak to zrobiła. I choć to wspomnienie często powracało, choć bywało, że w ciągu ostatnich tygodni zastanawiała się, jak teraz zmieniłoby się jej życie, gdyby propozycję przyjęła, to postanowiła skupić się na tym, co wybrała. Nadal czuła odrobinę żalu za tym, co odrzuciła, wiedziała jednak, że jej wybór nie dotyczył jedynie kariery, ale również — a może przede wszystkim — życia osobistego, przyjaciół i najbliższych.

Martyna uważała się za osobę racjonalną i nieulegającą emocjom, lecz tym razem wybrała to, co podpowiadało jej serce. Chyba po raz pierwszy w życiu zaryzykowała w ten sposób. Odrzuciła intratną propozycję i okazję do zagrania na nosie swoim wrogom; wynagradzała jej to myśl o Wrzosowej Polanie, o bliskości nowych przyjaciół, a przede wszystkim świadomość, że wreszcie nie jest sama.

Słowa Tobiasza o stałości, spokoju i zapuszczaniu korzeni poruszyły jakąś nieznaną strunę w jej sercu, obudziły nieodczuwane dotąd pragnienia, których siła okazała się większa niż chęć zobaczenia swojego nazwiska na telewizyjnym ekranie. Co oczywiście nie znaczyło, że jej ambicje zmalały. O nie! Dziennikarka postanowiła udowodnić, że niszowy program także może być dobry, a nawet bardzo dobry. I że o jakości jej pracy nie decyduje logo na mikrofonie, ale dobre przygotowanie i doświadczenie.

Moje reportaże będą świetne — powtórzyła w duchu swoją mantrę, dopijając kawę.

— O, widzę, że przygotowujesz się do pracy. — Głos Tobiasza wyrwał ją z zamyślenia.

— Owszem. Wybieram się na nagranie.

— Nie musiałaś tego mówić. — Uśmiechnął się lekko. — Poznaję tę minę. Skupienie i drapieżny wzrok. Redaktor Wrońska rusza do boju!

— To ironia? — Spojrzała na mężczyznę podejrzliwie.

— Nigdy w życiu! Raczej podziw. Zawsze z zazdrością patrzyłem na to, jak podchodzisz do pracy. Zero kompromisów i pełne zaangażowanie.

Martyna zmarszczyła brwi. Znała doskonale Tobiasza i wydawało jej się, że mówi serio, ale jego głos brzmiał jakoś inaczej. Nie umiała dokładnie określić, o co chodzi, lecz czuła w nim coś nowego, czego do tej pory nie znała.

— Ty także angażujesz się w pełni w to, co robisz — odparła po krótkim namyśle. — Dlatego zawsze lubiłam z tobą pracować.

Tobiasz nie odpowiedział. Postawił kubek na podstawce ekspresu i patrzył na cienką strużkę naparu wypełniającą naczynie. Dziennikarka z kolei obserwowała jego. Z zaskoczeniem stwierdziła, że wygląda na zmęczonego. Ciemne cienie pod oczami i kilkudniowy zarost pogłębiały to wrażenie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie wychodził, żeby pobiegać. Nie widziała też nigdzie jego sportowej torby ani ciuchów, które zabierał na siłownię. Czyżby zaniedbał to, co zawsze było dla niego tak ważne?

Chyba za dużo pracuje — uznała. — Poświęcił się całkowicie tej pizzerii. Tylko czy nie za bardzo?

Tymczasem Tobiasz usiadł przy stole i sięgnął po plaster szynki z talerza Martyny.

— Dziś będę nagrywała rozmowę z człowiekiem, który tworzy rzeźby na miarę indiańskich totemów — zagadnęła.

— Tak? Sądziłem, że jedziesz na dokumentację — odpowiedział, ale nie podniósł wzroku znad kubka.

— Przez ostatnie miesiące wciąż robiłam tylko dokumentację — przypomniała. — Pora wreszcie na coś konkretnego, bo już kończą mi się nagrane wcześniej odcinki.

Pokiwał głową.

— I nawet nie zapytasz, z kim będę pracować? — kontynuowała Martyna.

— Z kim?

Trochę ją zezłościła ta beznamiętna reakcja.

— Poszłam za twoją radą i dałam ogłoszenie na kilku fachowych i amatorskich grupach — wyjaśniła. — Zgłosiło się sporo chętnych, ale niestety większość to początkujący.

— Przykro mi — mruknął Tobiasz.

— No, nie jest aż tak źle. Wyłuskałam chłopaka, który dobrze rokuje. Na dodatek mieszka w Skarżysku-Kamiennej, więc łatwiej będzie się zorganizować. Ma dużo zapału i chęć do pracy, a jego próbki są całkiem niezłe. Oczywiście, daleko mu do ciebie.

Ostatnie zdanie nie było kurtuazją czy komplementem, ale stwierdzeniem faktu. Nie znała lepszego operatora niż Tobiasz. Mężczyzna jednak nie zareagował w żaden sposób na jej słowa.

— Mam nadzieję, że uda mi się stworzyć coś na dobrym poziomie. Wiem, że nie masz czasu, ale czy nie mógłbyś raz czy dwa pojechać z nami i pokierować nim trochę? Każda wskazówka będzie cenna. To co? Dałoby radę?

— Tak, pojadę — odparł krótko.

Zdziwiła się, że nie zaprotestował. Właściwie powinna się cieszyć, ale ta bezdyskusyjna zgoda była zupełnie niepodobna do tego, jak zazwyczaj zachowywał się Tobiasz.

— Źle się czujesz? — zapytała z troską.

Pokręcił przecząco głową.

— Na pewno? Bo dziwnie się zachowujesz. Może jesteś przemęczony? Ta pizzeria chyba daje ci mocno w kość.

Tobiasz wreszcie na nią popatrzył.

— Nie przejmuj się, nic mi nie jest.

— No nie wiem — powątpiewała dziennikarka. — Gdzie w takim razie jest triumfalne „a nie mówiłem?”? Jakoś się nie cieszysz, że cię posłuchałam, poszłam za twoją radą i znalazłam człowieka do współpracy. Mógłbyś okazać choć trochę entuzjazmu, w końcu uznałam, że to, co mówisz, ma sens.

— No nie wiem… — westchnął mężczyzna.

— Nie rozumiem… Czego nie wiesz?

— Nie wiem, czy to, co mówię, ma sens, i czy moje rady są dobre — rozwinął swoją myśl. — Powiem więcej: ostatnio zastanawiam się, czy nie jest zupełnie odwrotnie. — Spojrzał Martynie w oczy, a w jego wzroku zobaczyła smutek. — Widzisz, dochodzę do wniosku, że to moje gadanie o stabilizacji i zapuszczaniu korzeni chyba się nie sprawdza — powiedział cicho. — Coraz częściej myślę, że to nie dla mnie, że popełniłem błąd…

Martyna nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

— Chcesz powiedzieć, że już nie masz zamiaru zostać w Kielcach na stałe? Że nagle ci się odmieniło?!

— Cóż, czasami właśnie nagle coś się zmienia. Niespodziewanie. I nie ma się na to żadnego wpływu. — Wzruszył ramionami. — Oczywiście, pomogę temu twojemu operatorowi. A potem… Może gdzieś wyjadę.

Tego było dla Martyny za wiele. Odstawiona filiżanka głośno stuknęła o spodek.

— Teraz mi to mówisz?! — Wrońska nie umiała ukryć zdenerwowania. — Teraz?! Kiedy ja…

Gwałtownie podniosła się z krzesła i wybiegła z kuchni.

 

 

Wanda ucieszyła się na widok stojącej w drzwiach sąsiadki.

— Wejdź, proszę — zachęciła.

— Oj, chyba przyszłam nie w porę — powiedziała Maria, gdy dostrzegła ubrudzone mąką dłonie gospodyni.

— Ależ skąd! Właśnie lepię pierogi, ale to w rozmowie przecież nie przeszkadza. — Wanda wytarła ręce w kraciasty fartuch. — Zaraz zrobię herbatę i pogawędzimy. Zdejmij płaszcz i się rozgość.

Zakrzątnęła się przy kuchni. Wyjęła filiżanki, bo wiedziała, że przyjaciółka nie przepada za kubkami. Właściwie rozumiała to i choć przez lata pracy nauczyła się, że nieważne naczynie, lecz to, żeby w ogóle był czas się napić, to w głębi duszy też ceniła sobie to poczucie luksusu, jakie dawała porcelana.

Kiedy odwróciła się w stronę stołu, z zaskoczeniem stwierdziła, że Maria stoi przy stolnicy z wałkiem w ręku.

— A co ty myślałaś? — Sąsiadka uśmiechnęła się, widząc zdziwione spojrzenie Wandy. — Że będę tu robiła za damę, gdy ty będziesz lepiła pierogi?

— Daj spokój, Mario! Poradzę sobie.

— Nie wątpię, ale czy nie przyjemniej będzie razem popracować? Naprawdę chętnie ci pomogę.

— Skoro tak mówisz — skapitulowała Wanda. — Właściwie to we dwie szybciej skończymy i potem usiądziemy przy czystym stole. Bo teraz nie najlepiej wygląda. — Krytycznym spojrzeniem obrzuciła ubrudzony mąką blat.

— Wandziu, mnie kuchenny nieład nie dziwi. Przecież wiesz, że lubię pogotować. No, bierzmy się do roboty.

Po chwili zgodnie i szybko, jak przystało na wytrawne gospodynie, nabierały łyżeczką farsz i sprawnie zwijały cienko rozwałkowane okrągłe kawałki ciasta. Zgrabne pierogi szybko zapełniały przygotowane dla nich miejsce.

— I jak tam, Wandziu? Jak się dzisiaj czujesz? — zagadnęła Maria.

— Na zdrowie to ja nie narzekam, przecież wiesz — odparła wymijająco lekarka.

— Przecież wiesz, że ja nie o to pytam. — Sąsiadka nie dała się nabrać na takie wykręty. — Wiem, że Diany nie ma, bo wpadła do nas rano jak po ogień, zabrała mydła Joasi i pojechała, więc pomyślałam, że pod jej nieobecność będziemy mogły swobodniej porozmawiać.

Wanda odłożyła kolejny pieróg i spojrzała na rozmówczynię.

— Chciałabym powiedzieć coś pozytywnego, ale jakoś nie mogę — westchnęła. — Ale też niby nie mam się do czego przyczepić. Diana pracuje, chyba nawet ciężej niż wcześniej, widać, że ma coraz więcej zamówień, zjada wszystko, co jej podam, ale…

— Ale? — Maria spojrzała pytająco.

— Po prostu czuję, że nie jest taka jak dotąd — odparła Wanda po krótkim namyśle. — Jako lekarz nie pochwalam diagnoz opartych na emocjach, ale… Mario, z nią dzieje się coś niedobrego.

Sąsiadka pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Doskonale wiem, o czym mówisz. To matczyna intuicja.

Lekarka zmieszała się i pospiesznie sięgnęła po następną porcję ciasta.

— Tak, wiem przecież, że nie jesteś matką Diany — ciąg­nęła Maria. — Ale mówiąc o matczynej intuicji, miałam na myśli niezwykle silną więź, która możliwa jest tylko względem osoby bardzo bliskiej, najbliższej. Jestem pewna, że między tobą a Dianą właśnie taka jest. I wtedy nie trzeba badań czy diagnoz, bo czuje się każdą, nawet prawie nieuchwytną zmianę. To serce podpowiada, a ono się nie myli.

Wanda spojrzała na przyjaciółkę z wdzięcznością.

— Dziękuję, że tak mówisz — powiedziała cicho, wzruszona jej słowami.

Maria na moment przerwała pracę i zmarszczyła czoło.

— Uważasz, że Diana tak bardzo przeżywa ten pożar?

— Wygląda na to, że tak — odparła lekarka. — Chociaż nic na ten temat nie mówi.

— A pytałaś?

— Wiele razy próbowałam zagadnąć, ale zmienia temat. Nie chcę naciskać, bo boję się, że jeszcze bardziej zamknie się w sobie. Zresztą co ja ci będę tłumaczyć. Sama doskonale wiesz, jak to jest.

Tak, Maria pamiętała, jak kilka miesięcy wcześniej patrzyła na smutną córkę i targały nią te same emocje, co teraz Wandą.

— Rozmawiałam z Joasią — poinformowała lekarkę. — Ona też uważa, że Diana zachowuje się inaczej niż wcześniej. Ale przed nią także nie chce się otworzyć.

— Sama widzisz. — Wanda bezradnie rozłożyła ręce oprószone mąką i westchnęła cicho. — A przecież niedawno mówiła w odniesieniu do twojej Joasi, że nie można dusić w sobie problemów i że zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże. To co? Teraz zapomniała, że ma wokół siebie przyjaciół? Że ma mnie… — Seniorce załamał się głos.

Maria posłała jej pełne troski spojrzenie.

— Nie bierz tego do siebie, Wandziu — powiedziała ciepło. — Diana na pewno wie, że jesteś gotowa jej pomóc. I z pewnością docenia twoją troskę.

— A cóż ja takiego robię! — Emerytowana lekarka pociągnęła nosem. — Że obiad ugotuję? Albo napar jej na noc przygotuję?

— To bardzo wiele — zapewniła Maria. — Drobne gesty znaczą często więcej niż tysiące słów i niosą ogromne wsparcie. Nie umniejszaj swojej roli. Widać Diana teraz tyle jest w stanie przyjąć. Może potrzeba jej jeszcze trochę czasu?

— Może… — Wanda nie wyglądała na przekonaną.

— A jak z tym odszkodowaniem? — Maria postanowiła nieco zmienić temat, żeby oderwać myśli sąsiadki od niewesołych emocji.

— Niestety, nadal nic nie wiadomo.

— Przecież mówiłaś, że nieruchomość była ubezpieczona.

— Tak, Diana o to zadbała — potwierdziła Wanda. — Tylko prawdę mówiąc, wartość tej stodoły była niewielka. Sama wiesz, drewniana, stara. Nie ma znaczenia, że to było miejsce pracy. Dla firmy ubezpieczeniowej liczy się wyłącznie wymierna wartość.

— Rozumiem. — Maria pokiwała głową. — Ale coś tam zawsze wypłacą.

— Nie wiadomo. Ostatnio przysłali pismo, że czekają na zakończenie śledztwa przez policję. Bo mają już opinię straży pożarnej, że to było podpalenie.

— I to coś zmienia? Spaliła się, i już.

— Też tak myślałam, ale okazuje się, że jeżeli policja nie znajdzie sprawcy, to ubezpieczyciel może wymigiwać się od wypłaty. Że niby Diana sama mogła podpalić, bo chciała wyłudzić pieniądze.

— Żartujesz?! — Maria nie mogła uwierzyć.

— Ani mi to w głowie. — Wanda uśmiechnęła się smutno. — Jak znam życie, to właśnie tak to się skończy.

— Chyba się nie poddacie? Trzeba będzie pisać jakieś odwołanie, a w ostateczności iść do sądu — zasugerowała sąsiadka.

— Diana od razu powiedziała, że nic nie będzie z tym robić. Że nie ma ochoty na takie batalie i że są ważniejsze sprawy niż kupa spalonych desek.

— Jak to „ważniejsze sprawy”? Jakie?

— Nie wiem. Nie powiedziała, a ja nie wypytywałam. Choć nie ukrywam, że właśnie to najbardziej mnie martwi.

— Myślisz, że gryzie ją coś innego niż ten pożar — domyśliła się Maria.

— Tak właśnie uważam.

— Co to może być? — zafrasowała się sąsiadka. — Przecież nie wydarzyło się nic szczególnego w ostatnim czasie. Wydaje mi się nawet, że wszystko było w najlepszym porządku. Piękne święta, zabawa sylwestrowa, później te ich walentynki u Krzysztofa — wyliczała, analizując skrupulatnie ostatnie miesiące.

— A jednak coś musiało się stać — obstawała przy swoim Wanda. — Nie rozumiem tylko, dlaczego Diana nie chce mi o tym powiedzieć…

— W końcu powie — pocieszała ją przyjaciółka.

— Tak, trzeba mieć nadzieję. A na razie zająć się czymś, bo przez te rozmyślania spać nie mogę — wyznała Kowalowa.

— To może też powinnaś pić zioła od Grety? — zaproponowała Maria.

— Diana bardziej ich potrzebuje, a zostało mi już niewiele.

— Poprosisz, to Greta z pewnością ci przyniesie.

— Nie pojawiła się jeszcze od tamtej nocy. — Wanda podniosła wzrok znad stolnicy. — I to też mnie martwi.

Seniorki w milczeniu zajęły się lepieniem pierogów. Bo cóż można było jeszcze powiedzieć? Sytuacja nie była wesoła, a najgorsze, że żadna z nich nie miała pomysłu, jak to zmienić.

 

 

Greta nie kryła zdumienia, gdy drzwi otworzył jej Stach.

— Ha, udała mi się niespodzianka! — zaśmiał się tubalnie, widząc jej zaskoczoną minę.

Zielarka zmierzyła go spojrzeniem i zatrzymała wzrok na grubym konarze, na którym się opierał.

— Czy to nie twoja stara laska?

— I owszem. Tyle że kiedy zacząłem jej używać, miała pomagać w przezwyciężeniu bólu i służyła do tego, żebym nie przestał chodzić. A teraz pomaga mi na nowo zacząć. Bez bólu.

— Ładnie to ująłeś — przyznała. — Optymistycznie. — Popatrzyła do środka ponad jego ramieniem. — To może już nie jestem tu potrzebna?

— Co też ty mówisz! — oburzył się Stach. — Wiesz przecież, że u mnie drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem.

— Może i stoją, ale ty dalej je zasłaniasz — zauważyła z lekką złośliwością Greta.

— Oj, czyżby humor ci nie dopisywał? — odciął się mężczyzna. — Już się cofam, tylko daj mi moment, bo jeszcze niezbyt zgrabnie mi wychodzą obroty. — Mrugnął do kobiety.

Zielarka nie potrafiła powstrzymać uśmiechu i pokręciła głową.

— Nie potrafię się na ciebie złościć. Ale musisz wiedzieć, że napędziłeś mi stracha.

— A niby czym? — zdziwił się.

Patrzyła, jak powoli, krok za krokiem, Stach odwraca się i idzie w stronę stołu. Podążyła za nim.

— Stoję, pukam i nie słyszę zaproszenia — wyjaśniła. — Pukam jeszcze raz i nadal cisza. Chciałam wejść, a drzwi zamknięte.

— Specjalnie zamknąłem, żebyś nie weszła za wcześnie i nie zepsuła niespodzianki — odparł bez cienia wyrzutów sumienia.

— Tak, teraz rozumiem, ale stojąc przed drzwiami, o mało zawału nie dostałam. Zachodziłam w głowę, co mog­ło się stać.

— Greto, nie przesadzaj. — Stach powoli usiadł na krześle i oparł laskę o blat stołu. — W najgorszym razie mogłem umrzeć, ale czy to byłaby taka znowu wielka tragedia?

— Co ty za głupoty wygadujesz! — oburzyła się zielarka.

— Prawdę mówię i dobrze o tym wiesz. — Wzruszył ramionami. — Na każdego przyjdzie kolej i nie ma co nad tym rozpaczać. Ale skoro jeszcze żyję, to ucieszyć się nie zaszkodzi.

— Tak, jeszcze żyjesz, ale nie wiem, jak długo. Jak cię słucham, to mam ochotę cię zabić — mruknęła z dezaprobatą.

— Jeśli tak postanowisz, to pewnie ten zamiar zrealizujesz. W końcu masz wiele możliwości. Nawet ja wiem, ile w puszczy i na polach roślin, których mogłabyś użyć.

— Stary, a głupi! — odcięła się Greta i uderzyła Stacha żartobliwie w ramię kuchenną ścierką.

— Przyjmuję krytykę z pokorą.

Widać było, że starzec jest dumny ze swojej niespodzianki i nic nie jest w stanie popsuć mu humoru.

— I nieśmiało zapytuję, co tak pięknie pachnie — dodał, zerkając na garnek, który Greta postawiła na kuchni.

— Grzybową przyniosłam. Z makaronem.

— O, chętnie zjem. — Stach głośno przełknął ślinę.

— A nie boisz się, że dorzuciłam jakiegoś muchomorka?

— Nie wydaje mi się. Kiedy ją robiłaś, to jeszcze wydawało ci się, że do schorowanego biedaka idziesz, prawda?

— Masz go, jaki sprytny! — Greta się uśmiechnęła. — I odważny. Proszę bardzo, jak chcesz, to już nalewam.

— Może zjesz ze mną? Będę czuł się pewniej…

— Naprawdę cię zabiję — parsknęła śmiechem. — Dobrze, zjemy razem.

Z zadowoleniem przyjął jej niepowstrzymany śmiech.

— Czy mam rozumieć, że już ci złość na mnie przeszła?

— Przeszła, przeszła. — Machnęła ręką.

Zdjęła z półki dwie porcelitowe miseczki i nalała do nich zupy. Postawiła napełnione naczynia na stole, podała łyżkę Stachowi, a sama zajęła miejsce po drugiej stronie.

— Szczerze mówiąc, to bardzo się ucieszyłam, gdy zobaczyłam cię z tą laską — przyznała. — Dobrze widzieć, że jesteś w coraz lepszej formie.

— Nie powiem, żebym ja myślał inaczej. Trochę jestem zły, bo chciałbym szybciej, ale Daniel mówi, że wszystko w swoim czasie.

— I dobrze mówi. Słuchaj go, starcze, bo mało brakło, a swoim uporem krzywdę byś sobie zrobił.

— Już mi nie wypominaj uporu. — Stach otarł kropelkę zupy z wąsów. — Mój jest niczym w porównaniu do twojego.

— Teraz to znowu bzdury jakieś pleciesz — żachnęła się zielarka. — Jedzeniem się zajmij, zamiast bez sensu mleć ozorem.

— Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Wiesz doskonale, że to ty przez upór krzywdę robisz. I nie tylko sobie, jak ja, ale i innym.

Kobieta pochyliła się w milczeniu nad swoją miską, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty kontynuować tego tematu, jednak Stach za nic miał jej życzenia.

— Byłaś u Wandy i Diany?

Nie odpowiedziała, więc wyciągnął rękę i uderzył łyżką w brzeg jej talerza. Niechętnie spojrzała na niego.

— Nie byłam — odparła krótko.

— A to dlaczego?

— Dobrze wiesz dlaczego.

— Właśnie nie wiem. — Ściągnął krzaczaste brwi. — Może mi powiesz?

Zielarka wyprostowała się i popatrzyła starcowi prosto w oczy.

— Boję się — wyznała szczerze.

— Nie raz w życiu się bałaś, a jednak robiłaś to, co chciałaś, i to, co trzeba było — przypomniał twardo Stach.

— Ale tak bardzo to chyba nigdy się nie bałam. — Kobieta nerwowo przełknęła ślinę. — Widzisz, Stachu, do tej pory pokonywałam strach, bo walczyłam ze złem, z czymś, co mnie krzywdziło. Broniłam się. I zwyciężałam, choć wiesz najlepiej, jaką zapłaciłam za to cenę… — Opuściła głowę.

— A teraz? — Stach nie dawał za wygraną.

— Teraz… Stachu, one… Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miałam kogoś… — nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów.