Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór Lepiej palić fajkę niż czarownice został wydany w akcie sprzeciwu po nałożeniu na Adama Bonieckiego pierwszego zakazu wypowiedzi w mediach. Czytany po latach wybór felietonów nabiera nowych znaczeń i staje się cennym historycznym zapisem. Pojawiają się w nich istotne dla zrozumienia postaci Adama Bonieckiego wspomnienia i wątki biograficzne, jak wstrząsający zapis ostatniego spotkania z ojcem, który kilka dni później został rozstrzelany przez Niemców podczas masowej egzekucji. Część tekstów ma charakter wyraźnie medytacyjny. Niektóre to rodzaj notatnika z przygotowań do wejścia w wiek podeszły. Lepiej palić fajkę niż czarownice to również bardzo wartościowy opis atmosfery politycznej sprzed dekady, dzięki któremu lepiej zrozumiemy to, co dzieje się wokół nas dziś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
Fajka zamiast maczugi
Michał Olszewski
Niezdrowa, niepraktyczna, ryzykowna, konieczna – fajka, z którą ksiądz Adam Boniecki nie rozstawał się przez dziesiątki lat, urosła do rangi symbolu i tematu niezliczonych anegdot, zazwyczaj autoironicznych. Tak jak w „Instrukcji obsługi fajki dla początkujących”, gdzie najważniejszy punkt brzmi: „Fajka to skuteczny sposób nadania nawet najgłupszej twarzy inteligentnego wyrazu”.
Sprawa jest jednak poważna, zbiór Lepiej palić fajkę niż czarownice, wydany jako gest sprzeciwu po nałożeniu na Adama Bonieckiego pierwszego zakazu wypowiedzi w mediach, na półkę z anegdotami nie nadaje się w najmniejszym stopniu. Czytany po latach wybór felietonów, drukowanych w latach 2008–2011 w „Tygodniku Powszechnym”, nabiera bowiem nowych znaczeń i wygląda jak cenny historyczny zapis.
Teksty zamieszczone w zbiorze można czytać według kilku kluczy. Pojawiają się w nich istotne dla zrozumienia postaci Adama Bonieckiego wspomnienia i wątki biograficzne, jak na przykład wstrząsający zapis ostatniego spotkania z ojcem, który kilka dni później został rozstrzelany przez Niemców podczas masowej egzekucji. Część tekstów ma charakter wyraźnie medytacyjny, część wygląda jak notatnik z przygotowań w wejście w wiek podeszły. Lepiej palić fajkę niż czarownice to jednak również bardzo wartościowy zapis atmosfery politycznej i końcówki lat dwutysięcznych, kiedy, w książce widać to wyraźnie, nadchodzą kryzys polskiego katolicyzmu i wielka zmiana społeczna. Okręt kościelny powoli, choć w sposób nieunikniony bierze kurs na nieufność wobec świata; w wypowiedziach hierarchów, ale i szeregowych księży normą staje się retoryka oblężonej twierdzy. Boniecki odnotowuje, jak umacnia się sojusz Kościoła i prawicy. Widzi również, jak zmienia się społeczeństwo: katastrofa smoleńska daje symboliczne paliwo dla Prawa i Sprawiedliwości, w 2011 r. przez Warszawę przechodzi pierwszy tak wielki Marsz Niepodległości, część miasta zostaje zdemolowana. Bardzo wyraźnie wybrzmiewają spory, jakie „Tygodnik” toczył wówczas z Radiem Maryja, coraz większą częścią Episkopatu i polskiego katolicyzmu, odmawiającymi gazecie prawa do istnienia wewnątrz Kościoła.
Niniejszy zbiór felietonów jest tym ciekawszy, że po latach widać w nim jak na dłoni życiową i dziennikarską strategię Adama Bonieckiego, który szuka mostów, próbuje patrzeć w przyszłość z optymizmem i nie boi się rozmowy, ponosząc tego konsekwencje – zakaz wypowiedzi w mediach wydany został przecież dlatego, że Boniecki nie skazał Nergala na ogień piekielny i nie obawiał się podać mu ręki. Co najważniejsze: nie znajdziemy w tekstach redaktora seniora „Tygodnika Powszechnego” ani cienia pogardy wobec inaczej myślących. W polskim świecie, zdominowanym przez urazę, nienawiść i pogardę właśnie, jest to gest niezwykły. Z dzisiejszej perspektywy można oceniać tę postawę jako naiwną – tuż po katastrofie smoleńskiej Boniecki pisze z płonną, jak się rychło okazuje, nadzieją: „Wbrew sceptycyzmowi mędrców, znawców ludzkich dziejów, którzy nie wierzą, by ten wstrząs cokolwiek na trwałe zmienił w stylu naszych walk politycznych, wierzę, że ślad pozostanie, że już się nie da powrócić do bezpardonowej zaciekłości sprzed 10 kwietnia”. Zanim uznamy jednak, że intuicja księdza Bonieckiego zwiodła, pamiętajmy, że mowa o człowieku, który wierzy w Dobro.
Od publikacji najstarszych felietonów minęło piętnaście lat, Polska, bo to ona jest chyba główną bohaterką wydanych w zbiorze tekstów, zmieniła się przez ten czas nie do poznania.
Nie zmieniło się natomiast przekonanie Adam Bonieckiego, że lepiej trzymać w dłoni fajkę niż nóż, maczugę, cep.
Nasza biedna agresja obronna
Wierzę w dialog. Wierzę, że dialog u nas się ziści, kiedy bać się przestaniemy i naprawdę uwierzymy w to, co wierzymy.
Wciąż powracające deliberacje nad tym, dlaczego Polacy są tacy, jacy są, za każdym razem wnoszą coś nowego. Mnie jednak interesuje stare. Dlaczego ciągle jest u nas tak jak na weselu w Atomicach, gdzie zawsze znajdzie się jakiś Bańbuła, który zachowując przyzwoitość… konwencjonalnie rżnie nożem.
Moja hipoteza jest taka, że drzemie w nas wciąż nadmiar lęku, słabości, poczucia niższości. Człowiek pewny swojej ojczyzny nie będzie szalał na jej punkcie. Człowiek pewny swojej wiary nie będzie wszędzie węszył jej prześladowań. I odwrotnie. To niepewność własnych przekonań budzi agresję obronną u wszystkich stworzeń, które atakują, nie widząc innego ratunku.
Jak długo będziemy niepewni i wewnętrznie biedni, tak długo nasze spory będą zaprawione nienawiścią i tak długo przywołany przez Michała Olszewskiego obraz Polski świętującej Dzień Niepodległości wspólnie, a nie przeciw sobie, pozostanie w świecie wyobraźni.
Wierzę w dialog. Wierzę, że dialog u nas się ziści, kiedy bać się przestaniemy i naprawdę uwierzymy w to, co wierzymy.
PS. Czytelnikom, autorom, przyjaciołom i wszystkim, którzy przysłali w ostatnich dniach listy pod moim i „Tygodnika” adresem, serdecznie dziękuję.
Tekst powstał po nałożeniu w listopadzie 2011 r. na księdza Adama Bonieckiego przez prowincjała Zgromadzenia Księży Marianów zakazu wystąpień w mediach poza „Tygodnikiem Powszechnym”. Przywołany przez autora Michał Olszewski pisał wówczas o perspektywie zamieszek, związanych z warszawskimi obchodami Święta Niepodległości.
Za murem
Smutny triumf Radia Maryja: coraz więcej ludzi reaguje alergicznie na przymiotnik „katolicki”.
O Radiu Maryja w „Tygodniku” piszemy niechętnie. Robimy to z rzadka – znacznie rzadziej, niż jesteśmy wymieniani przez tę rozgłośnię i inne media związane z o. Tadeuszem Rydzykiem. Są to bowiem media, z którymi dialog czy nawet merytoryczna polemika nie wydają się możliwe.
Piszemy o nich z rzadka, bo zadaniem katolickich mediów jest łączenie ludzi, nie antagonizowanie, a każdy nasz tekst jest przez środowisko Radia Maryja odczytywany jako atak i staje się punktem wyjścia do podgrzewania złych emocji. Dla ideologów tego środowiska świat i ludzie dzielą się na swoich i na wrogów. Imputując „Tygodnikowi” najgorsze zamiary, Sebastian Karczewski rozpoczyna swój tekst w „Naszym Dzienniku”: „Nie ulega wątpliwości, że dla środowisk nieprzychylnych Kościołowi, a za takie bez wątpienia należy uznać środowiska »Gazety Wyborczej« i »Tygodnika Powszechnego«”… No właśnie: „nie ulega wątpliwości”, „bez wątpienia”…
Z Radiem nie ma dyskusji. By zostać dopuszczonym do głosu, musiałbym publicznie wyrzec się błędów… nie, nie doktrynalnych, ale personalnych. Musiałbym wyrzec się przyjaźni z arcybiskupem Józefem Życińskim, Adamem Michnikiem czy Jarosławem Gowinem, musiałbym ujawnić masońskie i żydowskie źródła inspiracji „Tygodnika”, uznać niewinność arcybiskupa Wielgusa, a ojca dyrektora uznać za męża opatrznościowego, obdarzonego charyzmatem nieomylności w sprawach wiary, moralności i… polityki.
Media ojca Rydzyka uważamy za szkodliwe, bo uzurpując sobie prawo do reprezentowania katolicyzmu („katolicki głos w twoim domu”), ukazują Kościół jako świat zamknięty, nieufny wobec „innych”, dążący do narzucania im własnej wizji świata. Radio Maryja, nie wiedzieć z jakiego tytułu, utożsamia siebie z narodem i – co dla mnie boleśniejsze – ze społecznością prawdziwych katolików.
Długo uznawałem absurdalność tej uzurpacji za tak groteskową, że aż nieskuteczną. Dziś uważam inaczej. Coraz częściej – i to jest smutny triumf Radia Maryja – ludzie (i ci stojący z dala, i ci blisko Kościoła) na przymiotnik „katolicki” reagują alergicznie: „katolicki to znaczy radiomaryjny, wolę się trzymać z daleka”.
Jaki obraz katolicyzmu (powszechności) Kościoła ukazuje katolicka rozgłośnia, która „Przegląd polskiej prasy” ogranicza do „Naszego Dziennika”? Ileż w tym jednym drobnym zabiegu pogardy dla innych! Z góry się wyklucza, że gdziekolwiek, ktokolwiek może mieć coś ważnego do powiedzenia. Zwabieni wspólną modlitwą, porwani propozycją włączenia się w pomaganie innym, zachwyceni możliwością wyjścia z samotności i wejścia do wielkiej wspólnoty, „Rodziny”, dobrzy ludzie dają się wciągnąć w świat zamknięty, otoczony murem strachu przed obcymi, innymi, przed Żydami, Niemcami, Unią Europejską, liberałami, niewłaściwymi biskupami i księżmi, polskojęzycznymi, lecz w istocie wrażymi mediami oraz innymi, ukrytymi wrogami.
Owszem, ojciec dyrektor nawołuje do apostołowania w tym upadłym świecie, do działania na rzecz nawrócenia błądzących, czyli do nawrócenia na… nasz sposób myślenia. Taka wizja Kościoła w świecie, w którym na rzecz wspólnego dobra muszą solidarnie współpracować ludzie różnych światopoglądów i wizji politycznych, jest anachroniczna i szkodliwa. Każdy może mieć własne poglądy, nic by mi nie przeszkadzała partia, która za cel miałaby budowanie średniowiecznej Christianitatis, państwa opartego na zasadach wiary, lecz, na litość boską – na własny rachunek, a nie w imieniu katolickiego Kościoła!
Tej sytuacji nie uzdrowią decyzje administracyjne i personalne – zakazy, nakazy czy kary kościelne. Radio Maryja jest fenomenem społecznym. Gwałtowne posunięcia mogłyby sytuację pogorszyć, pogłębiając do rozmiarów dramatycznych istniejące podziały. Więc co? Pozostają przestrzenie, które były „do wzięcia” i zostały „zagospodarowane” przez Radio Maryja. Potrzebne jest budowanie katolickiej wspólnoty, opartej na przesłaniu Ewangelii. Nie jest to sprawa jednej doraźnej „akcji” – wymaga czasu i mądrości.
Zwalczać Radia Maryja nie będziemy. Zadaniem katolickich mediów jest łączyć, nie dzielić. Kontrpropozycją dla Kościoła Radiomaryjnego jest – musi być – Kościół powszechny (w Polsce).
Tekst towarzyszył raportowi o Radiu Maryja, którego elementem była rozmowa z o. Ryszardem Bożkiem, prowincjałem warszawskiej prowincji redemptorystów.
Numer papieski
Nasz arcybiskup i przyjaciel, człowiek od lat tak nam bliski, zostaje wybrany na papieża. To było jak otwarcie drzwi ciemnicy, w której przez lata siedzieliśmy.
Ten wieczór sprzed 30 lat będę pamiętał do końca życia. Około osiemnastej wróciłem do mego mieszkania na peryferiach Krakowa i natychmiast włączyłem radio nastawione na Watykan. Czekaliśmy na wybór następcy Jana Pawła I. Usłyszałem niewyraźny gwar tłumu i wysoki głos w nagle zaległej ciszy: „Annuntio vobis gaudium magnum, habemus papam – Eminentissimum ac Reverendissimum Dominum, Dominum… Carolum (wymówił „Carlum”, a z wymówieniem nazwiska miał wyraźny kłopot) Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyla, qui sibi nomen imposuit Ioannem Paulum Secundum!”.
Fajka, którą trzymałem w zębach, wypadła na podłogę i wypaliła dziurę w mokiecie. Tak jak stałem, wybiegłem z domu. Z daleka słychać było dostojne dźwięki „Zygmunta”. Moim małym fiatem pomknąłem do mieszkania, w którym miała być nagrywana telefoniczna korespondencja Jerzego Turowicza z Rzymu. Była tam już cała redakcja w komplecie.
Byliśmy w stanie upojenia. Wiedzieliśmy, że coś się kończy i coś nowego się zaczyna. Myśląc tak, nie myśleliśmy o Kościele, ale o Polsce i o naszym socjalistycznym bloku. W moim odczuciu było to wyjście z nieistnienia do istnienia; otwarcie drzwi ciemnicy, w której siedzieliśmy. Traktowani przez świat w najlepszym razie z życzliwym współczuciem, często z politowaniem, odcięci od innych szczelnymi granicami, systemem paszportowym i cenzurą, pilnowani przez aparat bezpieczeństwa, teraz – tak to czułem – stanęliśmy w uchylonych drzwiach, przez które wpada światło.
A do tego dochodziło cudowne uczucie dumy, że to nasz arcybiskup i nasz przyjaciel, ktoś nam od lat tak bliski… Słuchaliśmy łamiącego się ze wzruszenia głosu Jerzego Turowicza. Potem należało działać. Mieliśmy dzień i noc na przygotowanie numeru papieskiego. Krzysztof Kozłowski, zastępca redaktora naczelnego, rozdzielił zadania. O świcie pojechałem do Wadowic.
Numer papieski wyszedł całkiem nieźle.
Czy ten wybór był całkowitą niespodzianką? Nie był. Kiedy starałem się dociec, na podstawie czego redakcje oczekujące na wybór papieża zaczęły przygotowywać życiorys kardynała Wojtyły, wyjaśniono mi, że uwagę watykanistów zwrócił fakt, iż krakowski arcybiskup kilkakrotnie był wybierany do sekretariatu Synodu Biskupów. Ojcowie Synodu są w większości wybierani przez Konferencje Episkopatów, a więc siłą rzeczy są, jak mówi się po włosku, „crema della crema” i jeśli to oni dokonują wyboru tych, którzy są odpowiedzialni za owoce zgromadzenia, coś to jednak znaczy. Dodajmy, że podróże po świecie pozwoliły mu poznać ludzi Kościoła i dać się im poznać, nie wspominając o znajomościach nawiązanych z okazji wizyt dostojników kościelnych, zapraszanych z różnych okazji przez arcybiskupa do Krakowa.
Czy myśmy się spodziewali? Owszem, ksiądz Stanisław Dziwisz przed wyjazdem dawał do zrozumienia, że taka ewentualność wchodzi w grę. Ksiądz Mieczysław Maliński, profesor Stefan Swieżawski od dawna przepowiadali ten wybór. Tak, ale te przewidywania do ich realizacji miały się jak możliwość wygranej w toto-lotka do faktycznej wygranej.
A co powiedzieć o tych, którzy kardynała Wojtyły nie znali? Bo przecież powszechnie znanym polskim kardynałem był Wyszyński. W Niemczech po wyborze mieli trudności ze znalezieniem zdjęć kardynała Wojtyły z wizyty, którą w dniach 20-25 września 1978 r. odbywał z prymasem. Na wszystkich zdjęciach jest prymas.
Dość długo nowy papież zaskakiwał Watykan. U jednych budził podziw, innych drażnił, niektórych niepokoił. Nikt jednak wtedy nie przypuszczał, że ten pontyfikat odmieni sposób obecności i życie Kościoła w świecie.
Teraz my, świadkowie, staramy się uchronić go od zapomnienia, choć i tak za kilkadziesiąt lat nasze wspomnienia zbledną. Co zostanie? Dwie księgi: Katechizm Kościoła Katolickiego i Kodeks Prawa Kanonicznego, bo stale będą oddziaływały na życie Kościoła. Zostanie pamięć o zamachu, ale też – ufam – coś mniej uchwytnego: że pewne rzeczy nie będą już w Kościele możliwe (na przykład antysemityzm lub usprawiedliwianie ciemnych kart historii Kościoła). To, co było novum (na przykład papieskie podróże), będzie czymś oczywistym. Kto będzie pamiętał, że zawdzięczamy to Janowi Pawłowi II? I może tylko nadany mu przez historię przymiotnik „Wielki” kogoś zaintryguje i zaprowadzi do archiwów wspomnień, które zgromadziliśmy dla naszych wnuków i prawnuków.
Tekst powstał w 30. rocznicę wyboru Karola Wojtyły na papieża. W numerze towarzyszyły mu między innymi artykuły Sandro Magistra, ojca Pawła Kozackiego, Janusza Poniewierskiego, biskupa Tadeusza Pieronka i Artura Sporniaka.
Vademecum śmiertelnika
Trzeba doświadczyć śmierci, żeby naprawdę usłyszeć przesłanie Ewangelii, czyli Dobrej Nowiny, że „życie się nie kończy, ale zmienia”.
Wciąż noszę w sobie śmierć tych, których kochałem: rodziców, innych bliskich ludzi. Byli cząstką mego życia. Po ich odejściu świat jest inny i ja jestem inny. W miarę upływu lat przybywa ich, a świat jest inny coraz bardziej. Z ich śmiercią i ja trochę umarłem. Czas ran nie leczy, choć trzeba żyć jak przedtem, normalnie, nie na cmentarzach, ale między żywymi. Śmierć tych, których kochamy, nas przemienia. Naukę Jezusa o zmartwychwstaniu są zdolni przyjąć dopiero ci, którzy przeszli przez doświadczenie śmierci tych, których kochali, własnej śmierci: un peu mourir.
Nad kim płaczesz? Nad tymi, co umarli, czy nad sobą? Nad sobą. Opłakując ich śmierć, opłakujesz własne osamotnienie, własną dolę tego, który został. Własną śmierć. Bo ich odejście to trochę (un peu) twoja własna śmierć.
Nieodwracalność. Niczego już się nie da naprawić, niczego odwołać, nie da się powiedzieć tego, z powiedzeniem czego się zwlekało. Za późno na skąpioną – nie wiedzieć czemu – czułość. Teraz niewykonane, niepowiedziane, nienaprawione trzeba nieść w sobie. „Śpieszmy się kochać ludzi…”. Kochać? Śpieszmy się, żeby zdążyć powiedzieć o miłości.
Nie ma sensu tamtych niespełnień spychać na dno niepamięci. Prędzej czy później wypłyną. Są gorzką prawdą o nas, a prawda o nas to pokora. Tak, nie było nas tam, gdzie powinniśmy być. I nic tego nie zmieni.
Pierwsze słowa, które przez łzy wypowiedział młody Karol Wojtyła, kiedy wrócił (z obiadem) do domu i zastał ojca bez życia, brzmiały: nie było mnie przy śmierci brata, nie było mnie przy śmierci ojca.
„Wypadki nie zdarzają się innym” – głosiły w latach 70. napisy przy francuskich autostradach. Poczucie, że „umierają inni”, towarzyszy młodości. Nawet choroba, nawet otarcie się o śmierć nie wymusi (może co najwyżej na chwilę) refleksji: „mogłem to być ja”. Pierwszym sygnałem, który do świadomości dociera, to odchodzenie „kolegów z naszej klasy”. Potem już wystarcza prosty rachunek – chrzest dziecka i myśl: „na jego ślubie już mnie nie będzie”. Planowane daty, na przykład zbudowania autostrady czy czegoś tam, i myśl: „ja już tą autostradą jeździł nie będę”. Można o tym nie myśleć, można na przykład się zanurzyć w wir zajęć, być intensywnie potrzebnym, można się „sprawdzać” tak czy siak i mruczeć do siebie: „nie jest jeszcze tak źle”. Można też – radzę – zacząć selekcjonować: co ważne – zatrzymywać, co pozorne, co tylko doraźne – odpuszczać.
Zdarzyło mi się kiedyś w nocy wysłuchać we włoskiej telewizji długiej rozmowy z księdzem, zakonnikiem, poetą, człowiekiem mediów, w ostatnich latach życia pustelnikiem Davidem Marią Turoldo. Nic wtedy o nim nie wiedziałem. Z rozmowy wynikało, choć wygląd na to nie wskazywał, że jest poważnie chory. Upłynęło od tej rozmowy już kilkanaście lat (zmarł w 1992 r.), a ja doskonale pamiętam, jak mówił, że ze swoją śmiercią trzeba się zaprzyjaźnić. Erem, noc i pogodny spokój, z jakim to mówił – a było oczywiste, że mówi o sobie – zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Trzeba się zaprzyjaźniać ze swoją śmiercią. O tym był wiersz, który wtedy przeczytał, a którego nigdy nie udało mi się znaleźć. Znalazłem inny jego trójwiersz: „Głęboka noc:/Boże spraw, że noc się skończy,/że już nie będzie Nocy”.
Śmierć wielkich ludzi. Wiedzieliśmy, że są. Często fizycznie dalecy, byli ważnymi elementami świata. Ważni, choć tak dalecy, że niemal nierzeczywiści: Mahatma Gandhi, Jan XXIII, Matka Teresa (widziałem ją z daleka raz czy dwa razy), brat Roger (z którym kilkakrotnie siadałem do wspólnego posiłku, rozmawiałem i modliliśmy się razem), Zbigniew Herbert (jedno spotkanie i dwie rozmowy telefoniczne) – przez śmierć stali się jakby bliżsi. Wiedząc, że już ich nie będzie wśród żywych, staramy się szybko zbierać wszystko, co można o nich wiedzieć. Często o różnych wspaniałych ludziach dowiadujemy się dopiero, kiedy umierają. Zbieramy wszystko, choć nie wiemy, co z tego za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat zostanie. Może być i tak, że ich bardzo intensywna obecność za życia po śmierci rozpłynie się w nieuwadze i niepamięci potomnych. Ale nie dla nas. Odejście tych, którzy zawsze (w granicach mego świadomego życia) byli, odejście rodziców, kardynała Wyszyńskiego, księdza Bozowskiego, Jerzego Giedroycia, Jerzego Turowicza, Jana Nowaka Jeziorańskiego – przemieniło kształt mojego świata. Na zawsze.
Tekst z numeru na Wszystkich Świętych. Towarzyszył mu raport „Śmierć w czasach medycyny” oraz ankieta „Po tamtej stronie”, w której między innymi Jacek Dukaj, biskup Antoni Długosz, Antoni Piechniczek, Stefan Wilkanowicz i Rafał Ziemkiewicz mówili, jak wyobrażają sobie życie wieczne.
Gazeta ciekawa jak list pasterski
Człowiek jest stworzeniem, które szuka zrozumienia. Ale dla arcybiskupa Józefa Michalika taka postawa to „pokusa, że niektóre media, niektórzy ludzie chcą być mądrzejsi od Magisterium Kościoła, i od Objawienia Bożego”.
Z przeprowadzonych przez nas w ubiegłym roku badań rynku prasy wynika, że przedstawiciele młodej inteligencji, określający się jako wierzący i praktykujący, nie chcą kupować pisma z przymiotnikiem „katolicki”. Dlaczego? Właśnie ze względu na ten przymiotnik. „Katolickie” oznacza dla nich manipulujące faktami, zamieszczające artykuły tendencyjne i podejmujące wyłącznie tematy wewnątrzkościelne. W trzech miastach, w kilku odrębnych grupach, odpowiedzi badanych brzmiały mniej więcej tak samo – a lektura „Tygodnika Powszechnego” była dla nich zaskoczeniem, ponieważ nie znajdowali w nim ani nawracania na siłę, ani gotowych odpowiedzi na każde pytanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki