Lepiej palić fajkę niż czarownice - ks. Adam Boniecki - ebook + audiobook

Lepiej palić fajkę niż czarownice ebook

ks. Adam Boniecki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór Lepiej palić fajkę niż czarownice został wydany w akcie sprzeciwu po nałożeniu na Adama Bonieckiego pierwszego zakazu wypowiedzi w mediach. Czytany po latach wybór felietonów nabiera nowych znaczeń i staje się cennym historycznym zapisem. Pojawiają się w nich istotne dla zrozumienia postaci Adama Bonieckiego wspomnienia i wątki biograficzne, jak wstrząsający zapis ostatniego spotkania z ojcem, który kilka dni później został rozstrzelany przez Niemców podczas masowej egzekucji. Część tekstów ma charakter wyraźnie medytacyjny. Niektóre to rodzaj notatnika z przygotowań do wejścia w wiek podeszły. Lepiej palić fajkę niż czarownice to również bardzo wartościowy opis atmosfery politycznej sprzed dekady, dzięki któremu lepiej zrozumiemy to, co dzieje się wokół nas dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 129

Oceny
4,5 (11 ocen)
5
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Fajka zamiast maczugi

Fajka zamiast maczugi

Michał Olszew­ski

Nie­zdrowa, nie­prak­tyczna, ryzy­kowna, konieczna – fajka, z którą ksiądz Adam Boniecki nie roz­sta­wał się przez dzie­siątki lat, uro­sła do rangi sym­bolu i tematu nie­zli­czo­nych aneg­dot, zazwy­czaj auto­iro­nicz­nych. Tak jak w „Instruk­cji obsługi fajki dla począt­ku­ją­cych”, gdzie naj­waż­niej­szy punkt brzmi: „Fajka to sku­teczny spo­sób nada­nia nawet naj­głup­szej twa­rzy inte­li­gent­nego wyrazu”.

Sprawa jest jed­nak poważna, zbiór Lepiej palić fajkę niż cza­row­nice, wydany jako gest sprze­ciwu po nało­że­niu na Adama Boniec­kiego pierw­szego zakazu wypo­wie­dzi w mediach, na półkę z aneg­do­tami nie nadaje się w naj­mniej­szym stop­niu. Czy­tany po latach wybór felie­to­nów, dru­ko­wa­nych w latach 2008–2011 w „Tygo­dniku Powszech­nym”, nabiera bowiem nowych zna­czeń i wygląda jak cenny histo­ryczny zapis.

Tek­sty zamiesz­czone w zbio­rze można czy­tać według kilku klu­czy. Poja­wiają się w nich istotne dla zro­zu­mie­nia postaci Adama Boniec­kiego wspo­mnie­nia i wątki bio­gra­ficzne, jak na przy­kład wstrzą­sa­jący zapis ostat­niego spo­tka­nia z ojcem, który kilka dni póź­niej został roz­strze­lany przez Niem­ców pod­czas maso­wej egze­ku­cji. Część tek­stów ma cha­rak­ter wyraź­nie medy­ta­cyjny, część wygląda jak notat­nik z przy­go­to­wań w wej­ście w wiek pode­szły. Lepiej palić fajkę niż cza­row­nice to jed­nak rów­nież bar­dzo war­to­ściowy zapis atmos­fery poli­tycz­nej i koń­cówki lat dwu­ty­sięcz­nych, kiedy, w książce widać to wyraź­nie, nad­cho­dzą kry­zys pol­skiego kato­li­cy­zmu i wielka zmiana spo­łeczna. Okręt kościelny powoli, choć w spo­sób nie­unik­niony bie­rze kurs na nie­uf­ność wobec świata; w wypo­wie­dziach hie­rar­chów, ale i sze­re­go­wych księży normą staje się reto­ryka oblę­żo­nej twier­dzy. Boniecki odno­to­wuje, jak umac­nia się sojusz Kościoła i pra­wicy. Widzi rów­nież, jak zmie­nia się spo­łe­czeń­stwo: kata­strofa smo­leń­ska daje sym­bo­liczne paliwo dla Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści, w 2011 r. przez War­szawę prze­cho­dzi pierw­szy tak wielki Marsz Nie­pod­le­gło­ści, część mia­sta zostaje zde­mo­lo­wana. Bar­dzo wyraź­nie wybrzmie­wają spory, jakie „Tygo­dnik” toczył wów­czas z Radiem Maryja, coraz więk­szą czę­ścią Epi­sko­patu i pol­skiego kato­li­cy­zmu, odma­wia­ją­cymi gaze­cie prawa do ist­nie­nia wewnątrz Kościoła.

Niniej­szy zbiór felie­to­nów jest tym cie­kaw­szy, że po latach widać w nim jak na dłoni życiową i dzien­ni­kar­ską stra­te­gię Adama Boniec­kiego, który szuka mostów, pró­buje patrzeć w przy­szłość z opty­mi­zmem i nie boi się roz­mowy, pono­sząc tego kon­se­kwen­cje – zakaz wypo­wie­dzi w mediach wydany został prze­cież dla­tego, że Boniecki nie ska­zał Ner­gala na ogień pie­kielny i nie oba­wiał się podać mu ręki. Co naj­waż­niej­sze: nie znaj­dziemy w tek­stach redak­tora seniora „Tygo­dnika Powszech­nego” ani cie­nia pogardy wobec ina­czej myślą­cych. W pol­skim świe­cie, zdo­mi­no­wa­nym przez urazę, nie­na­wiść i pogardę wła­śnie, jest to gest nie­zwy­kły. Z dzi­siej­szej per­spek­tywy można oce­niać tę postawę jako naiwną – tuż po kata­stro­fie smo­leń­skiej Boniecki pisze z płonną, jak się rychło oka­zuje, nadzieją: „Wbrew scep­ty­cy­zmowi mędr­ców, znaw­ców ludz­kich dzie­jów, któ­rzy nie wie­rzą, by ten wstrząs cokol­wiek na trwałe zmie­nił w stylu naszych walk poli­tycz­nych, wie­rzę, że ślad pozo­sta­nie, że już się nie da powró­cić do bez­par­do­no­wej zacie­kło­ści sprzed 10 kwiet­nia”. Zanim uznamy jed­nak, że intu­icja księ­dza Boniec­kiego zwio­dła, pamię­tajmy, że mowa o czło­wieku, który wie­rzy w Dobro.

Od publi­ka­cji naj­star­szych felie­to­nów minęło pięt­na­ście lat, Pol­ska, bo to ona jest chyba główną boha­terką wyda­nych w zbio­rze tek­stów, zmie­niła się przez ten czas nie do pozna­nia.

Nie zmie­niło się nato­miast prze­ko­na­nie Adam Boniec­kiego, że lepiej trzy­mać w dłoni fajkę niż nóż, maczugę, cep.

Nasza biedna agresja obronna

Ksiądz Adam Boniecki z nie­od­łączną fajką, Kra­ków, marzec 2010 r.

Nasza biedna agre­sja obronna

Wie­rzę w dia­log. Wie­rzę, że dia­log u nas się ziści, kiedy bać się prze­sta­niemy i naprawdę uwie­rzymy w to, co wie­rzymy.

Wciąż powra­ca­jące deli­be­ra­cje nad tym, dla­czego Polacy są tacy, jacy są, za każ­dym razem wno­szą coś nowego. Mnie jed­nak inte­re­suje stare. Dla­czego cią­gle jest u nas tak jak na weselu w Ato­mi­cach, gdzie zawsze znaj­dzie się jakiś Bań­buła, który zacho­wu­jąc przy­zwo­itość… kon­wen­cjo­nal­nie rżnie nożem.

Moja hipo­teza jest taka, że drze­mie w nas wciąż nad­miar lęku, sła­bo­ści, poczu­cia niż­szo­ści. Czło­wiek pewny swo­jej ojczy­zny nie będzie sza­lał na jej punk­cie. Czło­wiek pewny swo­jej wiary nie będzie wszę­dzie węszył jej prze­śla­do­wań. I odwrot­nie. To nie­pew­ność wła­snych prze­ko­nań budzi agre­sję obronną u wszyst­kich stwo­rzeń, które ata­kują, nie widząc innego ratunku.

Jak długo będziemy nie­pewni i wewnętrz­nie biedni, tak długo nasze spory będą zapra­wione nie­na­wi­ścią i tak długo przy­wo­łany przez Michała Olszew­skiego obraz Pol­ski świę­tu­ją­cej Dzień Nie­pod­le­gło­ści wspól­nie, a nie prze­ciw sobie, pozo­sta­nie w świe­cie wyobraźni.

Wie­rzę w dia­log. Wie­rzę, że dia­log u nas się ziści, kiedy bać się prze­sta­niemy i naprawdę uwie­rzymy w to, co wie­rzymy.

PS. Czy­tel­ni­kom, auto­rom, przy­ja­cio­łom i wszyst­kim, któ­rzy przy­słali w ostat­nich dniach listy pod moim i „Tygo­dnika” adre­sem, ser­decz­nie dzię­kuję.

Tekst powstał po nało­że­niu w listo­pa­dzie 2011 r. na księ­dza Adama Boniec­kiego przez pro­win­cjała Zgro­ma­dze­nia Księży Maria­nów zakazu wystą­pień w mediach poza „Tygo­dni­kiem Powszech­nym”. Przy­wo­łany przez autora Michał Olszew­ski pisał wów­czas o per­spek­ty­wie zamie­szek, zwią­za­nych z war­szaw­skimi obcho­dami Święta Nie­pod­le­gło­ści.

Za murem

Za murem

Smutny triumf Radia Maryja: coraz wię­cej ludzi reaguje aler­gicz­nie na przy­miot­nik „kato­licki”.

O Radiu Maryja w „Tygo­dniku” piszemy nie­chęt­nie. Robimy to z rzadka – znacz­nie rza­dziej, niż jeste­śmy wymie­niani przez tę roz­gło­śnię i inne media zwią­zane z o. Tade­uszem Rydzy­kiem. Są to bowiem media, z któ­rymi dia­log czy nawet mery­to­ryczna pole­mika nie wydają się moż­liwe.

Piszemy o nich z rzadka, bo zada­niem kato­lic­kich mediów jest łącze­nie ludzi, nie anta­go­ni­zo­wa­nie, a każdy nasz tekst jest przez śro­do­wi­sko Radia Maryja odczy­ty­wany jako atak i staje się punk­tem wyj­ścia do pod­grze­wa­nia złych emo­cji. Dla ide­olo­gów tego śro­do­wi­ska świat i ludzie dzielą się na swo­ich i na wro­gów. Impu­tu­jąc „Tygo­dni­kowi” naj­gor­sze zamiary, Seba­stian Kar­czew­ski roz­po­czyna swój tekst w „Naszym Dzien­niku”: „Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że dla śro­do­wisk nie­przy­chyl­nych Kościo­łowi, a za takie bez wąt­pie­nia należy uznać śro­do­wi­ska »Gazety Wybor­czej« i »Tygo­dnika Powszech­nego«”… No wła­śnie: „nie ulega wąt­pli­wo­ści”, „bez wąt­pie­nia”…

Z Radiem nie ma dys­ku­sji. By zostać dopusz­czo­nym do głosu, musiał­bym publicz­nie wyrzec się błę­dów… nie, nie dok­try­nal­nych, ale per­so­nal­nych. Musiał­bym wyrzec się przy­jaźni z arcy­bi­sku­pem Józe­fem Życiń­skim, Ada­mem Mich­ni­kiem czy Jaro­sła­wem Gowi­nem, musiał­bym ujaw­nić masoń­skie i żydow­skie źró­dła inspi­ra­cji „Tygo­dnika”, uznać nie­win­ność arcy­bi­skupa Wiel­gusa, a ojca dyrek­tora uznać za męża opatrz­no­ścio­wego, obda­rzo­nego cha­ry­zma­tem nie­omyl­no­ści w spra­wach wiary, moral­no­ści i… poli­tyki.

Media ojca Rydzyka uwa­żamy za szko­dliwe, bo uzur­pu­jąc sobie prawo do repre­zen­to­wa­nia kato­li­cy­zmu („kato­licki głos w twoim domu”), uka­zują Kościół jako świat zamknięty, nie­ufny wobec „innych”, dążący do narzu­ca­nia im wła­snej wizji świata. Radio Maryja, nie wie­dzieć z jakiego tytułu, utoż­sa­mia sie­bie z naro­dem i – co dla mnie bole­śniej­sze – ze spo­łecz­no­ścią praw­dzi­wych kato­li­ków.

Długo uzna­wa­łem absur­dal­ność tej uzur­pa­cji za tak gro­te­skową, że aż nie­sku­teczną. Dziś uwa­żam ina­czej. Coraz czę­ściej – i to jest smutny triumf Radia Maryja – ludzie (i ci sto­jący z dala, i ci bli­sko Kościoła) na przy­miot­nik „kato­licki” reagują aler­gicz­nie: „kato­licki to zna­czy radio­ma­ryjny, wolę się trzy­mać z daleka”.

Jaki obraz kato­li­cy­zmu (powszech­no­ści) Kościoła uka­zuje kato­licka roz­gło­śnia, która „Prze­gląd pol­skiej prasy” ogra­ni­cza do „Naszego Dzien­nika”? Ileż w tym jed­nym drob­nym zabiegu pogardy dla innych! Z góry się wyklu­cza, że gdzie­kol­wiek, kto­kol­wiek może mieć coś waż­nego do powie­dze­nia. Zwa­bieni wspólną modli­twą, porwani pro­po­zy­cją włą­cze­nia się w poma­ga­nie innym, zachwy­ceni moż­li­wo­ścią wyj­ścia z samot­no­ści i wej­ścia do wiel­kiej wspól­noty, „Rodziny”, dobrzy ludzie dają się wcią­gnąć w świat zamknięty, oto­czony murem stra­chu przed obcymi, innymi, przed Żydami, Niem­cami, Unią Euro­pej­ską, libe­ra­łami, nie­wła­ści­wymi bisku­pami i księżmi, pol­sko­ję­zycz­nymi, lecz w isto­cie wra­żymi mediami oraz innymi, ukry­tymi wro­gami.

Ow­szem, ojciec dyrek­tor nawo­łuje do apo­sto­ło­wa­nia w tym upa­dłym świe­cie, do dzia­ła­nia na rzecz nawró­ce­nia błą­dzą­cych, czyli do nawró­ce­nia na… nasz spo­sób myśle­nia. Taka wizja Kościoła w świe­cie, w któ­rym na rzecz wspól­nego dobra muszą soli­dar­nie współ­pra­co­wać ludzie róż­nych świa­to­po­glą­dów i wizji poli­tycz­nych, jest ana­chro­niczna i szko­dliwa. Każdy może mieć wła­sne poglądy, nic by mi nie prze­szka­dzała par­tia, która za cel mia­łaby budo­wa­nie śre­dnio­wiecz­nej Chri­stia­ni­ta­tis, pań­stwa opar­tego na zasa­dach wiary, lecz, na litość boską – na wła­sny rachu­nek, a nie w imie­niu kato­lic­kiego Kościoła!

Tej sytu­acji nie uzdro­wią decy­zje admi­ni­stra­cyjne i per­so­nalne – zakazy, nakazy czy kary kościelne. Radio Maryja jest feno­me­nem spo­łecz­nym. Gwał­towne posu­nię­cia mogłyby sytu­ację pogor­szyć, pogłę­bia­jąc do roz­mia­rów dra­ma­tycz­nych ist­nie­jące podziały. Więc co? Pozo­stają prze­strze­nie, które były „do wzię­cia” i zostały „zago­spo­da­ro­wane” przez Radio Maryja. Potrzebne jest budo­wa­nie kato­lic­kiej wspól­noty, opar­tej na prze­sła­niu Ewan­ge­lii. Nie jest to sprawa jed­nej doraź­nej „akcji” – wymaga czasu i mądro­ści.

Zwal­czać Radia Maryja nie będziemy. Zada­niem kato­lic­kich mediów jest łączyć, nie dzie­lić. Kontr­pro­po­zy­cją dla Kościoła Radio­ma­ryj­nego jest – musi być – Kościół powszechny (w Pol­sce).

Tekst towa­rzy­szył rapor­towi o Radiu Maryja, któ­rego ele­men­tem była roz­mowa z o. Ryszar­dem Boż­kiem, pro­win­cja­łem war­szaw­skiej pro­win­cji redemp­to­ry­stów.

Numer papieski

Na klatce scho­do­wej kra­kow­skiego miesz­ka­nia przy ulicy War­szaw­skiej, marzec 2011 r.

Numer papie­ski

Nasz arcy­bi­skup i przy­ja­ciel, czło­wiek od lat tak nam bli­ski, zostaje wybrany na papieża. To było jak otwar­cie drzwi ciem­nicy, w któ­rej przez lata sie­dzie­li­śmy.

Ten wie­czór sprzed 30 lat będę pamię­tał do końca życia. Około osiem­na­stej wró­ci­łem do mego miesz­ka­nia na pery­fe­riach Kra­kowa i natych­miast włą­czy­łem radio nasta­wione na Waty­kan. Cze­ka­li­śmy na wybór następcy Jana Pawła I. Usły­sza­łem nie­wy­raźny gwar tłumu i wysoki głos w nagle zale­głej ciszy: „Annun­tio vobis gau­dium magnum, habe­mus papam – Emi­nen­tis­si­mum ac Reve­ren­dis­si­mum Domi­num, Domi­num… Caro­lum (wymó­wił „Car­lum”, a z wymó­wie­niem nazwi­ska miał wyraźny kło­pot) Sanc­tae Roma­nae Ecc­le­siae Car­di­na­lem Woj­tyla, qui sibi nomen impo­suit Ioan­nem Pau­lum Secun­dum!”.

Fajka, którą trzy­ma­łem w zębach, wypa­dła na pod­łogę i wypa­liła dziurę w mokie­cie. Tak jak sta­łem, wybie­głem z domu. Z daleka sły­chać było dostojne dźwięki „Zyg­munta”. Moim małym fia­tem pomkną­łem do miesz­ka­nia, w któ­rym miała być nagry­wana tele­fo­niczna kore­spon­den­cja Jerzego Turo­wi­cza z Rzymu. Była tam już cała redak­cja w kom­ple­cie.

Byli­śmy w sta­nie upo­je­nia. Wie­dzie­li­śmy, że coś się koń­czy i coś nowego się zaczyna. Myśląc tak, nie myśle­li­śmy o Kościele, ale o Pol­sce i o naszym socja­li­stycz­nym bloku. W moim odczu­ciu było to wyj­ście z nie­ist­nie­nia do ist­nie­nia; otwar­cie drzwi ciem­nicy, w któ­rej sie­dzie­li­śmy. Trak­to­wani przez świat w naj­lep­szym razie z życz­li­wym współ­czu­ciem, czę­sto z poli­to­wa­niem, odcięci od innych szczel­nymi gra­ni­cami, sys­te­mem pasz­por­to­wym i cen­zurą, pil­no­wani przez apa­rat bez­pie­czeń­stwa, teraz – tak to czu­łem – sta­nę­li­śmy w uchy­lo­nych drzwiach, przez które wpada świa­tło.

A do tego docho­dziło cudowne uczu­cie dumy, że to nasz arcy­bi­skup i nasz przy­ja­ciel, ktoś nam od lat tak bli­ski… Słu­cha­li­śmy łamią­cego się ze wzru­sze­nia głosu Jerzego Turo­wi­cza. Potem nale­żało dzia­łać. Mie­li­śmy dzień i noc na przy­go­to­wa­nie numeru papie­skiego. Krzysz­tof Kozłow­ski, zastępca redak­tora naczel­nego, roz­dzie­lił zada­nia. O świ­cie poje­cha­łem do Wado­wic.

Numer papie­ski wyszedł cał­kiem nie­źle.

Czy ten wybór był cał­ko­witą nie­spo­dzianką? Nie był. Kiedy sta­ra­łem się dociec, na pod­sta­wie czego redak­cje ocze­ku­jące na wybór papieża zaczęły przy­go­to­wy­wać życio­rys kar­dy­nała Woj­tyły, wyja­śniono mi, że uwagę waty­ka­ni­stów zwró­cił fakt, iż kra­kow­ski arcy­bi­skup kil­ka­krot­nie był wybie­rany do sekre­ta­riatu Synodu Bisku­pów. Ojco­wie Synodu są w więk­szo­ści wybie­rani przez Kon­fe­ren­cje Epi­sko­pa­tów, a więc siłą rze­czy są, jak mówi się po wło­sku, „crema della crema” i jeśli to oni doko­nują wyboru tych, któ­rzy są odpo­wie­dzialni za owoce zgro­ma­dze­nia, coś to jed­nak zna­czy. Dodajmy, że podróże po świe­cie pozwo­liły mu poznać ludzi Kościoła i dać się im poznać, nie wspo­mi­na­jąc o zna­jo­mo­ściach nawią­za­nych z oka­zji wizyt dostoj­ni­ków kościel­nych, zapra­sza­nych z róż­nych oka­zji przez arcy­bi­skupa do Kra­kowa.

Czy myśmy się spo­dzie­wali? Ow­szem, ksiądz Sta­ni­sław Dzi­wisz przed wyjaz­dem dawał do zro­zu­mie­nia, że taka ewen­tu­al­ność wcho­dzi w grę. Ksiądz Mie­czy­sław Maliń­ski, pro­fe­sor Ste­fan Swie­żaw­ski od dawna prze­po­wia­dali ten wybór. Tak, ale te prze­wi­dy­wa­nia do ich reali­za­cji miały się jak moż­li­wość wygra­nej w toto-lotka do fak­tycz­nej wygra­nej.

A co powie­dzieć o tych, któ­rzy kar­dy­nała Woj­tyły nie znali? Bo prze­cież powszech­nie zna­nym pol­skim kar­dy­na­łem był Wyszyń­ski. W Niem­czech po wybo­rze mieli trud­no­ści ze zna­le­zie­niem zdjęć kar­dy­nała Woj­tyły z wizyty, którą w dniach 20-25 wrze­śnia 1978 r. odby­wał z pry­ma­sem. Na wszyst­kich zdję­ciach jest pry­mas.

Dość długo nowy papież zaska­ki­wał Waty­kan. U jed­nych budził podziw, innych draż­nił, nie­któ­rych nie­po­koił. Nikt jed­nak wtedy nie przy­pusz­czał, że ten pon­ty­fi­kat odmieni spo­sób obec­no­ści i życie Kościoła w świe­cie.

Teraz my, świad­ko­wie, sta­ramy się uchro­nić go od zapo­mnie­nia, choć i tak za kil­ka­dzie­siąt lat nasze wspo­mnie­nia zbledną. Co zosta­nie? Dwie księgi: Kate­chizm Kościoła Kato­lic­kiego i Kodeks Prawa Kano­nicz­nego, bo stale będą oddzia­ły­wały na życie Kościoła. Zosta­nie pamięć o zama­chu, ale też – ufam – coś mniej uchwyt­nego: że pewne rze­czy nie będą już w Kościele moż­liwe (na przy­kład anty­se­mi­tyzm lub uspra­wie­dli­wia­nie ciem­nych kart histo­rii Kościoła). To, co było novum (na przy­kład papie­skie podróże), będzie czymś oczy­wi­stym. Kto będzie pamię­tał, że zawdzię­czamy to Janowi Paw­łowi II? I może tylko nadany mu przez histo­rię przy­miot­nik „Wielki” kogoś zain­try­guje i zapro­wa­dzi do archi­wów wspo­mnień, które zgro­ma­dzi­li­śmy dla naszych wnu­ków i prawnu­ków.

Tekst powstał w 30. rocz­nicę wyboru Karola Woj­tyły na papieża. W nume­rze towa­rzy­szyły mu mię­dzy innymi arty­kuły San­dro Magi­stra, ojca Pawła Kozac­kiego, Janu­sza Ponie­wier­skiego, biskupa Tade­usza Pie­ronka i Artura Spor­niaka.

Vademecum śmiertelnika

W kra­kow­skim miesz­ka­niu, gru­dzień 2010 r.

Vade­me­cum śmier­tel­nika

Trzeba doświad­czyć śmierci, żeby naprawdę usły­szeć prze­sła­nie Ewan­ge­lii, czyli Dobrej Nowiny, że „życie się nie koń­czy, ale zmie­nia”.

Wciąż noszę w sobie śmierć tych, któ­rych kocha­łem: rodzi­ców, innych bli­skich ludzi. Byli cząstką mego życia. Po ich odej­ściu świat jest inny i ja jestem inny. W miarę upływu lat przy­bywa ich, a świat jest inny coraz bar­dziej. Z ich śmier­cią i ja tro­chę umar­łem. Czas ran nie leczy, choć trzeba żyć jak przed­tem, nor­mal­nie, nie na cmen­ta­rzach, ale mię­dzy żywymi. Śmierć tych, któ­rych kochamy, nas prze­mie­nia. Naukę Jezusa o zmar­twych­wsta­niu są zdolni przy­jąć dopiero ci, któ­rzy prze­szli przez doświad­cze­nie śmierci tych, któ­rych kochali, wła­snej śmierci: un peu mourir.

Nad kim pła­czesz? Nad tymi, co umarli, czy nad sobą? Nad sobą. Opła­ku­jąc ich śmierć, opła­ku­jesz wła­sne osa­mot­nie­nie, wła­sną dolę tego, który został. Wła­sną śmierć. Bo ich odej­ście to tro­chę (un peu) twoja wła­sna śmierć.

Nie­od­wra­cal­ność. Niczego już się nie da napra­wić, niczego odwo­łać, nie da się powie­dzieć tego, z powie­dze­niem czego się zwle­kało. Za późno na ską­pioną – nie wie­dzieć czemu – czu­łość. Teraz nie­wy­ko­nane, nie­po­wie­dziane, nie­na­pra­wione trzeba nieść w sobie. „Śpieszmy się kochać ludzi…”. Kochać? Śpieszmy się, żeby zdą­żyć powie­dzieć o miło­ści.

Nie ma sensu tam­tych nie­speł­nień spy­chać na dno nie­pa­mięci. Prę­dzej czy póź­niej wypłyną. Są gorzką prawdą o nas, a prawda o nas to pokora. Tak, nie było nas tam, gdzie powin­ni­śmy być. I nic tego nie zmieni.

Pierw­sze słowa, które przez łzy wypo­wie­dział młody Karol Woj­tyła, kiedy wró­cił (z obia­dem) do domu i zastał ojca bez życia, brzmiały: nie było mnie przy śmierci brata, nie było mnie przy śmierci ojca.

„Wypadki nie zda­rzają się innym” – gło­siły w latach 70. napisy przy fran­cu­skich auto­stra­dach. Poczu­cie, że „umie­rają inni”, towa­rzy­szy mło­do­ści. Nawet cho­roba, nawet otar­cie się o śmierć nie wymusi (może co naj­wy­żej na chwilę) reflek­sji: „mogłem to być ja”. Pierw­szym sygna­łem, który do świa­do­mo­ści dociera, to odcho­dze­nie „kole­gów z naszej klasy”. Potem już wystar­cza pro­sty rachu­nek – chrzest dziecka i myśl: „na jego ślu­bie już mnie nie będzie”. Pla­no­wane daty, na przy­kład zbu­do­wa­nia auto­strady czy cze­goś tam, i myśl: „ja już tą auto­stradą jeź­dził nie będę”. Można o tym nie myśleć, można na przy­kład się zanu­rzyć w wir zajęć, być inten­syw­nie potrzeb­nym, można się „spraw­dzać” tak czy siak i mru­czeć do sie­bie: „nie jest jesz­cze tak źle”. Można też – radzę – zacząć selek­cjo­no­wać: co ważne – zatrzy­my­wać, co pozorne, co tylko doraźne – odpusz­czać.

Zda­rzyło mi się kie­dyś w nocy wysłu­chać we wło­skiej tele­wi­zji dłu­giej roz­mowy z księ­dzem, zakon­ni­kiem, poetą, czło­wie­kiem mediów, w ostat­nich latach życia pustel­ni­kiem Davi­dem Marią Turoldo. Nic wtedy o nim nie wie­dzia­łem. Z roz­mowy wyni­kało, choć wygląd na to nie wska­zy­wał, że jest poważ­nie chory. Upły­nęło od tej roz­mowy już kil­ka­na­ście lat (zmarł w 1992 r.), a ja dosko­nale pamię­tam, jak mówił, że ze swoją śmier­cią trzeba się zaprzy­jaź­nić. Erem, noc i pogodny spo­kój, z jakim to mówił – a było oczy­wi­ste, że mówi o sobie – zro­biły na mnie ogromne wra­że­nie. Trzeba się zaprzy­jaź­niać ze swoją śmier­cią. O tym był wiersz, który wtedy prze­czy­tał, a któ­rego ni­gdy nie udało mi się zna­leźć. Zna­la­złem inny jego trój­wiersz: „Głę­boka noc:/Boże spraw, że noc się skoń­czy,/że już nie będzie Nocy”.

Śmierć wiel­kich ludzi. Wie­dzie­li­śmy, że są. Czę­sto fizycz­nie dalecy, byli waż­nymi ele­men­tami świata. Ważni, choć tak dalecy, że nie­mal nie­rze­czy­wi­ści: Mahatma Gan­dhi, Jan XXIII, Matka Teresa (widzia­łem ją z daleka raz czy dwa razy), brat Roger (z któ­rym kil­ka­krot­nie sia­da­łem do wspól­nego posiłku, roz­ma­wia­łem i modli­li­śmy się razem), Zbi­gniew Her­bert (jedno spo­tka­nie i dwie roz­mowy tele­fo­niczne) – przez śmierć stali się jakby bliżsi. Wie­dząc, że już ich nie będzie wśród żywych, sta­ramy się szybko zbie­rać wszystko, co można o nich wie­dzieć. Czę­sto o róż­nych wspa­nia­łych ludziach dowia­du­jemy się dopiero, kiedy umie­rają. Zbie­ramy wszystko, choć nie wiemy, co z tego za kilka, kil­ka­na­ście, kil­ka­dzie­siąt lat zosta­nie. Może być i tak, że ich bar­dzo inten­sywna obec­ność za życia po śmierci roz­pły­nie się w nie­uwa­dze i nie­pa­mięci potom­nych. Ale nie dla nas. Odej­ście tych, któ­rzy zawsze (w gra­ni­cach mego świa­do­mego życia) byli, odej­ście rodzi­ców, kar­dy­nała Wyszyń­skiego, księ­dza Bozow­skiego, Jerzego Gie­droy­cia, Jerzego Turo­wi­cza, Jana Nowaka Jezio­rań­skiego – prze­mie­niło kształt mojego świata. Na zawsze.

Tekst z numeru na Wszyst­kich Świę­tych. Towa­rzy­szył mu raport „Śmierć w cza­sach medy­cyny” oraz ankieta „Po tam­tej stro­nie”, w któ­rej mię­dzy innymi Jacek Dukaj, biskup Antoni Dłu­gosz, Antoni Piech­ni­czek, Ste­fan Wil­ka­no­wicz i Rafał Ziem­kie­wicz mówili, jak wyobra­żają sobie życie wieczne.

Gazeta ciekawa jak list pasterski

Przed wypro­wadzką z Kra­kowa do War­szawy, czer­wiec 2011 r.

Gazeta cie­kawa jak list paster­ski

Czło­wiek jest stwo­rze­niem, które szuka zro­zu­mie­nia. Ale dla arcy­bi­skupa Józefa Micha­lika taka postawa to „pokusa, że nie­które media, nie­któ­rzy ludzie chcą być mądrzejsi od Magi­ste­rium Kościoła, i od Obja­wie­nia Bożego”.

Z prze­pro­wa­dzo­nych przez nas w ubie­głym roku badań rynku prasy wynika, że przed­sta­wi­ciele mło­dej inte­li­gen­cji, okre­śla­jący się jako wie­rzący i prak­ty­ku­jący, nie chcą kupo­wać pisma z przy­miot­ni­kiem „kato­licki”. Dla­czego? Wła­śnie ze względu na ten przy­miot­nik. „Kato­lic­kie” ozna­cza dla nich mani­pu­lu­jące fak­tami, zamiesz­cza­jące arty­kuły ten­den­cyjne i podej­mu­jące wyłącz­nie tematy wewnątrz­ko­ścielne. W trzech mia­stach, w kilku odręb­nych gru­pach, odpo­wie­dzi bada­nych brzmiały mniej wię­cej tak samo – a lek­tura „Tygo­dnika Powszech­nego” była dla nich zasko­cze­niem, ponie­waż nie znaj­do­wali w nim ani nawra­ca­nia na siłę, ani goto­wych odpo­wie­dzi na każde pyta­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki