Łowca cieni - Camilla Grebe - ebook + audiobook + książka

Łowca cieni ebook

Camilla Grebe

4,3
36,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszorzędny thriller psychologiczny poruszający problem dyskryminacji i przemocy wobec kobiet Powieść laureatki Szklanego Klucza 2020 za najlepszą skandynawską powieść kryminalną Pełen napięcia i zwrotów akcji kryminał poruszający kwestę dyskryminacji kobiet wykonujących zawody przypisane niegdyś mężczyznom. Grebe pokazuje losy trzech policjantek, które stając w obronie ofiar, same się nimi stają… W lutową noc 1944 roku w sztokholmskiej dzielnicy Klara zostaje znaleziona kobieta ukrzyżowana na podłodze. Trzydzieści lat później na jednym z sennych przedmieść miasta policja natrafia na kobietę zamordowaną w taki sam bestialski sposób. skutki Pościg za zabójcami okazuje się brzemienny w skutkach dla policjantek zajmujących się tymi przypadkami – dla Malin w latach 70., dla Hanne w latach 80. ubiegłego stulecia oraz dla Malin działającej współcześnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 492

Oceny
4,3 (351 ocen)
184
92
59
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKruszynska

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam kryminały, do skandynawskich mam szczególny sentyment, bo to od nich zaczęła się moja miłość do tego gatunku. „Łowca cieni” bardzo mnie zaskoczył. Spodziewałam się tylko zwykłego kryminału, dostałam świetnie napisaną historię, doskonale skonstruowaną zagadkę, rozpoczynającą się kilkadziesiąt lat temu. To właśnie w latach 40. ubiegłego wieku odnaleziona zostaje pierwsza ofiara seryjnego mordercy. Kolejne pojawiają się po kilkudziesięciu latach. Czy to możliwe, że zabójcą wszystkich kobiet jest jedna osoba? Czy po latach ktoś próbuje naśladować mordercę? A może morderca miał ucznia lub wspólnika? Chyba nie czytałam jeszcze kryminału, którego akcja trwałaby prawie 80 lat! Autorka świetnie sobie poradziła z takim zabiegiem, z kilkoma bohaterkami i z rozwiązaniem zagadki – do samego końca nie domyślałam się kto, po co i dlaczego! Podsumowując, „Łowca cieni” to solidny, dopracowany kryminał, jeden z lepszych, jakie dotychczas czytałam. Co ciekawe, nie ma tu jednego policjanta, k...
30
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

„Łowca cieni” to książka ciekawa nie tylko ze względu na fabułę związaną ze śledztwem w sprawie brutalnego seryjnego mordercy, ale również wartości jakie wnosi. Ukazuje kolejne pokolenia kobiet pracujących w policji i problemy, z którymi się borykają ze strony kolegów, czy przełożonych. Doświadczając na co dzień dyskryminacji, poniżania i molestowania walczą z różnym skutkiem o swoje miejsce w zespole. Przerażające jest to, że mimo upływu niemal wieku niewiele w tym temacie się zmienia. Ich trudne doświadczenia są tłem dla śledztw, w których uczestniczą, połączonych osobą mordercy brutalnie zabijającego kobiety na oczach ich dzieci. Zabójca uderza w wieloletnich odstępach czasu, nie do końca więc wiadomo, czy to ten sam sprawca, czy może pojawił się jego naśladowca. Mordercę i otaczające policjantki środowisko łączy jedno – nienawiść do kobiet. Policjantki nie mogą szukać wsparcia nawet u swoich partnerów, którzy umniejszają ważność ich działań, uważając pracę w tym zawodzie za pewneg...
20
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka!
10
Rudecki

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, trzymająca w napięciu i zmuszająca do refleksji.
00
Anulka1978

Całkiem niezła

Całkiem niezły kryminal
00

Popularność




Skuggjägaren

Copyright © Camilla Grebe 2019

Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Viktor Fremling

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-8230-130-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla Katariny

„Nolite te bastardes carborundorum”.

Nie daj się zgnębić sukinsynom.

Margaret Atwood, Opowieść podręcznej

Czy słowa mogą łagodzić ból lub leczyć?

Czy jakakolwiek opowieść może sprawić, że niepojęte stanie się pojęte? Zamieni się w coś możliwego do zrozumienia, na co da się spojrzeć z boku, a nawet pewnego dnia da się to zostawić za sobą – jak miejsce, w którym przebywamy bardzo długo, ale po gruntownym przemyśleniu postanawiamy je opuścić?

Czy jeśli dodam słowo do słowa, złożę kawałki zdań i zdołam tchnąć życie w historię, jaka się z nich wyłania, stanie się ona tratwą, która wyprowadzi mnie z mroku?

Muszę spróbować.

Oto moja opowieść, moja tratwa. Zaczyna się od Elsie Svenns.

To pierwsza bohaterka książki. A także jej pierwsza ofiara. Oczywiście nie wie o tym w późny lutowy wieczór 1944 roku, gdy przykucnąwszy, siedzi przy dziecku na komendzie policji w sztokholmskiej dzielnicy Klara.

Elsie

Sztokholm, luty 1944

1

Chłopiec, który ma chyba nie więcej niż pięć lat, jest ubrany w łachmany i zawszony. Jego brudne włosy niemal się ruszają.

– Gdzie mieszka twoja ciocia? – Elsie pyta kolejny raz.

Ale mały nie odpowiada, tylko zacisnąwszy usta, wpatruje się w swoje rozpadające się buty.

Jego matka, wariatka Sara, leży na oddziale kobiecym miejscowego aresztu i trzeźwieje, ojciec nie jest znany, przynajmniej o ile wiadomo Elsie i policjantom, którzy niecałą godzinę wcześniej przywlekli kobietę na posterunek przy Mäster Samuelsgatan.

Wąskim korytarzem prowadzącym do kwater funkcjonariuszy stanu wolnego przechodzi dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Jednego z nich Elsie rozpoznaje jak przez mgłę. Podobno pracuje dla tajnych służb, które monitorują zagrożenia dla bezpieczeństwa królestwa. Ale o takich sprawach nie mówi się głośno, nawet tutaj, na komendzie policji.

Mężczyźni pozostawiają za sobą słabą smugę papierosowego dymu. Gdy chłopiec wciąż tylko szura stopą po podłodze, Elsie wzdycha bezradnie. Próbowała już wszystkiego – przemawiała do niego i łagodnie, i ostrzej, dała mu ciepłego mleka. Mały dostał nawet jedno z ciastek migdałowych, które policjanci przynieśli rano z piekarni przy Drottninggatan. Nic nie pomogło.

Patrząc na to dziecko, Elsie nie potrafi przestać myśleć o rodzinie, którą mogłaby mieć.

Jej narzeczony Axel pochodził z Norrlandii, był wielki jak niedźwiedź i miał złote serce. Ale cztery lata temu prom, którym chciano przetransportować dwa plutony batalionu inżynieryjnego Boden z zachodniego na wschodni brzeg jeziora Armasjärvi w Tornedalen, wywrócił się. Woda była lodowata, a żołnierze ciężko uzbrojeni – mimo potężnej postury i wielkiej siły Axel nie miał szans.

Zaledwie miesiąc po jego śmierci Elsie zorientowała się, że jest w ciąży. Było już za późno, by cokolwiek z tym zrobić, zresztą i tak nie chciała iść do jakiejś pokątnej „położnej” i narażać się na wykrwawienie gdzieś na posadzce w piwnicy.

Na wiosnę potajemnie urodziła córkę. Przez przyjaciół poznała Valdemara i Hilmę, małżeństwo, które obiecało się zająć małą Britt-Marie, przynajmniej dopóki Elsie nie uporządkuje swojego życia.

„Uporządkowanie życia” oznaczało w praktyce wyjście za mąż. Nie pojawił się jednak żaden kandydat, toteż gdy oddawała córeczkę Hilmie i Valdemarowi wraz z obrączką zaręczynową otrzymaną od Axela, podejrzewała, że już nigdy nie odzyska dziecka.

Nie było dnia, by nie myślała o Britt-Marie i Axelu, o rodzinie, której los jej poskąpił. Tymczasem życie toczyło się dalej, taka bowiem jego natura. W końcu również ona stworzyła sobie wcale nie taką złą egzystencję, daleko od wioski w szwedzkiej parafii Korsholm w Österbotten, gdzie się urodziła.

Pracuje jako siostra policyjna w dzielnicowej komendzie Klara, a mieszka u wdowy w jednym z nowych domów czynszowych przy Körsbärsvägen niedaleko Roslagstull. Dom jest wyposażony we wszelkie nowoczesne wygody, włącznie z wannami i elektrycznymi kuchenkami uruchamianymi na żetony. Stanowi przeciwieństwo nędznych mieszkań zastępczych przy Valhallavägen, gdzie wcześniej wdowa mieszkała z trójką swoich dzieci.

Każdego dnia Elsie wsiada do tramwaju i z Östra station jedzie do Norrmalmstorg, a potem krótko idzie na piechotę do komendy przy Mäster Samuelsgatan.

Życie równie dobre jak każde inne.

I nieskończenie lepsze od życia jej matki czy babki. Chociaż wręcz trudno to pojąć, obecnie kobiety mogą robić niemal wszystko to, co mężczyźni – pracować zawodowo, głosować, bawić się, mieszkać w pojedynkę. Tak, a nawet pracować na policji, w samym sercu świata mężczyzn.

Märta Karlsson wstaje od stołu w restauracji Trzy Puchary przy Regeringsgatan. Zatoczywszy się, chwyta się krzesła, aby nie upaść. Potem pochyla się nad blatem, podkrada chleb z koszyka i dyskretnie chowa go do torebki.

Mężczyzna, który stoi obok, jest ubrany w wełniane palto i kapelusz, a w ręce trzyma teczkę z błyszczącej skóry. Bierze kobietę pod ramię, po czym chwiejnym krokiem oboje ruszają między stolikami ku wyjściu.

Tego wieczoru miała szczęście, prawdziwe szczęście. Bo ten facet to gruba ryba, człowiek o sporej władzy i – przede wszystkim – z pieniędzmi. Dobrze płaci, o czym przekonała się już wcześniej. Poza tym jest szybki i ładnie pachnie – nie cuchnie obrzydliwie potem ani nie śmierdzi mu z ust, czego ona nie znosi.

– Czy da się pani zaprosić na papierosa? – pyta po wyjściu na zewnątrz.

Märta owija się szczelniej płaszczem i łapie ulicznej latarni, ponieważ ziemia faluje jej pod nogami. Zimne żelazo pali ją w skórę jak ogień, puszcza więc metalowy słup i energicznie rozciera sobie dłonie jedną o drugą.

Mężczyzna wyjmuje srebrne etui z wygrawerowaną tarczą herbową, ona jednak nie jest obeznana ze światem wykwintnych panów i nie potrafi powiedzieć, o jaki ród chodzi. Zresztą guzik ją to obchodzi. Bierze papierosa i pochyla się do przodu, gdy on z wprawą pstryka kciukiem zapalniczkę. Potem wciąga dym głęboko w płuca.

– O w mordę – mamrocze pod nosem. – Porządny tytoń. Dawno takiego nie paliłam.

Uśmiecha się szeroko i obraca ku niemu twarz, ale tylko na tyle, by mógł zobaczyć jedynie lewą stronę jej ust. Tę, za którą zachowały się jeszcze wszystkie zęby.

Teraz on przypala sobie papierosa.

– Idziemy? – pyta, wskazując na brukowaną ulicę, która rozciąga się przed nimi w ciemności.

Oboje ruszają w kierunku mieszkania Märty przy Norra Smedjegatan. Od czasu do czasu mijają w mroku pojedynczych przechodniów. Zbliżający się chodnikiem z naprzeciwka nieznajomy skłania głowę i uchyla kapelusza.

Mężczyzna w wełnianym palcie szybko zerka w bok.

– Pssst – szepcze Märta, gdy po dotarciu na miejsce wchodzą na klatkę schodową.

– Obiecuję, że będę cicho jak mysz – odpowiada zniżonym głosem jej towarzysz, łapiąc ją za pośladek.

Ona chichocze i ciągnie go za sobą przez dziedziniec w stronę oficyny. Wolną ręką strzepuje sobie z włosów płatki śniegu, aby starannie ułożone loki nie rozkręciły się pod wpływem wilgoci.

Na drugim piętrze wyjmuje klucz i otwiera niewielkie drzwi prowadzące do jakiejś nory.

Wszedłszy do środka, od razu przekręca klucz w zamku i chowa go w szparze między deskami podłogi – zdarza się bowiem, że jej klienci próbują się wymknąć, nie dotrzymawszy umowy.

Mężczyzna chwyta ją od tyłu za piersi. Ugniata je i ściska. Märta zaciska zęby, żeby nie jęczeć z bólu. Przez chwilę pozwala mu na to, po czym wymyka się i zapala świecę w lampce wiszącej przy wejściu.

W pomieszczeniu, w którym ledwie można stać prosto, miejsca starcza jedynie na kozetkę i jedno krzesło. Nie ma w nim okien, ale na jednej ścianie tuż pod sufitem znajduje się mały lufcik. Pod nim stoi worek z ziemniakami, a obok leżą dwie rozwalone drewniane skrzynki, które jej mąż Karl obiecał naprawić. Naprzeciw wejścia widać drugie drzwi – prowadzące do izby, gdzie Märta mieszka ze swoimi dziećmi i mężem. Są tak niskie, że trzeba się porządnie schylić, aby przez nie przejść.

Właśnie słychać zza nich krzyk dziecka.

To Holger, jej najmłodszy.

Od dwóch tygodni ma gorączkę i pluje krwią i Märta już nie wie, co ma z nim począć. Nie stać jej na pójście do lekarza, a z salwatoriankami, które pracują w okolicy, woli nie rozmawiać, bo one wszystkie chyba uważają, że ona, matka, nie potrafi zająć się własnymi dziećmi.

Żeby tylko Holger nie obudził reszty, myśli. Po chwili płacz ucicha. Najwyraźniej udało mu się zasnąć.

Ściąga z nóg zdecydowanie zbyt cienkie buty i rzuca płaszcz na krzesło. Potem odwraca się do mężczyzny. Bierze od niego palto oraz kapelusz i kładzie je na swoim płaszczu. Następnie chwyta koniec jego paska, rozluźnia go wprawnym ruchem i rozpina guziki spodni.

Spodnie zsuwają się na podłogę, tworząc kopczyk wokół bladych łydek.

Märta sięga ręką między uda mężczyzny i stwierdza, że jego przyrodzenie jest całkiem sflaczałe.

Śmieje się cicho.

– Coś nietęgo to wygląda.

– Słucham?

– Z tą łupinką raczej trudno będzie się zabawić.

Jej śmiech staje się coraz głośniejszy i przechodzi w rechot.

– Masz za zimne dłonie – odpowiada mężczyzna i cofa się o krok.

– Do tej pory nikt się nie skarżył. Nawet jak nie stanie, to i tak zapłata się należy. Uprzedzam, żeby pan wiedział.

Chociaż blask świecy nie daje wiele światła, Märta dostrzega jednak, że wyraz twarzy jej klienta z sekundy na sekundę się zmienia. Jego oczy się zwężają, szczęki napinają, a usta wykrzywiają w cierpkim grymasie. Postąpiwszy krok do przodu, chwyta ją za nadgarstki i syczy przez zęby:

– Żadna dziwka nie będzie tak do mnie mówiła.

Krople śliny padają na jej twarz, odwraca ją więc od niego.

– Ej, puszczaj.

Nagle uderza ją w policzek z taką siłą, że Märta traci równowagę i pada na podłogę.

– Jesteś tylko plugawą małą kurwą. Rozumiesz?

W jej oczach jest więcej zdziwienia niż strachu. Przecież spotykali się już nieraz i zawsze był eleganckim panem, takim, co to nie bije ani nie pije i zawsze płaci.

Dżentelmenem.

Kopie ją w bok, nawet nie tak mocno, mimo to cała zawartość żołądka podchodzi jej do gardła. Wymiociny zapychają nos, zmuszając ją do prychnięcia z obrzydzenia.

Przywykła do bicia – i przez klientów, i przez męża – dlatego prawie przestała na nie reagować. Nie jest jednak ryzykantką, w jej profesji nie wolno pozwalać sobie na coś takiego. Bo wtedy nie ma co liczyć na długie życie.

Podczołgawszy się do niskich drzwi prowadzących do mieszkania, otwiera je. Potem na czworaka wpełza do kuchni.

Holger siedzi na podłodze przed kuchenką i patrzy na nią ogromnymi błyszczącymi oczami. Wystające z nocnej koszuliny ręce są chude i sine. Na piersi widać jakieś plamy. W pierwszej chwili Märta sądzi, że to krew, ale potem przekonuje się, że on zwymiotował.

– Holger – mówi do niego. – Musisz…

W następnej sekundzie mężczyzna łapie ją za kostki u nóg i ciągnie do tyłu. Głowa uderza o podłogę.

Machając na oślep rękami, próbuje chwycić coś w ręce, ale natrafia jedynie na lnianą ścierkę zwisającą z szafki. Ściąga ją, a wraz z nią naczynia, które leżały na niej do wyschnięcia, podczas gdy klient wlecze ją po podłodze z powrotem do klitki. Kawałki rozbitych talerzy rozsypują się po kuchni.

Ale Märta nadal się nie boi.

Chleb, przemyka jej przez głowę. Ten, który wzięła z Trzech Pucharów. Musi pamiętać, żeby potem dać go Holgerowi. Powinien koniecznie coś zjeść po tym, jak zwrócił kolację.

– Holger – woła.

Mężczyzna ciągnie ją do izby, centymetr po centymetrze.

Twarz syna o wytrzeszczonych oczach i jego zarzygana koszulina znikają z pola widzenia. Märta nie ma się czym bronić, ale wciąż ściska w ręce lnianą ścierkę, a wraz z nią drewnianą warząchew i parę porcelanowych skorup.

On zatrzaskuje drzwi, pochyla się i wyjmuje coś ze swojej teczki. Rozlega się metaliczny dźwięk.

– Połóż się na plecy!

Gdy ona nie reaguje, kopie ją w brzuch. Tak mocno, że zatyka jej dech.

Chwyta ją, obraca, a jednocześnie wolną ręką łapie za włosy. Potem z całej siły uderza głową o podłogę.

Łup, łup, łup.

Märta krzyczy przejęta przerażeniem.

Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę się wystraszyła – bo w miogotlliwym blasku świecy zobaczyła, co on trzyma w ręce.

– Panno Svenns?

Elsie zrywa się z miejsca, lekko dyga i obciąga trochę za ciasną spódnicę od munduru.

– Tak, panie sierżancie?

Cederborg stoi w drzwiach na szeroko rozstawionych nogach ze starym numerem „Wiadomości Policyjnych” w dłoni. Mrużąc głęboko osadzone oczy, przez chwilę jak gdyby się waha, po czym kontynuuje:

– Panna Svenns uda się z funkcjonariuszami Bobergiem i Starkiem na Norra Smedjegatan. Dostaliśmy powiadomienie o dzikiej awanturze w jednym z tamtejszych mieszkań, ale wszystkie radiowozy są zajęte, a Åberga i Zetterquista nie mogę nigdzie złapać.

Tego wieczoru Åberg i Zetterquist patrolowali na piechotę strefę numer trzy. Prawdopodobnie nie zauważyli mrugających lampek w sygnalizatorze pożarowym i dlatego nie oddzwonili na komendę. Radiowozy zaś nie były dostępne, przynajmniej tym razem, bo jest ich w całym Sztokholmie tylko osiem.

– Diabli wiedzą, gdzie oni się podziewają – mamrocze sierżant. – Pewnie jak zwykle stoją gdzieś w jakiejś bramie i kurzą. Lenie patentowane.

Gdy ze złością syczy przez zęby ostatnie słowa, Elsie nerwowo sięga po swój płaszcz i rękawiczki leżące na krześle obok. Jej torebka spada na podłogę i przypadkiem się otwiera, a ze środka wysypuje się kilka kartek żywnościowych.

– To znaczy, jeśli panna Svenns ma czas – dodaje sucho sierżant.

Elsie oblewa się rumieńcem i szybko zbiera swoje rzeczy.

– A chłopiec? Co z nim…

– Musi poczekać razem z matką w areszcie – przerywa jej. – W tamtym mieszkaniu na Norra Smedjegatan pewnie aż roi się od dzieci, dlatego chcę, żeby panna Svenns też tam poszła.

– Tak jest, panie sierżancie.

– I proszę zachować ostrożność!

Elsie z przejęciem kiwa głową. Wkłada czapkę i ostatni raz obrzuca spojrzeniem małego, który bawi się strzępem papieru zaciemniającego przypiętego pinezkami do ramy okna. Ma szkliste oczy i raz po raz kaszle jak gruźlik. Z małego nosa ciekną smarki, które w blasku lampy połyskują siarkową żółcią.

Boberg i Stark czekają na zewnątrz, kuląc się przed wiatrem. W ciemności wirują płatki śniegu.

– Panna Svenns – wita ją policjant Boberg i jego twarz nagle się rozjaśnia.

Elsie go lubi. Zawsze jest uprzejmy i nierzadko częstuje ją papierosem albo lurą nazywaną kawą. Można by niemal przypuszczać, że jest nią zainteresowany,  w   w i a d o m y  sposób.

Ale Boberg ma żonę. Jest ojcem.

Uśmiecha się znowu i wyciera sobie czerwony nos.

Kiedy Elsie spogląda w jego przyjazne oczy, czuje ukłucie w okolicy serca i myśli o tym, jak wszystko mogłoby wyglądać, gdyby nie ta nieszczęsna wojna. Jest w stanie znosić próbne alarmy, racjonowanie żywności i podrabianą kawę. Może także wytrzymać bez ciepłej wody i nowych ubrań. Nie przeszkadzają jej też ohydne rury drenażowe rozłożone w parku i mające służyć do ochrony tych, którzy w razie nalotu bombowego nie zdążą się ukryć w bezpiecznym miejscu. Ale utratę własnej przyszłości – z Axelem i ich małą córeczką – opłakuje w każdej sekundzie. To zżera ją w nocy i zadręcza w dzień, jak złośliwe zwierzątko, dla którego nigdy nie chciała być mamką.

Szybko pokonują krótki odcinek dzielący ich od Drottninggatan, a potem skręcają w prawo. W ciemności przejeżdża omnibus. Pod murami domów leżą wielkie sterty drewna na opał, a w nich gnieżdżą się tłuste miejskie szczury. Mijająca ich grupka podchmielonych bon vivantów prawdopodobnie zmierza do jakiegoś lokalu albo speluny. Mimo zimna wszyscy mają rozpięte marynarki, a ich wąskie czarne krawaty powiewają na wietrze jak chorągiewki. Każdy jedną ręką trzyma się za głowę, żeby nie pozwolić wiatrowi porwać kapelusza z szerokim rondem.

Przed Hôtel de Suède stoi skulona gromadka odświętnie ubranych spacerowiczów, a tuż obok dorożkarz uruchamia agregat gazu generatorowego. Dokładnie naprzeciwko lśnią przeszklone wykusze hotelu Regina i idealnie wypolerowane mosiężne drzwi. Axel lubił żartować, że kiedyś spędzą w nim noc poślubną i wynajmą sobie ten sam pokój, w którym w 1917 roku nocował Lenin.

Wiatr unosi w powietrze jakąś starą ulotkę. Na widok tytułu Rosyjskie bomby nad Sztokholmem Elsie przeszywa dreszcz.

Niecały tydzień temu Rosjanie zrzucili bomby na szwedzką ziemię – być może przez pomyłkę, być może z pełną premedytacją, zdania są podzielone. W Eriksdal została uszkodzona wieża ciśnień, a na Ringvägen pod wpływem fali uderzeniowej szyby w oknach popękały jak cienki lód.

– Lepiej, żeby na miejscu panna Svenns trzymała się raczej z tyłu – odzywa się Boberg. – Mężczyzna, który dzwonił, mówił, że w jednym z mieszkań doszło do bijatyki i że brzmiało to tak, jakby cały dom miał się zaraz zawalić.

– Dobrze – zgadza się Elsie, wdzięczna, że towarzyszy jej dwóch solidnych funkcjonariuszy. Nieczęsto zdarzało się jej uczestniczyć w tego rodzaju akcjach, zwłaszcza o tej godzinie. Każdy doskonale wie, że o tej porze dnia żadna kobieta nie powinna pokazywać się sama tutaj, na Bagnie, jak nazywano tę część dzielnicy Klara.

Idą w dół Hamngatan i wkrótce wyłaniają się przed nimi zarysy domu towarowego Sidenhuset oraz teatru Blanche. Z daleka słychać też przenikliwe skrzypienie tramwaju wjeżdżającego na Norrmalmstorg.

Mróz szczypie w policzki, a gdy odbijają w prawo, w Norra Smedjegatan, wiatr zmusza Elsie do opuszczenia głowy i wtulenia twarzy w ramiona.

– Chodzi o Karla Karlssona – oznajmia Stark, który do tej pory nie odezwał się ani słowem.

Ten potężny policjant zawsze jest posępny i małomówny, a ona nie potrafi rozstrzygnąć, czy to wynika z jego nieśmiałości, czy raczej z nieokrzesania. Może i z jednego, i z drugiego. Albo też Stark należy do licznej grupy funkcjonariuszy, którzy uważają, że w policji nie ma miejsca dla kobiet.

– Znowu ten Karlsson? – dziwi się Elsie.

Karl Karlsson to notoryczny pijus i awanturnik. Przez ostatnie dziesięć lat regularnie, i to nierzadko, trafiał do więzienia na Långholmen. Jego żona Märta Karlsson również była obiektem zainteresowania instytucji porządku publicznego. Jako osoba znana ze zgubnej miłości do butelki i z nierządu, kilkakrotnie została ukarana zarówno za prostytucję, jak i włóczęgostwo.

Chwilę później docierają pod właściwy adres na Norra Smedjegatan.

– To tutaj – mówi Boberg, pchając bramę.

Wchodzą na ciemną klatkę schodową i na moment zatrzymują się w skupieniu. Słychać jedynie czyjeś pokasływanie i krzyk dziecka dochodzący zza grubych murów.

– Wygląda na to, że jest spokojnie – stwierdza Boberg.

Po chwili zapala się światło i w sieni pojawia się jakiś mężczyzna. Jest niski i przygarbiony, ubrany w pasiastą koszulę bez kołnierzyka i grube spodnie robocze. Przedstawia się jako Stark, dozorca, ten, który zawiadomił policję o awanturze.

Otwiera drzwi na podwórze, po czym zwraca się do Boberga:

– Tylko uważajcie, panowie, na tego Karlssona. Kiedy pije, robi się niebezpieczny.

Ziemię pokrywa cienka warstwa śniegu przecięta ścieżką wydeptaną w kierunku wychodka. Pod ścianami leżą sterty drewna, a oparty o rynnę rower ma wygięte przednie koło. Plamy na fasadzie po odpadniętym w wielu miejscach tynku nadają budynkowi nędzny wygląd starego kundla dotkniętego parchem.

Przechodzą do oficyny. Tu strop jest niższy, a klatkę schodową wypełnia odór śmieci, gotowanego jedzenia i dymu.

– Drugie piętro – bąka Stark i rusza po wąskich kamiennych schodach na górę.

Elsie odsuwa się na bok, aby przepuścić Boberga, który sprężyście bierze po dwa stopnie naraz, wskutek czego jego bagnet kołysze się w tę i z powrotem na czarnym pasie. Przed drzwiami na pierwszym piętrze stoją narzędzia – blaszane wiadro, łopata i oskard oparty styliskiem o posadzkę.

Idą wyżej. Stark puka do drzwi, ale nikt nie otwiera. Szybko zerka na kolegę, po czym naciska klamkę. Drzwi uchylają się ze skrzypieniem.

Pomieszczenie jest ciasne, wilgotne i zalatuje w nim wymiocinami i mokrą wełną. W słabym blasku lampy naftowej stojącej na stole Elsie dotrzega dzieci przycupnięte na podłodze przed kuchenką. Jest ich niemało, dolicza się siedmiorga, wszystkie wyglądają na mniej niż dziesięć lat. Oprócz dwóch materacy z końskiego włosia na podłodze wala się też kilka skłębionych zniszczonych koców. Przy samej kuchence deski są usiane skorupami potłuczonych naczyń.

– Jak się macie? – odzywa się Boberg, zdejmując z głowy karakułową czapkę ze złotym emblematem.

Żadne z dzieci nie odpowiada, wszystkie przysuwają się ciasno jedno do drugiego i w końcu wyglądają jak jedna nierozerwalna istota – bezkształtna masa złożona z ciał i skołtunionych czupryn.

Podczas gdy Boberg i Stark sprawdzają wąską kuchnię, Elsie przykuca obok nich.

– Dobry wieczór – mówi. – Nazywam się Elsie Svenns i jestem policyjną siostrą. Powiecie mi, co się stało?

Maluchy spoglądają na nią pełnymi strachu oczami i milczą. Podobnie jak chłopiec czekający na komendzie sprawiają wrażenie, jakby odjęło im mowę. Elsie podejmuje jeszcze jedną próbę, ale na próżno. Albo są bardzo wystraszone, albo jak wszyscy na Bagnie nie lubią przedstawicieli władzy.

Wstaje więc i podchodzi do kuchenki, żeby poszukać ewentualnych śladów, które by im podpowiedziały, co się tutaj wydarzyło. Na podłodze siedzi dwuletni szkrab. Ma tak brudną buzię, że Elsie nie może nawet dostrzec rysów twarzy. Posklejane włosy opadają na nienaturalnie chude ramionka. Ubranie, zrobione chyba ze starych szmat, jest brudne i pełne dziur. Malec – nie sposób nawet rozpoznać, czy to chłopiec, czy dziewczynka – ssie kawałek szmatki, którą ma owinięty kciuk.

Po lewej stronie znajdują się niskie drzwi, sięgające Elsie zaledwie do pachy. Może prowadzą do dawnej spiżarni.

Popycha je delikatnie, schyla się i wchodzi do środka.

W pomieszczeniu, w którym zamiast okna jest tylko mały lufcik w jednej ścianie, panuje prawie całkowita ciemność. Elsie mruga kilkakrotnie, aby oczy oswoiły się z mrokiem. W końcu dostrzega kozetkę i krzesło. A potem odkrywa coś, od czego włosy jeżą się jej na karku. Jęknąwszy, upuszcza torbę na podłogę.

Na podłodze leży na plecach kobieta z ramionami rozciągniętymi na boki. Zadarta do pasa spódnica odsłania łono. Z ust coś wystaje – zdaje się, że do gardła ma wepchniętą warząchew. W jednym kąciku widać cienką strużkę krwi. Ręce są pokrwawione, a po wewnętrznych stronach dłoni coś błyszczy – główki gwoździ? – jakby została przybita, ukrzyżowana na wytartych podłogowych deskach. Oczy ma matowe, jak gdyby pokrywała je cienka warstwa kurzu.

Gdy Elsie zamierza się pochylić, aby sprawdzić puls tej biedaczki, do środka wciska się Boberg i odpycha ją na bok.

– Boże, uchowaj – mamrocze, przykucając obok głowy kobiety. Po chwili zduszonym głosem dodaje: – To Märta Karlsson. Nie żyje.

Sekundę później krzyczy:

– Uważaj!

Elsie za późno odkrywa ciemną postać, która nagle wyłania się z cienia w głębi klitki. Jest tylko ciemniejszą plamą na tle czarnego jak smoła tła.

– Uciekaj! – wrzeszczy Boberg, na co ona natychmiast reaguje. Pochyla się i wybiega przez niskie drzwi, wymija dzieci i Starka w kuchni i pędzi do wyjścia. Ale zbyt wąska spódnica ogranicza jej ruchy, jego kroki są coraz bliżej.

Postać złożona z ciemności i cienia jest szybsza od niej.

Mężczyzna dogania ją na klatce i chwyta. Unosi ją nad posadzką. Sekundę później z potężną siłą ciska ją w dół kamiennych schodów, a ona turla się po nich jak szmaciana lalka. Łokcie obijają się o stopnie, szczęka uderza w beton i w następnej chwili słychać trzask kości, gdy nos rozbija się o ścianę. W końcu tył głowy opada na ziemię i fala mdłości wzbiera w jej ciele.

Wtedy mężczyzna dopada ją znowu.

Jego ciemne oczy błyszczą nad Elsie, czuć od niego alkoholem.

Powinien dać jej spokój, powinien uciekać dalej, ukryć się w ciemnościach Bagna, bo przecież ona nie może mu w niczym zaszkodzić. Jednak on robi co innego. Łapie ją za ramiona, podnosi, patrzy jej w oczy, a potem z rozmachem ciska na posadzkę.

Elsie słyszy dziwny chrzęst i czuje, jak coś zimnego wbija się jej w tył głowy.

Po chwili pojawia się ból i wtedy staje się dla niej jasne, że mężczyzna nadział jej czaszkę na ostry koniec oskarda, który stał oparty o ścianę. Potem klatka schodowa zaczyna się rozmywać i ból znika.

Obok niej wyłania się Boberg.

Gdy pochyla się nad nią, Elsie dostrzega w jego twarzy niedowierzanie i przerażenie, ale oprócz tego widzi coś jeszcze – młodą parę dzielącą się papierosem na Mosebacke oraz drewniane barki przycumowane przy Strandvägen. Widzi Britt-Marie śpiącą spokojnie w swoim łóżeczku, podczas gdy Valdemar popija kawę przygotowaną przez Hilmę. Widzi cały Sztokholm – wszystkich, którzy żyją w nim teraz, i tych, którzy żyli w nim przed nimi.

A wśród tego wszystkiego stoi jej matka, która umarła na hiszpankę. Obok niej czeka Axel, leniwie pochylony nad jedną ze starych górskich krów, które jego rodzina miała przed wojną. Wygląda młodo i krzepko i uśmiecha się od ucha do ucha.

Wyciąga do niej rękę, a ona podaje mu swoją.

Elsie traci życie w dzielnicy Klara. Jest czas zimna, lęku i racjonowania wszystkiego.

Zamienia się w cień i popada w wieczne zapomnienie.

Ale w tej samej chwili, gdy jej opowieść dobiega końca, zaczyna się inna. W pewnym sensie jej śmierć staje się początkiem wszystkiego, magicznym nasieniem zdolnym rozwinąć się w potężne drzewo.

Kres bowiem nie istnieje, są tylko nowe historie, które rozpoczynają się wtedy, gdy stare się kończą.

Elsie zostaje pochowana na początku marca. Na jej pogrzeb przychodzi wdowa z trójką swoich dzieci, ponadto Hilma i Valdemar, a także kilku policjantów i jedna siostra policyjna.

W kolejną wiosnę nastaje pokój. Świat leczy krwawiące rany i usiłuje zrozumieć niepojęte, które niedawno się wydarzyło. Zajmie to więcej czasu, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić.

Funkcjonariuszowi Bobergowi rodzi się drugie dziecko. Z upływem czasu coraz rzadziej myśli o Elsie, chociaż bywa, że budzi się z krzykiem z koszmaru, w którym ona prosi go o to, aby wyciągnął z jej głowy ostrze oskarda. Albo – jeszcze rzadziej – przypomina mu się, jak kiedyś siedziała w kącie, bawiąc się z małą dziewczynką, której matka wpadła pod tramwaj. Tamto zdarzenie obudziło w nim coś wyjątkowego, może dlatego, że on także stracił matkę, gdy był mały.

Zmieniają się pory roku, mijają lata.

W dzielnicy Klara nie ma już śladów po dawnej nędzy. Stare domy stopniowo znikają, zastępują je wysokie, jasne budowle śmiało strzelające w niebo. Nikt nie cierpi głodu, dzieci nie chorują na gruźlicę ani odrę. A smród śmieci i nieopróżnianych wychodków już dawno się ulotnił.

Pod koniec lat pięćdziesiątych w policji zaczynają pracować kobiety i jakby przypadkiem wszystkie zostają umieszczone na Bagnie, ponieważ w innych okręgach brakuje dla nich „wygód”. Policjanci w spódnicach, jak są nazywane, budzą sporą sensację. Kobiety mają takie same uprawnienia jak męscy funkcjonariusze, jednak zamiast w bagnety są wyposażone w pałki.

Podobnie jak większość kolegów sierżant Cederborg nie cierpi policjantek. Ponadto nie rozumie, dlaczego akurat Klara musi dźwigać cały ciężar przemian – to mało solidarne podejście ze strony innych okręgów. Związek zawodowy sztokholmskiej policji, Kamraci, reprezentuje takie samo stanowisko. Twierdzi nieugięcie, że kobiety nie mają czego szukać w policji. W każdym razie jako czynne funkcjonariuszki. Zwłaszcza w patrolach ulicznych, z powodu znacznie mniejszej tężyzny fizycznej. Nie powinno się też im pozwalać jeździć w radiowozach, ponieważ mogą rozpraszać swoich kolegów kierowców – jak by to wyglądało, gdyby on zboczył z drogi dlatego, że uległ urokowi koleżanki?

Ale zwalnianie policjantek z patrolowania ulic i przydzielanie ich od razu do służby wewnętrznej też nie stanowi dobrego rozwiązania. Byłoby to niesprawiedliwe wobec policjantów, którzy muszą zdzierać zelówki co najmniej przez siedem lat, zanim mogą mieć nadzieję na jakiekolwiek przeniesienie. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem byłoby chyba w ogóle nieprzyjmowanie kobiet do policji.

W chwili rozgorączkowania i w niezbyt trzeźwym stanie sierżant Cederborg wyznaje przed swoimi kolegami, że prędzej zje swoją pikielhaubę, niż wpuści więcej kobiet za próg czwartego komisariatu policji. Nigdy jednak nie jest mu dane posmakować swojego służbowego nakrycia głowy. W grudniu 1961 roku radiowóz, którym jedzie – ford customline, rocznik 1958 – zderza się z platformą wyładowaną żelaznymi rurami transportowanymi na budowę centrum handlowego Vällingby. W wyniku gwałtownego wstrząsu jedna z rur przebija przednią szybę radiowozu i przeszywa sierżantowi klatkę piersiową. Kierowca cudem uchodzi z życiem, ale Cederborg ginie na miejscu, nie odzyskawszy przytomności.

Britt-Marie – dziecko, które Elsie była zmuszona oddać – dorasta i rozkwita pod opieką Valdemara i Hilmy. Oboje obiecują sobie nawzajem, że pewnego dnia wszystko jej opowiedzą, bo tak należy uczynić.

Odkładają jednak ten dzień.

Odsuwają i odsuwają, prawda bowiem jest trudna.

Gdy wiosną 1959 roku dziewczyna kończy osiemnaście lat, Hilma z Valdemarem wiedzą, że nie mogą czekać dłużej. Opowiadają Britt-Marie o Elsie i dają jej obrączkę zaręczynową, którą jej matka dostała od Axela.

Britt-Marie nosi ją zawieszoną na cienkim złotym łańcuszku na szyi. To jedyna rzecz, jaka pozostała po jej mamie, dlatego pielęgnuje tę prostą obrączkę jako coś najcenniejszego, co posiada.

Może sprawia to tragiczna historia Elsie i niezwykła wartość owej małej złotej ozdoby na szyi Britt-Marie, a może to wpływ wielu reportaży o policjantach w spódnicach publikowanych w gazetach – w każdym razie w tym samym roku dziewczyna postanawia zostać policjantką. Hilma i Valdemar, którzy nie są zachwyceni jej planami, przekonują ją, aby najpierw przynajmniej spróbowała zwykłego zajęcia. Osiemnastolatka zatrudnia się zatem jako ekspedientka w sklepie pasmanteryjnym.

Tak jak podejrzewała, nie odnajduje się w tej pracy, toteż w 1967 roku odbywa szkolenie policyjne, mimo że Valdemar na łożu śmierci prosi ją, aby porzuciła ten zamiar.

Wszelkie formalne wymogi Britt-Marie spełnia z nawiązką: jej sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu to całe pięć centymetrów więcej niż minimum wymagane dla kobiet. Ponadto dysponuje zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym, że ma odpowiedni stan zdrowia. Potrafi też prowadzić samochód i pisać na maszynie, a na dodatek umie pływać i uzyskała dobre świadectwo.

Mężczyzna przeprowadzający z nią rozmowę kwalifikacyjną ma na nosie okulary w rogowej oprawie i przez cały czas dziwnie się uśmiecha. Britt-Marie nie potrafi zinterpretować wyrazu jego twarzy i ze zdenerwowania zaczyna się pocić.

Egzaminator kwituje jej wszystkie odpowiedzi potakiwaniem głowy i robi notatki, które ona bez najmniejszych trudności jest w stanie odczytać ze swojego miejsca naprzeciwko.

„Za wysoka na kobietę, dlatego świetnie się nadaje na policjantkę” – pisze w formularzu.

Britt-Marie zostaje przyjęta i jeszcze jesienią zaczyna szkolenie. Wśród dwustu kandydatów na przyszłych policjantów jest tylko pięć kobiet – wszystkie szybko odnajdują się w tym towarzystwie. Przygotowanie obejmuje naukę prawidłowego oddawania honorów w uniformie – kobiety, które przecież nie odbywają służby wojskowej, z natury rzeczy muszą ćwiczyć to dłużej. W programie jest także obchodzenie się z bronią służbową, kierowanie ruchem w białych odblaskowych mankietach i prowadzenie czarnego szkolnego chryslera valianta między pachołkami na placu manewrowym.

Po czterdziestu tygodniach obowiązkowego podstawowego szkolenia Britt-Marie zaczyna służbę jako policjantka pilnująca porządku publicznego. Jej dalsze plany mogą jednak lec w gruzach, ponieważ w szeregach policji wciąż trwają gorące dyskusje, czy kobiety rzeczywiście są zdolne do służby mundurowej, biorąc pod uwagę wymogi dotyczące siły fizycznej i równowagi psychicznej.

W 1969 roku nowo powołane kierownictwo policji wraz ze Szwedzkim Związkiem Zawodowym Policjantów postanawia kierować wszystkie adeptki szkolenia do jednostek dochodzeniowych i sekcji ochronnych.

Innymi słowy, nie wolno im już nosić mundurów, a Britt-Marie zostaje przydzielona do pracy biurowej. Chociaż jest zawiedziona, nie pozwala się zniechęcić, ponieważ w jej życiu dzieje się tyle innych rzeczy: zaczyna pełnić służbę w Sollentunie pod Sztokholmem i wynajmuje pokój u emerytowanej nauczycielki. Zyskuje też nowych przyjaciół i kolegów w pracy.

Jeśli Elsie była ziarnem, to Britt-Marie jest drzewem, jądrem, wokół którego kręci się ta dziwna historia. Opowieść zaczyna się w pewien letni wieczór pośród czeremchy i bzu, między miastem a prowincją, między beztroskim życiem młodej dziewczyny a życiem rodzinnym.

Niebawem Britt-Marie stanie się jedną z wielu, którzy będą ścigać zabójcę z Bagna.

Ale na razie jeszcze o tym nie wie.

Britt-Marie

Östertuna, 1971–1974

2

Blade słońce wczesnego wieczoru przedziera się przez rachityczne gałęzie sosen, tworząc rozkołysane koronkowe wzory na drodze, którą Britt-Marie wraca rowerem ze strzelnicy Järvafältet. W środku lasu jest nadal chłodno, a igliwie i wilgotna ziemia wydzielają intensywny zapach.

Gdy wjeżdża pod górę niedaleko Östertuny, czuje, jak łydki pieką ją z wysiłku.

Jeszcze tylko kilka kilometrów i znajdzie się w swoim małym umeblowanym pokoiku, który wynajmuje w Helenelund.

Po godzinach spędzonych na strzelnicy dzwoni jej w uszach, mimo że jak większość kolegów dla stłumienia hałasu starannie zatkała każde z nich łuską po naboju. Oczywiście istnieją też inne sposoby wyciszania huku wystrzałów – na przykład Solveig używa wacików – ale żaden facet nigdy nie zniżyłby się do tego, żeby chodzić ze strzępkami waty w uszach, a ona przecież nie chce być od nich gorsza.

Wiedziała, że to dzwonienie zelżeje pod wieczór, a kiedy jutro rano się obudzi, pozostanie jedynie słaby szum jako dyskretne wspomnienie po zeszłodniowych ćwiczeniach.

Jest dobra w strzelaniu, jedna z lepszych w grupie. Latem zamierza zapisać się do klubu strzeleckiego. Chce też brać udział w zawodach, bo wie, że jeśli tylko trochę więcej poćwiczy, jest w stanie zdobywać nagrody.

Wjechawszy na szczyt wzgórza, przez chwilę obejmuje wzrokiem całą Östertunę, ale gdy sekundę później oślepia ją wieczorne słońce, odruchowo mruży oczy. I prawdopodobnie dlatego nie zauważa kamienia na skraju drogi. Nie jest duży, mimo to Britt-Marie traci przez niego równowagę.

Zatacza się i wpada do rowu.

Przeklinając pod nosem, podnosi się i strzepuje z ubrania igły oraz ziemię.

Chociaż nie czuje wielkiego bólu, na jednym kolanie spostrzega dziurę w dżinsach i ciemną plamę krwi rozlewającą się coraz szerzej na ciemnoniebieskim materiale.

Patrzy na rower. Łańcuch spadł z zębatek, lecz poza tym chyba nic nie uległo uszkodzeniu. Koła nie wyglądają na wygięte, a gdy dla sprawdzenia prowadzi go kilka metrów po poboczu, nic nie zgrzyta ani się nie zacina.

Przyklęka i próbuje naciągnąć tłusty łańcuch, szybko jednak się orientuje, że nie da rady.

– Potrzebna pomoc?

Britt-Marie wstaje i odwraca się w stronę, skąd dochodzi głos.

Mężczyzna jest chyba kilka lat starszy od niej, wysoki i szczupły i szeroko się uśmiecha. Długie ciemnobrązowe włosy opadają mu na jedno oko, a ręce tkwią w kieszeniach dżinsów dzwonów.

– Obawiam się, że bez narzędzi się nie obejdzie – mówi Britt-Marie.

– W porządku? – pyta chłopak, wskazując na jej kolano.

– Jasne, to tylko zadrapanie. Bardziej martwię się o rower.

– Hm – bąka nieznajomy, po czym podchodzi bliżej i przykuca.

Trąca łańcuch jednym palcem, a potem kiwa głową.

– Idziemy – oznajmia, podnosząc się.

– Ale dokąd…?

Bierze od niej rower i rusza w kierunku Östertuny.

– Do mojego warsztatu – wyjaśnia pogodnie. – Naprawię go. To zajmie tylko parę minut.

Normalnie nawet nie przyszłoby jej do głowy, żeby pójść z kimś obcym spotkanym przypadkiem w lesie. Ale on zachowywał się tak rozbrajająco i uśmiechał się tak szczerze, że przestała się wahać. No i rower – do niczego się nie nadawał.

– Jestem Björn – przedstawia się.

– Britt-Marie – odpowiada.

– Dokąd jedziesz?

– Do Helenelund, mieszkam tam. Byłam na strzelnicy. Trenowałam.

Chłopak unosi jedną brew i trochę zwalnia.

– Strzelnica. Mam się bać?

– To zależy. Jestem policjantką.

Jego uśmiech robi się jeszcze szerszy.

– O cholera. Nigdy bym nie pomyślał.

– No właśnie. A co pomyślałeś? – pyta Britt-Marie, odpędzając ręką kilka much uparcie krążących wokół jej twarzy.

On patrzy na nią, lekko wydyma usta i nie odpowiada.

Okazuje się, że Björn pracuje w warsztacie samochodowym na obrzeżach Östertuny. I tak jak obiecywał, naprawienie roweru zajmuje mu zaledwie kilka minut.

– Jak nowy – rzuca i poklepuje siodełko potężną dłonią, pozostawiając na nim kolejne tłuste plamy.

– Miło z twojej strony. Nie wiem, jak mam ci się odwdzięczyć.

Björn znowu nieznacznie unosi jedną brew, Britt-Marie zaś ku swemu zaskoczeniu zauważa, że ten jego odruch zaczyna jej się podobać.

– A ja wiem.

Zanim jej udaje się otworzyć usta, on kontynuuje:

– Wybierz się jutro ze mną nad Tunasjön popływać. Ma być ciepło.

Britt-Marie się waha.

– No nie wiem.

– Pracujesz?

– Nie, ale…

W gruncie rzeczy chciałaby powiedzieć, że przecież w ogóle się nie znają, gdy jednak widzi jego roziskrzony wzrok, nic nie mówi.

– Spotkajmy się tu o dziesiątej – proponuje Björn, wskazując parking przed warsztatem, gdzie rząd pojazdów stoi w oczekiwaniu na serwis lub naprawę. Następnie, pogwizdując jakąś znajomo brzmiącą melodię, znika między zabudowaniami.

Pedałując do domu, Britt-Marie myśli o nim. O jego umięśnionych nogach i spalonych na brązowo ramionach. O długich włosach, którymi – jakby powiedziała mama – zarzucał, i o niewinnym spojrzeniu spod brwi unoszących się odruchowo za każdym razem, gdy na nią patrzył.

Jest dosyć chłodno, mimo to piecze ją skóra. Czyżby się opaliła?

Ten chłopak był do kogoś podobny, tylko do kogo?

Przejeżdżając obok otwartego okna jakiegoś domu, słyszy znajomą piosenkę i od razu sobie przypomina.

Do Björna Skifsa1.

On wyglądał identycznie jak Björn Skifs.

Leżą na kocu nad jeziorem Tunasjön.

Dzisiaj jakoś lepiej się dogadują. Rozmowa toczy się swobodnie i wartko, jakby już dobrze się znali i wymienili osobistymi tajemnicami, chociaż są tutaj razem dopiero od godziny.

Tuż nad wodą bawi się gromadka dzieci, a na trawie między brzegiem a drzewami spragnieni słońca plażowicze rozłożyli kolorowe koce i piknikowe kosze.

Britt-Marie cieszy się, że wzięła z domu kanapki, Björn bowiem pomyślał jedynie o piwie, i chociaż ona też je lubi, wie, że nie da się nim zaspokoić głodu.

– Proszę – mówi, częstując go starannie zawiniętą w pergamin kanapką z kiełbasą.

– Dzięki – odpowiada Björn, podając jej kolejne piwo. Po czym kontynuuje swoją opowieść: – No a potem przeprowadziłem się z powrotem do segmentu, w którym mieszka mama, konkretnie do piwnicy. Na razie jest w porządku. Dopóki nie znajdę sobie czegoś nowego. Ale za jakieś normalne pieniądze. A twoi rodzice?

– Hilma i Valdemar to moi przybrani rodzice – wyjaśnia Britt-Marie, dziwiąc się, jak łatwo przeszło jej to przez gardło. Jakby fakt, że jest adoptowana, był czymś najzwyczajniejszym na świecie.

Jeśli ta wiadomość go zaskoczyła, to w żadnym razie nie dał tego po sobie poznać.

– Aha – stwierdza tylko.

– Ale tata od kilku lat nie żyje.

Björn kiwa głową, po czym jedną ręką zgniata puszkę po piwie i rzuca ją w kierunku pojemnika na śmieci stojącego kilka metrów dalej.

Chybia celu, i to bardzo, co kwituje westchnięciem, ale najwyraźniej nie zamierza się podnieść i sprzątnąć puszki.

– A mama mieszka tutaj? – pyta.

– Nie, po śmierci taty przeniosła się do Höganäs.

Patrząc pod słońce, Britt-Marie myśli o niej.

Minęło już ponad dziesięć lat, od kiedy się dowiedziała, że została adoptowana. I chociaż kocha Hilmę równie mocno jak dawniej, nie może zaprzeczyć, że kiedy usłyszała o Elsie, coś jednak się zmieniło. Odnosi wrażenie, że teraz nie jest już w stanie w pełni zaufać nikomu ani niczemu.

Jakby nic nie było pewne i niezawodne.

To przykre poczucie trochę rozdzieliło je obie. Britt-Marie nie potrafi rozmawiać z mamą tak samo jak kiedyś, ponieważ prawda – a właściwie kłamstwo – stworzyło dystans między nimi.

I nie zmieniła tego nawet choroba.

Kilka lat temu stwierdzono u mamy raka piersi i chociaż lekarzom udało się usunąć nowotwór, wciąż nie ma gwarancji co do ostatecznych rokowań. Britt-Marie martwi się o nią i wiele razy usiłowała jej to powiedzieć. Lecz nie zdołała, ponieważ gdy tylko próbuje, od razu myśli o Elsie i o tym, że rodzice przez wszystkie lata ją okłamywali.

Björn odwraca się do niej i kładzie rękę na jej biodrze.

Skóra pali pod jego dotykiem, żołądek zaciska się nieoczekiwanie. Britt-Marie przysuwa się bliżej, opiera opaloną nogę na jego nodze i patrzy mu prosto w jasnoniebieskie oczy.

On bynajmniej nie ucieka wzrokiem, tylko powoli unosi dłoń i palcem wskazującym delikatnie pieści jej pierś.

Ta pieszczota budzi do życia uśpioną tęsknotę.

Minęły dwa lata, odkąd zerwała z Einarem, i tak naprawdę sama dziś nie rozumie, dlaczego nie zrobiła tego wcześniej. Przecież on był potwornie nudny, nie interesował się niczym innym poza swoim zbiorem znaczków. A po nim nie znalazł się nikt, kto wzbudziłby w niej jakieś emocje.

Do teraz.

Do dzisiaj.

– Dasz się zaprosić do mnie do domu? – pyta Björn, nie odrywając palca od jej sutka.

Nagle wzbiera w niej fala pożądania.

Bez wahania się zgadza. Jakby odpowiedź czekała na końcu języka. Jakby ona czekała na jego pytanie całe życie.

Tak, tak, tak.

Cztery miesiące później są małżeństwem, a ona spodziewa się dziecka.

3

Britt-Marie stoi w kuchni małego dwupokojowego mieszkania w Östertunie, które dostali z biura pośrednictwa lokalowego. Pakuje pudełko z drugim śniadaniem do torby i spogląda na Erika, który przebiera w zabawkach na podłodze.

– Dacie sobie radę? – zwraca się do męża.

Björn nie odpowiada.

Z radia dobiega monotonny głos lektora wiadomości. Wciąż te same problemy: Baader Meinhof, IRA, Wietnam.

Britt-Marie ma wrażenie, że wojna w Wietnamie trwa wiecznie. Od lat słyszy relacje z dalekich pól walki.

Co za potworny świat, myśli, ale jednocześnie przypomina sobie po raz kolejny, jakie wyjątkowe szczęście ją spotkało: tu nie toczy się żadna wojna, mają dach nad głową, a przede wszystkim mają siebie.

Wreszcie ona też doczekała się rodziny, prawdziwej rodziny. Wcześniejsze troski – adopcja, wszystkie kłamstwa, śmierć taty – przestały już mieć jakiekolwiek znaczenie.

A teraz jeszcze zacznie pracować, i to na komisariacie w Östertunie.

Cieszy się z tego bardziej, niżby chyba chciała – bo chociaż uwielbia być mamą, kiepska z niej gospodyni. Gdy więc zaproponowano jej służbę w miejscowej policji, natychmiast się zgodziła, mimo że według swojej mamy nie powinna podejmować pracy, zanim Erik nie skończy trzech lat.

Wyłącza radio, podchodzi do synka i dotyka jego czoła.

Czy on przypadkiem nie ma lekkiej gorączki?

Od czasu, kiedy Hilma zachorowała na raka, Britt-Marie zaczęła za dużo myśleć o chorobach. A jej niepokój nasilił się jeszcze bardziej po poznaniu Björna, wyjściu za mąż i urodzeniu dziecka – teraz ma tak wiele do stracenia, że nie może stać się nic złego.

– Mówiłaś coś? – bąka Björn.

– Pytałam, czy dacie sobie radę?

– Jasne – odpowiada, nie odrywając wzroku od gazety. – Przecież ona przyjdzie lada moment.

Ona, czyli Maj, mama Björna.

Obiecała zajmować się wnukiem, gdy Britt-Marie będzie w pracy. Sama zaproponowała, żeby mały spędzał dzień u niej, twierdząc, że tak będzie wygodniej, ponieważ u niej w segmencie jest więcej przestrzeni, no i jest też ogródek.

Jej pomoc przy Eriku to rozwiązanie tymczasowe, zanim nie znajdzie się dla niego miejsce w przedszkolu – co do tego są oboje całkowicie zgodni. Britt-Marie nie wyobraża sobie bowiem, że miałaby zostać kurą domową – na myśl o tym robi jej się niedobrze.

Pot spływa jej z czoła – nie tylko z powodu gorąca, ale także dlatego, że biegła, aby zdążyć na czas. Poza tym trochę się denerwuje, że Erik może mieć gorączkę.

A jednocześnie przechodzą ją ciarki wywołane radosnym oczekiwaniem.

Wreszcie zacznie pracować.

– Witam – mówi kobieta w recepcji. Przedstawia się jako Siv i uśmiecha tak szeroko, że w jej górnej szczęce połyskują złote zęby. – Zdaje się, że rozmawiałyśmy w zeszłym tygodniu. Wydział zabójstw, prawda?

– Tak – potwierdza Britt-Marie, prostując się.

Ciągle musi sobie przypominać, że ma się nie garbić. Swego czasu wstydziła się swoich stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, ponieważ czuła się przez nie niezdarna i niekobieca. Ale jako policjantka może czerpać z tego same korzyści: ktoś wysoki prawdopodobnie jest też silny, a jeśli nawet nie, to przynajmniej wyglądem budzi respekt u przestępców.

Na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe w przypadku kobiety.

– Jak się chowa mały? – świergocze Siv.

– Bardzo dobrze. Niedługo chyba połknie nas oboje.

Siv uśmiecha się i poprawia sobie obcisłą bluzkę z musztardowego syntetycznego materiału opinającą jej wydatny biust.

– Już dzwonię do komisarza Fagerberga – informuje, zerkając tęsknym wzrokiem na paczkę prince’ów leżącą obok szarego telefonu.

– Przepraszam, ja też jestem umówiony z komisarzem Svenem Fagerbergiem.

Britt-Marie obraca głowę i widzi tuż za sobą uśmiechniętego mężczyznę. Spod jego brązowej marynarki wygląda dopasowana koszula z długim kołnierzykiem i krawatem w brązowe paski. Gęste kasztanowe włosy są krótko obcięte, przez co rudawe bokobrody wydają się tym dłuższe i wyglądają jak dwa wiewiórcze ogonki wiszące przed uszami. Różnej wielkości piegi pokrywają twarz niczym wysepki rozrzucone bez ładu i składu na wielkim oceanie. Na grzbiecie nosa ulokował się wyjątkowo duży pojedynczy pieg, przypominający zarys jednego z kontynentów. Britt-Marie nie może jednak sobie uprzytomnić którego.

Geografia nigdy nie była jej mocną stroną.

– Roger Rybäck – przedstawia się nieznajomy. – Asystent kryminalny Rybäck, właśnie zaczynam tu dzisiaj pracować.

– Ach tak! Wobec tego witam! – uśmiecha się Siv.

Roger podaje rękę Britt-Marie i potrząsa jej dłoń.

– Jestem z Falun – wyjaśnia w odpowiedzi na jej uwagę, że po jego sposobie mówienia nie słychać, by pochodził z tych stron. Wspomina o swoim przeniesieniu oraz o rodzinie, która nadal mieszka w Dalarnie. Policja ma duże braki kadrowe i dosyć często się zdarza, że dla uzupełnienia niedoborów funkcjonariusze z prowincji są okresowo oddelegowywani do stolicy.

Za recepcją otwierają się drzwi, a z nich wyłania się mężczyzna w szarym garniturze. Na odległość sprawia wrażenie chudego i trochę anemicznego, gdy jednak podchodzi bliżej, jego szczupła postać nabiera tężyzny, a na bladej twarzy wyraźnie zaznaczają się ostre rysy.

Przedstawia się jako komisarz Fagerberg i zatrzymawszy wzrok nieco dłużej na Britt-Marie, obojgu wskazuje drogę.

– Wolę wejść na piechotę – mówi, omijając windy i skręcając na klatkę schodową.

– Nie ma sprawy – odpowiada Rybäck, jakby to było pytanie, a nie stwierdzenie faktu.

Gdy pokonawszy trzy kondygnacje, wszyscy troje docierają na piętro wydziału zabójstw, Britt-Marie ociera sobie pot z czoła i kciukiem odgarnia ukośnie przyciętą grzywkę za ucho.

Korytarz o nowoczesnym wystroju jest wyłożony pomarańczową wykładziną podłogową, ciemne drzwi do pokojów są częściowo przeszklone, dzięki czemu można zajrzeć do środka. W głębi znajdują się toalety i niewielki aneks kuchenny z ekspresem do kawy i małą lodówką.

Witają się z parą kolegów: z Krookiem, krępym Finem po pięćdziesiątce o wilgotnej dłoni i wodnistych oczach, który każe zwracać się do siebie per Pekka, oraz z sekretarką, panią Lagerman.

Fagerberg nie wymienia ich imion, co każe Britt-Marie przypuszczać, że du-reformen2 jakoś niezauważalnie przeszła obok niego bokiem.

Pani Lagerman zdaje się być w podobnym wieku co Krook. Jest ubrana w polo i żółtą princeskę z szerokim paskiem. Utapirowane włosy ma upięte w staromodnym stylu, przypominającym Britt-Marie jej mamę. Na czubku jej nosa tkwią duże okulary w brązowych plastikowych oprawkach.

Na piętrze znajdują się jeszcze trzy pokoje. Ale pracujący w nich śledczy, sami mężczyźni, akurat nie są na miejscu.

Fagerberg wprowadza ich w końcu do pomieszczenia biurowego, do którego wepchnięto dwa identyczne biurka. Pod jedną ścianą stoi pomalowana na szaro duża metalowa szafa na akta. Za oknem wychodzącym na rynek pobłyskują neony domu towarowego Tempo i kina.

– Wasz pokój – oznajmia oschle Fagerberg. – Asystentka Odin może zająć biurko po lewej.

Wskazuje ręką. Oprócz elektrycznej maszyny do pisania i telefonu na blacie leży wysoka góra papierów.

Skinąwszy głową, Britt-Marie podchodzi do obrotowego krzesła z wyściełanym siedzeniem.

– Asystentka Odin może zacząć od przejrzenia dokumentów na biurku – kontynuuje Fagerberg. – Trzeba je posortować i powkładać do odpowiednich segregatorów z szafy. Jeśli coś będzie niejasne, proszę pytać panią Lagerman. Asystent Rybäck pójdzie teraz ze mną.

Rybäck spogląda na koleżankę z przepraszającym uśmiechem i dyskretnie wzrusza ramionami, po czym oddala się po pomarańczowej wykładzinie.

Britt-Marie zabiera się do porządkowania sterty papierów. Nie jest to ani szczególnie trudne, ani interesujące, ale monotonna praca przynajmniej wypełnia czas i tuż przed lunchem stos zmniejsza się do pliku grubości porannej gazety.

W głębi ducha gryzie ją nieokreślone poczucie zawodu. Chociaż nie chce się do tego przyznać, odnosi wrażenie, że nie jest zbyt pożądana na trzecim piętrze komendy policji. Ale ledwie ta myśl powstaje w jej głowie, od razu ją odpycha, strząsa jak pyłek kurzu z bluzki. Przekonuje samą siebie, że powinna być zadowolona, iż uniknie patrolowania ulic w komicznych spódnico-spodniach ze specjalną kieszenią na pałkę, uganiania się po parkach za pijakami, którzy potem, gdy wepchnęłaby ich już do radiowozu, próbowaliby ją obmacywać. Powtarza sobie, że wygrała los na loterii, ponieważ należy do pierwszego pokolenia kobiet, które mimo że mają rodzinę, mogą pracować jako policjantki – to luksus, jakiego Elsie nigdy nie doczekała. Pamięta też, jak potwornie się denerwowała i stresowała na początku swojej służby jako tak zwany krawężnik, zanim zdała sobie sprawę, że mężczyźni w mundurze są identyczni jak ci bez niego, z tą różnicą, że ci pierwsi mają go na sobie.

Na snuciu takich myśli powoli mija jej czas i niebawem wybija godzina dwunasta.

Wreszcie Britt-Marie wstaje od biurka, rozprostowuje plecy i postanawia pójść do kuchenki po kawę do przyniesionego z domu lunchu – mortadeli z ziemniakami i gotowanym groszkiem w sosie chrzanowym. Z pokoju sekretarki dobiega stukot maszyny do pisania nasilający się z każdym krokiem. Gdy Britt-Marie mija drzwi sekretariatu, pani Lagerman macha do niej przez szybę, na co ona z uśmiechem odpowiada takim samym gestem.

Przechodząc obok gabinetu komisarza, nagle nieruchomieje.

Przez obłok dymu papierosowego dostrzega Fagerberga, a naprzeciw niego inspektora Krooka i asystenta Rybäcka. Wyglądają na bardzo zajętych rozmową. Na blacie biurka leżą bezładnie porozrzucane dokumenty, a puste kubki po kawie piętrzą się ustawione jeden na drugim przed dużym magnetofonem. Popielniczkę wypełniają po brzegi niedopałki. Podwinąwszy rękawy koszuli, Krook gestykuluje energicznie, trzymając zapalonego papierosa między palcami prawej dłoni. Rybäck z kolei rozpiął sobie kołnierzyk koszuli i rozluźnił krawat, który zwisa mu teraz wokół szyi jak martwe zwierzę.

Nagle w pokoju rozlega się gromki śmiech.

Britt-Marie zerka na maleńkie lampki na ścianie obok wejścia – czerwona oznacza „nie wchodzić”, żółta – „czekać”, a zielona – „wejść”.

Świeci się czerwona.

W następnej sekundzie Fagerberg dostrzega ją przez szybę. Gdy wstaje z krzesła, podchodzi do drzwi i spotyka spojrzenie Britt-Marie, jego kamienna twarz jest pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. A kiedy po chwili unosi rękę, ona sądzi, że chce jej pomachać, dlatego wykonuje taki sam gest, lecz w tym momencie tuż przed jej nosem opada żaluzja.

Dochodzi wpół do szóstej, gdy Britt-Marie zbiera swoje rzeczy. Nie widzi powodu, by miała zostawać dłużej, mimo że Rybäck wciąż siedzi razem z inspektorem Krookiem w zakopconym gabinecie Fagerberga i o czymś dyskutuje. Co jest aż tak bardzo ważne, że nie może być poruszane w jej obecności?

Nie mówi im do widzenia.

Kiedy otwiera drzwi na klatkę schodową, ktoś chwyta ją za ramię. To pani Lagerman.

– Nie przejmuj się tymi facetami – mówi z łagodnym porozumiewawczym uśmiechem, poprawiając sobie okulary na nosie. – Oni chcą się tylko lepiej poznać. W końcu ich praca nie należy do najłatwiejszych, wystarczy sobie wyobrazić, z czym mają na co dzień do czynienia. – Na chwilę przerywa, a potem kontynuuje: – Fagerberg nie jest taki beznadziejny, jak się wydaje. A Krook, jeśli tylko ma humor, potrafi być naprawdę sympatyczny.

Britt-Marie też usiłuje się uśmiechnąć, nie jest jednak w stanie unieść kącików ust, a pod mostkiem czuje wzbierające mdłości, jakby te wszystkie dokumenty z biurka wepchnęła w siebie, zamiast sumiennie powkładać je do odpowiednich teczek na akta w szafie.

– Poza tym, skarbie – dodaje pani Lagerman, lekko ją obejmując – mam na imię Alice. Mów mi Alice.

Idąc do domu, Britt-Marie po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, czy mimo wszystko nie wybrała złego zawodu. Może powinna była zostać nauczycielką jak Gunnel. Potem myśli o Anicie, przyjaciółce, która niedawno wygrała konkurs na opowiadanie ogłoszony przez „Feminę” i być może zostanie prawdziwą pisarką.

Mdłości wzbierają znowu ze wzmożoną siłą.

To wcale nie znaczy, że zazdrości Anicie – nie, to nie to. Ona od zawsze marzyła o tym, żeby pisać, i Britt-Marie naprawdę szczerze życzy jej dalszych sukcesów.

Chodzi tylko o to, że jej własna nowa praca wydaje się tak koszmarnie żałosna i monotonna.

Może powinnam spróbować kiedyś coś napisać? – przemyka jej przez głowę. Zaraz jednak odrzuca tę myśl, bo niby o czym miałaby pisać?

Czy przeżyła kiedykolwiek coś takiego, co mogłoby kogokolwiek zainteresować?

4

I jak poszło? – Björn ze szczerą ciekawością pyta ciepłym głosem.

Britt-Marie zdejmuje buty, wiesza kurtkę na wieszaku i wchodzi do pokoju.

Mąż uśmiecha się do niej z kanapy. Trzy puste puszki po piwie leżą zgniecione na stoliku, ale ona nie ma siły tego komentować.

– Gdzie jest Erik? – pyta tylko.

Björn sięga po kolejną puszkę z podłogi. Gdy wprawnie otwiera ją jedną ręką, rozlega się charakterystyczne kliknięcie, a potem syk.

– Mama jeszcze go nie przyprowadziła. Pewnie wstąpili po drodze do parku.

Britt-Marie kiwa głową.

Jego mama Maj ma w sobie tyle ciepła i czułości co dinozaur, ale utrzymać dom w porządku i dziecko w ryzach potrafi. Zanim wyszła za mąż i urodziła Björna, pracowała jako pielęgniarka. Początkowo Britt-Marie błędnie sądziła, że przyszła teściowa okaże zrozumienie dla jej planów, by po przyjściu na świat Erika wrócić do pracy, lecz się pomyliła. Maj należy do tych osób, które uważają, że zamężne kobiety nie powinny być czynne zawodowo.

W każdym razie zamężne kobiety mające małe dzieci.

Mimo że niełatwo się z nią rozmawia, czasami jednak gawędziły we dwie o Elsie. Maj fascynowała historia siostry policyjnej zmuszonej do pozostawienia własnego dziecka – może dlatego, że działo się to w czasie, gdy ona sama była młoda.

Britt-Marie siada na kanapie obok Björna, a on zaczyna głaskać ją po plecach we właściwy sobie sposób: niepewnie i jakby trochę w roztargnieniu. Wygląda jak hipis – ciemnobrązowe włosy ma tak długie, że mógłby związać je w kucyk, a szerokie nogawki jego dżinsów kończą się postrzępionymi frędzlami.

Podoba się jej w takim wydaniu. W gruncie rzeczy sama chętnie przebrałaby się w dzwony, lecz u niej w pracy nie jest to możliwe. Poza tym nie ma odpowiedniej figury. Żeby zmieścić się w takich spodniach, musiałaby być chuda jak Twiggy, a przypomina raczej… No właśnie: co? Kopkę siana? Ma wystający brzuch, za szeroki tyłek i na dodatek urósł jej podbródek, czyli coś w rodzaju mniejszej brody kołyszącej się do taktu wraz z właściwą brodą.

Raczej nigdy nie będzie drugą Twiggy.

Lecz Björn mimo wszystko ją kocha, a ona sama też jest szczęśliwa ze wszystkiego, co dało jej życie: cudowne dziecko, nowoczesne mieszkanie, pracę, którą zazwyczaj lubiła, i męża – przystojnego i wesołego. To jednak prawdziwy cud, że się spotkali i że mają Erika. Kiedy go rodziła w wieku trzydziestu jeden lat, nie była już młodą mamą.

Głaszcze Björna po głowie, odgarnia mu kosmyk włosów na bok i bada czerwoną krostę, którą on od jakiegoś czasu ma na czole. Jest nierówna i nie chce się złuszczyć.

– Może powinieneś pójść do lekarza, żeby to obejrzał – mówi. – A jeśli to coś poważnego?

Mąż spogląda na nią rozbawiony.

– Chyba żartujesz. Mam iść do doktora z ukąszeniem komara?

– Ale to nie wygląda na ukąszenie komara.

– Och, daj spokój – odpowiada, po czym daje jej całusa, który smakuje piwem.

Britt-Marie spogląda na puszkę.

Był czas, kiedy na widok piwa w lodówce od razu robiła mu awanturę, co kończyło się jedynie tym, że puszki znikały z lodówki, a lądowały pod łóżkiem albo w koszu z brudną bielizną czy wysoko na kuchennej szafce.

Björn nie jest alkoholikiem.

Pije jednak za dużo, i to jej przeszkadza. Ale przecież nie można o wszystko drzeć kotów, zwłaszcza że jego dobre strony z nawiązką rekompensują słabość do piwa, która właściwie jest całkiem niewinna.

– No, opowiedz o tej swojej pracy! – prosi.

Britt-Marie opowiada więc o papierach, na których sortowaniu strawiła cały dzień, podczas gdy inni odbywali ważne spotkanie. O Fagerbergu, mężczyźnie o kamiennej twarzy, i o piegowatym faluńczyku, z którym dzieli pokój, ale prawie go nie widziała. A także o „mów-mi-Alice”, jedynej osobie w tamtym miejscu, która zdaje się mieć ludzkie cechy.

– To kompletnie bez sensu – mówi głosem wibrującym ze złości. – Strzelam chyba najlepiej w całym powiecie, nie jestem głupia i nie boję się angażować na sto procent. Mogłabym to wszystko wykorzystać w swojej pracy, a zamiast tego zmusza się mnie do przekładania przez cały dzień kartek z miejsca na miejsce.

– Jutro na pewno będzie lepiej – pociesza ją Björn, po czym zapala papierosa i wygląda przez okno, gdzie niebo przybrało intensywnie niebieski kolor. Powoli wydmuchuje dym. Szare pierścienie wznoszą się pod sufit. Od drzwi balkonowych ciągnie chłodne powietrze i muska ją, wywołując gęsią skórkę, chociaż wcale nie jest jej zimno.

– Od dzisiaj mamy nowego szefa – oznajmia Björn.

– Tak?

– Babę – dodaje lekceważąco, wywracając oczami.

– Aha.

– Ciekaw jestem, jak ona, cholera jasna, połapie się, do czego są różne części zapasowe. I jak będzie się dogadywać z klientami. Nie wspominając już o chłopakach z firmy.

Od roku Björn jest handlowcem w firmie sprzedającej części zapasowe do samochodów, której klientami są głównie warsztaty mechaniczne. Do tej pory nie pracowały w niej żadne kobiety, nowa szefowa jest pierwsza.

Britt-Marie wie, że mąż jest dobry w tym, co robi, słyszała to wiele razy od jego kolegów i czuje się z niego bardzo dumna.

Björn opróżnia kolejną puszkę piwa i zgniata ją jednym ruchem.

Patrząc na niego, Britt-Marie czuje się rozdarta: z jednej strony jest jej go żal, ponieważ wie, że liczył na to stanowisko, a nawet – jeśli wierzyć jego słowom – wcześniej mu je obiecano. Z drugiej strony jednak odczuwa szczerą sympatię dla tej biednej kobiety, która ma teraz szefować Björnowi i innym facetom. Przecież była u niego w pracy i rozmawiała z jego kolegami, widziała zaświnioną toaletę, stosy niedopałków i sterty wyświechtanych magazynów dla mężczyzn w kącie.

O nie, nie zazdrości nowej szefowej męża.

Nagle otwierają się drzwi wejściowe i do przedpokoju wchodzi Maj, trzymając Erika za rękę.

Britt-Marie podbiega do synka i przykuca przy nim.

– Cześć, kochanie! Dasz mamie całusa?

Chłopiec pochyla się nieco i składa mokry pocałunek na jej ustach.

– Idzie do pajku! – mówi i wskazuje na drzwi.

– Nie, teraz zrobimy coś do jedzenia – odpowiada Britt-Marie i głaszcze go po włoskach.

– Nieee!

Buzia Erika marszczy się jak rodzynka, a głosik robi się potwornie przenikliwy. Maj chwyta go za ramiona i dosyć brutalnie odciąga do tyłu.

– Uspokój się i zdejmij buty!

Teściowa jest ubrana w sztywną szmizjerkę z niebieskiej bawełny. Krótkie siwe włosy ma ułożone w perfekcyjne loki w stylu lat pięćdziesiątych, a wokół niej unosi się zapach lukrecjowych landrynek i fiołkowego mydła.

– Pocałuj mamę jeszcze raz – zwraca się Britt-Marie, wyciągając ręce do synka.

– Przecież ty go, na litość boską, rozpuszczasz – mamrocze Maj.

– Rano miał gorączkę – odpowiada Britt-Marie. – Jak się czuł w ciągu dnia?

– Gorączkę? – Teściowa marszczy czoło. – Nigdy nie widziałam zdrowszego dziecka.

Następnie wbija wzrok w syna siedzącego na kanapie.

– Rusz się, ty obiboku – warczy na niego. – Co to za zwyczaje, żeby w powszedni dzień byczyć się na kanapie i popijać piwko?

– Już, mamo – odpowiada Björn i zrywa się na równe nogi, bo jeśli przed kimkolwiek czuje respekt, to właśnie przed swoją matką.

Britt-Marie podejrzewa, że on naprawdę się jej boi. I zazwyczaj bardzo się pilnuje, aby Maj nigdy nie widziała go z piwem.

Teraz skwapliwie zbiera wszystkie puszki i stawia je pod stolikiem, po czym rusza do łazienki, skąd po chwili dobiega najpierw odgłos spuszczanej wody, a potem szum elektrycznej szczoteczki do zębów.

Britt-Marie dosyć szybko się zorientowała, że stosunek jej męża do własnej matki jest skomplikowany, co prawdopodobnie stanowi następstwo tamtego „straszliwego lata”. Kiedy Björn miał pięć lat, jego ojciec zachorował i Maj musiała pracować na dwóch etatach, żeby zdołać ich utrzymać. W któreś wakacje oddała więc syna pod opiekę ciotce i jej mężowi mieszkającym w Nyköping. Oczywiście nie wiedziała, że ciotka za dużo piła, a jej mąż był sadystą, który codziennie wyżywał się na chłopcu, bijąc go.

Gdy w końcu ojciec umarł, Björn został zabrany od wujostwa. Dopiero po kilkunastu dniach zdradził cokolwiek, później za to przez długie tygodnie nieprzerwanie opowiadał o tym, jak mąż ciotki znęcał się nad nim. Maj podjęła wówczas decyzję: przestała pracować i cały swój czas poświęciła opiece nad synem, utrzymując ich ze skromnej wdowiej renty.

Ale zło już się stało. „Straszliwego lata” nie dało się cofnąć.

Björn wychodzi z łazienki.

– Potrzebuję kogoś do spiłowania sosny, która złamała się na wiosnę – komunikuje Maj.

– Załatwione – odpowiada jej syn.

– I trzeba też porąbać drewno.

– Nie ma sprawy.

Björn jest silny i zręczny i często pomaga matce w ciężkich pracach.

– I pamiętaj, żeby iść do fryzjera i się ostrzyc – komenderuje dalej Maj. – Wyglądasz jak wypisz wymaluj jeden z tych komunistów, co to demonstrują przeciwko Wietnamowi.

– Oni, mamo, nie demonstrują przeciwko Wietnamowi, tylko przeciwko wojnie w Wietnamie.

– Nie czepiaj się słówek! – prycha Maj.

– Dzięki za pomoc dzisiaj – wtrąca Britt-Marie, która już czuje, w jakim kierunku zaczyna zmierzać ta dyskusja. – Do jutra!