Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miśka zarabia na życie jako lokatorka do wynajęcia. Wraz ze swoim współpracownikiem, Noldim jedzie do Zakopanego, aby zająć się góralskim domkiem, którego właściciel od lat mieszka za granicą. Ona jest rozsądną kobietą, która dokładnie wie, czego chce od życia, on ‒ osiłkiem o duszy romantyka, który boi się pająków i duchów. Na miejscu okazuje się, że dom ma numer 666, a obok stoi bliźniacza chałupa, w której mieszkają dwie staruszki ‒ Bella i Nina. Pewnego dnia Miśka i Noldi znajdują na swojej posesji zwłoki… misia z Krupówek, a później zwłoki kobiety w krzakach. Jakby tego było mało, na strychu nocą pojawia się nieznajoma dziewczyna, a dom zaczyna rzucać nożami i innymi metalowymi przedmiotami...
Czy ulubieniec turystów i kobieta zostali zamordowani przez tę samą osobę?
Kim jest dziewczyna ze strychu, dlaczego dom rzuca nożami i co mają z tym wszystkim wspólnego dwie starsze panie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Maria Wirchanowska
Korekta: Weronika Dulęba
Skład: Robert Kupisz
Konwersja do ePup i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Rustic, © Egor Shilov, © CNuisin, © Phuthai Lungyon, © denisik11, © buchandbee; Grzegorz Matoryn (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadzący: Katarzyna Bury
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2022
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-961-1
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Starannie złożyła karteczkę z adresem i, podśpiewując, ruszyła w kierunku Krupówek. Miała się tam spotkać z Noldim, który przyjechał kilka godzin wcześniej i z pewnością znowu zachowywał się jak kompletny idiota. Zobaczyła go z daleka. Stał w pobliżu poczty, był wielki jak piec i robił sobie zdjęcie z niedźwiedziem, którego przewyższał o głowę.
– Noldi, chodź tutaj, musimy się dostać na tę cholerną ciamciałówkę! Zapasy masz?
Noldi uśmiechnął się rozbrajająco.
– Na ciamciałówkę? Czy to nie nazywa się jakoś inaczej?
– Jasne, że się nazywa, tylko nie pamiętam jak. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – I, na litość boską, zostaw to wyliniałe zwierzę!
– O nie! Wybraszszszszam sssobie – czknął niedźwiedź. – Tylko nie wyliniałe! Fffffilcowane, owszem, ale nielewynia… Nianialałe – wybełkotał, po czym czknął jeszcze raz. Pozbawiony oparcia, czyli Noldiego, powoli osunął się na kolana.
– Muszę go odprowadzić na bok, trochę popiliśmy – wyjaśnił Noldi, zupełnie niezrażony stanem niedźwiedzia, który wydawał dziwne odgłosy. – Chodź, biedaku, rzygniesz w krzakach, bo tu policja cię zgarnie – dodał, wlokąc go w chaszcze za pocztą.
Po chwili dało się słyszeć zdecydowanie nieprzyjemne odgłosy, toteż Miśka postanowiła odejść nieco dalej. Wiedziała, że Noldi może wypić. Wiedziała też, że jest cholernie odpowiedzialnie nieodpowiedzialnym facetem, debilem i takie tam… To znaczy człowiekiem. Potrafił pić. Potrafił pić, ale nie bardzo potrafił się upić. Wszyscy inni faceci go za to nienawidzili. Kobiety czasami też.
Nic dziwnego. Był wielki, silny, przemiły i niezwykle odporny na alkohol. Po prostu się nie upijał, a właściwie trzeba było wanny wódki, żeby alkohol w ogóle zaczął na niego działać. Był też niestety niepoprawnym romantykiem i dziwadłem, ale do tej pracy nadawał się znakomicie. Dlatego Miśka wybrała właśnie jego i na razie tego nie żałowała. No, może z wyjątkiem tych momentów, kiedy Noldi pokazywał swoją prawdziwą naturę, bratał się z wyliniałymi misiami, kupował przeraźliwie gwiżdżące pluszowe świstaki, robił sobie zdjęcia na tle Giewontu, nucąc arię Jontka z Halki, i wrzeszczał na widok pająków.
Zresztą wszystko zależało od miejsca, w którym się znaleźli. Romantyzm Noldiego powalał na kolana i trudno się było po czymś takim podnieść, by wrócić do normalnego życia.
– Biedak uparł się, że mnie przepije – wytłumaczył Miśce chwilę później. – Poszło kilka antałków miodu! Obrzydliwie słodkie. Brr! – Wzdrygnął się.
– Antałków, mówisz? Już wiem! Antałówka! To się nazywa Antałówka. Stamtąd jadą busy do Zawilca. Tam jest ten dom. Tutejsza numeracja jest zabójcza. 32A, 32C, może jeszcze F16? Wszędzie takie cuda, ale my mamy na szczęście B, to nie będzie chyba takie okropne.
Dziewczyna usiadła na ławce, wyjęła z torby laptopa i zaczęła jeszcze raz przeglądać umowę. Nadgryzła placek ziemniaczany kupiony przed chwilą. Był kwaśny. „Jasne – pomyślała. – Dla turystów. Turysta wszystko kupi, wszystko zeżre i na koniec się pochoruje, ale nigdy nie powie złego słowa o Zakopanem!”.
Intensywność trzecia, czas – dwa miesiące, warunki dodatkowe – brak. Do tego ta druga umowa, która naprawdę spadła jej jak z nieba. Teraz będzie mogła dokończyć studia. Spokojnie i bez tego ciągłego oszczędzania na wszystkim.
Posiedziała jeszcze chwilę, po czym złożyła plan miasta i ruszyła w kierunku postoju busów. Mogli oczywiście poświęcić godzinkę czy półtorej i starać się dotrzeć na miejsce piechotą, ale byłoby to trochę uciążliwe. Oboje dźwigali dość ciężkie plecaki i dodatkowo torby na ramię.
Noldi miał na imię Albert, ale ze względu na jego posturę i brak jakichkolwiek cech wspólnych z Einsteinem przezywano go Arnold, co zaowocowało zdrobnieniem, którego nie powstydziłaby się zabawka z telewizyjnej dobranocki.
– Jak tam babcia? – zapytał Noldi, kiedy wysiedli z busa niedaleko jakiegoś pensjonatu. Było tu ich na pęczki.
– Nie próbuj być dowcipny! – warknęła, a Noldi aż się skulił.
– Ale ja tylko…
– Ty tylko? Co?! Co tylko? Czy uważasz, że to jest normalne? Ona jest moją babcią! Jest moją babcią i co robi? Wychodzi za mąż? Przecież to chore, nawet nie umiem sobie tego wyobrazić… Nie! Nie będę o tym myśleć.
– No wiesz… – Noldi znów usiłował coś powiedzieć, ale jak zwykle nie dała mu dojść do słowa.
– Wiem! Ona ma ponad sześćdziesiąt lat i wychodzi za mąż, a ja żyję jak jakaś pieprzona zakonnica. Uważasz, że to jest normalne?
Noldi długo się zastanawiał, co odpowiedzieć. Jeżeli przytaknie, Miśka da mu w kość, jeżeli zaprzeczy, Miśka także da mu w kość – innej opcji nie było. Miśka po prostu zawsze dawała mu w kość, a on jakoś nie był w stanie się przed nią bronić. Zresztą odkąd dała mu pracę, zwyczajnie się jej bał.
– Eeee, nie wiem – odparł wymijająco. – Daj spokój. Przecież to nie koniec świata.
Miśka popatrzyła na Noldiego z taką miną, jakby chciała go zabić wzrokiem.
– Nie koniec świata? To właśnie jest koniec świata! Mam tylko ją, a ona sobie tak po prostu wychodzi za mąż? A co ze mną? Już całe życie będę mieszkała po ludziach?
– Z domu cię wyrzuciła? – zdziwił się Noldi naprawdę szczerze.
– Jasne, że nie – obruszyła się dziewczyna. – Ale nie mogę na to patrzeć. Czy ty wiesz, że oni się całują?!
– Horror…
– Masz rację. Po raz pierwszy w życiu masz rację, to horror!
– Ale mnie chodziło bardziej o ten dom, a nie o twoją babcię – wydukał chłopak, wskazując przed siebie.
Miśkę zamurowało. Stali przed prawdziwym straszydłem.
Dom był wielki, mroczny, stary, ozdobiony drewnianymi wieżyczkami w dość nieokreślonym stylu, z jednej strony opleciony jakimiś pnącymi badylami, ni to bluszczem, ni to dzikim winem, z drugiej obłożony stosem bali.
– I tu mamy mieszkać?
Miśka raz jeszcze sprawdziła numer..
– 666 B. Niby tutaj. Ciekawi mnie tylko, skąd taki numer.
– To numer bestii! No, znak diabła. Może to jakiś nawiedzony dom i sprowadzili nas tu specjalnie, żeby nas coś zeżarło albo żeby nas w ofierze złożyć?
– Debil. Tu nie ma żadnego diabła, szatana, bestii, niczego takiego. Koniec kropka. Zastanawiałam się tylko, skąd na takiej krótkiej uliczce aż taki wysoki numer? To jest mała wioska. Przecież tu nie ma sześciuset domów. Nie ma nawet stu.
– Spadajmy stąd lepiej! – Noldi jak zwykle w takich sytuacjach był przerażony. – Uciekajmy…
– Nie możemy. – Miśka popatrzyła na niego twardo. – Po pierwsze podpisaliśmy umowę, po drugie tu nie mieszka żaden diabeł. To zwykły dom.
– A jeżeli nie? Jeżeli naprawdę jest nawiedzony? Diabelski?
– Noldi! – Miśka użyła ostatecznego argumentu, czyli krzyku. Wiedziała, że w starciu z diabłem może przegrać, bo specyficzne podejście do życia, które prezentował Noldi, jego irracjonalny strach i wiara w gusła wygrywały ze zdrowym rozsądkiem. Ale wiedziała też, że Noldi potrzebuje pracy. – Z choinki się urwałeś? Dość tych bzdetów. Trzeba iść po klucze!
– Ale gdzie?
– Pod 666 A, to tuż obok!
– Wiedziałaś?!
Oczywiście, że wiedziała, ale przecież nie mogła mu tego powiedzieć. Obawiała się jego reakcji na tak dziwaczny numer. Teraz numer stracił nieco na znaczeniu (albo może właśnie zyskał?) w połączeniu z tym paskudnym domem, bo chałupa rzeczywiście wyglądała jak siedlisko siły nieczystej.
„Ludzie są wredni!”. – Pomyślała Miśka, przypominając sobie negocjacje. Dom miał być ładny, zadbany i stylowy. Pewnie dla właściciela taki właśnie był, dla niej wyglądał koszmarnie. Zresztą nie miało to większego znaczenia. Odkąd znalazła swoją niszę na rynku pracy jako lokator do wynajęcia, nauczyła się przymykać oko na pewne aspekty bądź co bądź atrakcyjnych propozycji. Mogła do woli przebierać w ofertach, szczególnie z tych regionów, z których wielu zamożnych przecież ludzi wyjechało do Stanów – a to do lepszej pracy, a to do rodziny, a to niby na chwilę, ale chwila się trochę przedłużała. Domy stały puste, niszczały, były systematycznie okradane, a co gorsza, często zagnieżdżali się w nich niechciani lokatorzy. Miejscowe pijaczki raczej je omijały, ale niefrasobliwi studenci na wakacjach potrafili narobić bałaganu, zaprószyć ogień, powybijać szyby…
Zniszczenia bywały katastrofalne. Poza tym domy się starzały, a właściciele chcieli kiedyś wrócić. Nie mieli ochoty zaraz po powrocie naprawiać kanalizacji czy instalacji elektrycznej, Miśka ze swoją ofertą spadała im więc jak z nieba. Proponowała trzy opcje. Można było wybrać spośród trzech rodzajów eksploatacji – zwykłą, średnią i intensywną. Zwykła polegała na zapalaniu światła, włączaniu głośnej muzyki i rozwieszaniu prania, średnia polegała właściwie na tym samym, ale należało jeszcze gotować w celu sprawdzania instalacji gazowej i ewentualnie elektrycznej, najlepsza zaś była eksploatacja intensywna, w ramach której należało robić wszystko, co się da: palić w piecach, piec ciasta, robić pranie, czyli to, co zwykle człowiek robi w swoim domu, a w razie problemów wzywać fachowców, oczywiście za pieniądze właściciela.
Początkowo ci nieliczni, którym tłumaczyła, na czym polega jej pomysł na biznes, czyli babcia i Noldi (bo Miśka nie wszystkim o tym opowiadała, by nie robić sobie konkurencji), pukali się w czoło i pytali ze śmiechem, dlaczego ktoś miałby płacić jej, zamiast wynająć dom zwykłym lokatorom, którzy nie tylko by w nim mieszkali, lecz także jeszcze przynosili realny dochód. Miśka jednak wiedziała swoje. Lokatorzy są wymagający, trzeba koło nich chodzić, zmieniać im pościel, sprzątać, natychmiast załatwiać wszelkie konieczne naprawy i wynajmują domy na krótko – na tydzień, dwa, z reguły po prostu na urlop, podczas gdy właściciele domów nie chcą się przejmować wyszukiwaniem wciąż nowych chętnych, sprawdzaniem, czy coś nie zginęło, i doprowadzaniem domów do porządku pomiędzy jednym a drugim wynajęciem. Ich po prostu nie ma na miejscu. Mieszkają na końcu świata i chcą mieć pewność, że w czasie wakacji jakiś nieodpowiedzialny student nie zdewastuje im domu.
Miśka lubiła tę pracę, dlatego musiała być twarda.
– Nie myję okien, nie trzepię dywanów, sprzątam tylko po sobie, piorę wyłącznie swoje rzeczy. Nie jestem służącą, tylko lokatorką do wynajęcia – wyjaśniała każdemu, kto nie do końca rozumiał jej rolę. Oczywiście sprzątała, trzepała dywany, czasami nawet umyła okna, ale robiła to dla siebie, żeby lepiej się jej mieszkało, a nie dla właściciela.
Była też sprawa bezpieczeństwa. Miśka nie bała się właściwie niczego, ale zdawała sobie sprawę, że ludzie poznani przez internet, nawet na forach amerykańskiej Polonii, nie zawsze są tymi, za których się podają, dlatego postanowiła zatrudnić Noldiego. Miły, bezpieczny i nieco lękliwy Noldi miał wzrost i muskulaturę, jakich nie powstydziłby się kulturysta. Zwykle to wystarczało, a jeśli nie, Noldi ujawniał swoje skryte talenty byłego judoki. Nienawidził judo z całego serca, ale czasami się przydawało.
Ruszyli wolno w kierunku sąsiedniej posesji. Noldi niepewnym, Miśka o wiele bardziej zdecydowanym krokiem. Weszli w podwórko i zobaczyli dom. Gdyby domy potrafiły opowiadać swoje historie, ta byłaby raczej makabryczna.
– Boże, co za koszmar – jęknął Noldi. – Przecież ten dom jest jeszcze straszniejszy od tamtego!
– Nie bądź takim estetą. Dom jak dom. W tym przecież nie będziemy mieszkać, a poza tym daj spokój. Zawsze jakoś sobie radziliśmy, więc i teraz sobie poradzimy. To tylko dwa miesiące. Pomieszkamy, pożyjemy, zarobimy, a ja dam ci podwyżkę. – Zaryzykowała. – Mam dodatkową umowę, to będzie z czego. Pomyśl!
Noldi nie był dobry w myśleniu, ale potrzebował pieniędzy. Sprawa została załatwiona.
„Ciekawe, kto mieszka w takim domu”. – Przemknęło Miś ce przez głowę, a chwilę później w drzwiach pojawiła się nieco dziwacznie wyglądająca kobieta, ubrana w kolorową sukienkę. Trudno zresztą było zgadnąć, czy to sukienka, czy podomka, bo miała mnóstwo falbanek i koronek, a soczyste i wyraziste kolory biły po oczach. Na głowie kobieta nosiła ni to chustkę, ni to toczek, ni to kapelusik z woalką, a na nosie – okulary. Noldi aż się cofnął. Kobieta nie wyglądała źle. Wyglądała dokładnie jak Minnie Castevet, potworna staruszka z Dziecka Rosemary Polańskiego, jednak za jej plecami stała nie Minnie Castevet, ale druga staruszka, mniej więcej identyczna. Tak samo kolorowa i równie dziwaczna.
– Nie przyjmujemy świadków Jehowy – oznajmiła skrzekliwym głosem pierwsza.
– Ani domokrążców – dodała druga.
Miśka i Noldi stali przez chwilę jak wmurowani.
„O nie. – Pomyślała dziewczyna. – Więc o to chodziło? Ciekawe, w co ja się wpakowałam”.
– My tylko po klucz – wydukała w końcu, cofając się o krok.
Noldi patrzył jak zaczarowany.
– A, to wchodźcie. Zaraz go znajdę – powiedziała pierwsza staruszka. Chyba chciała się uśmiechnąć, ale uśmiech wyszedł jakoś nienaturalnie.
– No, wchodźcie – ponagliła druga. – Może zrobić wam herbaty?
– Chyba z cyjankiem – szepnął Noldi, a Miśka uciszyła go syknięciem.
– Hmmm? Mamy też ciasteczka. Z bitą śmietaną. Sama piekłam. Robimy tu seanse spirytystyczne, ale sąsiadka nie chciała przyjść, może wy macie ochotę?
– Nie, dziękujemy – odparła błyskawicznie Miśka, by uprzedzić reakcję Noldiego. – Jesteśmy zmęczeni, a poza tym nie lubimy takich – zacięła się, nie wiedząc, co powiedzieć – takich zabaw.
– No cóż, trudno. – Jedna z kobiet, trudno powiedzieć, czy młodsza, czy starsza, bo były chyba w tym samym wieku i w ogóle jakieś takie jednakowe, wzruszyła ramionami z dezaprobatą. – Tutaj ludzie są naprawdę dziwni, zupełnie nie umieją się bawić, a myśmy właśnie chciały wywołać ducha tego wisielca z domu obok. – Uśmiechnęła się dziwnie.
Złośliwie? Złowieszczo?
Noldi zesztywniał.
– Wisielca?! To tam się ktoś powiesił? Nie mówi pani chyba o 666 B?
– No właśnie mówię! – Kobieta roześmiała się nieprzyjemnie. – Podobno nawet nawiedza ten dom.
– Idziemy – warknęła Miśka, kiedy tylko stara kobieta dała jej klucz, i zdecydowanym ruchem pociągnęła Noldiego do wyjścia. Chłopak poszedł za nią skulony.
– I co teraz będzie? – zapytał przerażony. – Co my teraz zrobimy?
– Nic – odparła Miśka twardo. – To jakieś wiejskie bzdury! Idziemy obejrzeć dom. Trzymaj się mnie, a nic ci nie będzie – dodała nieco łagodniej. – Chyba nie wierzysz w te bajki, Noldi? Jesteś dorosłym facetem, co może ci zrobić jakiś duch? – N-no, nie wiem…
– Ale ja wiem. Nic ci nie może zrobić. Duchy nie gryzą.
– No tak, ale skąd możesz wiedzieć? Widziałaś kiedyś ducha? – zapytał nieco uspokojony. – No widziałaś?
– Nie i nie zobaczę, a już na pewno nie tu! Chodźmy wreszcie. Trzeba się rozpakować.
Z trudem przekręciła klucz w zamku. Drzwi jęknęły, zgrzytnęły; prawdopodobnie nie otwierano ich od lat.
– Skrzypią – mruknął Noldi. – Strasznie, jakby złowieszczo…
– Trzeba je potraktować oliwą, to przestaną. – Miśka wzruszyła ramionami, ale i westchnęła z rezygnacją. Lękliwa natura Noldiego zazwyczaj ją śmieszyła, teraz jednak wszystko wyglądało o wiele gorzej. Pracowali razem od trzech lat. Mieszkali w wielu domach i jakoś sobie radzili. Jakoś, czyli całkiem nieźle, nie licząc tych chwil, kiedy w którejś łazience pojawiał się pająk. Ale wisielec? Ciężka sprawa! Wewnątrz dom wyglądał tak samo dziwacznie jak na zewnątrz. Był przeładowany ozdobami, drewnianymi kolumienkami, rzeźbieniami i wszystkim tym, co w normalnych ilościach zachwyca, a w zbyt dużych przyprawia o mdłości.
– Patrz, prawie nie ma kurzu – zdziwiła się Miśka. – I nie jedzie stęchlizną! Ten dom chyba nie jest aż tak opuszczony, jak sugerował właściciel.
– Może ktoś wywietrzył na nasz przyjazd? Chodźmy się rozejrzeć po pokojach. – Noldi wreszcie wziął się w garść. – Musimy wybrać sobie sypialnie, a potem zrobimy kolację.
Dom okazał się nawet wygodny. Na parterze znajdowały się: wielki salon, jadalnia, kuchnia i łazienka, na piętrze – cztery sypialnie o częściowo skośnych sufitach, dodatkowa łazienka i wejście na strych.
Nie zdążyli się rozpakować, kiedy usłyszeli znajome skrzypienie drzwi.
– Nie zamknęłaś?
– A po co? Przecież nikt nie powinien nas tu nachodzić!
– Chyba zapomniałaś o tych dwóch starych wariatkach!
– Racja! Zapomniałam!
Kiedy zbiegali po schodach, usłyszeli głuche dudnienie i odgłosy, które od biedy można by nazwać czkawką. Coś się do nich zbliżało z hukiem i dyszeniem.
– Co to, do cholery, jest?! – krzyknął Noldi, kiedy prawie na samym dole został powalony na ziemię i przyduszony wielkim cielskiem. – Niedźwiedź?! Miśka, uciekaj! Niedźwiedź!
– Ach, te miastowe to głupie są! – usłyszał nad sobą kobiecy głos. – Jaki niedźwiedź? To yorczyk. No, jakoś tak, nowoyorczyk…
– Yorki są mniejsze! – zaprotestowała Miśka. Patrzyła na Noldiego, który bez powodzenia usiłował się wydostać spod czarnego jak noc, kudłatego i koszmarnie oślinionego stworzenia, które z wielu względów nie mogło być yorkiem, z wielu względów nie powinno też być niedźwiedziem, ale wyglądało bardziej jak to drugie niż jak to pierwsze. W drzwiach stała jedna z bliźniaczych sąsiadek.
– No tak, w takim razie nowofundland, zawsze je mylę! – wyjaśniła beztrosko.
– Niech pani to ze mnie zdejmie! Nie chcę, żeby mnie zeżarło! Wszystko jedno, co to jest.
Kobieta prychnęła z dezaprobatą.
– Nie lubisz piesków? No wiesz! – powiedziała to tak, jakby za brak miłości do jej pieska należała się kara chłosty, a potem zwróciła się do sapiącego kudłacza: – Kruszynka, do nogi!
– Kruszynka?
– A co? Imię jak imię. Mnie się podoba.
Sapiące zwierzę z ociąganiem zlazło z Noldiego, otrząsnęło się, zalewając potokami śliny wszystko dookoła, i grzecznie usiadło obok starszej pani.
– Ile toto waży? – zapytał Noldi, gramoląc się z podłogi. – Tonę? Przecież to czołg, nie pies.
– Czołg, nie czołg, trochę za bardzo go utuczyłam, masz rację. Widzę, że jednak trochę się znasz! – pochwaliła staruszka. – Waży chyba z dziewięćdziesiąt kilo, ale nie przyszłam do was, żeby rozmawiać o Kruszynce, zabieram was na kolację!
– Nie, dziękujemy, jesteśmy zmęczeni i w ogóle.
Noldi i Miśka popatrzyli na siebie z rezygnacją. Nie mieli ochoty na kolację w towarzystwie dziwacznych sąsiadek.
– Czy ja was pytałam o zdanie? Jak mówię, że was zabieram, to zabieram. No już! Nie ociągać się – komenderowała staruszka. – Kolacja stygnie.
Chcąc nie chcąc, posłusznie ruszyli za kobietą. Oboje się głowili, dlaczego w ogóle po nich przyszła i po co przyprowadziła to wielkie psisko. Miśka wiedziała, że nowofundlandy są łagodne jak baranki, ale czy jego właścicielka też to wiedziała?
– Zagryzł już kogoś? – zagaił Noldi kurtuazyjnie, świadom, że należy to do dobrego tonu pośród wielbicieli psów.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– O ludziach nic nie słyszałam, ale kilka owiec na pewno.
– To mógłby i człowieka? – Noldi patrzył na zwierzę z mieszaniną lęku i zachwytu.
– A czemu miałby nie móc? Jakby ktoś chciał się w nocy tu zakraść, to pewnie by zagryzł albo chociaż poturbował. Lepiej nie próbować. – Popatrzyła na Miśkę i Noldiego. – Wam też nie radzę się włóczyć po nocach – dodała znacząco. – Nasze posesje są połączone, więc biega po całym terenie. Wchodźcie, poznacie Pańcię.
Dom staruszek, urządzony bardzo podobnie do sąsiedniego, był jeszcze bardziej zagracony i dziwaczny. Pachniało w nim jedzeniem i jeszcze czymś nieokreślonym. Dziwnym. Jakby stęchlizną albo po prostu mokrym psem.
– Witajcie – powiedziała druga staruszka. – Wchodźcie i siadajcie do stołu.
Miśka niechętnie poszła za paniami do jadalni. Noldi był właściwie zadowolony. Nie umiał gotować, a współpraca z Miśką w tym zakresie wyglądała bardzo marnie. Dziewczyna była upartą feministką. Babonem, który nie zgodzi się na żadne ustępstwo nawet dla świętego spokoju. Kiedy na początku zaproponował, że będą się razem żywić, to znaczy pieniądze będą dawać po połowie, a Miśka będzie gotować, o mało nie zrzuciła go ze schodów.
– Czyli jak to sobie wyobrażasz? Jesz dwa razy tyle co ja, a pieniądze dzielimy po równo? I ja dokładam swój czas i wysiłek? To ma być sprawiedliwe? To jest bezczelny wyzysk! Nigdy w życiu nie zgodzę się na takie traktowanie! Nigdy, słyszysz?! Masz sobie sam gotować, zresztą tak będzie sensowniej, bo musimy używać wszystkich sprzętów.
Noldi żywił się więc kanapkami, zupami w proszku i gotowymi daniami, o ile przetrwały obróbkę termiczną, której je poddawał.
Przy okazji nauczył się też, że szybkowary mogą latać, a w skrajnych przypadkach nawet wybuchać, kuchenki mikrofalowe fajnie iskrzą, gdy zostawi się w nich widelec, i wydają dziwne dźwięki, jeśli włoży się do nich surowe jajka albo karton z zupą. Wybuchające sprzęty pozostawiały niestety na ścianach i sufitach trudne do usunięcia ślady, dzięki czemu Noldi zdobył całkiem duże doświadczenie jako malarz i tynkarz.
Innym kłopotem byli sąsiedzi, którzy bywają gorsi od czujników dymu, kiedy pizza staje w płomieniach albo rosół zmienia stan skupienia z ciekłego na stały, przeobrażając się w dymiącą czarną rzeźbę, ciekawie wkomponowaną w stopiony garnek.
Kiedy mieszkali w Busku, jeden z biologicznych czujników dymu, sąsiad Józef, wezwał straż pożarną aż szesnaście razy w ciągu dwóch miesięcy, co sprawiło, że Noldi nabawił się swoistej nerwicy kuchennej.
Po jakimś czasie postanowił nauczyć się zalewać wrzątkiem niektóre dania w kubeczkach. Początkowo nawet dobrze mu szło, niestety poczuł się zbyt pewnie. Zagotował parówki w czajniku elektrycznym.
Miśka prawie rozbiła mu go na głowie, po tym jak zwymiotowała poranną kawę.
Żywił się więc byle jak, byle czym i najczęściej w nocy, wyjadając resztki litościwie pozostawione przez Miśkę w garnkach.
Dlatego też potraktował zaproszenie na kolację jako niespodziewany dar losu. Miał ze sobą kilkadziesiąt zupek chińskich o smaku chyba kurczakowo-krewetkowym, które jadał na sucho, kilka wczorajszych bułek z wędliną, która pachniała już niezbyt ciekawie, pęto suchej kiełbasy – zapas na czarną godzinę – i sześć słoików z domowym bigosem.
W jadalni Miśka stanęła jak wryta na widok piętrzących się na stole frykasów.
„To nie może być prawda. – Pomyślała, natychmiast zestawiając w głowie wszystkie za i przeciw. – Coś tu nie gra. Coś tu nie gra i to bardzo!”.
Stół był zastawiony nie jak do zwykłej kolacji, ale jak do przyjęcia! Wędliny, zimne mięsa, galareta i sałatki z jednej strony, z drugiej parujące placki ziemniaczane w zawiesistym sosie gulaszowym, waza z zupą…
– Rosołek barani – oznajmiła jedna z kobiet, widząc zdziwione spojrzenie Miśki.
Noldi miał minę głodnego szczeniaka wpatrującego się w ladę mięsną. Szybko zrozumiał, że jeżeli będzie żył w zgodzie z tymi paniami, na pewno nie dadzą mu umrzeć z głodu. Westchnął z zachwytu i usiadł za stołem.
– Mam nadzieję, że nie jesteście tymi, no, jak to się mówi, wandalami? – zapytała jedna z nich. – Bo my ich nie lubimy!
– Ależ droga pani! Jesteśmy spokojnymi ludźmi! Niczego nie niszczymy! – odparł obruszony Noldi niepewny, czy jego wyczyny kuchenne można zaliczyć do wandalizmu.
– Nie, jej chodziło o tych, co jedzą tylko kiełki i pokarm dla ptaków – wyjaśniła druga kobieta.
– A, to… – mruknęła Miśka. – Nie, nie jemy pokarmu dla ptaków, stronimy też od pokarmu dla rybek – dodała złośliwie. Zastanowiła się przez chwilę. – I tego, no… planktonu też nie jemy!
– Ale mięso jecie?
– O tak! – odparł Noldi. – Wszelkie mięso, w dużych ilościach.
– Czyli nie są wandalami – skwitowała jedna z kobiet.
– Wegetarianami czy jak im tam, wegetami i całą tą resztą – poprawiła ją druga. – Ty zawsze wszystko mylisz! Proszę, częstujcie się. Nina i ja nie damy rady same tego zjeść.
Noldiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Żołądek już mu się skręcał z głodu, miał tylko problem z wyborem, ale jakoś sobie poradził i szybko poczynił wielkie spustoszenie na stole.
Miśka jadła powoli, cały czas dumając, o co w tym wszystkim chodzi. Odkąd zaczęła pracować jako lokator do wynajęcia, spotykała się z różnymi reakcjami sąsiadów i znajomych osób, u których pracowała, ale nigdy te reakcje nie były specjalne przyjazne. Kilka osób poszczuło ją psami, dwie czy trzy wezwały policję, twierdząc, że się włamała albo jest dzikim lokatorem, a jedna nawet usiłowała ją pobić, ale nikt jeszcze nie zaprosił jej na kolację. I to na taką kolację.
Wiedziała, że Noldi się przeje, bo będzie usiłował najeść się na zapas, i pochoruje się jak nic, a tymczasem nie zdołali jeszcze dobrze obejrzeć domu. Skutek będzie taki, że w korytarzu albo na schodach, czyli na szlaku wędrówek Noldiego szukającego łazienki, pojawią się nieprzyjemne plamy.
– A tak swoją drogą – zagadnęła staruszka o imieniu Nina – na długo przyjechaliście?
– Na dwa miesiące – odparł bez wahania Noldi, nakładając sobie galarety. – Ma pani ocet? Bo wie pani, galareta bez octu bywa mdła.
– Ależ oczywiście, młody człowieku. Już podaję.
– Dziękuję pani.
– Dajmy spokój z tymi paniami. Jestem Janina, w skrócie Nina, a to moja siostra, st a r sz a siostra – dodała ze złośliwym uśmiechem – Jadwiga, w skrócie Bella.
– Jestem starsza tylko o piętnaście minut, ty wredna ropucho – obruszyła się Bella. – A wy?
– Miśka.
– Noldi. To znaczy w sumie Albert, ale mówią na mnie Noldi. Mogę prosić jeszcze sałatki jarzynowej? Jest wyśmienita!
Noldi przeszedł samego siebie. Miśka zastanawiała się, kiedy pęknie. Sama skubnęła trochę wędliny, zjadła kawałek galarety i trochę sosu z plackami. W przeciwieństwie do Noldiego umiała obchodzić się z kuchenką mikrofalową i nie doprowadzała do detonacji, gotując zupę. Miała też jeden paskudny zwyczaj, to znaczy miała wiele paskudnych zwyczajów, ale ten jeden kazał jej analizować w tej chwili wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Te miłe staruszki (aż się skrzywiła na słowo „miłe”) z pewnością czegoś od nich chciały. Nie tylko zaprosiły ich na ucztę, lecz także kiedyś tę ucztę musiały przygotować, czego przecież nie robi się w dwadzieścia minut. Czyli musiały wcześniej, prawda? Wiedziały zatem, że oni przyjadą, a skoro tak, to po co zadają głupie pytania w stylu „ile czasu tu zostaniecie” i tym podobne?
– Same to przygotowałyście, pani Bello? – zapytała, wskazując półmiski.
Kobieta popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Oczywiście, kochana. Nina świetnie gotuje, ja dobrze piekę, ale już mówiłyśmy, jestem Bella, nie pani Bella. Mówcie nam po imieniu.
Noldi zakrztusił się kawałkiem placka.
– Ale… ale to niemożliwe, nie umiałbym – wydukał.
Kobiety popatrzyły na niego wzrokiem, jakiego nie powstydziłaby się najgorsza teściowa.
– Poradzisz sobie – powiedziała Nina. – A poza tym mamy do was prośbę – dodała nieco łagodniej.
„Taaak. Wyszło szydło z worka”. – Pomyślała Miśka. Zagranie jak z porządnego horroru. Będą musieli wykonać jakieś zadanie, bo inaczej one nie dadzą im odtrutki na to, czym nafaszerowały żarcie.
– Bo widzicie, jesteśmy już stare i słabowite…
Jasne. Miśka miała na ten temat własne zdanie. Stare? Słabowite?
– Jesteśmy tak słabowite, że nie dajemy rady wyprowadzać psów na spacer. No, owszem, biegają po posesji, ale pies musi iść na spacer. Inaczej się nie da, a my kochamy nasze psy, więc teraz rozumiecie?
– Chodzi o to, żebyśmy wyprowadzali wasze psy?
– Wystarczy raz dziennie, niedaleko, krótki godzinny spacerek… Zgadzacie się?
– Oczywiście, pani… – Noldi się zająknął. – Oczywiście, nie ma problemu. – Wybrnął, by uniknąć zwracania się do kobiety na ty. Nie był przyzwyczajony do czegoś takiego.
Miśce staruszki wcale nie wydały się słabowite, tylko wściekle przebiegłe. One musiały coś knuć, była o tym głęboko przekonana. Coś tu najzwyczajniej w świecie nie pasowało.
– No, ale te psy… Ile ich w sumie jest? – zapytała, oczami wyobraźni widząc sforę ujadających kundli pod wodzą wielkiego nowofundlanda.
Nina skrzywiła się lekko.
– Jak to ile? Dwa. To zrozumiałe! Jesteśmy może nieco ekscentryczne, ale nie szalone. Nie mogłybyśmy pozwolić sobie na więcej niż dwa psy. Ninko, przyprowadź Kruszynkę i jego mamunię – rozkazała władczym tonem.
Nina zerwała się od stołu i truchcikiem wybiegła z jadalni. „Słabowita, aha, już w to wierzę”. – Pomyślała Miśka. Staruszki były do siebie podobne. Miały ufarbowane na blond, niezbyt długie włosy, związane kolorowymi apaszkami, obie nosiły dziwaczne okulary i koszmarne, przyprawiające o ból oczu, kolorowe sukienki w nieco hipisowskim stylu, ale łatwo dawało się je odróżnić. Bella była trochę niższa, tęższa i bardziej wygadana. Nina, tyczkowata i wyprostowana, wydawała się sympatyczniejsza i nieco mniej władcza.
„Ale się wpakowałam” – jęknęła w duchu Miśka, przypomniawszy sobie umowę, o której wspomniała Noldiemu, a która wydawała jej się bardzo korzystna. Miała „mieć oko” na dwie starowinki mieszkające w sąsiednim domu. Miała się zorientować, jak sobie radzą, czy nie przymierają głodem i czy nie trzeba załatwić im kogoś do opieki, na co z uporem nie wyrażały zgody, albo umieścić w domu spokojnej starości „dla ich własnego dobra, sama pani rozumie”.
Zgodziła się. Co za problem raz czy dwa razy dziennie wpaść do domu obok, zapytać o zdrowie i uciec, zanim rozmowa zmieni się w wyliczankę chorób i dolegliwości. Teraz Miśka zobaczyła wszystko w innym świetle, co ją trochę zaniepokoiło. Zanim zdążyła sobie uświadomić dlaczego, Nina wpadła do jadalni wleczona przez Kruszynkę, przy którym w szalonych podskokach, jazgocząc niemiłosiernie, biegł maleńki york ubrany w koronkową sukieneczkę. Na głowie miał srebrną kokardę przerażającej wielkości, która podrygiwała przy każdym podskoku psiaka.
– To Pańcia – przedstawiła Bella. – Jest oczywiście przybraną mamą Kruszynki, a właściwie Kruszynka, bo to chłopiec. Nie sprawią wam kłopotu, to cudowne stworzenia!
Cudowne stworzenia przeciągnęły Ninę przez jadalnię i powlokły na taras z tyłu domu, po czym w zawrotnym tempie zawróciły i przywlokły ją z powrotem. Wpadły pod stół i roztrąciwszy puste krzesła, wyrwały się z drugiej strony. Biedna Nina w ostatniej chwili zdołała puścić smycz, dzięki czemu nie wjechała pod stół.
– Prawda, że wspaniałe? – zapytała, ciężko dysząc i rozcierając rozbite kolano. – A jak pięknie współpracują!
– Ooooczywiście. – Noldi nie bardzo wiedział, co innego mógłby powiedzieć. – To my już pójdziemy, a jutro przyjdę zabrać je na spacer.
Podziękowali za kolację i pobiegli w kierunku domu. Nie było łatwo nie dać się zwalić z nóg wielkiemu psu, który najwyraźniej miał ochotę na zabawę, i nie rozdeptać przy tym tego drugiego, jazgoczącego miniaturowego psiego potwora, który podgryzał ich po kostkach i szarpał za nogawki spodni.
– To wszystko jest pokręcone – poskarżył się Noldi, kiedy wrócili do domu. Siedzieli w kuchni, popijając ciepłą wodę mineralną, której nie zdążyli wstawić do lodówki. – Nigdy wcześniej tak nie było.
– Fakt, ale jakoś się przyzwyczaimy. Nina i Bella, no cóż, są dziwaczne, ale przecież to nie jakieś seryjne morderczynie. Choć na wszelki wypadek zamknij drzwi.
– Jasne. I okna! – zgodził się Noldi.
– Jeśli zamkniesz okna, to się ugotujemy. Tu jest parno jak w piekle.
– No wiesz, ja tam wolę być…
– Noldi! – krzyknęła, tupiąc nogą. Wiedziała, do czego zmierzał. Nie mogła mu pozwolić zacząć panikować. – Nic nam nie będzie! Po prostu idźmy spać, a jutro wszystko się ułoży.
***
Noc była ciężka, jak wszystkie pierwsze noce w obcym miejscu, gdy zmęczenie zwala z nóg, a pobudzony umysł sprawia, że przez głowę przelatują coraz dziwniejsze myśli, sny i koszmary. Miśka początkowo nie mogła zasnąć w tej duchocie i przytłaczającej ciszy. I w niewygodnym łóżku. Coś uwierało ją w plecy, ale nie miała ochoty sprawdzać, co to jest. Podróż zupełnie ją wykończyła. W końcu zasnęła niespokojnym snem, pełnym majaków. Obudził ją łoskot. Jakiś ciężki przedmiot zwalił się na ziemię i chyba roztrzaskał na części. „Pewnie Noldi coś przewrócił, idąc do łazienki”. – Pomyślała, ale zaraz zdała sobie sprawę, że nie powinna się tym przejmować. Nie znała odgłosów domu, więc równie dobrze hałas mógł dobiegać z zewnątrz. Może wiatr strącił dużą gałąź? Może biegające po posesji psy zrzuciły jedną z donic ze schodów? Może to burza?
Po chwili usłyszała szuranie i metaliczny odgłos. Cholerne psy! Albo znowu cholerny Noldi!
Lubiła go. Jak Bóg na niebie, lubiła, ale czasami wymagało to od niej samozaparcia i anielskiej cierpliwości.
Co on znowu zmalował, ten słoń w składzie porcelany?! Pewnie ma niestrawność i łazi po omacku, zamiast zapalić światło… Bo nie wie, gdzie jest włącznik. Pierwsza noc w nowym domu. No tak. Uspokoiła się.
Nie na długo.
Gdzieś z daleka dobiegł przerażający, piskliwy, mrożący krew w żyłach jęk. Tego już było za wiele.
– Co robisz, debilu!? – krzyknęła na cały głos i już miała się zerwać z łóżka, gdy…
– Eeee, hmmmm, tego… – odpowiedział ktoś tuż nad jej głową. Zamarła. Sekundę później usłyszała, jak ten ktoś obija się o meble, jakby uciekał w panice.
– Cholerraaa – jęknęła cicho, gdy trzasnęły zamykane drzwi. Drzwi jej pokoju. – Niedoczekanie twoje! – mruknęła, gramoląc się z łóżka. – Ja ci zaraz pokażę!
Poprawiła podkoszulkę, która służyła jej za piżamę, i wciągnęła dżinsy.
„Zabiję żartownisia! Zabiję jak nic! Żreć nie dostanie przez całe dwa miesiące!”. – Zaklinała się, ruszając po omacku ku drzwiom. Z trudem znalazła włącznik. Zapaliła światło. Pokój wyglądał mniej więcej tak samo, jak go zapamiętała, tyle tylko że nie była pewna, jak go zapamiętała, ponieważ nie przyglądała mu się uważnie. Po drodze do kuchni potknęła się o skorupy rozbitej donicy. No tak. Na dole, pod drzwiami do kuchni, siedział na podłodze Noldi. Czyli coś zwalił, a potem sam zleciał. Nie. Nie wyglądał na kogoś, kto zleciał ze schodów. Nie trzeba było specjalnie się przyglądać, by zauważyć, że zwyczajnie siedzi i jest przerażony.
– Co ty wyprawiasz?! – warknęła Miśka. – I jak śmiałeś wleźć do mojego pokoju bez pukania?
Noldi patrzył na nią jak na zjawę nie z tego świata, co niestety zdarzało mu się często.
– O, ooo! – powiedział, wskazując w głąb pomieszczenia.
Miśka dopiero teraz zauważyła, że w kuchni panuje nieopisany bałagan.
Na podłodze leżały porozrzucane sztućce i szkło z rozbitych szklanek. Powysuwane szuflady i pootwierane szafki sprawiały wrażenie, jakby przez kuchnię przeszło tornado.
– Noldi! Coś ty narobił? – jęknęła płaczliwie. – Oszalałeś? Może one ci coś do tego jedzenia dodały? Szału dostałeś czy jak?
Noldi patrzył na nią w osłupieniu.
– Kie-kiedy to nie ja – wyjąkał. – To tak już było! S-słowo honoru! Coś zleciało, poszedłem zobaczyć i… to wyglądało koszmarnie…
– Ale dlaczego siedzisz na ziemi? – Miśka postanowiła zbadać całą sprawę od początku.
– Bo się potknąłem – powiedział przepraszająco.
– O co, do cholery jasnej, się potknąłeś?
– O… o kota. Nie chciałem go rozdeptać.
– Tu nie ma kotów!
Miśka weszła do kuchni, uważając, żeby się nie pośliznąć.
Rozejrzała się ze zgrozą.
– Tu nie ma kotów. Rozumiesz? Powiedziałyby nam!
Noldi uparcie kręcił głową, gramoląc się z podłogi.
– Był kot. Sam widziałem. To znaczy nie widziałem, ale czułem. Wrzasnął przepotwornie, drapnął mnie i uciekł. Myślisz, że mógł być wściekły?
– Myślisz, że mógłbyś przestać świrować? – zapytała zjadliwie, zbierając sztućce z podłogi. – I niby co? Kot dokonał tych zniszczeń? To musiałby być kot gigant albo nawet pantera, ale po co pantera miałaby grzebać w szufladach? Narozrabiałeś, a teraz nie chcesz się przyznać!
– Miśka, to nie ja – jęknął błagalnie Noldi. – Fakt, przejadłem się, szedłem do łazienki po omacku, coś spadło, chciałem posprzątać, żebyś rano nie była wściekła, więc wlazłem do kuchni, no i wtedy ten kot…
– Pantera!
– Pantera – zgodził się machinalnie. – Tfu! Przestań, proszę! Zwykły kot. Mówię ci. A to już tak było.
– Więc kto to zrobił?
– Może te dwie wariatki? Przyszły po coś i nabałaganiły, a potem uciekły?
– Bez sensu. Nie musiałyby przychodzić w nocy, przecież cały czas miały klucze. – Miśka zastanawiała się przez chwilę. – A teraz wytłumacz mi, co robiłeś w moim pokoju i jak otworzyłeś drzwi. Przecież je zamknęłam.
Noldi wytrzeszczył oczy. Miśka była miłą dziewczyną, no, może w zasadzie miłą, albo raczej, no… dziewczyną, ale nikt siłą nie zawlókłby go do jej pokoju nocą. Noldi lubił spokój. Przede wszystkim spokój, a Miśka obudzona w środku nocy przypominała diabła tasmańskiego. Chociaż nie, diabeł tasmański to przy niej miłe zwierzątko.
– Zwariowałaś? Nigdy w życiu bym nie wszedł do twojego pokoju!
Właściwie była skłonna mu uwierzyć. Zresztą uciekając nocą po omacku, Noldi narobiłby z pewnością jakichś szkód, a w pokoju nie było żadnych połamanych mebli.
– Wiec kto? – zapytała zamyślona, nie zdając sobie sprawy, jak złowieszczo zabrzmiało to pytanie.
– Stare wariatki? – podsunął Noldi z nadzieją w głosie, ale ona pokręciła głową.
– Nielogiczne. Po co miałyby wchodzić do tego pokoju akurat dziś?
– Więc kto? Ktoś, kto czegoś szukał? Pieniędzy? Złota? Dokumentów?
– Noldi, pomyśl. Kto szuka złota czy dokumentów w zamieszkanej sypialni bez zapalania światła albo w szufladzie ze sztućcami? Chyba tylko jakiś idiota! – Mina Miśki nie wróżyła nic dobrego.
– Szaleniec? – wymamrotał Noldi ze zgrozą. – Wiesz, taki jak z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną albo z Milczenia owiec?
– Noldi, oprzytomniej! Film to film, a rzeczywistość to rzeczywistość. Ktoś się włamał i tyle. Coś poszło nie tak i już.
– Nie włamał się. – Noldi wskazał drzwi wejściowe. Były zamknięte.
– To może przez okno w piwnicy? Może jest drugie wejście? Nie panikuj. Idźmy spać. Jutro obejrzymy dom i wszystkiego się dowiemy.
Miśka robiła dobrą minę do złej gry. Była trochę przestraszona, ale doświadczenie nauczyło ją, żeby nie okazywać lęku przy Noldim, bo chłopak zaczynał panikować, snuł makabryczne wizje, opowiadał horrory i tak się nakręcał, że roztrzęsieni nie spali do rana, zastanawiając się, co może ich pożreć albo zmasakrować, a rano okazywało się, że nie było czego się bać. Poza tym tamten intruz raczej nie zamierzał jej mordować, bo gdyby miał taki zamiar, przynajmniej podjąłby próbę ataku, a nie uciekał w panice. To jasne.
Postanowili, że rano dokładnie obejrzą dom, od piwnicy aż po strych, co zresztą i tak należało do ich obowiązków, posprawdzają zakamarki, znajdą kota widmo i dadzą mu popalić, choć oczywiście najpierw porządnie go nakarmią, bo przerażony biedak pewnie umiera z głodu i dlatego nocami włóczy się po domu.
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Lokator do wynajęcia