Oddech dla duszy - ks. Adam Boniecki - ebook + audiobook

Oddech dla duszy ebook

ks. Adam Boniecki

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie pełnym ekspertów tak bardzo brakuje autorytetów. Ksiądz Adam Boniecki to bystry obserwator rzeczywistości. I niekwestionowany autorytet.

Jedna z najważniejszych postaci polskiej kultury, duchowny, publicysta, przez wiele lat redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ale również – a może przede wszystkim – duchowy przewodnik kilku pokoleń Polaków, oddaje w nasze ręce książkę Oddech dla duszy. To wybór tekstów autorstwa księdza Adama Bonieckiego z książek oraz „Tygodnika Powszechnego”, a także jego niepublikowane dotąd wspomnienia i impresje. Co je łączy? Tak bardzo nam dziś potrzebne uważność spojrzenia, dojrzały optymizm, spokój i... nadzieja.

Ks. Adam Boniecki Jeden z najważniejszych polskich publicystów katolickich, redaktor senior „Tygodnika Powszechnego”. Autor między innymi Rozmów niedokończonych, Lepiej palić fajkę niż czarownice, Vademecum. Od 1979 do 1991 r. redaktor naczelny polskiej edycji „L’Osservatore Romano”. W czasach PRL-u współpracownik opozycji demokratycznej. W latach 1993–1999 generał Zgromadzenia Księży Marianów. Codziennie odprawia mszę świętą, a co tydzień pisze edytorial do „Tygodnika Powszechnego”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 254

Oceny
4,7 (48 ocen)
34
13
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krakowskie_czytanie

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
20
MSekowski

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze… Jak mówia wszystkie filmy z Anthony Hopkins’em trzeba obejrzeć, tak uważam że wszystkie ksiażki Adama Bonieckiego trzeba przeczytać… Warto…
10
ZS2G5NCX43NJ3DE3

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka, dawno takiej nie czytałam. Rzeczywiście jest oddechem dla duszy.
10
iza_rut

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwy oddech dla duszy
00
Frydrycha

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałabym z tej studni mądrości poczerpać jeszcze wiedzy i uczuć
00

Popularność




Wstęp. Portret z okruchów

WSTĘP

Por­tret z okru­chów

„Świat jest już tak prze­peł­niony tru­dem, cier­pie­niem i zło­ścią, że nie powin­ni­śmy jesz­cze bar­dziej go zaciem­niać” – tłu­ma­czy ksiądz Adam Boniecki swój sto­su­nek do świata. Postawa dzi­siaj, kiedy o nadzieję coraz trud­niej, wyjąt­kowa, co nie zna­czy, że naiwna: ma zapewne boha­ter Odde­chu dla duszy swoje pry­watne ciem­no­ści, tyle że pil­nie strzeże do nich dostępu, uzna­jąc, że nie wypada (tak wła­śnie, Boniecki należy do odcho­dzą­cego świata, w któ­rym to sfor­mu­ło­wa­nie jest na­dal aktu­alne) dzie­lić się lękiem czy smut­kiem. Wydaje mi się jed­nak, że posą­dza­nie go o pru­de­rię byłoby chy­bione. To raczej pie­czo­ło­wi­cie hodo­wana przez dekady dłu­giego życia powścią­gli­wość w dzie­le­niu się tym, co zbyt oso­bi­ste i co mogłoby nie­po­trzeb­nie obcią­żyć innych.

Szu­kam od dłuż­szego czasu źró­deł tej postawy, nie­oczy­wi­stej, jeśli spoj­rzeć na bio­gra­fię Adama Boniec­kiego i razy, któ­rych nie szczę­dził mu los. Szu­kam i znaj­duję w roz­sia­nych po książ­kach, felie­to­nach i repor­ta­żach szcze­gó­łach, które skła­dają się w całość. Życie Boniec­kiego wypeł­nione jest po brzegi spo­tka­niami z ludźmi pro­mie­niu­ją­cymi wewnętrzną siłą, wraż­li­wo­ścią na krzywdę innych i upo­rem w dąże­niu do celu – nie byłoby Adama Boniec­kiego, jakiego znamy, gdyby nie Jerzy i Anna Turo­wi­czo­wie, Marek Edel­man, Józefa Hen­ne­lowa czy Jacek Kuroń. Prze­ni­kają je cie­ka­wość świata, pej­zaży, spo­tkań, ape­tyt na podróże, roz­mowy, zmianę, ale też dzien­ni­kar­ska nie­zgoda na tę część docze­sno­ści, gdzie dzieje się źle. I jesz­cze jedno: nie byłoby Adama Boniec­kiego bez głę­bo­kiej wiary, dys­cy­pliny i lojal­no­ści.

Wybór tek­stów wie­lo­let­niego redak­tora naczel­nego „Tygo­dnika Powszech­nego” podzie­li­łem na cztery roz­działy, każdy z nich składa się z róż­nych form i róż­nych czą­stek, w któ­rych mają się odbi­jać naj­waż­niej­sze cechy jej boha­tera. Adam Boniecki jest piel­grzy­mem, który oswoił doj­mu­jące poczu­cie utraty i nauczył się z nim (a może wbrew niemu) żyć z pogod­nym uśmie­chem; jest dzien­ni­ka­rzem i redak­to­rem, choć upra­wia swój zawód w spo­sób szcze­gólny – bez tak czę­stego dzi­siaj wzmo­że­nia emo­cjo­nal­nego i łatwych wyra­zów potę­pie­nia dla prze­ciw­ni­ków; jako oby­wa­tel nie waha się zaj­mo­wać zde­cy­do­wa­nego sta­no­wi­ska; i w końcu ksiądz – prze­ni­kliwy, ostrożny, poszu­ku­jący jasnych stron chrze­ści­jań­stwa.

Mam nadzieję, że wszyst­kie te okru­chy zebrane w całość poka­zują, dla­czego ksiądz Adam Boniecki nie prze­staje być fascy­nu­jącą oso­bo­wo­ścią. Na pyta­nie o życiowy opty­mizm i brak zgorzk­nie­nia odpo­wiada: „Myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi. Pro­ste z pozoru kwe­stie, jak samo­dzielne przy­go­to­wy­wa­nie sobie posił­ków, życie – z misją od prze­ło­żo­nych – poza klasz­to­rem, praca na wła­sne utrzy­ma­nie… to wszystko może być lek­cją życia, rów­nież ducho­wego. Pozna­jąc świat zwy­kłych ludzi, uczest­ni­cząc w nim, odkry­wasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banal­nie to nie zabrzmiało, jest piękny”.

Banalne? Prze­ciw­nie – Boniecki poka­zuje trudną i coraz rza­dziej wybie­raną ścieżkę przez życie.

I zapra­sza, by odkry­wać (lub odzy­ski­wać) ją samo­dziel­nie.

Michał Olszew­ski

Część I. Pielgrzym

Dla mnie jest to nauka życiowa, że nie wolno przy­wią­zy­wać się za mocno do jed­nego miej­sca, że trzeba być cią­gle goto­wym, trzeba mieć świa­do­mość, przy­naj­mniej w sen­sie mate­rial­nym, że nie ma tu nic sta­łego.

Powściągliwość i uśmiech

Powścią­gli­wość i uśmiech

Jeśli pytasz o mój opty­mizm czy brak zgorzk­nie­nia, to myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi.

MICHAŁ OLSZEW­SKI: Jak to moż­liwe, że po tylu razach, które otrzy­ma­łeś od życia, zacho­wu­jesz tak nie­wia­ry­godny opty­mizm? Że nie ma w Tobie zło­ści, gory­czy, roz­ża­le­nia?

KSIĄDZ ADAM BONIECKI: A skąd wiesz?

Ina­czej w takim razie: ni­gdy nie wyra­żasz ich publicz­nie.

Mam na to czas po powro­cie do swo­jej celi. Wtedy mogę tupać, wście­kać się i prze­kli­nać. Uwa­żam, że publicz­nie takich emo­cji wyra­żać nie mam prawa. To są sprawy, które powi­nie­nem trzy­mać dla sie­bie.

Zawsze tak było? Nawet Twoi przy­ja­ciele ze szkol­nych lat wspo­mi­nają, że ni­gdy nie sły­szeli, byś się skar­żył.

Wtedy, tuż po woj­nie, myśmy w ogóle nie­wiele roz­ma­wiali o swo­ich trau­mach. Nie mia­łem prze­cież wokół nikogo, kogo wojna w taki czy inny spo­sób by nie oka­le­czyła. Ludzie prze­żyli histo­rie tak nie­wy­obra­żalne, że moje doświad­cze­nia przy nich… Nie ma nawet co gadać. W związku z tym, podob­nie jak inni, chcia­łem przede wszyst­kim żyć cza­sem teraź­niej­szym, śmiać się peł­nym gło­sem, patrzeć, jak War­szawa dźwiga się z ruin. Wiem, że to teraz nie­po­prawne poli­tycz­nie, ale wspo­mi­nam tamte chwile, kiedy mia­łem kil­ka­na­ście lat, bar­dzo dobrze. Jeź­dzi­łem z wła­snej woli odgru­zo­wy­wać Sta­rówkę, nikt mnie do tego nie zmu­szał. Począt­kowo patrzy­łem na ten nowy świat z nadzieją.

Być może nie do końca uświa­do­mio­nym dla mnie wzo­rem była Mama. Pocho­dziła – jak to się mówi – z dobrej rodziny: Łosiów, a po woj­nie, żeby być z nami, dziećmi, i wyży­wić rodzinę, pra­co­wała cha­łup­ni­czo. To była pro­duk­cja lalek. Kor­pusy, rączki i nóżki trzeba było wypy­chać tro­ci­nami. My wie­czo­rami poma­ga­li­śmy. Od tam­tego czasu nie cier­pię zapa­chu tro­cin. Zaraz po zakoń­cze­niu wojny, kiedy nas wyrzu­cili z domu, Mama opo­rzą­dzała dwie świnki, które dobrzy ludzie wykra­dli z naszego chlewu i przy­wieźli pani dzie­dziczce. Takich prac prze­cież ni­gdy nie wyko­ny­wała, a wtedy robiła to z pogodą ducha, nawet z humo­rem. Pamię­tam, jak chyba w 1946 r. cała nasza piątka była chora. Brat zacho­ro­wał na zapa­le­nie szpiku kost­nego i wylą­do­wał w szpi­talu. Mama kur­so­wała mię­dzy domem a War­szawą. Zaraz potem do szpi­tala tra­fiła sio­stra, to był groźny ropień. Druga sio­stra dostała sil­nego zatru­cia. Ja wysze­dłem po Mamę na przy­sta­nek i po dro­dze zemdla­łem, bo zro­bił mi się jakiś czy­rak. Nie pamię­tam, czy naj­młod­szy brat wtedy też był chory, ale w każ­dym razie był bar­dzo mały i wyma­gał opieki. Miesz­ka­li­śmy pod War­szawą. Szpi­tal, w któ­rym tych dwoje leżało, był w War­sza­wie i Mama kur­so­wała auto­bu­sem mię­dzy domem a szpi­ta­lem. Była bar­dzo dzielna.

Mia­łem 10 lat, gdy zgi­nął nasz ojciec. Jego brak jakoś się odbił na nas wszyst­kich. To Mama nas for­mo­wała. My od małego byli­śmy wcią­gnięci w odpo­wie­dzial­ność za rodzinę. Nie przy­po­mi­nam sobie, by kie­dy­kol­wiek wyra­ziła się o kimś źle, by narze­kała na ustrój czy złe czasy. A prze­cież cały nasz doby­tek zmie­ścił się zimą 1945 r. na jed­nej fur­mance. Tyle mogli­śmy zabrać. I tak byli­śmy szczę­ścia­rzami, bo prze­ży­li­śmy wojnę.

Patrzysz na swoje życie jak na ćwi­cze­nia z utraty?

Nie, ja mam udane życie. A powi­nie­nem?

Byłoby to uza­sad­nione. Naj­pierw Niemcy wyrzu­cili Was z Potwo­rowa.

Tak, w 1942 r. zro­bili tam ośro­dek wypo­czyn­kowy dla ofi­ce­rów Luft­waffe. To był duży dwór i piękny ogród. Po woj­nie był niczyj i ludzie go roz­gra­bili, cał­ko­wi­cie znisz­czał. Ojciec, po stu­diach rol­ni­czych, pro­wa­dził tam nowo­cze­sne gospo­dar­stwo na wyso­kim pozio­mie: owczar­nię zaro­dową, pro­duk­cję masła, chmiel­nik, szpa­ra­gar­nię, pasiekę, gorzel­nię. Zostały nam per­ga­mi­nowe opa­ko­wa­nia na masło i kanapki do szkoły zawi­ja­łem w per­ga­min z nadru­kiem „DOM Potwo­rów”. Po woj­nie nie mogli­śmy tam wró­cić.

Podoba Ci się Dwór Pol­ski, który sta­nął na miej­scu daw­nego pała­cyku?

Nie­dawno wybu­do­wany, nie przy­po­mina w niczym naszego dworu. Kiedy odczy­tuję wpisy w księ­dze gości, na przy­kład na Boże Naro­dze­nie, kon­sta­tuję, że był naprawdę pakowny. Cie­szę się, że ktoś się tym miej­scem zajął, że trawę strzygą i sadzą kwiaty. Byłem tam kie­dyś, by zoba­czyć, co zostało z kra­iny mojego dzie­ciń­stwa. Słu­chaj, cała oko­lica zjeż­dża się, żeby wesela tam rezer­wo­wać!

Potem, już w Świd­nie, Niemcy zabili Two­jego ojca.

Zabrali go na moich oczach, 5 stycz­nia 1944 r. Pre­tek­stem było nie­do­peł­nie­nie obo­wiąz­ków mel­dun­ko­wych: jako przed­wo­jenny pod­ofi­cer musiał prze­mel­do­wać się po prze­pro­wadzce z Potwo­rowa do Świdna, czego nie zro­bił. Podobno ktoś doniósł, że współ­pra­cuje z AK. Sie­dział na Szu­cha. Zgi­nął w egze­ku­cji, w któ­rej Niemcy roz­strze­lali 250 osób, praw­do­po­dob­nie na tyłach Szpi­tala Wol­skiego. To był odwet za zamach na Kut­scherę.

Pamię­tam, ojciec na poże­gna­nie mnie uści­snął i powie­dział: „Do widze­nia, dzieci. Módl­cie się za tatę”. Jakoś byłem pewny, że to koniec.

Wysi­la­łem uwagę, żeby dobrze zapa­mię­tać twa­rze tych dwóch eses­ma­nów, prze­ko­nany, że kie­dyś ich odnajdę. Wyż­szy, w czapce ofi­cer­skiej, twarz śniada, pocią­gła, ary­sto­kra­tyczna. Drugi w fura­żerce, niż­szy, o sze­roko roz­la­nej, zdro­wej twa­rzy parobka. Ten drugi miał na policzku rumień w kształ­cie litery L. Nie­chęć do języka nie­miec­kiego została we mnie na długo. Już dobrze po woj­nie poja­wiły się plotki, że się ura­to­wał, że zbiegł. Na początku lat pięć­dzie­sią­tych dzien­ni­karz „Try­buny Ludu”, który zabrał nam miesz­ka­nie na Moko­to­wie, wymy­ślił, że w tej poczyt­nej gaze­cie zro­bią nam dow­cip. Uka­zał się arty­ku­lik „Duch dzie­dzica stra­szy w Potwo­ro­wie” i wyni­kało z niego, że ojciec prze­żył wojnę i obłą­kany wró­cił na swoje dawne wło­ści. Taka zabawna gra słów, bo tu pan obłą­kany, a tu Potwo­rów, mroczne cie­nie zie­miań­skiej prze­szło­ści, jed­nym sło­wem. Mama bar­dzo źle to znio­sła, wyna­ję­tym samo­cho­dem poje­chała szu­kać ojca. Oka­zało się, że arty­kuł był kaczką dzien­ni­kar­ską.

Z pałacu w Świd­nie wypę­dziła Was wła­dza ludowa.

To był, a wła­ści­wie jest, kawał pięk­nej archi­tek­tury, wspa­niałe miej­sce. Stoi na wyso­kim zbo­czu, łagod­nie scho­dzą­cym do stawu. Już chyba w cza­sie wojny Świdno przez krew­nego ze strony ojca zostało w testa­men­cie prze­ka­zane mnie. Oczy­wi­ście po doj­ściu do peł­no­let­no­ści. Pamię­tam kosz­marny koniec wojny, cią­głe bom­bar­do­wa­nia, huk arty­le­rii, sie­dzie­li­śmy w piw­ni­cach, modląc się, żeby w nas nie tra­fiło. I nie tra­fiło. Z Rosja­nami przy­szli także Polacy – kościusz­kowcy. To było wyzwo­le­nie z kosz­maru oku­pa­cji. Rosja­nie byli życz­liwi, ale żywy inwen­tarz rabo­wali. Pol­ski ofi­cer, pamię­tam, ostrze­gał Mamę, żeby się nie cie­szyć wyzwo­le­niem, bo to, co przy­cho­dzi, jest straszne. W stycz­niu przy­szedł nakaz opusz­cze­nia pałacu. Wynie­śli­śmy się do Mogiel­nicy koło Grójca. Ale był wtedy taki prze­pis, że wysie­dlani wła­ści­ciele majątku nie mogli osie­dlać się w tym samym powie­cie. Mama upro­siła lokalną wła­dzę, żeby pozwo­lili nam zostać do wio­sny. Była sama, z piątką małych dzieci. Z Mogiel­nicy prze­nie­śli­śmy się do pod­war­szaw­skich Chy­lic. Zamiesz­ka­li­śmy w domu pana Fukow­skiego. Zanim osie­dli­śmy w War­sza­wie, tro­chę ta nasza wędrówka jesz­cze trwała.

W miesz­ka­niu Two­jego brata wisi klepka z pod­łogi, przy­nie­siona przez jed­nego z miesz­kań­ców.

Jak by to powie­dzieć: oko­liczna lud­ność chyba nas sza­no­wała, ale wygna­nie potrak­to­wała jak koniecz­ność dzie­jową. Część wiel­kiego księ­go­zbioru spło­nęła. Część prze­wie­ziono do Biblio­teki Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Uni­wer­sy­tet te książki kupił, to jest zapła­cił za nie. Nie­stety, wła­śnie wtedy nastą­piła wymiana pie­nię­dzy, która spra­wiła, że otrzy­mana suma nagle miała rów­no­war­tość dwóch par butów. Upo­sa­że­nie pałacu się roz­pły­nęło… por­trety przod­ków, a przy­naj­mniej część z nich, pozbie­rał od ludzi pro­boszcz miej­sco­wej para­fii. Takie miał hobby. Pró­bo­wa­łem się z nim spo­tkać, ale jakoś nie wyszło, jego gospo­sia powie­działa tylko, że ksiądz pro­boszcz „lubi zbie­rać obrazy po dzie­dzi­cach”. Wiem, że jeden z tych obra­zów dostał jako pre­zent bp Majew­ski. Por­trety nie były szcze­gól­nie war­to­ściowe, praw­do­po­dob­nie dzieła wędrow­nych mala­rzy. Ale ten obra­zek poda­ro­wany bisku­powi był chyba dość war­to­ściowy.

Świdno w prze­ci­wień­stwie do Potwo­rowa prze­trwało.

W salo­nie urzą­dzono lokal GS-u. Potem zde­wa­sto­wany budy­nek prze­jęła Pol­ska Aka­de­mia Nauk, odre­stau­ro­wała go, dzięki czemu zacho­wał się w dobrym sta­nie. Odzy­ska­łem ten pałac z par­kiem na dro­dze pro­ce­so­wej w 1989 r. Wyma­gał ogrom­nych nakła­dów, więc go sprze­da­łem. Mia­łem nadzieję, że zosta­nie ura­to­wany. Źle tra­fi­łem. Pałac nie­stety nisz­czeje, choć sły­sza­łem o nowym nabywcy z dobrym pla­nem rato­wa­nia zabytku. Oby! Bo mam wobec Świdna wyrzuty sumie­nia.

Tęsk­nisz za tym świa­tem?

Tak jak się tęskni za dzie­ciń­stwem. Ale nie tylko. Nie bywam na spo­tka­niach byłych zie­mian i nie pró­buję wskrze­szać tego, co dawno prze­pa­dło, ale jest mi żal, że cała tamta kul­tura prze­pa­dła tak bez­pow­rot­nie. W dwo­rach i pała­cach – muze­al­nych zabyt­kach, miej­scach kon­fe­ren­cji – źle się czuję. Bo, cho­lera, pamię­tam ludzi, któ­rzy tam żyli, pamię­tam tam­ten świat. Zie­miań­stwo miało swoje wady i popeł­niało wiele grze­chów, ale nagłe znisz­cze­nie tej grupy spo­łecz­nej było znisz­cze­niem waż­nej czę­ści naszej kul­tury.

Wtedy, po woj­nie, mia­łeś kło­poty z powodu pocho­dze­nia? Byłeś „bez­e­tem”, cia­łem obcym i wro­gim nowej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej tak chcia­łeś uczest­ni­czyć.

Czy wyraz „bezet” jest jesz­cze powszech­nie zro­zu­miały?

To skrót od wyra­że­nia „były zie­mia­nin”.

Brawo! Ale czy chcia­łem? Bar­dzo szybko zro­zu­mia­łem, że poli­tyczna rze­czy­wi­stość jest obca, narzu­cona, wroga. Z dru­giej strony, innej rze­czy­wi­sto­ści nie było. Jak się w rze­czy­wi­stość „wpa­so­wy­wa­łem”? Teraz myślę, że ota­czała mnie aura dystansu, któ­rej nie potra­fi­łem dostrzec. Tak było na przy­kład w nowi­cja­cie zakon­nym. Wyda­wało mi się wów­czas, że jestem jed­nym z nich, że nie ma we mnie pań­skiej pozy, ale teraz wiem, że oni postrze­gali to ina­czej. Pro­win­cjał, kiedy popro­si­łem o przy­ję­cie mnie do maria­nów, powie­dział, że to dobrze, bo z mojego śro­do­wi­ska nie ma zbyt wielu księży, więc będę tam mógł apo­sto­ło­wać. On zresztą przed wojną zetknął się z moją rodziną. W szkole kło­po­tów z pocho­dze­niem nie mia­łem. Ojciec został zabity przez Niem­ców, nie musie­li­śmy się tłu­ma­czyć z jego pocho­dze­nia. Matka pra­co­wała fizycz­nie, więc rów­nież dobrze to wyglą­dało w papie­rach. Jesz­cze w szkole w Mogiel­nicy, gdzie nas znali, kolega z klasy, z któ­rym chcia­łem się zaprzy­jaź­nić, kie­dyś nie­spo­dzie­wa­nie napluł mi w twarz i zwy­zy­wał od „zban­kru­to­wa­nych hra­biów”. Potem przy­bie­gła jego matka i doło­żyła swoje. Szcze­gól­nie zabo­lało mnie to „zban­kru­to­wany”.

A kamie­nica przy Nowym Świe­cie? To nie była bole­sna utrata?

Była, i przez długi czas trudno było mi ją prze­bo­leć, może dla­tego, że zapa­mię­ta­łem war­szaw­skie miesz­ka­nie i cały dom, bar­dzo piękny, jako prze­strzeń wytworną, nowo­cze­sną. Przy­ja­zną. Potwo­rów ład­nie wygląda na sta­rych foto­gra­fiach, Świdno – piękny pałac, ale tam nie było prądu ani bie­żą­cej wody. W War­sza­wie: Nowy Świat 54, róg Warec­kiej – tam to wszystko było. Wielka klatka scho­dowa z dywa­nem i pie­cem na trzy pię­tra, z ryce­rzem na koniu, pie­cyk do grza­nia wody w łazience, świa­tło elek­trycz­nych lamp (w Świd­nie były kar­bi­dówki), prze­stronne pokoje, meble przy­kryte pokrow­cami… W cza­sie powsta­nia kamie­nica spło­nęła, sejf w oca­la­łej ścia­nie, gdzie rodzina scho­wała kosz­tow­no­ści na czarną godzinę, został roz­bity i okra­dziony.

Wspo­mnia­łeś już o nowi­cja­cie. Klasz­tor rów­nież stra­ci­łeś.

Wiesz, naprawdę nie wydaje mi się, żeby ten ciąg, który ukła­dasz, był spe­cjal­nie wyjąt­kowy. Przy­kła­da­nie dzi­siej­szych kate­go­rii do tam­tych lat nie wyja­śnia zbyt wiele. Ci, któ­rzy prze­żyli, zazwy­czaj wycho­dzili z wojny z pustymi rękami i zaczy­nali od początku. Myśmy stra­cili bar­dzo wiele, ale na przy­kład plac pod zruj­no­waną kamie­nicą stryj sprze­dał, kiedy to jesz­cze było moż­liwe. Dzięki temu kupi­li­śmy, my i nasz krew­niak, współ­wła­ści­ciel domu na Nowym Świe­cie, dwa miesz­ka­nia na Moko­to­wie…

Z czego jedno zabrał redak­tor „Try­buny Ludu”.

I nawet ta histo­ria z wypro­wadzką z klasz­toru, jeśli spoj­rzeć na nią z pew­nej odle­gło­ści, traci swoją wyjąt­ko­wość. Wtedy wysie­dle­nia, wiel­kie ruchy lud­no­ści, były na porządku dzien­nym. Ci jechali na zachód, tamci ucie­kali ze wschodu, Ukra­iń­ców łado­wano do pocią­gów towa­ro­wych i wysy­łano jak naj­da­lej na pół­noc. Był począ­tek lat pięć­dzie­sią­tych, wła­dza posta­no­wiła roz­pra­wić się z zako­nami, powsta­wały już żeń­skie „klasz­tory kon­cen­tra­cyjne”. Ow­szem, zabrali nam klasz­tor na Bie­la­nach, wywieźli nas, ale nie do Kazach­stanu. Ow­szem, bali­śmy się, bo, możesz wie­rzyć lub nie, naprawdę nie wie­dzie­li­śmy, jak się to skoń­czy.

Ubecy oto­czyli nasz klasz­tor na Bie­la­nach, ich robot­nicy łado­wali rze­czy i wywo­zili do pociągu. Po kilku dniach tego pro­ce­deru, już o zmroku przy­je­chały auto­busy z napi­sem „Wycieczka”. Kazali nam wsia­dać, wsie­dli­śmy i poje­cha­li­śmy na pół­noc. Ock­nę­li­śmy się w pięk­nej miej­sco­wo­ści Gie­trz­wałd na War­mii, w sank­tu­arium Matki Boskiej, u kano­ni­ków regu­lar­nych late­rań­skich. Ci oka­zali nam dużo życz­li­wo­ści… Tam się nauczy­łem rąbać las i innych prac, które były po pro­stu koniecz­no­ścią.

Mówisz o lęku. Pamię­tasz, kiedy zaczą­łeś się bać?

To nie był jeden punkt w cza­sie. Powie­dział­bym raczej, że strach przy­pły­wał i odpły­wał. Pamię­taj, że byłem małym dziec­kiem i nie wszystko reje­stro­wa­łem. Na przy­kład pierw­szy okres wojny, do wysie­dle­nia z Potwo­rowa, minął nam w miarę bez­bo­le­śnie. To było życie, które zacho­wy­wało jesz­cze pozory nor­mal­no­ści. W Świd­nie atmos­fera gęst­niała i sta­wała się coraz cięż­sza: ukry­wali się u nas ludzie z pod­zie­mia, któ­rzy musieli ucie­kać z War­szawy, co i rusz przy­by­wał ktoś nowy. Potem ta histo­ria z ojcem… Powsta­nie w get­cie, potem war­szaw­skie i widoczne u nas łuny nad War­szawą. Pamię­tam mszę odpra­wianą pod koniec wojny w pałacu, chyba w Nowy Rok 1945 r., nocą. Zaraz potem front, groza, trupy w parku. Trudne doświad­cze­nie. Wej­ście Rosjan, klę­ska Nie­miec, chwila eufo­rii. Potem PRL… Nie wszystko wie­dzie­li­śmy. Ja na przy­kład jeź­dzi­łem do szkoły ulicą Rako­wiecką, obok wię­zie­nia. Nie wie­dzia­łem, że zabi­jają tam ludzi i wywożą przed świ­tem ciała. Pamię­tam nato­miast taki incy­dent: poszli­śmy z bra­tem podzi­wiać nowo otwarty dom towa­rowy. Bodaj pierw­sze w War­sza­wie ruchome schody. Ale schody, pro­duk­cji radziec­kiej, się zaci­nały. Więc z bra­tem żar­tu­jemy z tych ruskich scho­dów. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami męż­czy­zna w dłu­gim płasz­czu. Wcią­gnął mnie do windy, którą zatrzy­mał mię­dzy pię­trami, i zbesz­tał za te żarty, że mi się ustrój nie podoba.

Histo­ria jak z Hła­ski.

Bar­dzo serio. Sta­łem w tej win­dzie naprze­ciw lustra i zoba­czy­łem, że jestem tru­pio blady. Wie­dzia­łem, że to nie są żarty. Praw­dziwy strach. Ale, powta­rzam, to jest część więk­szej cało­ści. Po woj­nie rów­nież nor­mal­nie dora­sta­łem, pali­łem papie­rosy, pró­bo­wa­łem wódki, zako­chi­wa­łem się w kole­żan­kach z klasy. To był jed­no­cze­śnie straszny, ale i piękny czas.

Dla­czego w takim razie wstą­pi­łeś do zakonu?

To nie była decy­zja bez­bo­le­sna. Byłem naj­star­szy spo­śród pię­ciorga rodzeń­stwa. Przez lata mia­łem wyrzuty sumie­nia, że ucie­kłem, że zosta­wi­łem ich i Mamę. Naj­krót­sza odpo­wiedź brzmi: wstą­pi­łem do zakonu, ponie­waż, koń­cząc liceum, uwa­ża­łem, że nor­malna prze­strzeń, gdzie można coś sen­sow­nego robić, to Kościół, zakon. Mia­łem wewnętrzną pew­ność, że tu jest moje miej­sce. Z pew­no­ścią ta pierw­sza moty­wa­cja była dość powierz­chowna. Przez lata for­ma­cji moty­wa­cja ewo­lu­uje, prze­cho­dzi się przez wzloty i upadki. Dla­tego śluby wie­czy­ste składa się po dobrych kilku latach reflek­sji.

Modli­twa dawała Ci schro­nie­nie?

Byłeś w naszej klasz­tor­nej kaplicy na Ste­gnach. Co czu­łeś?

Spo­kój i odda­le­nie.

Prawda? I może to jest część odpo­wie­dzi. Cza­sem myślę nawet, że ten spo­kój może, jak by to powie­dzieć, usy­piać, że łatwiej jest żyć w klasz­tor­nych murach niż poza nimi. Ja na pewno nie chcia­łem ucie­kać od życia, tylko uchwy­cić je ina­czej. Nad zako­nem maria­nów wyraź­nie uno­sił się wów­czas duch odno­wi­ciela zakonu, bło­go­sła­wio­nego dziś ojca Jerzego Matu­le­wi­cza. Według jego myśli maria­nie mają iść tam, gdzie Chry­stus jest naj­mniej znany i naj­mniej kochany i dokąd inni się nie rwą. Pracę dusz­pa­ster­ską zaczy­na­łem od kate­chi­zo­wa­nia w Gru­dzią­dzu i od razu tra­fi­łem w ludzki wir. Tak już zostało do dzi­siaj. Jeśli pytasz o mój opty­mizm czy brak zgorzk­nie­nia, to myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi. Pro­ste z pozoru kwe­stie, jak samo­dzielne przy­go­to­wy­wa­nie sobie posił­ków, życie – z misją od prze­ło­żo­nych – poza klasz­to­rem, praca na wła­sne utrzy­ma­nie… to wszystko może być lek­cją życia, rów­nież ducho­wego. Pozna­jąc świat zwy­kłych ludzi, uczest­ni­cząc w nim, odkry­wasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banal­nie to nie zabrzmiało, jest piękny.

Mam tu takie zdję­cie z Gru­dzią­dza, pew­nie 1961 r. Sie­dzisz w oto­cze­niu mło­dych ludzi, dziew­czyn i chło­pa­ków, na stole fili­żanki, chyba cia­sto. Widać na Two­jej twa­rzy coś, co można by nazwać powścią­gli­wym zado­wo­le­niem. Wszy­scy Twoi przy­ja­ciele opo­wia­dają, że jesteś czło­wie­kiem towa­rzy­skim.

Lubię ludzi, lubię z nimi roz­ma­wiać, tak by ich nie odstra­szać. Jesz­cze jedno: wielu księży w pew­nym momen­cie życia zaczyna bory­kać się z zupeł­nie zro­zu­mia­łymi fru­stra­cjami. Ksiądz jest ska­zany na samot­ność, a nie każdy jest do niej przy­go­to­wany. Osią­gasz pewien wiek i zaczy­nasz roz­my­ślać nad spra­wami, które wcze­śniej, kiedy wcho­dzi­łeś do semi­na­rium albo klasz­toru, nie miały tak istot­nego zna­cze­nia. Gdzieś koło czter­dziestki oka­zuje się, że brak rodziny, wła­snych dzieci staje się pro­ble­mem. To jest dla wielu księży punkt zwrotny. Albo sobie z tym radzą, albo osu­wają się w zgorzk­nie­nie, albo też odcho­dzą.

Jak Ty sobie pora­dzi­łeś?

Wiele daje mi to, co się okre­śla jako posługę kapłań­ską: msza święta każ­dego dnia, modli­twa, sakra­menty, kaza­nia. Czło­wiek ma gdzie wró­cić, jeśli się pogubi.

No i mam wier­nych przy­ja­ciół, mam też świat poza murami klasz­tor­nymi: redak­cję, wyjazdy, spo­tka­nia z czy­tel­ni­kami. Od fru­stra­cji ratuje mnie rów­nież to, że ni­gdy nie mia­łem ambi­cji zro­bie­nia kariery kościel­nej. Mówiąc to, wiem, że są tacy, któ­rzy mi nie uwie­rzą! Dla nie­któ­rych księży fakt, że mimo pre­dys­po­zy­cji inte­lek­tu­al­nych muszą pra­co­wać w małych, odda­lo­nych od świata para­fiach, jest trudny do zaak­cep­to­wa­nia. Łatwo mi to zro­zu­mieć. Ja mia­łem szczę­ście.

Kariera przy­szła do Cie­bie sama.

Czy to jest kariera w peł­nym tego słowa zna­cze­niu? Dostrze­gli mnie wybitni ludzie, Turo­wicz, Woj­tyła. Dzięki nim otwarły się przede mną drzwi do świata. Obje­cha­łem kil­ka­dzie­siąt kra­jów, mia­łem oka­zję prze­by­wać w towa­rzy­stwie naprawdę wiel­kich oso­bo­wo­ści. Był­bym nie­spra­wie­dliwy, gdy­bym nie wspo­mniał o moich prze­ło­żo­nych i współ­bra­ciach zakon­nych, któ­rzy pozwo­lili mi pro­wa­dzić wła­śnie taki tryb życia.

Maria­nie po odno­wie­niu byli zako­nem czyn­nym, aktyw­nym, nie­oba­wia­ją­cym się pew­nego sza­leń­stwa i ryzyka. Teraz, na sta­rość, zasta­na­wiam się nad moim życiem i zadaję sobie pyta­nie: czy dotych­cza­sowa forma mojego życia jest warta kon­ty­nu­owa­nia? Może czas na wyco­fa­nie się i ciszę? To pyta­nie ostat­nio sobie czę­sto zadaję.

Prze­by­wa­nie z ludźmi Cię nie męczy? Były dni, że przed Twoim gabi­ne­tem w redak­cji usta­wiały się kolejki. Przy­cho­dzili po wspar­cie duchowe i pie­nią­dze. Czę­sto po jedno i dru­gie.

Jestem dla ludzi. Byłoby tro­chę dziwne, gdy­bym zamy­kał się przed potrze­bu­ją­cymi, nie sądzisz? Jestem księ­dzem.

Nie musisz robić nie­któ­rych rze­czy. Ten czło­wiek, który cho­dzi za Tobą od wielu mie­sięcy… Dla­czego poje­cha­łeś szu­kać jego przy­ja­ciół w góry?

Żeby mu pomóc. Spo­tka­łem go przy­pad­kiem na ulicy, pod­szedł i popro­sił o pie­nią­dze. To czło­wiek tra­giczny, bar­dzo trudno mu pomóc. Lekarz, który stał się żebra­kiem. Rze­czy­wi­ście szu­ka­łem jego przy­ja­ciół, chcia­łem go lepiej zro­zu­mieć, pora­dzić się, jak mu pomóc. Nie udało się.

O jesz­cze jedną utratę chcia­łem Cię zapy­tać.

Mój Boże, jesz­cze jedną? Pytaj.

Zakaz wypo­wie­dzi nało­żony na Cie­bie przez pro­win­cjała to nie była utrata? Twój zakon nało­żył Ci kne­bel, stra­ci­łeś część wol­no­ści.

Moż­liwe.

Nie zna­la­złem na ten temat ani słowa skargi w Two­ich tek­stach. Ta powścią­gli­wość jest aż nie­wia­ry­godna.

Może dla kogoś, kto nie jest zakon­ni­kiem i nie skła­dał ślu­bów posłu­szeń­stwa. Przede wszyst­kim jestem maria­ni­nem i obo­wią­zuje mnie lojal­ność wobec prze­ło­żo­nych. Co twoim zda­niem mia­łem zro­bić?

Nie wiem. Jacek Żakow­ski uznał, że akcep­tu­jąc decy­zję pro­win­cjała, ska­pi­tu­lo­wa­łeś.

Jacek Żakow­ski ma prawo do takich sfor­mu­ło­wań.

A gdy­byś poszedł drogą księ­dza Lemań­skiego?

To nie jest moja droga. Przy­jaź­nię się z Woj­cie­chem od lat i w więk­szo­ści spraw się zga­dzamy. Tu jed­nak mam inny punkt widze­nia. Ja nie chcia­łem pogłę­biać tego kry­zysu swoim zacho­wa­niem, prze­ko­nany, że są inne prze­strze­nie w Kościele, w któ­rych mogę być uży­teczny i się reali­zo­wać. Nie mogę wypo­wia­dać się w mediach innych niż „Tygo­dnik”, więc roz­ma­wiam z uczest­ni­kami spo­tkań bez­po­śred­nio. Dużo jeż­dżę po mniej­szych mia­stach, poję­cia nie masz, ilu fan­ta­stycz­nych ludzi przez ten czas spo­tka­łem. Zade­kre­to­wany przez dużą część publi­cy­stów koniec Kościoła otwar­tego nie jest fak­tem. Jest masa otwar­tych, życz­li­wie nasta­wio­nych do świata kato­li­ków, któ­rzy się nie boją nowych cza­sów i trud­no­ści z nimi zwią­za­nych.

Nie wie­rzę, że prze­pro­wadzka z Kra­kowa do War­szawy Cię nie zabo­lała.

Zabo­lała czy nie, to nie ma żad­nego zna­cze­nia. Spa­ko­wa­łem się, tak jak prze­ło­żony pole­cił, i wró­ci­łem. Moje życie to nie­ustanna prze­pro­wadzka, utraty, o które pytasz, Potwo­rów, Świdno, Nowy Świat 54, Bie­lany… Są dobrym doświad­cze­niem.

Co dobrego może być w sta­tu­sie czło­wieka wypę­dza­nego?

Mówię wyłącz­nie o sobie. Dla mnie jest to nauka życiowa, że nie wolno przy­wią­zy­wać się za mocno do jed­nego miej­sca, że trzeba być cią­gle goto­wym, trzeba mieć świa­do­mość, przy­naj­mniej w sen­sie mate­rial­nym, że nie ma tu nic sta­łego. Jak te por­trety dziad­ków ze Świdna, które stra­ci­li­śmy. Prze­cież one nie są potrzebne do dobrego życia. I to jest odpo­wiedź na pyta­nie o Kra­ków: wypro­wa­dzi­łem się, świat się nie skoń­czył i ja nie zamie­rzam ronić łez. Tym bar­dziej że roz­ma­ite przy­jem­no­ści nie zostały mi zabrane.

Zgadnę: mówisz mię­dzy innymi o jeź­dzie samo­cho­dem.

Tak, bar­dzo to lubię. Czuję się wolny i zre­lak­so­wany, znacz­nie bar­dziej niż w pociągu. Mój samo­chód jest moją wspa­niałą prze­strze­nią wypo­czynku, a moja sta­rość zacznie się w momen­cie, kiedy nie będę mógł pro­wa­dzić. O tym myślę bez spe­cjal­nej przy­jem­no­ści.

Nie widzia­łem, żebyś kie­dy­kol­wiek zde­ner­wo­wał się za kie­row­nicą, co w kraju kie­row­ców-waria­tów jest zdu­mie­wa­jące. Co naj­wy­żej lekko się iry­tu­jesz. Pamię­tasz, jak kie­dyś zaje­chało nam drogę dwóch robot­ni­ków w bia­łym peu­ge­ocie? O mało nie doszło do stłuczki. Zamiast pogro­zić pię­ścią, uśmiech­ną­łeś się do nich sze­roko. To podej­rzane.

Mia­łem dobrych nauczy­cieli; poczu­cie humoru i uśmiech poma­gają w życiu. To jest mój spo­sób na ulep­sza­nie świata. Ni­gdy nie chcia­łem wystę­po­wać w roli cen­zora. Uśmiech­nij się do znę­ka­nej sprze­daw­czyni w skle­pie, a ona poczuje się lepiej i praw­do­po­dob­nie odpo­wie uśmie­chem. Powiedz coś dow­cip­nego, żeby atmos­fera stała się odro­binę lżej­sza. Zamiast zwi­jać pięść, poma­chaj. Dzięki takim okru­chom wszyst­kim żyje się nieco łatwiej. Tak uwa­żam, być może naiw­nie. Świat jest już wystar­cza­jąco prze­peł­niony tru­dem, cier­pie­niem i zło­ścią, nie powin­ni­śmy jesz­cze bar­dziej go zaciem­niać.

Przy­naj­mniej ja nie zamie­rzam.

Część II. Redaktor

Zasad­ni­czo już sam wybór redak­cji, z którą się wiąże wła­sną pracę, podob­nie jak wybór pisma, w któ­rym się publi­kuje, jest mani­fe­sta­cją prze­ko­nań. Może być jed­nak i tak, że mani­fe­sto­wane gdzie indziej i kiedy indziej prze­ko­na­nia pozo­sta­jące w sprzecz­no­ści z cha­rak­te­rem wybra­nego pisma są z osobą dzien­ni­ka­rza tak sil­nie koja­rzone, że nie spo­sób przejść nad tym do porządku dzien­nego.

Kilka przemyśleń księdza dziennikarza

Kilka prze­my­śleń księ­dza dzien­ni­ka­rza

Kato­licki dzien­ni­karz nie może się zmie­nić w mora­li­stę, a gazeta w ency­klikę czy nawet w wykład kate­chi­zmu. Trud­nych dla Kościoła pytań nie wolno mu omi­jać, trud­nych spraw, nawet skan­dali czy nie­for­tun­nych decy­zji hie­rar­chów, nie może zosta­wiać pismom nie­chęt­nym Kościo­łowi. Musi się z nimi mie­rzyć, nawet ryzy­ku­jąc nie­za­do­wo­le­nie nie­któ­rych czy­tel­ni­ków, hie­rar­chów, księży czy tak zwa­nych zwy­kłych wier­nych.

1. Finanse

1. Finanse

Misja bez pie­nię­dzy to uto­pia, pie­nią­dze bez misji – cynizm, powie­dział przed laty o mediach Adam Mich­nik na KUL-owskim „Tygo­dniu Kul­tury”.

Środki prze­kazu, także reli­gijne, sta­no­wią – trzeba to powie­dzieć jasno – część rynku mediów. „Rynek reli­gijny” ma oczy­wi­ście swoje cechy spe­cy­ficzne. Nabywca, w przy­padku mediów „kato­lic­kich”, pyta o prawdę, czę­sto rozu­mie­jąc przez to potwier­dze­nie „jego prawdy”. Wielu odbior­ców woli od prawdy obiek­tyw­nej i od trud­nych pytań prze­kaz, który zapewni im poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, który będzie odpo­wia­dał „ich praw­dzie”, ich poglą­dom i ich przy­zwy­cza­je­niom. Stąd, jeśli ktoś nie chce być zakład­ni­kiem tych wyma­gań, napo­tka na trud­no­ści w zdo­by­ciu zaufa­nia „nabyw­ców” (czy­tel­ni­ków), zwłasz­cza uprze­dzo­nych. Cza­sem wystar­czy jeden tekst ode­brany jako sprzeczny z tym, czego czy­tel­nik ocze­kuje od pisma „kato­lic­kiego” (np. nie satys­fak­cjo­nuje go spo­sób reago­wa­nia na publiczne pro­wo­ka­cyjne dzia­ła­nia mające posmak bluź­nier­stwa, a obli­czone wła­śnie na wywo­ła­nie moż­li­wie gło­śnej awan­tury), by w ostrych sło­wach zawia­do­mił redak­cję o natych­mia­sto­wym wyco­fa­niu pre­nu­me­raty lub zaprze­sta­niu kupo­wa­nia pisma.

Stąd pokusa, by nie zra­żać, by omi­jać draż­liwe tematy, by być pismem „dla zbu­do­wa­nia i pokrze­pie­nia serc”.

Zaufa­nie do pisma może się jed­nak oka­zać ratun­kiem w zagro­że­niu kata­strofą finan­sową, jak było w przy­padku „Więzi” i dwu­krot­nie „Tygo­dnika Powszech­nego”, w roku 1957 i 2009, kiedy to wiel­ko­dusz­ność czy­tel­ni­ków ura­to­wała pismo od kło­po­tów. Przy­kła­dem budo­wa­nia bazy finan­so­wej w opar­ciu o bez­względne zaufa­nie odbior­ców nie­wąt­pli­wie jest Radio Maryja.

Dru­gim czyn­ni­kiem wpły­wa­ją­cym na popyt jest potrzeba „nale­że­nia do grupy”. Nabywca – czy­tel­nik, utoż­sa­mia­jąc się z pre­zen­to­wa­nymi w piśmie ide­ami, spo­so­bem inter­pre­to­wa­nia świata, sta­wia­nia pytań, usa­tys­fak­cjo­no­wany dobo­rem i spo­so­bem poda­wa­nia infor­ma­cji, nie czuje się osa­mot­niony. W przy­padku mediów pro­mu­ją­cych „war­to­ści wyż­sze” wystę­puje poczu­cie nobi­li­ta­cji (należę do grona czy­tel­ników pisma „X”). Dodajmy, że i war­to­ści „nega­tywne” („tur­pizm, maka­bra i obscena”) dają poczu­cie „nale­że­nia”. Hoł­du­jąc tym upodo­ba­niom, przy­jem­nie jest wie­dzieć, że to nie tylko ja, że jest nas, lek­to­rów pisma „Y”, cała grupa.

Nikt nie będzie utrzy­my­wał pisma defi­cy­to­wego, nawet Kościół. Kościół jed­nak, jak inne wiel­kie insty­tu­cje czy orga­ni­za­cje, może dofi­nan­so­wy­wać swoje środki prze­kazu jako narzę­dzie misji. Tak funk­cjo­nuje na przy­kład Radio Vati­cana (choć od lat osiem­dzie­sią­tych wymaga się, by i ono podej­mo­wało różne dzia­ła­nia ryn­kowe). U nas Kościół wspiera kato­lic­kie media reklamą (m.in. z ambony) i gigan­tyczną bez­płatną sie­cią dys­try­bu­cji para­fial­nej. W wielu kra­jach z kościel­nych fun­du­szy są utrzy­my­wane agen­cje infor­ma­cyjne, takie jak nasza KAI, a nie­które pisma kato­lic­kie są finan­sowo wspie­rane przez lokalny epi­sko­pat.

Jed­nak mocne finan­sowe wspar­cie wymaga czy­nie­nia zadość ocze­ki­wa­niom wspie­ra­ją­cej insty­tu­cji.

2. Niezależność (właściciele)

2. Nie­za­leż­ność (wła­ści­ciele)

A z tym wiąże się pro­blem nie­za­leż­no­ści pisma, czyli – innymi słowy – pełna odpo­wie­dzial­ność redak­cji za tre­ści zawarte w piśmie. Jeżeli wła­ści­cie­lem jest insty­tu­cja kościelna, na przy­kład die­ce­zja, to za jej orto­dok­syj­ność, a cza­sem i za popraw­ność poli­tyczną odpo­wiada biskup, który wyko­nuje to przez zaufa­nego czło­wieka, posta­wio­nego na sta­no­wi­sku redak­tora naczel­nego.

Nie­słusz­nie taką rolę cza­sem przy­pi­sy­wano „asy­sten­towi kościel­nemu”. Ist­nie­jący w cza­sach PRL „asy­stent kościelny redak­cji” został wymy­ślony po to, by w roz­mo­wach z wła­dzami „Tygo­dnik Powszechny” mógł być trak­to­wany jako „stan posia­da­nia Kościoła”, co z kolei dawało epi­sko­pa­towi tytuł wystę­po­wa­nia w obro­nie „Tygo­dnika”. Wcze­śniej funk­cja „asy­stenta kościel­nego” ist­niała tylko przy kato­lic­kich orga­ni­za­cjach, a nie przy redak­cjach.

„Tygo­dnik” w mate­rii „wła­sno­ści pisma” zdo­był ważne doświad­cze­nie.

Do 1956 r. jego wydawcą była kra­kow­ska Kuria Metro­po­li­talna, potem odpo­wie­dzial­ność za pismo prze­jęła grupa kato­li­ków świec­kich jako Sp. z o.o. Jako pismo kato­lic­kie byli­śmy wspie­rani (cza­sem moni­to­wani) przez Kościół, zwłasz­cza naszych arcy­bi­sku­pów. Metro­po­lita kra­kow­ski Karol Woj­tyła utrzy­my­wał żywy kon­takt i współ­pracę z redak­cją, stale publi­ko­wał swoje tek­sty w „Tygo­dniku”, lecz byli­śmy nie­za­leżni od zewnętrz­nego wła­ści­ciela, więc cał­ko­wi­cie za pismo odpo­wie­dzialni. „Tygo­dnik” pozo­stał pismem kato­lic­kim, ale nie był pismem kościel­nym.

Kiedy w trud­nym dla „Tygo­dnika” okre­sie, w kwiet­niu 2007 r., z pomocą przy­szła mu grupa ITI, naby­wa­jąc 49 pro­cent udzia­łów w „Tygo­dniku Powszech­nym”, a 23 czerwca 2008 r. sta­jąc się więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem pisma, to jako nowi wspól­nicy, w bar­dzo szcze­gó­ło­wej umo­wie, zobo­wią­zali się nie inge­ro­wać w reda­go­wa­nie, w treść ani w sprawy per­so­nalne pisma – i skru­pu­lat­nie tego zobo­wią­za­nia dotrzy­mali. W roku 2011 grupa ITI kapi­ta­łowo się ze spółki wyco­fała, a swoje udziały nie­od­płat­nie prze­ka­zała Fun­da­cji Tygo­dnika Powszech­nego, która ponow­nie stała się samo­dziel­nym wła­ści­cie­lem spółki. We wrze­śniu 2014 r. mniej­szą część udzia­łów objęła Fun­da­cja Cen­trum Koper­nika, która, ku obo­pól­nemu zado­wo­le­niu, owoc­nie współ­pra­cuje z pismem.

Histo­ria z ITI dowo­dzi, że nawet w biz­ne­sie jest miej­sce na dzia­ła­nia bez­in­te­re­sowne. Ci, któ­rzy w ITI pod­jęli decy­zję o wspar­ciu „Tygo­dnika”, nie zro­bili tego w prze­wi­dy­wa­niu zysków, ale po to, aby oca­lić war­to­ści w ich prze­ko­na­niu repre­zen­to­wane przez „Tygo­dnik Powszechny”. Dodajmy, że dla wielu komen­ta­to­rów ta bez­in­te­re­sow­ność do końca pozo­sta­wała nie do poję­cia.

3. Ortodoksja

3. Orto­dok­sja

Dla pisma mają­cego w pod­ty­tule przy­miot­nik „kato­licki” sprawa orto­dok­sji ma zna­cze­nie zasad­ni­cze. Kościół nie może się zgo­dzić na to, by pod szyl­dem „kato­licki” sze­rzono tre­ści nie­zgodne z jego nauką.

W ciągu 55 lat mojej pracy w „Tygo­dniku Powszech­nym” nie zda­rzyło się, by Kościół posta­wił „Tygo­dni­kowi” zarzut nie­orto­dok­syj­no­ści.

Ow­szem, ja sam, jako naczelny „TP”, usły­sza­łem ostrze­że­nia, że jeśli posia­dany przez nas okre­ślony mate­riał opu­bli­ku­jemy, pismo straci prawo do przy­miot­nika „kato­lic­kie”. Jed­nak nie cho­dziło o prawdy wiary, ale na przy­kład o cało­ściowe przed­sta­wie­nie sprawy gor­szą­cych zacho­wań biskupa i reak­cji Sto­licy Apo­stol­skiej. Z podobną reak­cją (bez gro­że­nia wprost utratą logo) spo­tkało się opu­bli­ko­wa­nie jed­nej kry­tycz­nej wypo­wie­dzi na temat Radia Maryja na zebra­niu bisku­pów ordy­na­riu­szy. Tym razem zarzu­cono mi naru­sze­nie zasad etyki dzien­ni­kar­skiej. Takie i podobne, nie tak znów rzad­kie, sytu­acje powstają na sku­tek utoż­sa­mia­nia misji mediów z misją biskupa czy w ogóle dusz­pa­ste­rzy.

Ilu­struje to histo­ria zwią­zana z arty­ku­łem Jerzego Turo­wi­cza: Kry­zys w Kościele (w nowo­rocz­nym nume­rze „TP” z 1969 r.).

Na tam­ten tekst publicz­nie zare­ago­wał ksiądz pry­mas Wyszyń­ski, zapew­nia­jąc wier­nych, że żad­nego kry­zysu w Kościele nie ma, a jeśli jakiś jest, to „kry­zys redak­tora”. Kar­dy­nał Woj­tyła, też z arty­kułu nie­za­do­wo­lony, tłu­ma­czył – powo­łu­jąc się na „peda­go­gię wiary” – że infor­ma­cje o toczo­nych w Kościele spo­rach wyma­gają przy­go­to­wa­nia, któ­rego pol­ski czy­tel­nik nie ma. Turo­wicz, który uwa­żał, że for­ma­cja doko­nuje się mię­dzy innymi przez infor­ma­cję, dowo­dził, że to, co jest dostępne w całym wol­nym świe­cie, pol­skiemu czy­tel­nikowi po pro­stu też się należy.

Bo kato­licki dzien­ni­karz nie może się zmie­nić w mora­li­stę, a gazeta w ency­klikę czy nawet w wykład kate­chi­zmu. Trud­nych dla Kościoła pytań nie wolno mu omi­jać, trud­nych spraw, nawet skan­dali czy nie­for­tun­nych decy­zji hie­rar­chów, nie może zosta­wiać pismom nie­chęt­nym Kościo­łowi. Musi się z nimi mie­rzyć, nawet ryzy­ku­jąc nie­za­do­wo­le­nie nie­któ­rych czy­tel­ni­ków, hie­rar­chów, księży czy tak zwa­nych zwy­kłych wier­nych.

A prze­cież kato­lic­kie pismo nie może ule­gać wszech­ogar­nia­ją­cej nie­na­wi­ści wobec „innego”: nie tylko ma się upo­mi­nać o krzyw­dzo­nych, o ofiary wojny i nędzy, o uchodź­ców, o dys­kry­mi­no­wa­nych z powodu rasy, orien­ta­cji sek­su­al­nej czy nie­peł­no­spraw­no­ści, ale także ma „odpusz­czać naszym wino­waj­com”, co nie zna­czy, że przez palce patrzeć na ich winy. Zwal­czać zło, a nie nisz­czyć czło­wieka. Przy­naj­mniej dążyć do tego, bo mało kto tak potrafi.

„Dzien­ni­karz bez nie­przy­ja­ciół, który nikomu nie prze­szka­dza, któ­rego życie nie jest pełne kło­po­tów (…) bar­dzo rzadko jest dobrym dzien­ni­ka­rzem (…) Jeśli dzien­ni­ka­rzowi czy dzien­ni­karce wszystko idzie gładko, bar­dzo rzadko jest dobrym dzien­ni­ka­rzem” – pisała w książce Tylko ja mogę napi­sać swoją histo­rię Oriana Fal­laci.

4. Obiektywizm

4. Obiek­ty­wizm

Od kato­lic­kiego pisma, od kato­lic­kiego dzien­ni­ka­rza słusz­nie się ocze­kuje uka­zy­wa­nia „pięk­nej twa­rzy Kościoła”, reago­wa­nia na fał­szywe oskar­że­nia i nie­spra­wie­dliwe ataki.

Czy jed­nak ciemne strony tego, co ludz­kie w Kościele kato­lic­kim, dzien­ni­karz ma omi­jać? Czy kato­lic­kie pismo ma zosta­wiać pisa­nie o nich ludziom Kościo­łowi i wie­rze nie­chęt­nym? Czy zawsze, za wszelką cenę ma wszyst­kiego bro­nić?

Jakże musieli być zasko­czeni ci, któ­rzy tak myślą, kiedy usły­szeli słowa kar­dy­nała pre­fekta Kon­gre­ga­cji Nauki Wiary, wkrótce potem papieża Bene­dykta XVI: „Ile Chry­stus musi wycier­pieć w swoim Kościele (…) Ileż razy czcimy samych sie­bie, nie bio­rąc Go nawet pod uwagę! (…) Ileż razy Jego słowo jest wypa­czane i nad­uży­wane! Ileż pustych słów! Ile brudu jest w Kościele, i to wła­śnie wśród tych, któ­rzy poprzez kapłań­stwo powinni nale­żeć cał­ko­wi­cie do Niego! Ileż pychy i samo­uwiel­bie­nia!”.

„Naszym zada­niem jest infor­mo­wa­nie i budze­nie poli­tycz­nej świa­do­mo­ści ludzi. Tej świa­do­mo­ści, którą wła­dza zawsze stara się uśpić” – pisała Fal­laci. Nie wiem, czy usi­ło­wa­nie zara­dze­nia złu (w Kościele) zanim się o nim napi­sze (np. przez zain­te­re­so­wa­nie sprawą wła­ści­wych prze­ło­żo­nych) jest błę­dem w sztuce. Wiem jed­nak, że jeśli inne spo­soby zawiodą, od uży­cia tego środka, któ­rym są media, żaden, więc także „kato­licki”, dzien­ni­karz nie może się uchy­lać.

5. Wolność słowa

5. Wol­ność słowa

„Jeśli z jed­nej strony minął okres inge­ren­cji pocho­dzą­cych z tota­li­ta­ry­zmu poli­tycz­nego, to czy może z dru­giej strony nie jest prawdą, że dziś czę­sto na świe­cie korzy­sta­nie z rozumu i bada­nia naukowe muszą – w spo­sób sub­telny, a nie­kiedy wcale niesub­telny – ule­gać naci­skom grup inte­re­sów ide­olo­gicz­nych i odwo­ły­wać się do celów uty­li­tar­nych oraz krót­ko­ter­mi­no­wych lub tylko prag­ma­tycz­nych? Co może się wyda­rzyć, gdy nasza kul­tura będzie budo­wać samą sie­bie jedy­nie na mod­nych argu­men­tach, z nie­wiel­kim odnie­sie­niem do ory­gi­nal­nej histo­rycz­nej tra­dy­cji inte­lek­tu­al­nej, czy też na prze­ko­na­niach, z wiel­kim hała­sem pro­pa­go­wa­nych i szczo­drze finan­so­wa­nych?” – mówił Bene­dykt XVI pod­czas spo­tka­nia z przed­sta­wi­cie­lami cze­skiego świata aka­de­mic­kiego we wrze­śniu 2009 r.

W wol­no­ści, czę­sto nieco pustej i bez war­to­ści, na nowo trzeba uznać, że wol­ność i dobro, wol­ność i prawda idą razem. Ina­czej nisz­czy się także wol­ność.

Dyskretny urok wielkości, czyli o Jerzym Turowiczu

Dys­kretny urok wiel­ko­ści, czyli o Jerzym Turo­wi­czu

To dzięki Jerzemu „Tygo­dnik Powszechny” był tym, czym był i – jeśli wolno tak powie­dzieć – czym jest.

Doku­menty nie­gdyś ści­śle tajne, a dziś w coraz więk­szym stop­niu znane, poka­zują, jak nie­zno­śna dla władz PRL-u była obec­ność „Tygo­dnika”. A prze­cież, dzięki mądrej stra­te­gii Turo­wi­cza, nie mogły go osta­tecz­nie zli­kwi­do­wać. Więzi ze świa­tową elitą kul­tu­ralną nada­wały pery­pe­tiom kra­kow­skiego pisma wymiar wyda­rzeń mię­dzy­na­ro­do­wych, a ksiądz pry­mas Wyszyń­ski i arcy­bi­skupi kra­kow­scy przy­po­mi­nali, kiedy było trzeba, że „Tygo­dnik” należy do, jak się wtedy mówiło, „stanu posia­da­nia Kościoła” – tak więc zadzie­ra­jąc z „Tygo­dnikiem”, zadzie­rało się z Kościo­łem.

Nie zna­czy to jed­nak, że droga, którą wybrał Turo­wicz dla sie­bie (i, siłą rze­czy, dla swo­jego pisma), była łatwa. Nie­złomni wro­go­wie reżimu zarzu­cali Jerzemu zbyt daleko posu­nięty kom­pro­mis, wła­dze widziały w jego dzia­łal­no­ści per­ma­nentne, trudne do okieł­zna­nia zagro­że­nie. Korzy­sta­jąc z kościel­nego „para­sola ochron­nego”, twardo sto­jąc na sta­no­wi­sku, że „Tygo­dnik” jest pismem kato­lic­kim, Turo­wicz czę­sto spra­wiał kło­poty hie­rar­chom i „dobrym kato­li­kom”, podej­mu­jąc sprawy, któ­rych lepiej było nie doty­kać, jeśli się chciało zacho­wać kościelną „popraw­ność poli­tyczną”. Publi­ko­wa­li­śmy na naszych łamach jego kore­spon­den­cję z kar­dy­na­łami Wyszyń­skim i Woj­tyłą, będącą doku­men­ta­cją tam­tych kło­po­tów. Dzięki Bogu obaj hie­rar­cho­wie mogli się z Jerzym nie zga­dzać, ale wsłu­chi­wali się w to, co mówi, i ni­gdy nie stra­cili doń zaufa­nia. Można rzec, że „Tygo­dnik” w pew­nym sen­sie sam sobie zawdzię­czał szy­kany, które przy­cho­dziło mu zno­sić. Turo­wicz miał jed­nak genialne wyczu­cie dopusz­czal­nych etycz­nie gra­nic kom­pro­misu, a uni­ka­nie kło­po­tów ni­gdy nie było dla niego (i dla pisma) war­to­ścią nad­rzędną.

Gdy w 1964 r. zaczą­łem pracę w „Tygo­dniku”, na Jerzego Turo­wi­cza patrzy­łem z nie­śmia­ło­ścią i zachwy­tem. Był już wtedy posta­cią ważną, znaną, cie­szącą się auto­ry­te­tem. Przy­jął mnie nie­zwy­kle uprzej­mie, powie­dział, bym pomy­ślał, co będę robił. Po kilku dniach wrę­czył mi maszy­no­pis swo­jego arty­kułu, pro­sząc o uwagi i ewen­tu­alne korekty. Byłem prze­ra­żony: ja? Kory­go­wać Turo­wi­cza? Żaden z moich dotych­cza­so­wych mistrzów nie pro­sił mnie ni­gdy o korekty. Podej­rze­wa­łem, że prośba jest rodza­jem testu. Może była, a może nie, bo potem Turo­wicz wiele razy dawał mi, nie tylko mi, swoje tek­sty do kry­tycz­nego czy­ta­nia. Wtedy, jak pamię­tam, przed­sta­wi­łem mu – chcąc się wyka­zać bystro­ścią – jakieś nie­śmiałe uwagi. Ku mojemu zdu­mie­niu bez słowa naniósł je do tek­stu. To była, w moim odczu­ciu, ogromna nobi­li­ta­cja.

Do Kra­kowa ścią­gnął mnie, na prośbę „Tygo­dnika Powszech­nego”, biskup Woj­tyła. Zapro­po­no­wał zaszczytną współ­pracę z dusz­pa­ster­stwem aka­de­mic­kim przy kościele świę­tej Anny w Kra­ko­wie. Zaszczyt był wielki, ale nie było miesz­ka­nia. Począt­kowo zaj­mo­wa­łem pokój prze­by­wa­ją­cego na waka­cjach pro­bosz­cza, biskupa Jana Pie­traszki, potem spa­łem w prze­chod­nim pokoju, w miesz­ka­niu zaj­mo­wa­nym przez księży od świę­tej Anny. Było oczy­wi­ste, że para­fia miesz­ka­niem dla mnie się nie zain­te­re­suje. I wła­śnie wtedy Turo­wicz zwró­cił się do mnie z prośbą o zna­le­zie­nie stu­denta poszu­ku­ją­cego kwa­tery. Nie­śmiało, jąka­jąc się, wyzna­łem, że sam szu­kam jakie­goś kąta. Jerzy się ucie­szył i zosta­łem loka­to­rem Turo­wiczów. Czu­łem się i byłem trak­to­wany jak czło­nek rodziny. Obco­wa­nie z tą nie­zwy­kłą rodziną oka­zało się dla mnie w pew­nym sen­sie ini­cja­cją, wej­ściem w sprawy życia Kościoła (tak!) i kul­tury, oka­zją do pozna­nia wielu nie­zwy­kłych ludzi, przede wszyst­kim wła­śnie Turo­wiczów. Przy­jaźń, głę­boka więź z całą rodziną, szcze­gól­nie z Jerzym i panią Anną, trwały do ich śmierci.

To, co mnie wtedy przede wszyst­kim ude­rzyło, to nie­zwy­kła pra­co­wi­tość Jerzego. Każ­dego dnia czy­tał prasę, także zagra­niczną, pod­kre­ślał, wyci­nał, wkła­dał do teczek, noto­wał. Po powro­cie z redak­cji i zje­dze­niu obiadu uci­nał sobie drzemkę, a potem do póź­nych noc­nych godzin pra­co­wał, pisał (ręcz­nie) arty­kuły, czy­tał, odpi­sy­wał na listy itd. Jed­no­cze­śnie dość inten­syw­nie uczest­ni­czył w życiu towa­rzy­skim, czy raczej kul­tu­ral­nym, Kra­kowa i War­szawy: wer­ni­saże, przed­sta­wie­nia w Piw­nicy pod Bara­nami, dyplo­ma­tyczne przy­ję­cia, zebra­nia KIK-u w War­sza­wie i Kra­ko­wie czę­sto zaj­mo­wały znaczną część wie­czoru. Po powro­cie, z reguły, Jerzy zasia­dał do biurka i pra­co­wał, nie wiem do któ­rej, bo już spa­łem. Prawda, że nie zry­wał się o świ­cie.

Kiedy miesz­ka­łem u Turo­wi­czów, byłem dusz­pa­ste­rzem aka­de­mic­kim u św. Anny. Nie mie­li­śmy tam wtedy wła­snego pomiesz­cze­nia i nie bar­dzo było gdzie się spo­ty­kać z mło­dzieżą. No to zapra­sza­łem do sie­bie, czyli do Turo­wi­czów. W nie­dzielę przy­cho­dziło nawet kil­ka­dzie­siąt osób. Wszy­scy jakoś się mie­ścili u mnie, to był duży pokój. Sia­dali na pacz­kach z gaze­tami, które Jerzy kon­ser­wo­wał nie wia­domo po co, pani Anna pako­wała rocz­ni­kami i skła­dała u mnie, z nadzieją, że kie­dyś zdoła je wyrzu­cić na maku­la­turę. Tak więc stu­denci sia­dali na tych pacz­kach na pod­ło­dze, palta zosta­wiali w jed­nym z pokoi Turo­wi­czów, oku­po­wali kuch­nię, w któ­rej przy­go­to­wy­wali dla wszyst­kich her­batę i chleb z serem. To z reguły trwało kilka godzin. Ni­gdy przez te dłu­gie lata się nie zda­rzyło, żeby moi gospo­da­rze dali mi do zro­zu­mie­nia, że im to prze­szka­dza. Zaszy­wali się dys­kret­nie w dwóch naj­dal­szych poko­jach. Ale… nagle się oka­zy­wało, że pani Anna już zna tych wszyst­kich mło­dych ludzi, że ma wśród nich ulu­bień­ców, że nawet bywa powier­nicą nie­któ­rych. Kiedy miesz­ka­łem u Turo­wi­czów, dość długo wła­dze nie chciały mnie zamel­do­wać w Kra­ko­wie. Wiem, że iry­to­wała ich moja praca dusz­pa­ster­ska i moje kon­takty z hipi­sami. Oni też przy­cho­dzili na Lenar­to­wi­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki