Loteria - Shirley Jackson - ebook + książka

Loteria ebook

Shirley Jackson

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jeden z najbardziej znaczących zbiorów opowiadań w historii literatury dwudziestego wieku

Krótkie i pozornie proste. Niekiedy zabawne, innym razem przerażające. Przede wszystkim jednak prowokujące do zadumy nad życiem i skłaniające do refleksji. Oto dwadzieścia pięć opowiadań autorki, która prawdziwą sławę zyskała między innymi dzięki tytułowej Loterii, historii rozpoczynającej się jak wiejska sielanka, która finalnie okazuje się przerażającym horrorem i dziś uważana jest za jedno z najsłynniejszych opowiadań literatury amerykańskiej.

„Jackson udało się dokonać czegoś, o czym marzy każdy pisarz – napisane przez nią słowa w jakiś niewyjaśniony sposób stawały się czymś więcej niż tylko zbiorem liter”.

- Stephen King

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 358

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Tytuł oryginału

THE LOTTERY AND OTHER STORIES

 

Copyright © 1948, 1949 by Shirley Jackson

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Iga Wiśniewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Ilustracja na okładce

Krzysztof Wroński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-38-2

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Matce mojej i Ojcu poświęcam

 

I

 

 

 

 

 

 

 

 

POD MAŁYM GAZEM

 

 

 

 

Był akurat dość wstawiony na to i dostatecznie zaprzyjaźniony z gospodarzami, żeby pójść do ich kuchni pod pozorem przyniesienia lodu, ale w rzeczywistości po to, żeby odrobinę otrzeźwieć; miał ochotę się położyć i przespać chwilę na kanapce w salonie, ale nie był tak bliskim przyjacielem domu, żeby sobie móc na to pozwolić. Oderwał się od grupy rozbawionych gości bez większego żalu. Kilka osób otaczało fortepian, śpiewając Gwiezdny pył, a gospodyni rozmawiała poważnie z młodym człowiekiem o opryskliwym wyrazie twarzy i cienkich, czystych okularach na nosie. Przemierzył jadalnię, gdzie kilku gości siedząc sztywno w niewygodnych krzesłach – czterech czy pięciu – prowadziło spokojną dyskusję. Wahadłowe drzwi kuchenne ustąpiły lekko pod naciskiem jego ręki i zamknęły się za nim bezszelestnie. Usiadł przy białym, emaliowanym stole o zimnej, gładkiej powierzchni i postawił swoją szklankę na starannie wybrane miejsce w skomplikowanym wzorze. Poczuł instynktownie, że ktoś przygląda mu się z uwagą. Podniósł więc wzrok i zobaczył, że naprzeciwko niego siedzi młoda dziewczyna.

– Halo. – Uśmiechnął się. – Córka domu?

– Nazywam się Eileen – odparła. – Zgadł pan.

Wydała mu się niekształtna i krępa. One się teraz tak ubierają, pomyślał poprzez opary whisky. Ciemne włosy miała zaplecione w dwa warkocze: była młodziutka, rumiana i widać niezainteresowana modą. Miała na sobie jasnofioletowy sweterek.

– Robisz wrażenie miłego i nawet całkiem trzeźwego dziecka – odezwał się i od razu zdał sobie sprawę, że tak nie mówi się do młodych dziewcząt.

– Właśnie piję kawę. – Uśmiechnęła się. – A pan by się nie napił?

Zachciało mu się śmiać. Pewnie wyobraża sobie, że jest szalenie kompetentna i potrafi sobie świetnie radzić z niezbyt grzecznymi pijakami.

– Owszem, chętnie – powiedział i z wysiłkiem skoncentrował wzrok na jej twarzy. Kiedy postawiła przed nim kubek pełen gorącej kawy, nachylił się nad nim w nadziei, że para rozgrzeje mu twarz i że przejaśni mu się od tego w głowie.

– Pan pije czarną? – zapytała dziewczyna. – Wygląda na to – dodała po chwili bez entuzjazmu – że przyjęcie jest udane.

– Bardzo udane – potwierdził i wziął łyk gorącej kawy. Parzył się, ale chciał jej naocznie okazać swoją wdzięczność. Poczuł się trochę pewniej i uśmiechnął się do niej.

– Już mi lepiej – stwierdził. – Dzięki tobie.

– Tam musi być bardzo gorąco – skomentowała, jak gdyby chciała go pocieszyć.

Roześmiał się na cały głos, a ona zmarszczyła brwi i dodała szybko, zapewne żeby mu pokazać, że wybacza mu jego postępowanie:

– W moim pokoju na górze też jest okropny upał. Dlatego zeszłam do kuchni.

– Pewnie spałaś. Zbudziliśmy cię.

– Nie, skąd. Odrabiałam lekcje.

Spojrzał na nią uważnie i zaraz wyobraził ją sobie nachyloną nad zeszytem, obłożoną książkami, przeciskającą się ze śmiechem pomiędzy szkolnymi ławkami.

– W której jesteś klasie?

– W przedostatniej licealnej. Straciłam rok, bo miałam zapalenie płuc.

Nic więcej nie chciało mu wpaść do głowy. Nie wiedział, o czym można by z nią pomówić (o chłopcach, o koszykówce?), więc udawał, że nasłuchuje głosów dochodzących z głębi domu.

– Naprawdę bardzo udane przyjęcie – rzekł wreszcie.

– Pan pewnie lubi przyjęcia?

Zaskoczony pytaniem wpatrywał się tępo w pustą filiżankę. Bo ja wiem, może i lubię, pomyślał. Stwierdziła to tonem lekko zaskoczonym, jakby się spodziewała, że w gruncie rzeczy woli walki gladiatorów z dzikimi bestiami albo podglądanie szaleńców tańczących solo walca w ogrodach zakładów dla obłąkanych. Jestem zapewne dwa razy starszy od ciebie, moja mała, pomyślał, ale jeszcze bardzo niedawno też odrabiałem lekcje.

– Grasz w koszykówkę? – zapytał.

– Nie.

Ogarnęła go nagła irytacja. Pomyślał, że ponieważ znalazła się w kuchni przed nim i że to jej dom, trzeba prowadzić z nią towarzyską rozmowę.

– Co masz zadane? – zapytał.

– Muszę napisać wypracowanie o przyszłości świata. – Uśmiechnęła się. – To brzmi idiotycznie, no nie? Moim zdaniem to bardzo głupi temat.

– Wasi goście właśnie go omawiają. Dlatego, między innymi, uciekłem do kuchni. – Wiedział dobrze, że dziewczyna orientuje się, że przyszedł tu z zupełnie innych powodów, więc dodał szybko: – No ale powiedz, co myślisz o przyszłości świata?

– Wydaje mi się, że świat w ogóle nie ma przyszłości. Chyba że się coś radykalnie zmieni.

– Żyjemy w ciekawych czasach – rzekł zdawkowo, jak gdyby ta rozmowa toczyła się tam, w salonie.

– Trudno – stwierdziła. – Ostatecznie wszystko było jasno przepowiedziane.

Spojrzał na nią z zainteresowaniem, ale ona wpatrywała się w czubek swojego półbucika. Przesuwała rytmicznie nogę i wiodła za nią wzrokiem.

– Co to za czasy, jeżeli szesnastoletnie panienki mają takie czarne myśli – odezwał się i chciał dodać: „Za moich młodych lat dziewczyny myślały wyłącznie o koktajlach i randkach”, ale się powstrzymał.

– Skończyłam siedemnaście lat. – Uśmiechnęła się. – To kolosalna różnica.

– Za moich młodych lat – powiedział z naciskiem – dziewczyny myślały wyłącznie o randkach i koktajlach.

– To też jest jedna z przyczyn – odparła z powagą. – Gdybyście się bali, kiedy byliście młodzi, uczciwie bali, to nie znajdowalibyście się dzisiaj w takiej sytuacji.

– Zdawało nam się, że się dostatecznie boimy. – W głosie jego było więcej irytacji, niż zamierzał jej okazać („Kiedy byliście młodzi!”). Odwrócił się bokiem, jak gdyby chciał jej dać do zrozumienia, że owszem, wdał się z nią w rozmowę, choć jest dużo starszy, ale nie przykłada większej wagi do jej poglądów. – Myślę, że jak się ma szesnaście, siedemnaście lat, to się człowiek boi wszystkiego, a szczególnie przyszłości. Normalna sprawa. Jak oglądanie się za chłopcami.

– Nie przestaję o tym myśleć – mówiła teraz cicho, ale bardzo wyraźnie, nie do niego, ale do określonego punktu na przeciwległej ścianie. – Wyobrażam sobie, że zacznie się od kościołów. Najpierw pójdą kościoły, nawet chyba przed Empire State Building. A potem wielkie kamienice czynszowe. Te na skarpie. Będą się powoli, ale nieuchronnie zsuwały do rzeki. Ze wszystkimi mieszkańcami. Potem szkoły. Może w czasie lekcji łaciny, podczas rozbioru tekstów Cezara. – Spojrzała mu prosto w twarz. W oczach jej malowało się podniecenie.

– Ilekroć rozpoczynamy nowy rozdział z Cezara, zastanawiam się, czy go skończymy. Może się okaże, że jesteśmy ostatnimi uczniami na ziemi, którzy czytali Cezara.

– To by nawet było nieźle. – Roześmiał się. – Zawsze nienawidziłem Cezara.

– Jak pan był młody, to nienawidziło się Cezara – odparła chłodno.

Odczekał dobrą chwilę, a potem powiedział:

– Nabijasz sobie niepotrzebnie głowę tymi ponurymi myślami. Kupiłabyś sobie jakiś tygodnik filmowy i poczytała sobie o gwiazdach.

– Będę mogła przebierać w magazynach filmowych, ile mi się tylko będzie podobało – powiedziała z naciskiem. – Bo widzi pan, kolejka podziemna przebije się z tunelu na ulicę i kioski gazetowe zostaną zmiażdżone. Będzie można wziąć, co się będzie chciało. Pisma, batoniki czekoladowe, pomadki do ust. Sztuczne kwiaty i suknie będą się poniewierały po bruku, bo wielkie magazyny też się rozlecą. Nawet futra będą do wzięcia.

– Mam nadzieję, że sklepy monopolowe też się rozpadną – zażartował. Zaczynała mu działać na nerwy. – Wezmę sobie skrzynkę koniaku i będę miał spokój do końca życia.

– Biurowce zamienią się w kupę gruzów. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Pewnie chciałby pan znać dokładnie co do minuty czas, w którym to się zacznie.

– Zrozumiałem – parsknął. – Zginę tak samo jak wszyscy. Zrozumiałem.

– A potem wszystko zupełnie się zmieni. To, co teraz rządzi światem, zginie. Będziemy mieli nowe porządki, zupełnie nowy styl życia. Nawet nie wykluczam, że nie wolno będzie ludziom mieszkać w domach, żeby jedni nie mogli mieć tajemnic przed drugimi. Rozumie pan?

– I może wszystkim siedemnastoletnim dziewczynkom każą siedzieć w szkole i nauczą ich rozumu – dodał wstając.

– Szkół nie będzie. Żadnej nauki. Na wszelki wypadek. Żeby znowu nie powstał taki sam świat jak nasz.

– To szalenie ciekawe perspektywy. Bardzo żałuję, że tego nie zobaczę. – Zamilkł, oparłszy się ramieniem o drzwi prowadzące do jadalni. Ogromnie chciał powiedzieć coś bardzo dorosłego i bardzo ciętego, ale tak, żeby jej nie pokazać, że słuchał jej uważnie i że kiedy był w jej wieku, młodzież nie mówiła i myślała w ten sposób. – Gdybyś miała trudności z łaciną – odezwał się wreszcie – chętnie służę ci pomocą.

Zachichotała. Wzdrygnął się.

– Niech się pan nie martwi. Ja mimo wszystko co wieczór bardzo porządnie odrabiam lekcje.

Wrócił do salonu. Tu panował dobry nastrój, przy fortepianie śpiewano teraz Dom na ranczo, a gospodyni prowadziła poważną rozmowę z wysokim, eleganckim mężczyzną w granatowym garniturze. Odszukał ojca dziewczyny i zagaił:

– Przed chwilą przeprowadziłem szalenie interesującą rozmowę z waszą córką.

Oczy gospodarza szybko zlustrowały salon.

– Z Eileen? A gdzie ona jest?

– W kuchni. Odrabia tam łacinę.

– Gallia est omnis divisa in partes tres – zadeklamował gospodarz. – Znam to.

– Bardzo niezwykła dziewczyna.

Jej ojciec zasmucił się i potrząsnął głową.

– Dzisiejsza młodzież – rzekł i westchnął.

 

 

 

 

 

 

 

 

DEMONICZNY KOCHANEK

 

 

 

 

Nie spała dobrze tej nocy. Od pierwszej trzydzieści, kiedy Jamie odszedł, a ona położyła się wreszcie do łóżka, do siódmej, kiedy zdecydowała się wstać i napić kawy – spała i budziła się na przemian. Budząc, wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w mroczną ścianę nocy, przeżywała raz jeszcze wszystko, a potem zapadała w krótki, gorączkowy, płytki sen. Prawie godzinę przesiedziała nad kawą – umówili się, że po drodze zjedzą razem dobre śniadanie – a potem nie wiedziała już, co ze sobą robić. Chyba żeby się ubrać, ale na to było jeszcze za wcześnie. Zmyła więc filiżankę, zasłała łóżko, wybrała z szafy suknię i stanąwszy przy oknie zaczęła się niepotrzebnie martwić o to, czy utrzyma się pogoda. Wzięła książkę, usiadła w fotelu, ale zmieniła zdanie. Postanowiła napisać do siostry i zaczęła pięknym, kaligraficznym pismem: „Kochana Anno, kiedy będziesz czytała ten list, będę już mężatką. Czy to nie brzmi zabawnie? Samej nie chce mi się w to wierzyć, a kiedy ci opowiem, jak do tego doszło, zdziwisz się jeszcze bardziej…”

Przez chwilę siedziała z piórem w ręku i zastanawiała się nad tym, co napisała. Wreszcie podarła list. Podeszła znów do okna i stwierdziła, że pogoda jest niewątpliwie piękna. Pomyślała, że zamiast niebieskiej jedwabnej, bardzo skromnej i niemal surowej w swojej prostocie sukienki powinna może nałożyć coś weselszego i bardziej kobiecego. Gorączkowo przeglądała szafę. Zastanawiała się przez chwilę nad wzorzystą sukienką z ubiegłego lata, ale doszła do wniosku, że fason jest zbyt młodzieżowy, falbanka przy dekolcie zbyt frywolna, a kwiatowy wzór stanowczo nieodpowiedni na wczesną wiosnę. A może jednak…

Powiesiła obydwie suknie na drzwiach szafy w ścianie i otworzyła oszklone drzwi swojej miniaturowej kuchenki. Zapaliła gaz, żeby znowu podgrzać kawę, i powróciła na fotel pod oknem: słońce już przygrzewało. Kiedy kawa zaczynała wrzeć, nalała sobie pełną filiżankę. Głowa mnie rozboli, jeżeli czegoś nie zjem, pomyślała, dwie filiżanki kawy i tyle papierosów. To żadne śniadanie. Ból głowy w dniu ślubu. Tylko tego brakowało. Wyjęła z szafki aptecznej pudełeczko z aspiryną i wsunęła je do niebieskiej torebki. Jeżeli nałożę wzorzystą suknię, pomyślała, będę musiała do niej wziąć tę brązową, bardzo podniszczoną. Stała i bezradnie wodziła wzrokiem od niebieskiej torebki do wzorzystej sukni i z powrotem, następnie położyła torebkę na łóżko, zabrała filiżankę i usiadła przy oknie. Popijała i rozglądała się badawczo po kawalerce. Mieli tu przecież spędzić noc poślubną i chciała, żeby wszystko było tak, jak należy. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie zmieniła pościeli. Bielizna właśnie powróciła z prania. Otworzyła szafę, zdjęła z górnej półki powleczenie i zabrała się do roboty. Pracowała bardzo szybko, żeby nie myśleć o tym, dlaczego nakłada czyste prześcieradła na swoje panieńskie łóżko. Był to właściwie tapczan nakryty makatą. W dzień zastępował kanapę. Na pierwszy rzut oka nikt nie domyśliłby się, że właśnie przed chwilą świeżo powlokła pościel. Zebrała brudną bieliznę, zaniosła ją do łazienki i wsunęła do kosza, potem dorzuciła jeszcze brudne ręczniki i wywiesiła czyste. Przez ten czas kawa wystygła, ale i tak ją wypiła.

Kiedy spojrzała na zegarek, okazało się, że jest już po dziewiątej, więc zaczęła się spieszyć. Wykąpała się, wytarła jednym z czystych ręczników, wrzuciła go do kosza i zamieniła na czysty. Starannie nałożyła świeżo wypraną bieliznę, częściowo nawet nową. Wrzuciła do kosza wszystko, co miała na sobie poprzedniego dnia, wraz z nocną koszulą. Potem stanęła przed drzwiami szafy i zamyśliła się. Niebieska wyglądała naprawdę bardzo przyzwoicie i była nawet dosyć twarzowa, ale przecież Jamie dobrze ją znał i chyba to dyskwalifikowało ją jako ślubny strój. Wzorzysta była naprawdę śliczna, Jamie nigdy jej nie widział, ale czy nie trochę za plażowa? W dzień własnego ślubu, pomyślała wreszcie, mogę ostatecznie włożyć na siebie co mi się żywnie podoba. Zdjęła wzorzystą z wieszaka i naciągnęła ją na siebie przez głowę. Materiał był lekki i miękki, ale kiedy spojrzała do lustra, ogarnął ją niesmak. Falbana przy dekolcie skracała jej szyję, a szeroka, marszczona spódnica była stanowczo zbyt frywolna i nadawała się raczej dla młodej dziewczyny – do tańca, do kołysania biodrami. Będę wyglądała, jak gdybym się dzisiaj specjalnie wystroiła, pomyślała, jak gdybym się chciała upiększyć i odmłodzić dla niego, i dlatego, że zgodził się ze mną ożenić. Gwałtownym ruchem zerwała z siebie suknię, aż pękł szew pod pachą. W starej, niebieskiej czuła się lepiej, chociaż bardziej codziennie. Nie suknia zdobi człowieka, powiedziała do siebie bardzo stanowczo i jeszcze raz przejrzała wszystko, co wisiało w szafie. Ale nie znalazła niczego, co by się choć w najmniejszej mierze nadawało na ślub z Jamiem, i przez krótką chwilę zastanawiała się nad tym, czy nie skoczyć do pobliskiego sklepu i nie kupić zupełnie nowej toalety. Ale dochodziła już dziesiąta i zorientowała się, że pozostało jej zaledwie trochę czasu na to, żeby się uczesać i nałożyć makijaż. Z włosami poszło jej łatwo. Zebrała je na karku i zwinęła w kok, ale makijaż był bardziej skomplikowanym zabiegiem. Chciała wprawdzie wyglądać możliwie najładniej, ale nie kosztem oszustwa. Wiedziała, że i tak nie uda się zakamuflować żółtawej cery ani ciemnych plam pod oczami, ani sieci zmarszczek. Wprawdzie nie chciała, żeby Jamie się zorientował, iż się wystroiła i wymalowała specjalnie na dzisiejszy dzień, ale myśl o tym, że stanie z nim na ślubnym kobiercu mizerna i pomarszczona, napełniała ją rozpaczą. Masz trzydzieści cztery lata, powtarzała swojemu odbiciu w lustrze ze świadomym okrucieństwem, chociaż w papierach podałaś trzydzieści.

Było dwie minuty po dziesiątej; wszystko ją w tej chwili mierziło: i strój, i własna twarz, i mieszkanie. Jeszcze raz podgrzała kawę w dzbanku i znowu usiadła w fotelu pod oknem. Nic więcej już nie da się zrobić, myślała, nic dodać, nic ująć.

Pogodzona z losem siedziała i próbowała koncentrować się już tylko na Jamiem, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć ani jego twarzy, ani jego głosu. Zawsze tak jest z człowiekiem, którego się kocha, pomyślała, i zaczęła zastanawiać się nad przyszłością, wyobrażać sobie, że upłynęło kilka lat, Jamie jest uznanym pisarzem, ona rzuciła zarobkową pracę i mieszkają w przytulnym domku na wsi. Rozmawiali o tej swojej wymarzonej przyszłości przez cały ubiegły tydzień.

– Umiałam kiedyś naprawdę doskonale gotować – zapewniała go. – Jak będę miała czas, to na pewno przypomnę sobie, jak się robi tort czekoladowy. I kurczę smażone – dodała w przekonaniu, że słowa jej wywołają w Jamiem miłe skojarzenia. – I nawet sos holenderski.

Dochodziła dziesiąta trzydzieści. Wstała i energicznym krokiem podeszła do telefonu. Nakręciła numer, odczekała i po chwili usłyszała metaliczny głos zegarynki: „…godzina dziesiąta dwadzieścia dziewięć”. Automatycznie przesunęła swój zegarek o pół minuty i nagle zdawało jej się, że słyszy swój własny głos z poprzedniego wieczoru: „A więc o dziesiątej. Będę gotowa. Wierzyć mi się nie chce, że to wszystko prawda”.

I śmiech Jamiego, który pędem zbiegał ze schodów.

Zaszyła pęknięty szew wzorzystej sukni i starannie odstawiła na miejsce pudełko z szyciem. Była jedenasta. Usiadła znowu przy oknie, tym razem we wzorzystej sukni, i małymi łykami popijała zimną kawę. Mogłam się mniej spieszyć i staranniej się ubrać, pomyślała, ale teraz jest za późno, bo Jamie może lada chwila przyjść. Bała się, że jak zacznie się przebierać, to Jamie akurat wejdzie. W kuchence miała tylko tyle żywności, ile zakupiła na początek ich wspólnego życia, a więc tuzin jaj w tekturowym pojemniku, zapieczętowaną paczkę pokrajanego bekonu, zapieczętowaną paczkę chleba i kostkę masła. Jutrzejsze śniadanie. A może pobiec do narożnego drugstoru i zjeść coś naprędce? Zostawię kartkę w drzwiach. Ale po chwili namysłu postanowiła jeszcze trochę zaczekać.

O wpół do dwunastej była tak głodna i osłabiona, że postanowiła jednak pójść coś zjeść. Gdyby Jamie miał telefon, zadzwoniłaby do niego. Zamiast tego napisała karteczkę: „Jamie, jestem na dole w drugstorze. Wracam za pięć minut”. Pióro przeciekało, splamiło jej palce, więc poszła do łazienki, umyła ręce, wytarła je czystym ręcznikiem, po czym wrzuciła go do kosza i wymieniła na czysty. Przypięła karteczkę pinezką do wejściowych drzwi, jeszcze raz rzuciła okiem na mieszkanie, stwierdziła, że wszystko jest w idealnym porządku, i wyszła, nie przekręcając klucza w zamku na wypadek, gdyby Jamie zjawił się w czasie jej nieobecności.

W drugstorze zorientowała się, że nie ma na nic ochoty oprócz kawy. Zamówiła ją i wypiwszy pół filiżanki, wpadła w panikę. Jamie na pewno czeka na górze i niecierpliwi się, a ona sobie najspokojniej siedzi przy kontuarze.

Ale w mieszkaniu było tak samo jak przedtem, czysto i pusto, i cicho, na drzwiach nietknięta kartka, a powietrze ciężkie od dymu papierosów. Otworzyła okno i usiadła. Ocknęła się ze snu dopiero za dwadzieścia pierwsza.

Zaczęła się bać. Zbudzona z płytkiego snu, zobaczyła znienacka swój pokój, wyprzątnięty, czysty i pełen oczekiwania. Zerwała się z fotela, pobiegła do łazienki i spryskała sobie twarz zimną wodą. Ręcznika tym razem już nie wsunęła do kosza, ale rzuciła go niedbale na wieszak. Posprząta później. Bała się i odczuwała potrzebę pośpiechu. We wzorzystej sukni, bez kapelusza, z brązową torebką w ręku i płaszczem narzuconym na ramiona wybiegła z mieszkania, trzasnęła drzwiami, nie zostawiając tym razem żadnej kartki, i pędem zbiegła ze schodów. Na rogu wpadła do taksówki i podała kierowcy adres Jamiego.

Mieszkał niedaleko. Mogła była właściwie pójść piechotą, gdyby nie to dziwne osłabienie. Lepiej może nie zajechać przed sam dom. Kazała kierowcy zatrzymać się nieco dalej, zapłaciła i zaczekała, aż odjedzie. Nigdy nie była u Jamiego. Dom był stary, nawet dość sympatyczny, ale ani na skrzynkach do listów, ani w spisie lokatorów nie znalazła nazwiska Jamiego. Sprawdziła adres. Zgadzał się. Po namyśle nacisnęła dzwonek, na którym widniała tabliczka głosząca: „Gospodarz domu”. Po minucie, a może dwóch, rozległ się dźwięk brzęczyka, więc pchnęła drzwi, weszła do ciemnej sieni i zatrzymała się niepewnie. Po chwili otworzyły się jakieś drzwi i ktoś odezwał się:

– Tak?

Ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że właściwie nie wie, co powiedzieć, więc ruszyła naprzód w kierunku postaci ostro zarysowanej we framudze otwartych drzwi.

– Tak – odezwał się raz jeszcze niski baryton. Wtedy zorientowała się, że w drzwiach stoi mężczyzna, ubrany tylko w spodnie i koszulę, i że widzi ją równie niewyraźnie, jak ona jego.

Nabrała odwagi i rzekła:

– Szukam osoby, która mieszka w tym domu, ale nie mogę znaleźć jej nazwiska na tablicy.

– A jakie to nazwisko? – zainteresował się dozorca. Trudno, trzeba mu powiedzieć.

– Harris. James Harris.

Człowiek zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, a potem odwrócił się i krzyknął w głąb mieszkania:

– Margie, chodź no na chwilę.

– Co znowu? – odezwał się głos kobiecy i po pauzie, wystarczającej na powolne wygramolenie się z wygodnego fotela, we framudze drzwi zjawiła się kobieta i zmrużonymi oczami zaczęła wpatrywać się w mroczną przestrzeń westybulu.

– Jakaś pani – zawiadomił ją mąż. – Szuka faceta nazwiskiem Harris. W naszym domu. Mieszka tu taki?

– Gdzie tam – odparła kobieta rozbawionym tonem. – Żaden Harris tu nie mieszka.

– No to trudno. – Mężczyzna zaczął zamykać drzwi. – To nie tu, proszę pani – dodał, a po chwili nieco ciszej: – i może nie ten facet. – Jego żona roześmiała się na cały głos.

Kiedy drzwi za dozorcą zamknęły się i została sama w ciemnej sieni, rzuciła rozpaczliwie w stronę wąskiej szpary światła:

– Kiedy on tu na pewno mieszka. Na pewno.

– Kochana. – Żona dozorcy uchyliła drzwi na szerokość kilku centymetrów. – Nie trzeba się tak przejmować. To się często zdarza.

– Pani się myli – powiedziała, a w głosie jej zabrzmiała duma, skrzętnie zbierana przez trzydzieści cztery długie lata. – Obawiam się, że pani się bardzo myli.

– A jak on wygląda? – mruknęła dozorczyni przez szparę w drzwiach.

– Blondyn, raczej wysoki. Przeważnie ubrany w granatowy garnitur. Jest literatem.

– Bo ja wiem. – Dozorczyni zamyśliła się, a po chwili dodała: – A może to ten z trzeciego piętra?

– Tego pani nie powiem.

– Bo tam mieszkał taki jeden przez kilka tygodni – zastanawiała się dozorczyni. – Chodził dość często w granatowym ubraniu. Na trzecim piętrze. Roysterowie odnajęli mu swoje mieszkanie, jak pojechali do jej rodziny na wieś.

– To chyba on, ale myślałam, że może…

– No właśnie mówię, że często chodził w granatowym ubraniu. Mieszkał tu przez blisko miesiąc. Niedługo. Może cztery tygodnie.

– Właśnie miesiąc temu…

– Niech pani zajdzie do Roysterów – zaproponowała kobieta. – Wrócili dziś rano. Mieszkanie 3B.

Cofnęła się i zamknęła drzwi. Na dobre. W sieni zrobiło się ciemno, a na schodach było chyba jeszcze ciemnej.

Wysoko, pod samym sufitem klatki schodowej, znajdowało się okno i dlatego na trzecim piętrze było trochę jaśniej. Na każdym podeście widniało czworo zamkniętych, milczących wrogich drzwi. Przed mieszkaniem 2C stała butelka z mlekiem.

Zatrzymała się, żeby nabrać oddechu. Z mieszkania 3B dochodziły dźwięki muzyki i ożywionej rozmowy. Zebrała się na odwagę i zastukała. Dwa razy. Drzwi otworzyły się od razu i muzyka runęła na nią pełną siłą. Popołudniowy radiowy koncert symfoniczny.

– Dzień dobry – powiedziała uprzejmie do kobiety, która otworzyła drzwi. – Czy pani Royster?

– Tak jest. – Kobieta miała na sobie szlafrok, a na twarzy wczorajszą szminkę.

– Chciałabym z panią zamienić kilka słów, jeżeli pani pozwoli.

– Proszę bardzo. – Pani Royster nie ruszała się od progu.

– Ja w sprawie pana Harrisa.

– Jakiego znowu pana Harrisa? – zapytała pani Royster bez entuzjazmu.

– Jamesa Harrisa. Podobno mieszkał tu pod państwa nieobecność.

– O Jezu! – krzyknęła pani Royster. Zdawało się, że teraz dopiero otworzyła oczy. – A co on takiego zmalował?

– Nic, nic. Chciałam się po prostu z nim porozumieć.

– O Jezu – powtórzyła pani Royster, otworzyła szerzej drzwi i dodała: – Proszę, niech pani wejdzie. Ralph! – wrzasnęła.

Radio nastawione było na cały regulator. Na kanapie, na fotelach i dywanie poniewierały się na pół rozpakowane walizki. Od zastawionego resztkami posiłku stołu podniósł się młody człowiek. Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że to Jamie.

– O co chodzi? – zapytał i podszedł bliżej.

– Proszę pana – rzekła głośno, żeby się przebić przez muzykę – dozorca powiedział mi, że tu, u państwa, mieszkał przez pewien czas pan James Harris.

– No mieszkał – potwierdził młody człowiek. – Zdaje się, że się tak nazywał.

– Nie rozumiem. Pan mu podobno wynajął mieszkanie?

– Nic o nim nie wiem. To jeden z przyjaciół Dottie.

– Mój przyjaciel? – zdziwiła się pani Royster. – Żaden tam przyjaciel. – Podeszła do stołu i zaczęła sobie smarować kromkę chleba pastą arachidową. Z pełnymi ustami i pomagając sobie wymownymi ruchami rąk, dodała: – On nigdy nie był moim przyjacielem.

– Jak to? Przecież poznałaś go na jakimś z tych swoich cholernych zebrań – zdumiał się pan Royster. Zrzucił walizkę z krzesła przy radio, usiadł i podniósł z podłogi jakieś kolorowe pismo. – Ja nie zamieniłem z nim dziesięciu słów.

– Ale zgodziłeś się, żeby się wprowadził. – Pani Royster delektowała się swoją kanapką. – Słowem się nie sprzeciwiłeś.

– Twój przyjaciel. Nie moja sprawa.

– Gdyby był moim przyjacielem, tobyś się odezwał, i to głośno – zdenerwowała się pani Royster. Wpychając resztę chleba do ust, dodała: – Zapewniam panią, że odezwałby się. I to jeszcze jak.

– Dosyć już tego gadania – zaperzył się pan Royster. – W każdym razie na teraz.

Zapanowało milczenie. Z radia płynęły zagłuszające dźwięki orkiestry symfonicznej, co wcale nie przeszkadzało siedzącemu tuż pod głośnikiem panu Roysterowi. Głosem tak cichym, że była pewna, iż nikt jej nie usłyszy, zapytała:

– A więc nie ma go już?

– Kogo? – zdziwiła się pani Royster, pochylona nad słoikiem z pastą arachidową.

– Jamesa Harrisa.

– Ano tak. Wyniósł się chyba dzisiaj rano, zanim żeśmy wrócili. Rzeczywiście nie ma po nim śladu.

– Nie ma go.

– Zostawił mieszkanie w najlepszym porządku – powiedziała pani Royster do męża. – Mówiłam ci, że to porządny facet. Na ludziach to ja się znam.

– E tam. Masz po prostu szczęście.

– W ogóle nie widać, że tu ktoś mieszkał – ciągnęła pani Royster, machając trzymaną w ręku kromką chleba. – Posprzątał i ustawił wszystko na miejsce.

– Czy nie zna pani jego nowego adresu?

– Gdzie tam! Jak już powiedziałam, mieszkanie pozostawił we wzorowym porządku. Ale o co właściwie chodzi? – zainteresowała się nagle. – Pani go szuka?

– Tak. Poszukuję go w bardzo ważnej sprawie.

– Przykro mi, ale tu go nie ma. – Pani Royster zrobiła kilka kroków naprzód. Wizyta była skończona.

– Może dozorca coś wie – zasugerował pan Royster.

Kiedy drzwi się zamknęły, znalazła się znowu w ciemnościach. Muzyka przycichła. Była już prawie na parterze, kiedy pani Royster, przechyliwszy się przez parapet, zawołała:

– Jak go zobaczę, to mu powiem, że go pani szuka.

Co robić? Stała na ulicy i próbowała zebrać myśli. Do pustego domu nie chciało jej się wracać. Stała na chodniku tak długo, aż stara kobieta, siedząca w oknie jednego z mieszkań, zawołała do kogoś w środku, żeby podszedł i ją sobie obejrzał. Wtedy się ocknęła. Zauważyła małą garmażerię i weszła do środka. Za ladą stał tęgi, krępy właściciel i czytał gazetę. Spojrzał na nią i przerwał lekturę.

Ponad stertą wędlin oraz serów w gablocie rzuciła nieśmiało:

– Muszę się koniecznie skomunikować z młodym człowiekiem, który mieszkał do niedawna w sąsiednim domu i chciałabym zapytać, czy go pan przypadkiem nie zna.

– Lepiej się zapytać lokatorów. – Właściciel sklepu, mrużąc chytre oczka, przyglądał się jej uważnie.

Pewnie dlatego, że nic nie kupuję, pomyślała, ale co było robić.

– Wiem. Pytałam i właśnie mi powiedzieli, że wyprowadził się dzisiaj rano. Nic poza tym nie wiedzą.

– A co ja mogę wiedzieć. – Rozkładał już znowu gazetę. – Czy ja jestem od pilnowania lokatorów z sąsiednich domów? Wchodzą, wychodzą, nie mój interes.

– Myślałam, że może pan zwrócił na niego uwagę – wyjaśniła szybko. – Na pewno przechodził tędy dzisiaj mniej więcej o dziesiątej. Przeważnie nosi granatowy garnitur. Jest raczej wysoki.

– Czy pani wie, ilu facetów w granatowych garniturach przechodzi codziennie pod moim sklepem? Czy pani myśli, że ja nie mam nic lepszego do roboty, jak przyglądać się…

– To przepraszam – rzekła i wychodząc, usłyszała jeszcze jego niecierpliwe:

– Ludzie to są…

Kierując się powoli do siebie, myślała o tym, że przecież musiał iść tą trasą, że innej drogi na jej ulicę nie ma. Próbowała się z nim utożsamić. W którym miejscu mógł przejść na drugą stronę ulicy? Jakie ma właściwie zwyczaje? Czy przechodzi od razu po wyjściu z domu na przeciwną stronę, czy dochodzi do skrzyżowania? A może biegnie przez środek jezdni?

Na rogu ulicy stała budka z gazetami. Może go tu znają. Przyspieszyła kroku, a potem stała, czekając, bo jakiś mężczyzna kupował gazetę, a młoda kobieta pytała o jakąś ulicę. Kiedy sprzedawca gazet wreszcie podniósł na nią wzrok, odezwała się:

– Czy nie przechodził tędy dość wysoki, młody człowiek w granatowym garniturze dzisiaj rano około dziesiątej? – Sprzedawca otworzył usta i wybałuszył na nią oczy, więc myśląc, że pewnie ma ją za wariatkę albo i coś gorszego, dodała szybko: – Sprawa jest bardzo ważna. Niech mi pan wierzy. Naprawdę.

– Pani kochana – zaczął sprzedawca, a ona przerwała mu i jeszcze wyjaśniła:

– To literat, więc może kupował tygodniki?

– Czym mogę pani służyć? – Sprzedawca się uśmiechnął, a ona zorientowała się od razu, że uśmiech jego obejmuje nie tylko ją, ale i stojącego za nią klienta.

– Nieważne – szepnęła, ale sprzedawca nie zamierzał jeszcze kończyć rozmowy. Bawiła go.

– Chwileczkę – powiedział. – Może ten pani znajomy rzeczywiście coś u mnie kupował. – Uśmiechnął się teraz szeroko i znacząco mrugał okiem do stojącego za nią mężczyzny. Z przerażeniem przypomniała sobie, że przecież ma na sobie tę frywolną wzorzystą suknię, więc ciaśniej owinęła się płaszczem. Sprzedawca zmarszczył teatralnie brwi i ciągnął z powagą: – Bo ja wiem. Może rzeczywiście przechodził tędy dziś rano ten pani przyjaciel w granatowym garniturze.

– Około dziesiątej?

– Około dziesiątej. Taki dość wysoki, ubrany na granatowo. To wcale nie jest wykluczone.

– W którą stronę? – zapytała łapczywie. – Czy w kierunku centrum?

– Ano właśnie. W stronę centrum. Na pewno. Co dać szanownemu panu?

Cofnęła się i mocniej otuliła płaszczem. Stojący za nią mężczyzna patrzył nad jej głową na sprzedawcę. Mrugali na siebie znacząco. Przez moment zastanawiała się, czy dać gazeciarzowi napiwek, ale kiedy wybuchł śmiechem, a klient mu zawtórował, oddaliła się szybko na drugą stronę ulicy.

W stronę centrum, to by się zgadzało. Ruszyła aleją, myśląc, że w takim razie nie musiał wcale przechodzić przez jezdnię, wystarczyło iść prosto i skręcić w szóstą przecznicę. Dwie ulice dalej zobaczyła kwiaciarnię. Na wystawie leżała piękna ślubna wiązanka. Przecież to dzień naszego ślubu, może kupował dla mnie kwiaty, wejdę i zapytam. Właściciel wyłonił się z zaplecza z szerokim uśmiechem na ustach. Był elegancki, gładko przyczesany. Powiedziała od razu, tak żeby z miejsca wiedział, że nie zamierza niczego kupować:

– Przychodzę do pana w bardzo ważnej sprawie. Muszę się koniecznie skontaktować z pewnym człowiekiem, który prawdopodobnie był tu dzisiaj rano i kupował u pana wiązankę kwiatów. To naprawdę bardzo ważne. Bardzo.

Zamilkła, żeby nabrać tchu, a właściciel kwiaciarni odparł:

– Rozumiem. A jakie to były kwiaty?

– Nie wiem. – Była zaskoczona tym pytaniem. – Bo ja… – zamilkła, a po sekundzie dodała: – Taki wysoki młody człowiek w granatowym garniturze. Gdzieś około dziesiątej.

– Rozumiem. – Chrząknął. – Ale niestety…

– Kiedy to szalenie ważne – przerwała mu. – Prawdopodobnie bardzo się spieszył – dodała.

– Cóż. – Właściciel kwiaciarni uśmiechnął się uprzejmie, pokazując dwa rzędy małych, białych ząbków. – Czego się nie robi dla pań. – Podszedł do stolika i otworzył dużą księgę. – Na jaki adres miały być wysłane? – zapytał.

– Przypuszczam, że nie kazał ich wysyłać. Widzi pan, on miał… no, on zamierzał wręczyć je osobiście.

– Droga pani. – Uśmiech właściciela kwiaciarni zamienił się w grymas. Zaczynał się niecierpliwić. – Jeżeli pani nie może mi dać żadnych bliższch informacji, to…

– Proszę pana! – krzyknęła błagalnie. – Niech pan sobie przypomni. Wysoki, w granatowym garniturze, gdzieś około dziesiątej.

Właściciel kwiaciarni przymknął oczy, przyłożył palec do ust i myślał długo i intensywnie. Wreszcie uniósł powieki.

– Niestety, nic sobie nie przypominam – stwierdził z żalem.

– Bardzo panu dziękuję. – W głosie jej zabrzmiała rozpacz. Ruszyła ku drzwiom, kiedy kwiaciarz zatrzymał ją, wołając piskliwym, podnieconym głosem:

– Zaraz! Proszę pani, proszę zaczekać! – Patrzyła na niego w napięciu, a on, po dłuższej chwili medytacji, zapytał: – Chryzantemy?

– O, na pewno nie. – Zadrżała na całym ciele. – Na pewno nie chryzantemy. To nie miało być na taką okazję.

Kwiaciarz zacisnął wargi i odwrócił wzrok.

– Cóż – wycedził przez zęby – nie umiem zgadywać cudzych myśli. Mogę panią tylko zapewnić, że pan, o którego pani pyta, był tu dzisiaj rano i że zakupił tuzin chryzantem, że kazał je sobie zapakować i zabrał je osobiście.

– Jest pan tego pewien?

– Absolutnie. To był na pewno on. – Rzucił jej teraz promienny uśmiech, a ona odwdzięczyła mu się tym samym.

– Dziękuję, bardzo panu dziękuję.

Odprowadził ją do drzwi.

– Może coś do przypięcia? – zapytał. – Czerwoną różę? Białą gardenię?

– Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna – wykrztusiła z siebie.

– Kwiaty to najpiękniejsza ozdoba dla pań. – Ukłonił się na pożegnanie. – Może orchideę?

– Nie, dziękuję.

– Cóż, mam nadzieję, że odnajdzie pani swojego młodego człowieka – powiedział kwiaciarz, a w głosie jego zabrzmiała nuta sarkazmu i pogardy.

Dlaczego wszyscy uważają, że to takie śmieszne, zapytywała samą siebie. Dlaczego? Owinęła się ciaśniej płaszczem, tak że z wzorzystej sukni wystawała tylko falbana na dole.

Na rogu stał policjant. A może zawiadomić policję – przecież jak ktoś ginie, to zawiadamia się policję. Lepiej nie. Wyjdę na idiotkę. Wyobrażała sobie scenę w komisariacie. „Mieliśmy dzisiaj wziąć ślub, ale on przepadł jak kamień w wodę”. Policjanci, trzej, czterej, przyglądają jej się ironicznie, widzą jej kolorową suknię w kwiaty, zbyt jaskrawą pomadkę do ust i uśmiechają się do siebie porozumiewawczo. Nie miałaby im poza tym nic do powiedzenia, przecież nie mogła krzyknąć: „Wiem, wyglądam głupio! Cała wyfiokowana i w nerwach. Głupia baba, dała się nabrać. Goni za narzeczonym, a narzeczony dał nura. Ale wam się tylko zdaje, że wszystko wiecie. Nie znacie mnie przecież. Może jestem utalentowaną artystką, może mam kolosalne poczucie humoru, może jestem damą i na dodatek kobietą wrażliwą, dumną i pełną radości życia, która potrafiłaby uszczęśliwić mężczyznę, natchnąć go do twórczej pracy, dać mu dom, opiekę i spokój. Pozory mylą. Wy przecież nic o mnie nie wiecie!”.

O pójściu na policję lepiej zapomnieć, szczególnie że Jamie zdenerwowałby się szalenie, gdyby się przyznała, że szukała go po komisariatach.

– Nie, nie – powiedziała na głos i przyspieszyła kroku. Jakiś przechodzień spojrzał na nią ze zdumieniem.

Na następnym rogu – już tylko trzy ulice od domu – była budka pucybuta. Na krzesełku drzemał mizerny staruszek. Stanęła przed nim. Po chwili stary otworzył oczy i uśmiechnął się.

– Proszę pana. – Słowa już teraz same wydobywały się z jej ust. – Ja bardzo przepraszam, że pana obudziłam, ale widzi pan, poszukuję młodego człowieka, który na pewno przechodził tędy dzisiaj około dziesiątej. Czy nie zauważył go pan przypadkiem? Wysoki, w granatowym garniturze, z bukietem kwiatów w ręku?

Jeszcze zanim skończyła, stary zaczął entuzjastycznie kiwać głową.

– Widziałem go. Czy to pani przyjaciel?

– Tak – odparła i uśmiechnęła się automatycznie. Pucybut mrugał załzawionymi oczami.

– Pamiętam, świetnie pamiętam. Nawet sobie pomyślałem, że on pewnie idzie do swojej dziewczyny. Oni teraz wszyscy mają dziewczyny. – Pokiwał głową ruchem wyrażającym tolerancję.

– W którą stronę poszedł? Czy prosto dalej tą ulicą?

– Prosto – przytaknął stary. – Kazał sobie wyczyścić kamaszki. Był bardzo elegancko ubrany. Spieszył się. Pewnie lecisz na randkę, pomyślałem.

– Dziękuję panu – zaczęła odruchowo szukać drobnych po kieszeniach.

– Pięknie się wystroił dla tej swojej panny – dodał stary.

– Bardzo panu dziękuję – powtórzyła i wyjęła z kieszeni pustą dłoń.

Zalała ją fala nadziei. Była teraz pewna, że Jamie czeka na nią w domu. Puściła się niemal biegiem naprzód i skręciła w swoją ulicę. Z zakrętu nie widać było okien. Trzeba się spieszyć. Jamie na pewno już się niecierpliwi. Drżącymi rękami próbowała włożyć klucz do zamka drzwi od sieni. Widok drugstoru wywołał na jej ustach pobłażliwy uśmiech. Przypomniała sobie, z jakim uczuciem paniki w sercu piła tam, tak jeszcze niedawno, poranną kawę. Kiedy dotarła do drzwi swojego mieszkania, nie mogła się już powstrzymać i krzyknęła:

– Jamie, już jestem, gdzie byłeś, okropnie się zdenerwowałam.

Mieszkanie przywitało ją milczące i puste, tonące w mdłych cieniach wczesnego popołudnia. Wzrok jej padł na pustą filiżankę po kawie i przez jedną szaloną sekundę myślała, że był tu i poszedł, ale zaraz przypomniała sobie, że to przecież ona wypiła tę kawę. Przeszukała pokój, zajrzała do kuchenki w ścianie, do łazienki.

– Nie, na pewno nikt taki tu nie był – zapewniał ją znowu sprzedawca w drugstorze. – Na pewno nie. Mówię pani. Zauważyłbym bukiet. Takiego tu nie było.

Stary pucybut otworzył oczy i poznawszy ją, uśmiechnął się i powiedział „Halo” rozespanym głosem.

– Czy jest pan zupełnie pewny? – zapytała zachrypłym głosem. – Czy jest pan zupełnie pewny, że poszedł dalej tą ulicą?

– Naturalnie. – Stary wyprostował się. Widać było, że jest lekko urażony. – Patrzyłem za nim i myślałem, wystroił się chłopak, na pewno idzie do swojej dziewczyny. Wiem nawet, do którego domu wszedł.

– Do którego? – zapytała łapczywie.

– Tam. – Stary wychylił się z krzesła i wskazał palcem. – Tam, zaraz w następnym bloku. Buciki mu wypucowałem na fest, no i poszedł do niej z tym wielkim bukietem, prosto w tamtą bramę.

– W którą? – powtórzyła.

– Przecież pani pokazuję. – Patrzył na nią coraz bardziej podejrzliwie. – O co pani właściwie chodzi?

Odwróciła się bez słowa i szybko ruszyła chodnikiem. Lustrowała uważnie fasady domów, okna, nastawiała ucha. Może usłyszy jego śmiech, jego głos dochodzący z głębi któregoś z mieszkań.

Przed bramą jednego z domów siedziała młoda kobieta i monotonnie poruszała dziecinny wózek, odpychając go na długość ramienia i przyciągając z powrotem. Raz za razem. Dziecko w wózeczku spało.

– Przepraszam, czy nie widziała pani młodego człowieka w granatowym garniturze i z bukietem kwiatów w ręku dzisiaj rano około dziesiątej? Wysoki, przystojny.

Mniej więcej dwunastoletni chłopiec przechodzący ulicą przystanął i zaczął wścibskim wzrokiem patrzeć na obydwie kobiety, rzucając od czasu do czasu przelotne spojrzenie na dziecko.

– E tam – powiedziała matka niemowlęcia zmęczonym głosem. – Dzieciaka kąpię o dziesiątej. Gdzie ja bym tam miała głowę do oglądania się za obcymi mężczyznami. Pani się zastanowi.

– Miał bukiet, no nie? – wtrącił się chłopiec. – Widziałem go. Jak żywego. Jeżeli niósł taki wielki bukiet, to go widziałem, jak Boga kocham.

Spojrzała na chłopca, który uśmiechał się bezczelnie od ucha do ucha.

– A nie wiesz, do której bramy wszedł? – zapytała. Była już bardzo zmęczona.

– A pani się będzie rozwodzić? – zapytał chłopiec natarczywie.

– Nieładnie pytać o takie rzeczy – strofowała go kobieta, nie przestając rytmicznie odpychać i przyciągać wózka.

– Niech pani słucha – nalegał chłopiec. – Wszedł tam, do tamtego domu. O tu, zaraz. – Wskazał na sąsiednią bramę. – Wiem, bo poleciałem za nim. Dał mi dychę. Chłopcze, powiedział, to jest mój wielki dzień, i dał mi dychę.

Podała mu banknot dolarowy.

– Pokaż, dokąd poszedł? – szepnęła.

– Na ostatnie piętro. Polazłem za nim na samą górę, aż dał mi tę dychę. – Chłopiec cofał się chodnikiem, mocno trzymając w garści swojego dolara. – No i co, będzie rozwód?

– Niósł bukiet kwiatów, powiadasz?

– Pewnie. – Chłopiec oddalał się bez pośpiechu, wrzeszcząc na całą ulicę: – Będzie ten rozwód, co? Ma go pani teraz w garści! – A potem puścił się pełnym biegiem. – Ona go ma w garści! – darł się, a kobieta kołysząca wózek z uśpionym dzieckiem parsknęła śmiechem.

Brama nie była zamknięta. Nie było ani dzwonków, ani listy lokatorów. Schody wąskie i brudne. Na ostatnim piętrze dwoje drzwi. Przed drzwiami prowadzącymi do frontowego mieszkania kawał zmiętego, białego papieru, kolorowa wstążka, ostatnia i ostateczna poszlaka, ostatni etap jej desperackiej pogoni.

Zastukała i nagle zdawało jej się, że z wnętrza mieszkania słyszy czyjeś głosy. Ogarnęła ją panika. Co powie, jeżeli Jamie otworzy jej drzwi? Mimo to zapukała jeszcze raz. Odpowiedziało jej milczenie. Nie była już pewna, czy te głosy pochodzą ze środka mieszkania, czy też z ulicy. Może zauważył mnie przez okno, pomyślała, przecież jest to frontowe mieszkanie, a ten chłopiec darł się tak okropnie. Odczekała chwilę, znowu zapukała, ale i tym razem nikt nie odpowiedział.

Wreszcie podeszła do drugich drzwi. Zapukała, pchnęła je, a one poddały się naciskowi jej dłoni, i oczom jej ukazała się pusta mansarda. Nietynkowane ściany, niepomalowane deski na podłodze. Zrobiła niewielki krok naprzód i rozejrzała się. Pod ścianami leżały worki z cementem i sterty starych gazet, a na środku stał połamany kuferek. Coś szurnęło. Z przerażeniem pomyślała, że to pewnie szczur i zaraz potem go zobaczyła. Siedział tuż koło niej, w kącie, i patrzył na nią uważnie błyszczącymi, niedobrymi oczkami. Odskoczyła na bok jak oparzona. Zatrzaskując za sobą drzwi, rozdarła swoją kwiecistą sukienkę.

Była teraz pewna, że w tamtym mieszkaniu znajdują się ludzie, bo wyraźnie słyszała odgłosy rozmowy, a nawet przytłumiony śmiech. Wracała tam później jeszcze wielokrotnie. Przez pierwszy tydzień przychodziła co dzień. Wpadała w drodze do pracy i wieczorami, kiedy wracała do siebie na samotną kolację, ale chociaż stukała bardzo mocno, nikt nigdy jej nie otworzył.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej