Wszyscy kłamią - Camilla Grebe - ebook + audiobook + książka

Wszyscy kłamią ebook

Camilla Grebe

4,4
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Maria jest szczęściarą. Ma dobrą pracę i wspaniałą rodzinę. Kocha swojego syna, świeżo upieczonego męża Samira i, przez większość czasu, swoje „bonusowe dziecko” Yasmin. Jednak kiedy Yasmin znika, a jej ojciec zostaje oskarżony o zamordowanie córki, życie Marii w jednej chwili się rozsypuje. Żaden rodzic nie mógłby zabić swojego dziecka… czy na pewno? Wszyscy kłamią opowiada o cienkiej granicy, która dzieli kłamstwo i prawdę. Camilla Grebe utrzymuje napięcie przez całą książkę. Pojawiające się nowe elementy układanki opowiadają historię rozpadającej się rodziny. „Ölandsbladet” Szwedzkiej mistrzyni powieści kryminalnej po raz kolejny udało się stworzyć opowieść, która jest czymś więcej niż tylko kryminałem. „Ilta-Sanomat”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 465

Oceny
4,4 (170 ocen)
104
40
16
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maga1903

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe książka kryminał z głębokim przesłaniem wspaniale wykreowane postacie polecam
00
Rena76

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia.Polecam audiobooka.
00
janka81

Nie oderwiesz się od lektury

polecam gorąco!!!
00
MGleg20

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra książka tej autorki. Wszystko od początku do końca jak w porządnym skandynawskim klasyku gatunku. W mojej ocenie zasłużone 5/5.
00
sylwiareszka73

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Alla ljuger

Copyright © Camilla Grebe 2021

Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Viktor Fremling

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska, Magdalena Mierzejewska

ISBN: 978-83-8230-391-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Maria

I

Czy to nie dziwne, że jedno zdarzenie, jedna sekunda mogą z chirurgiczną precyzją podzielić życie na dwie części, rozharatać je i zmienić na zawsze?

W moim przypadku taką cezurą okazała się sobota szesnastego grudnia dwutysięcznego roku. To wtedy moją rodzinę porwał wir wydarzeń, którego nikt z nas nie był w stanie kontrolować ani tym bardziej nim pokierować.

To wtedy wszystko się zaczęło.

*

Obudziłam się w tej samej sekundzie, gdy zadzwonił telefon. Słyszałam, jak w ciemności Greta idzie na palcach do kuchni, żeby odebrać. Przez chwilę mamrotała coś cicho, a potem wróciła i delikatnie potrząsnęła mnie za ramię.

– Mario, to Samir. Koniecznie chce z tobą rozmawiać.

Odrzuciłam na bok wilgotną kołdrę i po omacku ruszyłam przez nieznaną mi przestrzeń. Od kiepsko uszczelnionego okna letniskowej daczy dmuchnęło zimnem, jakby dla przypomnienia, że to grudzień gdzieś na szkierach – w domku, który nadawał się do zamieszkania właściwie tylko latem.

Serce biło mi szybciej, kiedy stawiając gołe stopy na zimnej podłodze, wślizgnęłam się do kuchni. Zaledwie kilka godzin wcześniej siedziałyśmy w niej, świetnie się bawiąc. Dzieliłyśmy się swoimi tajemnicami, podsumowywałyśmy mijający rok i śmiałyśmy się z tego, że dwanaście miesięcy wcześniej, w grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, wszyscy się baliśmy, że przełom wieków oznaczać będzie dla świata – albo przynajmniej dla systemów informatycznych – definitywny koniec.

Rozmawiałyśmy o nowych filmach – o Notting Hill (to faworyt Grety, bo ona lubi szczęśliwe zakończenia) i Matriksie(Keanu Reeves był w nim nieprawdopodobnie przystojny, chociaż trochę chłopięcy).

Pozostałości po babskim wieczorze piętrzyły się w zlewie i na szafkach: brudne talerze, kieliszki, miseczki z resztkami chipsów i oliwek. Butelki po winie – puste lub do połowy opróżnione – i skorupki po krewetkach, które zaczynały już trochę cuchnąć. Gdzieś trzaskał grzejnik elektryczny, nastawiony na maksimum, żeby dać odpór mroźnemu powietrzu zza okien.

Sięgnęłam po słuchawkę leżącą obok wypełnionej niedopałkami popielniczki.

– Samir?

Oczywiście w głowie miałam tylko jedną myśl: mój syn. Bo chociaż Vincent rzadko chorował, tej jesieni nabawił się zapalenia płuc i doszedł do siebie dopiero po przyjęciu po kolei dwóch antybiotyków. A kiedy wyjeżdżałam z domu poprzedniego wieczoru, znowu zaczął skrzekliwie i urywanie kasłać; przypominało mi to szczekanie psa, a także krup, który dosyć często łapał we wczesnym dzieciństwie.

Mówiąc szczerze, nie bez skrupułów zostawiłam go samego z Samirem i Yasmin. Przez niemal całe jego życie byliśmy zawsze tylko on i ja, stanowiliśmy bliską i dobrze funkcjonującą wspólnotę, do której nigdy nie zamierzałam dopuścić kogokolwiek poza nami.

Samir oddychał ciężko. Nagle zaszlochał. I jeszcze raz.

Gdy zerknęłam na kuchenny zegar, wystraszyłam się nie na żarty. Cokolwiek się wydarzyło, nie mogło to być nic dobrego. O czwartej nad ranem nie dzwoni się po to, żeby coś ustalić. O tej porze chwyta się za telefon jedynie wtedy, gdy stanie się coś naprawdę poważnego.

– Musisz przyjechać – powiedział swoją łamaną szwedczyzną, którą uwielbiałam od momentu, kiedy otworzył usta i odezwał się do mnie pierwszy raz – Bo… Yasmin. Ona jest…

Znowu szloch.

Moja spontaniczna reakcja: poczucie ulgi. A więc chodzi nie o Vincenta, ale o Yasmin, córkę Samira. Po sekundzie jednak zreflektowałam się i zawstydziłam: być może przytrafiło się coś złego, a ja stoję tutaj i oddycham z ulgą, jakby jej los w ogóle mnie nie interesował.

Za mną rozległy się kroki i zaskrzypiała podłoga. Sekundę później Greta położyła dłoń na moim ramieniu.

– Wszystko w porządku? – spytała.

Pokręciłam głową i nieco się odsunęłam.

– Samir, co się stało?

– Ona, ona…

– Uspokój się.

Ale Samir nie potrafił się uspokoić. Jego płacz przeszedł w wycie i po kilku sekundach w słuchawce odezwał się inny głos. Ciemny, obcy, trochę oficjalny i jakby odrobinę przytłumiony. Mężczyzna spytał, czy rozmawia z Marią Foukarą. Kiedy potwierdziłam, przedstawił się i powiedział, że jest z policji.

– Chodzi o państwa córkę, Yasmin. Obawiamy się, że mogła próbować odebrać sobie życie.

*

A potem?

Pamiętam, że rozmawiałam z Gretą i że niektóre z pozostałych dziewczyn też się obudziły i wyszły do nas. Pamiętam także, że Johanna pomagała mi się ubrać, jakbym była dzieckiem: włożyła mi skarpety, naciągnęła sweter przez głowę i przejechała grzebieniem po włosach. Musiały chyba wcześniej sprawdzić rozkład kursowania promów, bo wiedziały, że najbliższe połączenie mam dopiero za kilka godzin. Przypuszczam, że w tej sytuacji któraś z nich – pewnie Greta – obdzwoniła stałych mieszkańców wyspy, bo następny obraz, jaki mam w pamięci, to marsz do portu przez sosnowy las w towarzystwie właśnie Grety i Johanny.

Grudzień jest najciemniejszym miesiącem w roku.

W grudniu dotkliwie brakuje naturalnego światła, a noce są czarniejsze od smoły. Idąc przez sam środek lasu, z dala od jakichkolwiek zabudowań, prawie nie mogłam dojrzeć własnych dłoni. Mrok był tak gęsty, że wydawało się, iż można go wręcz dotknąć – tworzył nieprzeniknioną ścianę wznoszącą się wokół nas i wywoływał poczucie odrealnienia. Rzeczywisty wymiar miały jedynie zmrożone krzaczki borówek widoczne w stożku światła wielkiej latarki, którą niosła Greta. Tak ciężkiej i nieporęcznej, że od samego patrzenia na nią drętwiały ręce. Żadna z nas się nie odzywała, słyszałam jedynie odgłos naszych kroków na zamarzniętej ziemi, własny oddech i gwizd wiatru szalejącego w koronach drzew wysoko nad nami.

W porcie czekał jakiś mężczyzna – nie pamiętam jego imienia – który miał zawieźć mnie swoją łodzią do Stavsnäs, gdzie zostawiłam samochód.

– Na pewno jesteś w stanie prowadzić? – upewniła się jeszcze raz Greta.

Skinęłam głową – poprzedniego wieczoru piłam najmniej ze wszystkich. Odkąd poznałam Samira, alkohol już mnie tak nie pociągał.

Pożegnałam się z obiema koleżankami serdecznym uściskiem, wsiadłam do łodzi i od razu włożyłam kamizelkę ratunkową. Była stara i porwana, ale przynajmniej trochę chroniła przed zimnem.

Odbiliśmy od brzegu.

*

Yasmin nie była moją córką, tylko pasierbicą. Niektórzy używają dzisiaj określenia „bonusowe dziecko”. To brzmi całkiem sympatycznie, jakby człowiek wygrał coś na loterii, ale, Bóg mi świadkiem, ją akurat trudno uznać za szczęśliwy los. Nie była bynajmniej złą dziewczyną, tylko nieodpowiedzialną, impulsywną i bezgranicznie naiwną; i nieustannie stwarzała wszelkie możliwe problemy. Prawdopodobnie nie różniła się pod tym względem od innych osiemnastolatków, nie mogłam więc jej za to szczególnie potępiać.

Śmiem twierdzić, że jedyną osobą, która jest w stanie kochać nastolatka w każdej bez wyjątku sekundzie, jest jego rodzona matka lub rodzony ojciec. Chyba trzeba być z tej samej krwi i kości, by umieć zdobyć się na wyrozumiałość, tolerować ciągłe humory i tak niewyobrażalne niedbalstwo.

A ja nie byłam matką Yasmin.

Oczywiście kochałam ją, lecz z pewnością inaczej niż Vincenta.

Mój syn Vincent miał dziesięć lat i za niego byłabym gotowa oddać życie. Dla mnie to właśnie jest istotą rodzicielstwa – ten prosty, ale fascynujący fakt, że dobro swojego dziecka przedkłada się nad dobro własne. W każdej sytuacji, bez wyjątku.

Brian, ojciec Vincenta, i ja byliśmy ze sobą bardzo krótko, a kiedy się okazało, że jestem w ciąży, spakował manatki do trzech kolorowych reklamówek oraz do gitarowego futerału i zniknął szybciej, niż zdążyłam ustanowić pieczę rodzicielską. Ten dwudziestoczteroletni irlandzki muzyk był zupełnie niezainteresowany założeniem rodziny z trzydziestoletnią nauczycielką z przedmieścia, której prawie nie znał.

Nie mogłam mieć do niego o to pretensji, bo kto chciałby mieć dziecko z obcą osobą?

A jednak ja chciałam. I nie było dla mnie aż tak ważne z kim. W gruncie rzeczy Brian niewiele mnie obchodził, zależało mi jedynie na Vincencie. To znaczy wtedy pragnęłam po prostu dziecka. Kiedy potem urodził się Vincent i okazało się, że mój wymarzony maluszek został obdarzony nie dwoma, ale aż trzema chromosomami w parze dwudziestej pierwszej, czyli nadmiarem materiału genetycznego, jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że to dobrze, że Brian zniknął z horyzontu.

Zespół Downa.

Rzecz jasna wiadomość o wadzie genetycznej syna mną wstrząsnęła. Nie wiedziałam o niej zbyt wiele, mimo że podczas przygotowywania się do zawodu nauczycielki spotykałam dzieci z tą chorobą i sądziłam, że jestem pozbawiona uprzedzeń, a także obeznana z wszelkimi możliwymi modelami funkcji personalnej, jak to się dziś ładnie nazywa. Tymczasem początkowo wyobrażałam sobie, że on nigdy nie będzie mówił ani nie pójdzie do zwykłej szkoły. Sądziłam, że spędzi całe dorosłe życie w różnych zakładach opiekuńczych i nigdy nie znajdzie ani pracy, ani partnerki.

A równocześnie, kiedy ta drobna, ciepła istotka leżała w moich ramionach i przyglądałam się jej małym rączkom, pomarszczonej buzi, i patrzyłam jej w oczy, nie miałam cienia wątpliwości, że jest doskonała. Była moim dzieckiem, moim perfekcyjnym dzieckiem, bez względu na to, co mówili lekarze. A mówili dużo, właściwie bez ustanku, o wszystkich problemach, jakie mogą stać się udziałem Vincenta.

Marzyłam o tym, żeby mi też pogratulowali, żeby któryś z nich na to wpadł. Aby chociaż jedna osoba powiedziała mi, że będzie pięknie i wspaniale.

To wszystko wydawało się teraz bardzo odległe, odległe i niemal śmieszne. Minęło dziesięć lat, w ciągu których Vincent stawiał mnie oczywiście przed wieloma wyzwaniami: karmienie go piersią okazało się piekłem, przynajmniej na początku, i dlatego musiałam dosyć długo pozostać w szpitalu. Kiedy miał zaledwie kilka miesięcy, przeszedł operację serca, w trakcie której załatano dziurę między prawą a lewą komorą, zaczął też później chodzić niż jego rówieśnicy. Potrzebna była również wczesna pomoc logopedyczna, a dla ułatwienia wzajemnej komunikacji nauczyłam się nawet języka migowego. Ale po pewnym czasie pojawiły się słowa: wypływały z niego, wręcz wytryskiwały. Początkowo nieco trudne do zrozumienia – powolne, ospałe, jakby obce w jego małych ustach – lecz stopniowo coraz wyraźniejsze.

Nauczył się także czytać i pisać, tyle że opanowanie tych umiejętności trwało u niego trochę dłużej niż u innych dzieci. Dzięki wsparciu indywidualnej asystentki chodził nawet do zwykłej szkoły. Miał swoje marzenia, lęki i nadzieje, ale przede wszystkim był niepowtarzalną jednostką, a nie kimś, kogo można by zrównać ze wszystkimi innymi, którym przydarzyło się mieć tu czy tam jeden chromosom więcej.

Jaki zatem był Vincent?

Uwielbiał piec ciasta i gotować, a w kuchni okazał się bardzo dokładny i świetnie zorganizowany. Nawiasem mówiąc, nie tylko w kuchni. Jako jedyny w rodzinie miał naturalną skłonność do utrzymywania porządku w domu. Ja i Samir nie byliśmy w tym dobrzy, nie wspominając już o Yasmin, która przeciągała przez mieszkanie niczym tornado, wszędzie zostawiając po sobie pobojowisko w postaci śmieci, rozrzuconych ubrań oraz kosmetyków.

Vincent lubił zwierzęta i marzył o psie. Nieustannie wiercił mi o to dziurę w brzuchu, ale wciąż żywe wspomnienie jego poprzedniego zwierzątka, chomika, oraz traumy, jaką wywołało odejście tego biednego gryzonia, sprawiło, że się wahałam. Oczywiście miałam też całą masę innych wątpliwości – jak choćby to, kto zajmowałby się psem w ciągu dnia. Zarówno Samir, jak i ja pracowaliśmy na pełen etat, a Yasmin chodziła do szkoły. Zresztą na niej i tak trudno byłoby polegać w takich sprawach.

Chętnie też rysował, i to całkiem nieźle, zdecydowanie lepiej ode mnie. Jego rysunki tryskały kolorami i na ścianie w kuchni, gdzie je wieszałam, szybko zabrakło dla nich miejsca. Był uparty jak osioł i zawsze zwracał baczną uwagę na to, żeby wszystko odbywało się sprawiedliwie, co niekiedy prowadziło do problemów w szkole. Jeśli uważał, że ktoś zachował się wobec niego nie fair albo go obraził, przestawał z tym kimś rozmawiać, i to niekiedy na całe miesiące. Nigdy jednak nie zamykał się całkowicie – jak gdyby jego potrzeba kontaktów z rówieśnikami miała stałą wielkość i jeśli kogoś wykluczał, nie odzywając się do niego, kompensował to sobie, tym intensywniej gawędząc z innymi kolegami.

Mówiłam sobie, że ten jego upór przyniesie mu w późniejszym życiu same pożytki. Jak wiadomo, ta cecha charakteru jest na ogół atutem, a dla Vincenta, który nieustannie musiał się konfrontować z uprzedzeniami otoczenia, mogła okazać się nieoceniona. Problem tkwił bowiem nie w nim, ale w stosunku otoczenia do niego. I jeżeli kiedykolwiek niepokoiłam się o jego przyszłość, to myślałam właśnie o tym: jak będzie traktowany przez tych, którzy akurat mieli nienaruszony zestaw chromosomów. Przez owych normalnych, którzy patrzyli na niego krzywo i za jego plecami nazywali go downem. Albo co gorsza: mówili tak o nim, chociaż wiedzieli, że on to słyszy.

Vincent miał także niezwykłą intuicję. Można odnieść wrażenie, że niejako węchem wyczuwał uczucia innych ludzi – wiedział, kiedy kłamią albo coś ich gryzie, i potrafił przewidzieć, kiedy ktoś będzie zły. Nie mam pojęcia, jak to robił, raczej nie dochodził do tego na drodze przemyśleń i wyciągania wniosków. Powiedziałabym raczej, że to swoisty rodzaj muzykalności, pozwalający odczytywać zamiary i nastroje otoczenia, tak jak inni odczytują nuty.

*

Dotarłam do Kungsudd o szóstej rano. Nasz nieduży drewniany dom – pomalowana na zielono dawna siedziba ogrodnika ze szczeblinowymi oknami – stał pogrążony w ciemności wśród nagich drzew. Tu i ówdzie między pniami przeświecały pojedyncze płaty śniegu. W kuchni paliło się światło. Na podjeździe zobaczyłam stary, rozklekotany samochód Samira, a obok wóz policyjny, zaparkowany trochę krzywo, jakby kierowca bardzo się spieszył. Zatrzymałam swoje auto w pewnej odległości, chwyciłam torbę z piżamą i kosmetykami i ruszyłam do drzwi.

Kiedy weszłam do środka, Samir czekał na mnie w ciemnym przedpokoju. Prawdopodobnie usłyszał, że przyjechałam. Mroczne oczy, twarz udręczona bólem. Przytuliłam go, a kiedy oparł swój mokry policzek na moim, zauważyłam, że jego ciało drży i lekko czuć je potem.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęłam.

Nie odpowiedział.

Przeszliśmy do kuchni.

Przy stole siedzieli policjantka i policjant w mundurach, przed każdym z nich stał kubek po kawie. Widząc mnie, wstali i się przedstawili. Wysoką funkcjonariuszkę około pięćdziesiątki rozpoznałam od razu – miała na imię Gunilla i jesienią odwiedziła szkołę, w której pracowałam, żeby porozmawiać z uczniami o alkoholu i narkotykach stanowiących w Kungsudd spory problem. Z związku z tym władze szkoły i policja podjęły wspólne wysiłki, aby go rozwiązać.

Usiedliśmy. Wszystko wydawało się znajome i zarazem obce, całkiem zwyczajne i jednocześnie przerażające. Ileż to razy Samir i ja siedzieliśmy przy tym zniszczonym kuchennym stole razem z dziećmi – setki, tysiące?

Żadna z tamtych sytuacji nie przypominała jednak obecnej.

– Co się stało? – spytałam, patrząc na Gunillę.

Samir przycupnął skulony obok mnie, ze wzrokiem utkwionym w blacie. Grzebał w niewielkiej szczelinie na jego krawędzi, po chwili wyciągnął małą drzazgę i sprawiał wrażenie, jak gdyby uważnie ją badał. Wciąż lekko drżał, jakby z zimna, chociaż w domu było ciepło i przytulnie.

– Wczoraj późnym wieczorem jakaś właścicielka psa zauważyła coś na Kungsklippan – odpowiedziała Gunilla, splatając dłonie przed sobą.

Miała poważną minę. Na jej twarzy malował się spokój, ale spojrzenie wydawało się nieprzyjazne, jakby nie chciało zatrzymać się na mnie.

– To znaczy?

– Widziała, że coś albo ktoś wpadł do morza. Cała sytuacja wydała jej się dosyć dziwna, mimo to wróciła do domu. Nie potrafiła jednak przejść nad tym do porządku dziennego, dlatego po kilku godzinach poszła tam znowu i wspięła się na sam szczyt klifu. Znalazła na nim parę kozaków, a w jednym z nich tkwiła wetknięta kartka. Wyjęła ją, przeczytała, a kiedy się okazało, że to list pożegnalny, zadzwoniła po służby ratunkowe.

– Do Kungsklippan jest kawałek stąd – zauważyłam, jakby to mogło mieć jakiekolwiek znaczenie. W gruncie rzeczy klif nie znajdował się jednak szczególnie daleko, może pięć minut spacerem, jeśli szło się szybkim krokiem.

Gunilla zerknęła szybko na swojego kolegę, po czym kontynuowała:

– Obeszliśmy wszystkie domy w okolicy. I podczas rozmowy z… – Wskazała na Samira, po czym mówiła dalej: – …okazało się, że waszej córki nie ma w pokoju, a kiedy zadzwoniliśmy do jej pracodawcy, dowiedzieliśmy się, że wczoraj wieczorem nie przyszła do pracy.

Poczułam ciarki na plecach, kiedy dotarło do mnie, co kryje się za tą rzeczową relacją i co ona naprawdę znaczy. Równocześnie ogarnęła mnie dziwna potrzeba zdystansowania się od całej tej sytuacji. Ona nie jest moją córką, chciałam powiedzieć. Tylko pasierbicą. Cokolwiek się wydarzyło, nie dotyczy to mojego dziecka. Moje dziecko jest na górze i śpi. Bezpieczne.

Żyje.

Policjantka ciągnęła:

– Pani mąż potwierdził, że znalezione buty należą do Yasmin. Podejrzewamy, że mogła próbować odebrać sobie życie.

Doskonale wiedziałam, jak wygląda Kungsklippan, jedno z najwyższych wzniesień na terenie Sztokholmu. Te ciemne granitowe skały opadały niemal pionowo do Bałtyku. Nieustannie upominałam Vincenta, by nigdy nie chodził tam sam. Mimo to znalazłam go na nich kiedyś, jak siedział przykucnięty nad urwiskiem ze wzrokiem utkwionym w wodzie daleko w dole, niczym zahipnotyzowany falami obmywającymi podnóże klifu.

Do rozmowy włączył się towarzysz Gunilli. To chyba on mówił ze mną wcześniej przez telefon.

– Czy Yasmin wydawała się ostatnio przygnębiona, czymś przybita?

– Chwileczkę – wtrąciłam. – Dlaczego właściwie siedzimy tutaj? Czy w takim razie nie powinniśmy jej szukać? A jeśli ona leży tam w wodzie? Przecież jest środek zimy, morze jest lodowate. Chyba trzeba coś zrobić?

Uniosłam się z krzesła, chcąc wstać, ale policjantka szybko położyła mi dłoń na ramieniu.

– Na miejscu jest kilka naszych patroli – wyjaśniła. – Pracują też strażacy. Robimy wszystko, żeby ją znaleźć.

Opadłam z powrotem na krzesło i ukryłam twarz w dłoniach. Usiłowałam uporządkować usłyszane informacje i rozważyć wszystko na trzeźwo.

– Czy wydawała się przygnębiona? – powtórzył pytanie mężczyzna.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, zmieniłam pozycję i spojrzałam na niego.

– Nie wiem. Ona… – Szukałam odpowiednich słów. – Ona jakby się ostatnio wycofała. Mało jadła. Ale czy to było przygnębienie, depresja? Nie wiem. Zresztą raczej by mi o tym nie powiedziała. Nie jesteśmy ze sobą tak blisko. To znaczy: lubimy się, ale Yasmin jest bardziej związana ze swoim ojcem.

– Czy macie w miarę aktualne zdjęcie córki? – spytał policjant.

– Chyba tak – odparłam, po czym poszłam do pokoju i sięgnęłam po plik fotografii, które ostatnio odłożyłam, żeby w wolnej chwili wkleić je do albumu. Ręce mi się trzęsły, kiedy je przerzucałam. Wzięłam wykonane niedawno przez szkolnego fotografa najświeższe zdjęcie Yasmin, uśmiechała się na nim do obiektywu na tle cieniowanej szarej tkaniny, typowej dla tego rodzaju portretów. Długie włosy miała zebrane w kucyk, na twarzy mocny makijaż. Z uszu zwisały nieduże złote kolczyki w kształcie delfinów, prezent od jej mamy.

Wróciłam do kuchni ze zdjęciem w dłoni.

– Proszę – powiedziałam, podając je policjantowi.

Samir podniósł wzrok. Kiedy zobaczył portret, zaczął się znowu trząść. Jego ramiona unosiły się i opadały w rytm wstrząsającego nim szlochu.

Nagle usłyszałam kroki w przedpokoju. Drzwi się uchyliły i do środka zajrzał Vincent. Jasnorude włosy przykleiły się po jednej stronie do skroni, w oczach odbijał się strach.

– Mamusiu?

Natychmiast podeszłam do niego.

– Nic się nie stało, skarbie. Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju.

Odwróciłam się do gości.

– Proszę mi dać dziesięć minut.

Wziąwszy synka za rękę, pociągnęłam go w stronę schodów.

– Dlaczego u nas jest policja? – spytał. – Dlaczego policja przyszła do nas w nocy?

– Już jest rano – odpowiedziałam, jakby to cokolwiek wyjaśniało.

– Ale dlaczego u nas jest policja?

– Bo myślą, że być może coś stało się Yasmin.

W pokoju Vincenta jak zawsze panował porządek. Zabawki stały w równiutkich rzędach na podłodze, bloki rysunkowe piętrzyły się na starannie ułożonym stosiku, a kredki leżały schowane do pudełek na biurku. Ubrania, też schludnie poskładane, wisiały na krześle. Przy łóżku paliła się lampka nocna ze zwierzątkami, które obracały się po jej włączeniu.

W oknie świeciła samotna bożonarodzeniowa gwiazda, na razie jedyna świąteczna ozdoba w całym domu. Ale prezenty były już kupione, a choinka została zamówiona w szkółce niedaleko boiska piłkarskiego.

– Czy ktoś był niedobry dla Yasmin? – spytał Vincent, szeroko otwierając oczy.

Odgarniając z jego wilgotnego czoła kilka sklejonych kosmyków, pokręciłam głową.

– Nie sądzę – powiedziałam. – Postaraj się jeszcze zasnąć. Porozmawiamy później.

– Ale jeśli ktoś był niedobry dla Yasmin, to może zrobiło jej się przykro?

– Jeśli tak, to będziemy musieli ją pocieszyć.

Widziałam po jego oczach, że mi nie wierzy, mimo to na razie chyba zadowolił się moją odpowiedzią, ponieważ przymknął powieki, ziewnął i przewrócił się na bok.

Zgasiłam lampkę i jeszcze raz pogłaskałam go po głowie. Potem pocałowałam Vincenta w policzek, wciągając znajomy zapach swojego upragnionego dziecka.

– Śpij dobrze – szepnęłam i po cichu wymknęłam się z pokoju.

W kuchni usiadłam znowu obok Samira. Wciąż grzebał w szparze na krawędzi stołu, która wyglądała teraz na trochę większą.

– Co było w liście pożegnalnym? – spytałam, starając się za wszelką cenę zapanować nad drżeniem głosu.

Policjant wyjął przejrzystą plastikową koszulkę z kartką w środku i podsunął mi ją przez blat. Od razu rozpoznałam okrągłe, lekko pochylone do tyłu litery. Opuściłam nieco głowę i przeczytałam:

„Przepraszam, dłużej nie dam już rady. Kocham Was. Y.”.

2

W Kungsudd zaświtał kolejny dzień. Oczywiście w przenośni, bo o prawdziwym świcie o tej porze roku nie mogło być mowy. Grudniowe ciemności ciężko zalegały nad okolicą, a porywisty wiatr smagał gałęziami wiśni w okienną szybę.

Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

Samir, który po wyjściu policjantów poszedł szukać Yasmin, teraz spał obok na łóżku. Nie budziłam go, na pewno bardzo potrzebował snu. Ja natomiast wymknęłam się cicho i poszłam do jej pokoju.

Zapaliłam światło: łóżko było puste, a reszta wyglądała tak, jakby właśnie wybuchła tam bomba – ubrania walały się po podłodze skłębione na mniejszych i większych stertach. Na niewielkim biurku leżały porozrzucane kosmetyki, puszki po coli, lokówki i pudełka po hamburgerach. Jeden róg pokoju zajmowała piramida rozsypanych czasopism, a na parapecie, obok przymierającej roślinki w doniczce i niedojedzonej kanapki, stały adidasy.

Innymi słowy: wszystko jak zwykle. Brakowało tylko lokatorki.

Spojrzałam na czarno-białe zdjęcie na ścianie – przedstawiało Yasmin, jej młodszą siostrę Sylvie i ich mamę Annę.

Poprzednia żona Samira była całkiem podobna do mnie. Miała ciemnoblond włosy do ramion, nordyckie jasne oczy i trochę nieśmiały uśmiech, jakby skrywała za nim jakąś tajemnicę. Może byłam trochę bardziej okrągła od niej, ale miałam też kilka lat więcej niż ona wtedy.

Anna, rodowita Szwedka, pracowała we Francji jako au pair i postanowiła tam zostać. Na początku lat osiemdziesiątych wyszła za Samira i niedługo potem urodziły im się córki Yasmin i Sylvie. Kiedy Yasmin miała czternaście lat, razem z matką i siostrą uczestniczyła w wypadku samochodowym na autostradzie na północ od Paryża. Tamtego dnia było zimno i ślisko. Cienka warstwa lodu, która pokryła znaczną część jezdni pod wiaduktem, była prawie niewidoczna i Anna nie zdołała uniknąć poślizgu. Samochód zjechał na sąsiedni pas i znalazł się tuż przed wielką ciężarówką.

Anna i Sylvie zginęły na miejscu, Yasmin zaś wyszła z katastrofy niemal bez szwanku, jakby cudem.

Samir tak właśnie potem ją nazywał: swoim małym cudem.

O Annie mówił rzadko, ale kiedy się to zdarzało, oczy zachodziły mu łzami i drżał mu głos.

– Była taka ładna, że gdy szła paryską ulicą, ludzie często się zatrzymywali i na nią patrzyli. Ona jednak w ogóle tego nie wykorzystywała. Zawsze zachowywała się jednakowo serdecznie i miło wobec wszystkich.

Za każdym razem, kiedy to słyszałam, czułam ukłucie w sercu, chociaż zdawałam sobie sprawę, że zazdrość o zmarłą kobietę jest i nielogiczna, i niestosowna.

Przyjrzałam się uśmiechniętej matce i jej dwóm córkom na zdjęciu – z tej trójki została tylko Yasmin.

Czy na pewno?

Nagle poczułam mdłości i dziwny dyskomfort. Nie potrafiłam określić przyczyny swojego złego samopoczucia. Czy wywołało je zniknięcie Yasmin, zbyt duża ilość wina wypitego poprzedniego wieczoru czy po prostu brak snu?

Wróciłam do łóżka, wślizgnęłam się pod ciepłą kołdrę i zaczęłam nasłuchiwać oddechu Samira. Gdy w którymś momencie zrobiło się całkiem cicho, zaniepokoiłam się i szybko zapaliłam nocną lampkę. Odruchowo zacisnął powieki. Natychmiast zgasiłam światło i uśmiechnęłam się sama do siebie: przecież nie ma powodu, by sądzić, że Samir przestał oddychać z czystej rozpaczy. Mimo to dominującym uczuciem była ulga.

Żył, oddychał.

Kochany Samir.

Biedny, kochany Samir.

*

Poznałam Samira na przyjęciu dwa lata wcześniej. U Grety, tej samej, która zorganizowała babski wieczór w Sandhamn. O ile pamiętam, było nas tam wtedy więcej. Tworzyłyśmy paczkę dziewczyn, a właściwie kobiet, trzymałyśmy się razem od liceum. Wiele z nas nadal mieszkało w Kungsudd.

Greta postanowiła spróbować skojarzyć mnie ze swoim znajomym, który pracował jako księgowy. Już w momencie, kiedy to powiedziała – to znaczy, że jest księgowym – nabrałam wątpliwości. To brzmiało cholernie nudno. I okazało się, że człowiek był wprawdzie miły, ale rzeczywiście nudny, a na dodatek niestety wpadłam mu w oko, wskutek czego większą część wieczoru spędziłam, starając się go unikać w zadymionym i hałaśliwym mieszkaniu. Do chwili, gdy pojawił się gwóźdź programu z gitarą w rękach, usiadł na krześle pośrodku salonu i zaczął grać i śpiewać po francusku.

– To Samir – szepnęła mi Greta do ucha. – Kumpel mojego kuzyna. Lekarz, a do tego cholernie utalentowany muzyk, nie uważasz?

– Płacisz mu za ten występ?

Wybuchła śmiechem.

– Myślisz, że ja śpię na pieniądzach? Jest moim gościem, ale powiedział, że chętnie zagra. – Przez chwilę się zawahała, po czym dodała: – Jeśli mam być szczera, na kogoś takiego mogłabym polecieć.

Uśmiechnęłam się do niej. Po swoim rozwodzie Greta oznajmiła, że już nigdy nie chce mieć nic wspólnego z facetami, ale jak widać, zmieniła zdanie. Przyjrzałam się uważniej mężczyźnie z gitarą: lekko kręcone włosy zebrane w kucyk i miodowa cera, smukłe palce czule pieściły struny instrumentu.

Zawsze miałam słabość do muzyków – między innymi dlatego zadurzyłam się w Brianie, ojcu Vincenta. Czasami nawet się zastanawiałam, czy zakochałam się w nim, czy raczej w jego muzyce. A może i w jednym, i w drugim. Ale Brian był gówniarzem, młodym chłopakiem dopiero niespiesznie wkraczającym w dorosłość, niezainteresowanym stałym związkiem z kimkolwiek.

Samir to zupełnie co innego.

To dojrzały mężczyzna, starszy ode mnie, co widać było nawet z daleka – policzki miał trochę zapadnięte, włosy przerzedzone i przyprószone siwizną na skroniach. Pod cienką skórą dłoni sterczały sękate kostki palców.

Kiedy nastąpiła przerwa, podeszłam do niego z kieliszkiem wina. Wznieśliśmy toast, po czym on przedstawił się jako Samir Foukara. Mówił nieźle po szwedzku, chociaż z silnym, ale czarującym francuskim akcentem, i zadawał mi tysiące pytań. Czym się zajmuję, co najbardziej lubię jeść, czy śpię na brzuchu, czy na plecach, i czy nie uważam, że Szwecja jest najpiękniejsza zimą, kiedy słońce kryje się za horyzontem, a drzewa i trawa śpią przysypane śniegiem. Dokładnie tak powiedział: że drzewa i trawa śpią pod śniegiem. To było urocze, i on oczywiście o tym wiedział. Sądzę, że doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywarły na mnie jego śpiew, francuski akcent i te drobne poetyckie obserwacje. Kiedy usłyszał, że trochę znam francuski, zaczął od czasu do czasu wtrącać francuskie słowa.

– Wiesz, au début myślałem, że Szwecja jest cholernie nudna. Ludzie, tu sais, wydają się mało kontaktowi i nietowarzyscy. A potem doszedłem do wniosku, że są jedynie timides, nieśmiali.

Wybuchłam śmiechem razem z nim, ubawiona jego konstatacją. Opróżniłam kieliszek i po chwili znowu nalałam sobie wina.

– Chodź – rzucił. – Spadajmy stąd. Pójdziemy się wykąpać po szwedzku.

Była wczesna jesień i dom Grety, jedyny dom wielorodzinny w całym Kungsudd, leżał tuż nad wodą.

– Serio?

Wziął mnie za rękę i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął z pokoju. Wymijając moich nieźle już wstawionych przyjaciół i przyjaciółki, z imponującą determinacją zmierzał do drzwi. W przedpokoju odwrócił się do mnie i spytał:

– Buty nie będą nam potrzebne, co nie?

Roześmiałam się znowu, w końcu byłam nauczycielką szwedzkiego i sformułowanie będące jednocześnie pytaniem i stwierdzeniem brzmiało w moich uszach zabawnie.

I tak oto lekko podchmieleni wymknęliśmy się boso w ciemną noc, żeby wykąpać się po szwedzku, czyli nago, skacząc ze skał obok domu Grety. Jej słowa: „Jeśli mam być szczera, na kogoś takiego mogłabym polecieć”, już dawno wyparowały mi z pamięci.

Właśnie w tamtym miejscu i w tamtym momencie przegrałam albo odniosłam zwycięstwo – w zależności od punktu widzenia. Niczym rażona piorunem zakochałam się w szalonym Francuzie, który był nie tylko muzykiem, ale także ojcem szesnastolatki (Yasmin), onkologiem i badaczem z Instytutu Karolinska. Był również mężczyzną, który się nie poddaje: porzucił ojczyznę, aby zacząć wszystko na nowo po tragicznej śmierci żony i młodszej córki na oblodzonej autostradzie pod Paryżem.

Czasami myślałam sobie, że dla niego było to być może coś znajomego, ponowne doświadczenie podobnej sytuacji. Przecież już raz ożenił się ze Szwedką, zakochał się i stracił głowę dla kobiety z Północy – bladolicej, jasnowłosej i nieśmiałej, timide. Może rozpoznał we mnie te bliskie mu cechy, tak jak ja odkryłam w nim muzykę, a także to, co uznałam za egzotyczne? Kto wie, czy z miłością nie jest właśnie tak – że kochamy nie tylko samego człowieka, ale też wszystko to, co dana osoba w nas ożywia i budzi: wspomnienia innych miłości, nieokreślone, ale wywołujące ufność poczucie czegoś znajomego, mimo że przecież nie spotkaliśmy się wcześniej.

Być może wcale nie widzimy ukochanego takim, jakim on jest naprawdę, ponieważ miłość jest zarówno ślepa, jak i oślepiająca, bo taka być musi. Z jakiego innego powodu bowiem wywracalibyśmy nasze życie do góry nogami, żeby zacząć wszystko od początku z kimś nowym? Po co zamieszkiwalibyśmy pod jednym dachem, burzyli ustalone zwyczaje i szli na kompromis we wszystkim, co ważne?

Miłość domaga się zmian, a zmiany bolą.

Tamtego wieczoru scementowaliśmy naszą świeżo odkrytą miłość na mojej starej kanapie. A także na podłodze w łazience. Oraz w łóżku nad ranem, gdy świt wypierał ciemność.

Vincent, który tej nocy spał u mojej mamy w jej mieszkaniu dla seniorów w Nacka, miał wrócić do domu nie wcześniej niż po południu. Kiedy wspomniałam Samirowi, że mam ośmioletniego synka z zespołem Downa, uśmiechnął się tylko.

– Pewnie jest szczęśliwy, prawda? Dzieci downy zwykle takie są.

Nie poprawiłam go, ponieważ uznałam to określenie po prostu za błąd językowy cudzoziemca. Downem się nie jest, tylko downa się ma, a jest się człowiekiem o przeróżnych możliwych cechach, pozytywnych i negatywnych. Ponadto powszechnie przyjęła się opinia, zwykle podyktowana dobrą wolą, że każda osoba z zespołem Downa to kipiący radością i pogodą wesołek czy wręcz głupek. Vincent rzeczywiście był zwykle zadowolony i stanowił dla mnie niewyczerpane źródło szczęścia. Ale potrafił też wystawić moją cierpliwość na próbę jak nikt inny.

Po tamtej nocy zostaliśmy parą. Wszystko wydawało się tak naturalne i nieskomplikowane, że nie musieliśmy niczego uzasadniać. Mieliśmy podobne poglądy w większości spraw, takich jak wychowanie dzieci (wolność i odpowiedzialność), polityka (mniej więcej centrum, ale z odchyleniem bardziej w lewo niż w prawo) czy muzyka (dawniej była lepsza). Widywaliśmy się najczęściej, jak to możliwe, a już po kilku tygodniach Samir poznał Vincenta. Ich pierwsze spotkanie przeszło najśmielsze oczekiwania. Podczas gdy ja przygotowywałam jedzenie, oni dwaj rysowali i bawili się razem. Samir był lwem, a Vincent antylopą, później Samir zamienił się w konia, a Vincent w rycerza. Na koniec Vincent stał się jednookim potworem, Samir zaś był chłopcem idącym samotnie przez ciemny las. Pod kuchennym stołem znajdowała się jaskinia, w której po narzuceniu na blat koców najwyraźniej straszyło. A po wstawieniu tam lampki udawała obozowisko z ogniskiem.

Sprzątanie po ich przygodach zajęło mi dobrą godzinę, ale co tam! Mój syn zachwycił się mężczyzną, którego kochałam, i vice versa.

Mimo to sytuacja nie była wcale prosta. Jedynie w filmach i w powieściach dzieje się tak, że dwoje ludzi z przeszłością się spotyka i żyje potem długo i szczęśliwie, a tak zwana rzeczywistość nie wciska się w ich życie drzwiami i oknami.

A owa rzeczywistość miewa różne oblicza.

Weźmy na przykład moją mamę. Od początku była bardzo sceptycznie nastawiona do tego mojego Araba, jak go nazywała. I chociaż nieustannie jej powtarzałam, że on jest Francuzem, a nie Arabem, że urodził się i wychował w Paryżu, miał żonę Szwedkę i mówił po szwedzku na długo przedtem, nim się tu przeniósł, nic to nie pomagało. Dla niej był Arabem i już; nazwisko, ciemna karnacja, temperament – takie rzeczy się nie zmieniają tylko dlatego, że ktoś mieszka w europejskim kraju. Ani dlatego, że akurat się w nim urodził.

To jest we krwi.

Czemu ja zawsze muszę zakochiwać się w obcokrajowcach? I co mój ojciec by powiedział, gdyby był jeszcze na tym świecie?

Powstrzymałam się i nie odparowałam, że jemu byłoby kompletnie obojętne, czy Brian i Samir są Szwedami, czy nie. Nic by go to nie obchodziło, ponieważ ludzie z zasady go nie interesowali, bez względu na to, skąd pochodzili. Jedyne, co się dla niego liczyło, to jego rośliny i psy. Wszystko inne, co nie było kudłate albo nie wypuszczało liści – wliczając w to mnie i mamę – miał głęboko w nosie.

Fakt, że Samir był onkologiem, sam w sobie stał się dla matki okolicznością łagodzącą, bo przynajmniej nie stanowił obciążenia dla społeczeństwa, jak wszyscy ci imigranci, którzy tłoczyli się w poczekalni przychodni, kiedy szła do lekarza rodzinnego, żeby porozmawiać o swojej chorobie zwyrodnieniowej stawów. Mimo wszystko nawet to, że pracował nad zwalczeniem raka, nie mogło zrównoważyć okoliczności, że urodził się muzułmaninem, chociaż tak naprawdę nigdy nie przekroczył progu meczetu, nie odmówił ani jednej modlitwy w życiu i z apetytem wcinał moje kotlety wieprzowe. Mama przeczytała bowiem Tylko razem z córką i była święcie przekonana, że Samir w każdej chwili może się zradykalizować, co oznaczać będzie dla mnie przerażające konsekwencje.

Przyjmowałam jej reakcję ze spokojem, pozwalałam jej mówić głośno o swoich obawach i nie protestowałam. Tak się chyba dzieje, kiedy człowiek jest szczęśliwy – drobne problemy nie zatruwają ci życia. W każdej sytuacji stać cię na tolerancję i cierpliwość.

Tak, wtedy nic nie było skomplikowane. Przepełniały mnie czysta radość, namiętność, wewnętrzna błogość i wielkoduszna pobłażliwość wobec obiekcji mamy. Wszystko było po prostu hunky-dory, dopóki na scenę nie wkroczyła Yasmin.

*

Samir obrócił się ku mnie na łóżku, zapalił lampkę i ciężko westchnął.

Światło oślepiło mnie w pierwszej chwili, zamrugałam i położywszy mu dłoń na ramieniu, spojrzałam na jego zmęczoną twarz.

– Jak się czujesz?

– Tak sobie. Szukałem jej. Poszedłem wzdłuż brzegu, aż do mostu i z powrotem.

– Nie wiesz, czy policja coś znalazła?

Zamknął oczy.

– Nie. Raczej nie. Mieli odezwać się rano. Zostawili mi też swój numer.

Odwrócił się w drugą stronę i wziął z nocnej szafki skrawek gazety, na której nabazgrane były cyfry.

– Wybacz – powiedział, wstając. – Muszę zadzwonić. A potem pójdę znowu szukać.

Zniknął w przedpokoju, a po chwili jego kroki rozległy się na schodach.

Usiadłam na łóżku, po czym też wstałam i wzdrygnęłam się z zimna. Mieszkaliśmy w starym domu, zbudowanym pod koniec dziewiętnastego wieku. Miał bogato zdobioną deskami fasadę i dekoracyjne ramy okien. Ściany w środku były wyłożone boazerią. Sporo elementów trochę się powyginało i rozszczelniło, jak to bywa w stuletnich domach, ale przede wszystkim nie trzymał już ciepła. Zimą sypialiśmy obowiązkowo w grubych piżamach i skarpetach.

Otuliwszy się szczelnie szlafrokiem, zamierzałam zejść na dół za Samirem.

Vincent stał w drzwiach ze swoim game boyem w dłoniach. Uwielbiał grać, mógł godzinami siedzieć nad konsolą i wariował, gdy prosiłam, by ją odłożył.

– Cześć, skarbie – powiedziałam. – Dobrze spałeś?

– Gdzie jest Yasmin?

Czym prędzej podeszłam do niego, przytuliłam go i pogłaskałam po rudych włosach.

– Na razie nie wiadomo. Może zjemy śniadanie?

– Chcę, żeby Yasmin wróciła już do domu – oznajmił, podciągając spodnie od piżamy z wizerunkiem Supermana.

– Ja też.

– Czy Yasmin zrobiła sobie coś złego?

– Nie wiem.

Zeszliśmy do kuchni. Z pokoju dobiegał przytłumiony głos Samira rozmawiającego przez telefon. Vincent próbował pójść do niego, ale wzięłam go za rękę i powiedziałam, że najpierw musimy przygotować śniadanie.

– Samir na pewno jest strasznie głodny – wyjaśniłam. – I Yasmin też będzie chciała coś zjeść, kiedy wróci.

Drżącymi dłońmi wsypałam kawę do ekspresu i otworzyłam pojemnik z chlebem. Doszłam do wniosku, że rutynowe czynności przynoszą ulgę, pozwalają zapanować nad sytuacją: trzeba pokroić chleb, postawić na stole talerze, położyć sztućce.

W momencie gdy wyjmowałam z lodówki masło i ser, odezwał się dzwonek do drzwi.

Ruszyłam do przedpokoju, ale Samir był szybszy i otworzył, zanim zdążyłam wyjść z kuchni.

W progu stali mężczyzna i kobieta, których nie znałam. On, mniej więcej w wieku Samira, był bardzo przystojny. Miał na sobie puchową kurtkę, dżinsy i czapkę z daszkiem. Zdjął ją, odgarnął z czoła szpakowate włosy i przedstawił się jako Gunnar Wijk, śledczy policji kryminalnej. Kobieta, także ubrana po cywilnemu, wyglądała na starszą – mogła być około sześćdziesiątki. Miała krótko obcięte stalowoszare włosy i okrągłą twarz o łagodnych rysach. Wyciągnęła do mnie rękę, mówiąc, że nazywa się Ann-Britt Svensson i że jest koleżanką Gunnara.

– Chcielibyśmy porozmawiać w związku ze zniknięciem państwa córki – powiedziała, zdejmując zielony wełniany płaszcz.

– Oczywiście – odparłam. – Możemy usiąść w kuchni. Właśnie mieliśmy jeść śniadanie.

Ann-Britt uśmiechnęła się do Vincenta, który szybko ukrył buzię w fałdzie mojego szlafroka.

Gunnar sprawiał wrażenie zakłopotanego. Obracając czapkę w dłoniach, odchrząknął i uzupełnił:

– Ale musimy porozmawiać z każdym z was osobno.

3

I tak oto powstało „przedtem” i „potem”. Ale żeby zrozumieć zdarzenie, które podzieliło nasze życie, muszę zacząć od opowiedzenia tego, co składało się na „przedtem”.

Przedtem był czas pełen miłości i światła. Czas pełen krzątaniny oraz ruchu – przygotowywania posiłków, trzaskania drzwiami (Yasmin) i muzyki puszczanej zbyt głośno (też Yasmin). Wspólnych miłych piątkowych wieczorów i pokruszonych chrupków serowych na kanapie, stosów rzeczy do prania walających się po kątach, treningów piłki nożnej (Vincent) i koszykówki (Yasmin). Czas przedtem nie był nieskomplikowany i pozbawiony problemów – ostatecznie stanowiliśmy nowoczesną patchworkową rodzinę z dziećmi z różnych związków i krewnymi rozsianymi po całym świecie – pulsował jednak życiem, obfitował w nadzieje i marzenia, a przede wszystkim wydawał się przewidywalny.

Potem nastała jedna niekończąca się bolesna niepewność. Nastąpiły cisza i czekanie. Przychodziły nadzieja za nadzieją, które raz po raz burzono, i wreszcie nadzieja zamieniła się w beznadzieję. Pojawiły się bezradność, bezsilność, niemoc i tysiąc innych doznań, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Niezachwiana ufność przerodziła się w dręczącą podejrzliwość i pulsujący gniew, który stopniowo przygasał i zamieniał się w bolesny smutek.

Ale przede wszystkim dotarło do mnie, że już nic nigdy nie będzie takie samo.

*

Podczas gdy ja i Ann-Britt zostałyśmy w kuchni, Samir z Gunnarem poszli na górę. Vincent dostał pozwolenie na oglądanie wideo, co zwykle surowo mu racjonowaliśmy, ochoczo zasiadł więc ze śniadaniem przed telewizorem w dużym pokoju.

Zaproponowałam Ann-Britt kawę. Nie odmówiła, ale za kanapkę podziękowała, ponieważ jadła już w domu.

Trochę przypominała mi mamę – być może z powodu obfitych kształtów lub delikatnych rysów, albo może za sprawą równie badawczego i stanowczego spojrzenia.

– Wszczęliśmy dochodzenie wstępne w sprawie zabójstwa – zaczęła.

– Zabójstwa? Ale jak to, dlaczego…?

Uniosła rękę.

– To bynajmniej nie oznacza, że ktoś zamordował Yasmin ani nawet że państwa córka nie żyje. Mamy jednak świadka, który wczorajszego wieczoru dokonał dosyć zastanawiających obserwacji.

– Chodzi o tę właścicielkę psa? Tę, która znalazła list?

Ann-Britt skinęła głową.

– Podczas przesłuchania dziś rano poinformowała, że widziała na klifie nie jedną osobę, lecz dwie.

– To chyba jeszcze za mało, żeby przypuszczać, że ktoś chciał skrzywdzić Yasmin?

Policjantka odpowiedziała dopiero po chwili:

– Ta kobieta powiedziała, że jedna osoba rzuciła albo zepchnęła coś z krawędzi skały.

Zamilkła.

– Lub kogoś – dodała. – Było ciemno, nie widziała dokładnie.

Znowu zamilkła i przyjrzała mi się uważnie.

Odłożyłam kanapkę z serem na talerzyk, czułam bowiem, że nie przełknę ani kęsa. Fala mdłości wezbrała z nową siłą. Z dużego pokoju dobiegały dźwięki Króla Lwa. Powiodłam spojrzeniem po kuchni. Wszystko wyglądało tak idyllicznie: pomalowane na zielono drzwi szafek, stary piecyk opalany drewnem, który zachowaliśmy podczas remontu. Marmurowe blaty, wybrane specjalnie, mimo że wcale nie były praktyczne, i rysunki Vincenta pokrywające całe ściany.

No i oczywiście zdjęcia – Vincent na śniegu obok gigantycznego bałwana, którego ulepił zeszłej zimy. Na innym: Yasmin i Vincent razem ze starymi krowami w gospodarstwie, które odwiedziliśmy latem. Patrząc na nie, niemal czułam zapach tych zwierząt i wilgotne ciepło ich potężnych, powolnych ciał. Na samym dole wisiała powiększona ślubna fotografia moja i Samira. Siedziałam na zwalonym pniu brzozy. Sukienka, skandalicznie droga, kupiona w butiku w śródmieściu, była pognieciona i przydeptana na dole. Stojący za mną Samir pochylił się nieco i całował mnie w policzek. Chociaż część jego twarzy pozostawała niewidoczna, bez trudu dostrzegałam to, co najważniejsze – miłość w spojrzeniu. Była równie wyraźna i oczywista jak czarne plamy na brzozowym pniu czy wysoka trawa późnego lata.

Ann-Britt podążyła za moim spojrzeniem i popatrzyła na ścianę.

– Pani syn ładnie rysuje – zauważyła.

Odpowiedziałam tylko skinieniem głową.

– Miejmy nadzieję, że wszystko się wyjaśni i ułoży – kontynuowała opanowanym głosem. – Zwykle tak bywa, mimo to muszę zadać pani kilka pytań. Gdzie była pani wczoraj wieczorem?

Powoli zaczęłam rozumieć.

Co ja właściwie sobie myślałam? Że tych dwoje przyszło do nas z grzecznościową wizytą? Żeby nas pocieszyć i potrzymać za rękę? To jej pytanie wyjaśniało także, dlatego odwiedzili nas funkcjonariusze policji kryminalnej. Oni raczej nie zajmują się wyjaśnianiem samobójstw ani ucieczek nastolatków.

– Byłam na babskim wieczorze na szkierach, w Sandhamn. Pojechałam tam po południu i siedziałam aż do… do chwili, kiedy zadzwonił Samir i powiedział o zniknięciu Yasmin.

– O której to było?

Ann-Britt założyła okulary i zapisała coś w notesie.

– Około wpół do piątej.

– Czy ktoś może potwierdzić pani obecność tam?

Słowa powoli się rozpływały, a wnętrze kuchni nagle się zamazało, kontury przedmiotów uległy rozmyciu. A więc to dzieje się naprawdę. I przydarzyło się mnie i mojej rodzinie.

– Serio? Czy jestem o coś podejrzana?

Ann-Britt popatrzyła na mnie badawczo znad okularów. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.

– To są rutynowe pytania, które zawsze zadajemy w takich sytuacjach.

Skinąwszy głową, podałam jej nazwiska koleżanek i numer telefonu Grety.

Zanotowała wszystko. Miała ładny charakter pisma, równe i staranne rządki liter zapełniały białą kartkę. Nie drżały jej ręce, nie miała wypieków na twarzy. Dla niej to była rutyna, normalna praca, business as usual. A kiedy już wypełni swoje obowiązki, wróci do siebie, do rodziny, do kota albo do książek, my zaś zostaniemy w naszym ładnym, ale pełnym niepokoju domu, nie będąc ani o jotę mądrzejsi.

Uwięzieni w niepewności.

– Znaleźliście cokolwiek? – spytałam.

Ann-Britt położyła długopis obok notesu i obciągnęła wełniany sweter opinający jej biust.

– Znaleźliśmy coś na klifie. I w wodzie. Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Ale Yasmin nie znaleźliśmy.

– Może ona uciekła – zasugerowałam.

– A czy miała powód, aby uciec?

Zastanawiałam się całkiem długo. Co miałam powiedzieć, co mogłam powiedzieć? Co będzie najlepsze dla Yasmin, dla Samira, dla mojej rodziny?

– W ostatnim czasie nie była sobą.

– Co pani ma na myśli?

Próbowałam napić się kawy, ale ręka drżała mi tak bardzo, że odstawiłam kubek.

– Izolowała się od nas. Zamontowała zamek w drzwiach swojego pokoju. I schudła. To znaczy zawsze była szczupła, ale…

Nie dokończyłam zdania.

– Wydawała się przygnębiona?

– Może.

– Czy ostatnio wydarzyło się coś szczególnego?

– Właściwie nie wiem – skłamałam. – Mam wrażenie, że chodziło o sprawy typowe dla jej wieku… rozumie pani?

– Nie – odparła. – Nie rozumiem. Czy mogłaby pani powiedzieć coś więcej na ten temat?

Westchnęłam.

– Yasmin ma dość szkoły. Jest nią szczerze zmęczona. A może oprócz tego poprztykała się ze swoim chłopakiem? Nie mam pojęcia. Ze mną nigdy o tym nie rozmawiała. Proszę spytać Samira.

– Jej chłopak… – zaczęła Ann-Britt z wahaniem. – To Tom Borgmark, tak?

– Tak.

– Jaki on jest?

Znałam Toma od niemowlęcia, zajmowałam się nim od małego. Zmieniałam mu pieluchy, zabawiałam i kołysałam do snu.

– To bardzo porządny młody człowiek – odrzekłam z naciskiem na każde słowo.

Kolejne zapiski w notesie. Długopis skrobał po papierze.

– Skąd pani to wie?

– Mieszkam tu od urodzenia. Mój tata był ogrodnikiem w posiadłości Kungsudd. On…

– W majątku? – przerwała mi.

– Tak, nasz dom był kiedyś częścią posiadłości, ale w latach sześćdziesiątych moi rodzice go wykupili. Po śmierci ojca mama przeniosła się do mieszkania, a ja zostałam tutaj. Znam więc Toma od zawsze i mogę za niego ręczyć. To dobry chłopak.

Może za dobry dla Yasmin, przemknęło mi przez głowę, ale, rzecz jasna, nic takiego nie powiedziałam, bo nagle straciłam pewność, czy kobieta siedząca naprzeciwko mnie – o delikatnych rysach i zdradliwie łagodnym głosie – na pewno jest po tej samej stronie co my.

– Hm – bąknęła. – Rozmawialiśmy z Tomem. Wydaje się bardzo przejęty.

– Czy miał jakiś znak życia od Yasmin?

– Nie. Wczoraj pracował do późna, w firmie finansowej w mieście.

Skinęłam głową, już to przecież wiedziałam. Tom studiował w Wyższej Szkole Handlowej, a wieczorami zarabiał jako telemarketer. Oferował jakieś usługi finansowe drobnym przedsiębiorcom.

– A pani mąż? – spytała, poprawiając sobie okulary na nosie. – Gdzie był wczoraj?

Dopiero w tym momencie zrozumiałam, dlaczego Samir siedzi w tym samym czasie z jej kolegą na piętrze i odpowiada na identyczne pytania. To dlatego chcieli przesłuchać nas osobno. Byłam bardzo naiwna, sądząc, że przyjechali we dwójkę z troski o nas, kierowani chęcią wsparcia rodziny w trudnych chwilach.

– Samir cały wieczór był w domu z Vincentem.

Przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu.

– Skąd pani to wie?

To proste pytanie wprawiło mnie w osłupienie, ale i trochę zirytowało. Bez względu na to, co stało się z Yasmin, nie istniały żadne podstawy, by podejrzewać mnie albo Samira o cokolwiek. Jego córka potrafiła narobić sobie problemów i wpaść we wszelkie możliwe tarapaty bez naszego udziału.

– Byłam dwie godziny jazdy samochodem stąd – zaczęłam chyba przesadnie ostrym tonem. – I nie miałam możliwości skontrolować, czym mój mąż i syn zajmowali się w tym czasie, ale nie miałam też żadnego powodu, aby się tym interesować. Samir nigdy nie skrzywdziłby Yasmin, niezależnie od tego, na jaki pomysł by wpadła. Ona jest dla niego wszystkim. – Zawahałam się, ale w końcu dodałam: – Stracił już jedno dziecko.

Ann-Britt skinęła głową.

– Tak, wiem.

Znowu to poczucie bezsilności i paniki: skąd ona to wie? Czy zanim tu przyszła, najpierw nas rozpracowała, dokładnie sprawdziła naszą historię?

– Mario – zwróciła się do mnie, uprzednio odchrząknąwszy – nie jesteście o nic podejrzani. Ani pani, ani Samir. To są po prostu rutynowe pytania. Czy to jasne?

Potaknęłam.

– Świetnie. Proszę o tym pamiętać. Powiedziała pani, że Samir pomógłby Yasmin bez względu na to, na jaki pomysł by wpadła. W tym momencie muszę oczywiście spytać, czy zdarzało jej się wpadać na jakieś dziwne pomysły?

Wzruszyłam ramionami.

– Przecież chyba pani wie, jak to jest z nastolatkami.

– Nie. Proszę mi opowiedzieć.

– To wieczne pertraktowanie, nieustająca walka. O to, o której ma wrócić do domu, o sprzątanie po sobie, o chłopaków, o alkohol. Nic szczególnego. Typowe problemy w tym wieku.

Kobieta oparła się na krześle i zdjęła okulary.

– Myślę, że to wystarczy – oznajmiła. – Zostawię swoją wizytówkę. Jeśli przypomni sobie pani coś, co mogłoby być ważne, albo będzie pani chciała o coś spytać, proszę dzwonić. I proszę pamiętać, że zawsze jesteśmy do pani dyspozycji i że chodzi nam o pani dobro.

Jej słowa brzmiały jak zniewaga. Nie miałam bynajmniej poczucia, że chodzi o moje dobro. Wręcz przeciwnie, odniosłam wrażenie, że jesteśmy prześwietlani i oceniani. W końcu zaginęła rodzona i jedyna córka Samira – czy w tej sytuacji nie byłoby lepiej, żeby jej szukali, zamiast przesłuchiwać nas jak podejrzanych?

– Chciałabym też poprosić panią i pani męża, żebyście sprawdzili w rzeczach Yasmin, czy czegoś nie brakuje. Bo jeśli z jakiegoś powodu po prostu zniknęła dobrowolnie, to prawdopodobnie wzięła trochę ubrań, pieniędzy i jakieś inne drobiazgi. Proszę się też upewnić, czy jest jej paszport.

– Okej.

– Czy mogę zamienić jeszcze kilka słów z pani synkiem? – spytała.

– Z Vincentem?

– Tak.

Lekko pokręciłam głową.

– Może pani spróbować. Ale obawiam się, że on nic nie powie.

Niemal niezauważalnie uniosła jedną brew.

– Syn nie rozmawia z osobami, których nie zna – wyjaśniłam.

– Czy mimo wszystko pozwoli pani, że spróbuję?

Poszłam po Vincenta do pokoju.

– Czy ktoś zrobił Yasmin coś złego? – spytał znowu na mój widok.

Nie miałam pojęcia, czy słyszał naszą rozmowę, czy też po prostu wyczuwał, że coś jest nie tak.

– Nie wiem – odparłam, bo nie znałam lepszej odpowiedzi. Nie chciałam niepotrzebnie go niepokoić, był bowiem niezwykle przywiązany do swojej przyszywanej siostry, ale nie chciałam też kłamać.

– Po co znowu przyszli do nas policjanci?

– Bo jeśli jednak ktoś zrobił Yasmin coś złego, to muszą go aresztować.

Przez chwilę się zastanowił, po czym kontynuował:

– I co z nim będzie, jak go aresztują?

– Jeśli się okaże, że jest winny, zamkną go w więzieniu.

– A jak długo trzeba siedzieć w więzieniu, jeśli zrobiło się coś złego?

Westchnęłam głęboko. To było dziwne pytanie, lecz sposób rozumowania Vincenta często bywał nieco osobliwy. A jego pytania – a miał ich doprawdy niemało – niekiedy działały mi na nerwy.

– Jeśli ktoś zrobił coś złego Yasmin, to ten ktoś zostanie w więzieniu do końca życia – odpowiedziałam, biorąc go za rękę.

Niechętnie ruszył za mną do kuchni, do ostatniej sekundy nie odrywając oczu od ekranu telewizora.

– Cześć – przywitała go Ann-Britt, kiedy usiedliśmy przy stole. – Jestem z policji i pomagam w poszukiwaniach twojej siostry. Chciałabym zadać ci kilka pytań.

Milczał.

Ann-Britt cierpliwie odczekała chwilę, po czym kontynuowała:

– Czy pamiętasz, co ty i Samir robiliście wczoraj wieczorem?

Vincent zaczął kołysać się na krześle w przód i w tył ze wzrokiem utkwionym w blacie stołu.

– Może coś fajnego? Na przykład oglądaliście telewizję?

Brak odpowiedzi.

– Pamiętasz, co jedliście?

Cisza.

Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę, pogrążeni w ciszy. Milczenie Vincenta mogło trwać kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy. Ale Ann-Britt tego nie wiedziała. Wyglądała na zaskoczoną, chyba nawet na nieco zawiedzioną. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie przepełniło mnie to swego rodzaju satysfakcją.

Jesteś obca – pomyślałam – a my obcym nie ufamy.

4

Yasmin” oznacza po arabsku kwiat, ale Yasmin nie przypominała kwiatu, chociaż była uderzająco piękna: szczupła, z długimi czarnymi włosami i zielonymi, lekko skośnymi oczami. Miała szerokie usta i rozbrajający uśmiech. Wzdłuż grzbietu zgrabnego nosa biegła smuga piegów.

Po raz pierwszy spotkałam ją w listopadzie, kilka miesięcy po poznaniu Samira. Wcześniej oboje rozmawialiśmy o tym, jak najlepiej przedstawić sobie nasze dzieci – o ile Yasmin można było jeszcze uznać za dziecko. Miała już prawie siedemnaście lat, figurę kobiety i stawała się coraz bardziej niezależna.

Pojawili się trzy kwadranse później, niż się umówiliśmy. Ledwie otworzyłam im drzwi, Samir przeprosił mnie, tłumacząc, że samochód odmówił posłuszeństwa i nie chciał zapalić. Nie wiem, czy to prawda, bo chociaż jego auto rzeczywiście było stare i rozklekotane, równie dobrze winien opóźnienia mógł być on sam. Wprawdzie był wspaniałym naukowcem, ale wiele rzeczy często wylatywało mu z pamięci, w weekendy zdarzało mu się zasnąć w środku dnia albo zapomnieć o bożym świecie, gdy oglądał jakiś fascynujący film. Taki po prostu był. Wolny duch w ciele badacza, artysta zmuszony do podporządkowania się społecznym konwencjom, których nie chciał uznać.

Yasmin uścisnęła mi dłoń i dygnęła. Tak, dygnęła. Wydało mi się to trochę dziwne, lecz mimo wszystko urocze. Pomyślałam, że pewnie musiała być surowo chowana. A może to całkiem normalny zwyczaj we Francji?

Moje pierwsze wrażenie okazało się zatem zdecydowanie pozytywne.

Uznałam, że córka Samira jest miła, w pewnym sensie krucha. Była też uczynna – po jedzeniu zebrała naczynia ze stołu, poza tym przez cały czas starała się uczestniczyć w konwersacji. Po kolacji zniknęła z Vincentem, a on wprost stracił dla niej głowę i od razu zaczął się z nią bawić, co było dla mnie zupełną nowością, ponieważ wobec nieznajomych zwykle okazywał skrajną powściągliwość. Równocześnie miał jednak tę swoją niezwykłą intuicję, wyjątkową zdolność rozpoznawania ludzi, którzy go lubią, i tych zawsze szybko dopuszczał do swojego świata.

Od samego początku było jasne, że Yasmin należy do grona wybranych.

Z piętra nieustannie dobiegały chichoty lub głośny śmiech. Grała muzyka i od czasu do czasu dały się słyszeć ciche piski i głuchy tupot stóp.

Wznieśliśmy z Samirem toast, gratulując sobie nawzajem, że wszystko tak dobrze się ułożyło. Może duża różnica wieku między naszymi dziećmi wbrew pozorom była ułatwieniem?

Po pewnym czasie, mniej więcej po półgodzinie, zbiegli na dół. Vincent, który zanosił się od śmiechu, na plecach przywiązał sobie skakanką owczą skórę, a do buzi włożył sztuczne zęby, które dostał na jakimś przyjęciu urodzinowym.

– Zobacz, mamusiu, jestem potworem! – krzyczał, wyciągając przed siebie ręce jak szpony.

Śmialiśmy się wszyscy.

– Mam nadzieję, że to okej, że użyliśmy tej skóry? – odezwała się Yasmin.

– Oczywiście – zapewniłam. – Ale teraz chyba musicie się już trochę uspokoić, bo inaczej dzisiaj nie zaśniesz, młody człowieku.

W ciągu następnych tygodni i miesięcy spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Chodziliśmy na koncerty i do teatru, spotykaliśmy się na wspólnych obiadach lub kolacjach, a niekiedy wybierałam się razem z Vincentem na mecze koszykówki Yasmin.

Pod wieloma względami był to idylliczny okres. Stopniowo poznawaliśmy się coraz bliżej, a ja co rusz odkrywałam nowe twarze mojej pasierbicy. Wiosną chętnie pomagała mi w ogrodzie i niespodziewanie okazała duże zainteresowanie warzywami, które uprawiałam na grządkach za domem.

– Dlaczego sadzisz cebulę na brzegu dookoła marchwi? – spytała kiedyś, wtykając palec w ziemię.

– Cebula lubi słońce i ciepło. Chodzi o to, żeby nać marchwi jej nie zasłoniła. Mój tata mówił też zawsze, że cebula odstrasza połyśnice marchwianki. To taki owad, który niszczy marchew. Ale nie wiem, czy to prawda.

Razem siałyśmy, pełłyśmy, kopałyśmy i zbierałyśmy plony. A potem wyciskałyśmy soki, marynowałyśmy oraz kwasiłyśmy. Gdy któregoś razu Yasmin zwierzyła mi się, że tęskni za swoją mamą, ścisnęło mi się serce. Bidulka – pomyślałam – taka młoda, a już doświadczyła tak bolesnej i druzgocącej straty.

Wspomniała o tym, gdy mimo ulewnego deszczu wyrywałyśmy chwasty z grządek.

– Szkoda, że moja mama mnie teraz nie widzi – powiedziała jakby od niechcenia. – Czasami straszliwie mi jej brakuje.

– Rozumiem cię – odrzekłam. – Naprawdę rozumiem.

*

Pobraliśmy się w sierpniu. Uroczystość była skromna, a sam ślub odbył się na plaży w Sandhamn. Umówiliśmy się na ceremonię cywilną – nie byliśmy religijni ani nie należeliśmy do żadnego kościoła; oboje wyobraziliśmy sobie, że złożenie przysięgi małżeńskiej na plaży, z ciepłym piaskiem pod stopami i przy akompaniamencie szumu fal rozbijających się zaledwie kilka metrów dalej, będzie bardzo romantyczne.

Yasmin i Vincent uwili dla wszystkich gości wianki z brzozowych witek i kwiatów – między zielone gałązki wpletli stokrotki i różyczki, które, jak podejrzewałam, gdzieś ukradli. Ja miałam na sobie tę zdecydowanie za drogą suknię, która oczywiście rozdarła się już po drodze na plażę, gdy Samir nadepnął na jej rąbek.

Po wszystkim zaprosiliśmy towarzystwo na obiad do domu Grety, która mimo że durzyła się wcześniej w Samirze, pogodziła się jednak z faktem, że jesteśmy parą, i wspaniałomyślnie wynajęła nam swój domek na szkierach. Oprócz dzieci w uroczystości uczestniczyły naturalnie moja mama i moje najbliższe przyjaciółki. Rodzice Samira nie żyli, nie miał też rodzeństwa, miał za to dziesięciu kuzynów, ale tylko z jednym z nich – Muhammedem – utrzymywał kontakt. I to właśnie on przyleciał aż z Marrakeszu ze swoją żoną Moną.

Trochę stresowałam się ich wizytą, bo przecież Muhammed i jego żona to prawdopodobnie wyznawcy islamu, a skoro tak, to pewnie nie będą mogli wszystkiego jeść i być może się oburzą, że podajemy alkohol.

Samir wyśmiał mnie tylko i powiedział, że wszystko pójdzie świetnie i żebym wyluzowała.

– Znowu wychodzi z ciebie typowa Szwedka. Myślisz pewnie, że on jest terrorystą, kompletnym abstynentem i nudnym palantem tylko dlatego, że ma muzułmańskie imię.

Okazało się oczywiście, że miał absolutną rację: Muhammed wypił najwięcej wina z nas wszystkich, a Mona przegadała całą noc z Yasmin i moją mamą. A kiedy Samir sięgnął po gitarę i zaczął śpiewać jakiś arabski szlagier, wówczas jego kuzyn wraz z żoną wstali i dołączyli do niego. O ile dobrze widziałam, moja mama miała łzy w oczach.

Muhammed i Mona najwyraźniej nie tylko wyznawali laicki światopogląd, ale byli też przesympatycznymi i ciepłymi ludźmi.

Tamtego dnia w ogóle sprzyjało nam szczęście. Moja mama jakimś cudem ani razu nie użyła słowa „Arab”, a pogoda była wprost cudowna: świeciło słońce, w koronach sosen cicho szeptał wiatr, a tafla morza przy domku Grety lśniła niczym rozpostarty jedwab. Gdy zapadła noc i goście już sobie poszli, usiedliśmy we dwoje na brzegu i czekaliśmy na świt.

– Jestem szczęśliwa – powiedziałam.

Samir pogłaskał mnie po plecach i zapatrzył się w jasną smugę światła nad horyzontem.

– Szczęście jest ulotne – rzekł. – Jak szwedzkie lato. Pojawia się znienacka i równie szybko znika, bez ostrzeżenia.

Chyba się wtedy roześmiałam, ponieważ to wymyślne porównanie wydało mi się zarówno piękne, jak i zabawne.

Nie przyszło mi jednak do głowy, że on może mieć rację.

*