Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Al Capone i mafia amerykańska IWONA KIENZLER
Lata dwudzieste ubiegłego wieku to narodziny amerykańskiej mafii. Siły nabrała dzięki prohibicji, która sprowadziła handel alkoholem do podziemia. Stolicą ówczesnego świata przestępczego było Chicago, a najważniejszym człowiekiem w tym mieście – syn włoskich imigrantów: Al Capone.
Jaka była jego historia? Jak syn fryzjera i szwaczki, który ukończył zaledwie kilka klas, doszedł na sam szczyt mafijnych struktur? Jakim cudem jeden człowiek mógł mieć w kieszeni urzędników, sędziów, polityków i policję?
O tym, jak Al Capone stał się ikoną, pisze autorka ceniona wśród fanów książek o historii innej niż ta ze szkolnej ławki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Wstęp
Skomplikowane dzieje amerykańskiej mafii od lat fascynują nie tylko przeciętnych zjadaczy chleba na całym świecie, ale także ludzi pióra, teatru i filmu. Historie o gangsterach i krwawych porachunkach między poszczególnymi gangami, podobnie jak losy najsłynniejszych mafijnych rodzin i przestępców działających w strukturach przestępczości zorganizowanej, stały się kanwą niezliczonych powieści, spektakli i filmów, zarówno kinowych, jak i telewizyjnych. I nic w tym dziwnego, wszystkie bazują bowiem na archetypie, od zarania obecnym w dziejach ludzkości i wszystkich cywilizacji, walki dobra ze złem. Losy różnej maści gangsterów, zarówno tych istniejących naprawdę, jak i tych wymyślonych przez obdarzonych bujną wyobraźnią pisarzy i scenarzystów, stanowią receptę na bestseller lub przebój kinowy i telewizyjny. Tak było zawsze, wystarczy choćby wymienić klasyki X muzy, w rodzaju Wroga publicznego, Człowieka z blizną czy Ojca chrzestnego, czy równie popularne seriale, jak Imperium zła. Nawiasem mówiąc, już pierwszy serial telewizyjny opowiadający o walce organów ścigania z gangami przemycającymi alkohol i sprzedającymi go w czasach prohibicji, Nietykalni, którego scenariusz oparto na wspomnieniach Eliota Nessa, pogromcy samego Ala Capone, cieszył się wielkim powodzeniem. Bez wątpienia najbardziej znanym, a zarazem najczęściej obecnym w popkulturze amerykańskim gangsterem jest właśnie wspomniany Al Capone, jeszcze za życia cieszący się statusem celebryty. O żadnym innym przestępcy nie napisano tylu książek, żaden też nie gościł tak często na wielkim i małym ekranie. Problem polega jednak na tym, że wszystkie, lepsze lub gorsze, filmy i seriale opowiadają jego historię, która jest wytworem wyobraźni pisarzy i scenarzystów, i ma niewiele wspólnego z prawdziwą historią tego przestępcy.
Współcześnie mianem mafii określa się zorganizowaną grupę przestępczą o dużych wpływach i powiązaniach, prowadzącą wspólne interesy, nieprzebierającą w środkach w celu zrealizowania swoich zamierzeń, ale także powiązaną z władzami i policją. Co ciekawe, badacze i historycy po dziś dzień spierają się co do pochodzenia słowa mafia i istnieje na ten temat kilka, czasem zupełnie sprzecznych, teorii. Zgodnie z jedną z nich termin pochodzi od pierwszych liter hasła Morte Alla Francia Italia Anela (Śmierć Francuzom hasłem Włochów), które zostało rozpowszechnione w czasie francuskiej niewoli na Sycylii. Zwolennicy innej wywodzą słowo mafia od czasów tzw. nieszporów sycylijskich, jak określa się powstanie przeciwko francuskim Andegawenom, które wybuchło w Poniedziałek Wielkanocny 30 marca 1282 roku w Palermo. Istnieje również hipoteza, że nazwa tej organizacji przestępczej pochodzi od słów Ma Fia (Moja córka), bo właśnie tak brzmiał okrzyk pewnej matki z Sycylii, kiedy dowiedziała się o gwałcie na swojej córce, dokonanym przez zwyrodniałego francuskiego żołnierza w dniu ślubu nieszczęsnej dziewczyny. Żądni zemsty Sycylijczycy wdarli się wówczas z hasłem „Ma Fia!” na ustach do siedziby francuskiego garnizonu na wyspie.
Można spotkać się również z legendami, jakoby słowo mafia pochodziło od pewnej czarownicy nazwanej przez inkwizycję Catarina la Licatisa nomata ancor Mafia, co znaczy: zuchwała, opętana władzą i wyniośle arogancka. Jak się okazuje, słowo to ma też inne, bynajmniej nie pejoratywne znaczenie, gdyż mafia w dialekcie sycylijskim oznacza urok, wdzięk. Niegdyś mieszkający w Palermo Sycylijczycy na widok urodziwej dziewczyny lub kobiety, mieli zwyczaj krzyczeć: „Ileż w niej mafia!”, „Ależ z niej mafinsedda!”. Nie można także wykluczyć, że prapoczątkiem określenia używanego obecnie dla przestępczości zorganizowanej było starofrancuskie słowo maufer – imię boga zła – lub pochodzące z arabskiego míhal oznaczające zgromadzenie. Inni badacze i historycy twierdzą, iż pojęcie to jest po prostu skrótowcem od słów: Mazzini Autorizza Furti Incendi Avvelenamenti – co oznacza: Mazzini zezwala na kradzieże, pożary i zatrucia. Wspomniany w przywołanym haśle Mazzini to przywódca ideowego i politycznego ruchu Risorgimento, związanego z walką o wyzwolenie i zjednoczenie Włoch. Żyjący w latach 1805–1827 włoski prawnik, dziennikarz, a jednocześnie bojownik o wolność, zwany przez Włochów „ojcem ojczyzny” Giuseppe Mazzini był jednym z najbliższych sojuszników Garibaldiego w jego dziele zjednoczenia państwa. Mazzini był urodzonym radykałem opowiadającym się za dość kontrowersyjnymi, a dziś określanymi mianem terrorystycznych, metodami walki z władającą Królestwem Obojga Sycylii dynastią Burbonów. Prawnik uważał bowiem, że skoro cel uświęca środki, bojownicy włoscy powinni sięgać po rozboje, podpalenia, a w szczególnych przypadkach także po truciznę.
Być może etymologii słowa mafia należy szukać w kryjówkach picciotti, czyli młodych, wywodzących się ze wsi bojowników, którzy w 1860 roku wylądowali na Sycylii z oddziałami Garibaldiego. Ci młodzi bojownicy obyczajami i metodami walki przypominali raczej rozbójników niż szlachetnych rycerzy, a chowali się w kryjówkach wśród skał wapiennych zwanych w języku arabskim maha. Dlatego też picciotti Garibaldiego byli nazywani squadri della mafia, co przetrwało po dziś dzień jako nazwa nielegalnej i doskonale zorganizowanej grupy przestępczej. Arabowie zresztą odcisnęli na Sycylii trwały ślad, bowiem Palermo od 831 do 1072 roku pozostawało pod jurysdykcją arabską, a słowo mafia zdaniem niektórych badaczy pochodzi od nazwiska władającej tam arabskiej dynastii Maafir.
O ile jednak pochodzenie samego pojęcia mafia jest trudne, a zdaniem wielu znawców tematu wręcz niemożliwe do ustalenia, to niemal wszyscy współcześni historycy są zgodni co do tego, że początków mafijnych organizacji należy szukać już w czasach hiszpańskiej okupacji wyspy. Jej początek datuje się na rok 1442, kiedy Alfons V Aragoński przyłączył Sycylię do królestwa Neapolu. Hiszpanie sprawowali władzę twardą ręką, podnieśli podatki i wprowadzili inkwizycję, co wywołało protesty miejscowej ludności. Dumni Sycylijczycy uznali, że prawa najeźdźcy są niesprawiedliwe, stworzyli zatem własny kodeks prawny, a co za tym idzie – własne siły zbrojne posiłkujące się przemocą, które należałoby uznać za pierwsze struktury mafijne. Te nielegalne organizacje rosły w siłę, a w drugiej połowie XIX stulecia zarówno lokalne władze, jak i Kościół uznały je za przydatne dla ochrony własnych interesów. I tak: właściciele ziemscy posiłkowali się mafią w poskramianiu chłopskich buntów, zaś miejscowe duchowieństwo wykorzystywało ją do obrony swoich majątków. Wtedy też doszło do upowszechnienia się terminu w znaczeniu, w którym jest używany obecnie. Do jego rozpowszechnienia niewątpliwie przyczyniła się popularna sztuka I mafiusi della Vicaria, pióra Giuseppe Rizzotto, aktora, a zarazem dyrektora trupy teatralnej, która wystawiła ją w 1863 roku. Inspiracją do jej powstania miała być rozmowa przeprowadzona przez autora z pewnym członkiem tajnego stowarzyszenia Mafusi, który wyjątkowo szczerze opowiadał mu o zwyczajach, żargonie i swoistym kodeksie obowiązujących w owej organizacji. Sztuka okazała się niebywale popularna, a wyraz mafia wszedł do języka potocznego, natomiast w dokumentach urzędowych pojawił się dwa lata później za sprawą prefekta Palermo Filippo Gualterio. Dotyczyły one niepokojącego wzrostu przestępczości zorganizowanej w mieście. Przyszłość dowiodła, że jego obawy nie były bezzasadne, gdyż w latach 1860–1924 mafia stała się tak silną i wpływową organizacją, że żaden polityk niemający jej poparcia nie mógł nawet marzyć o mandacie we włoskim parlamencie.
Na początku ubiegłego stulecia włoscy emigranci przybywający do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu pracy i lepszego życia przeszczepili mafię na grunt amerykański. Początkowo na terenie USA funkcjonowały „zwyczajne” gangi włoskie, które konkurowały z gangami irlandzkimi i żydowskimi, a czasem, gdy tylko było to opłacalne dla którejkolwiek ze stron, nawiązywały także współpracę. Obowiązująca w Stanach od 1920 roku przez kolejne 13 lat prohibicja, zwana przez jej inicjatorów „szlachetnym eksperymentem” (ang. The Noble Experiment), nie przyczyniła się bynajmniej do wzrostu trzeźwości społeczeństwa, a jedynie do wzrostu przestępczości zorganizowanej. Nielegalna produkcja i sprzedaż napojów wyskokowych, podziemne bary okazały się istną żyłą złota dla wszelkiego rodzaju przestępców. Co więcej, jak obliczyli współcześni historycy, obywatele USA właśnie w czasach prohibicji wydawali na dostępny wyłącznie na czarnym rynku alkohol rekordowo wysokie kwoty, najwięcej w historii istnienia państwa. Wówczas też włoskie gangi przerodziły się w organizację mafijną, i to o wiele groźniejszą niż ta działająca na Sycylii. W czasach prohibicji rozkwitły nielegalne kariery, a wraz z nimi również fortuny takich gangsterów, jak Vito Genovese, Albert Anastasia, Frank Costello, Salvatore „Szczęściarz” Luciano czy Al Capone. Nie dość, że wszyscy wyżej wymienieni prowadzili działalność praktycznie bez przeszkód, to jeszcze zyskali niemałe wpływy w świecie amerykańskiej finansjery, a nawet w polityce. Chicago i Nowy Jork praktycznie były rządzone przez mafię.
Niniejsza publikacja opowiada historię amerykańskiej mafii od jej początków aż po lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Rozpoczyna ją opowieść o gangach siejących postrach w Nowym Jorku oraz o ich przywódcach, których biografie stanowią wręcz idealny materiał na scenariusz filmowy. W opowieści o mafii nie może zabraknąć historii gangu Czarnej Ręki, w której wielu znawców tematu doszukuje się korzeni późniejszej mafii, mimo że ten złowrogi gang, przez wiele lat trzymający w kleszczach strachu amerykańskie społeczeństwo, trudno uznać za organizację przestępczą sensu stricto. Publikacja przedstawia też proces, który doprowadził do uchwalenia prohibicji, która – w zamiarach inicjatorów owej ustawy – miała położyć kres pijaństwu amerykańskiego społeczeństwa, a nawet przekształcić je w społeczność o wysokim morale, wzór do naśladowania dla całego świata. Nie dość, że te szlachetne zamiary spełzły na niczym, to nielegalna produkcja, przemyt i sprzedaż alkoholu okazały się tak intratnym zajęciem, że wcześniej rywalizujące gangi włoskie, żydowskie oraz irlandzkie zaczęły ze sobą współpracować, mając na uwadze wysokie zyski. A to w konsekwencji zaowocowało powstaniem amerykańskiej mafii, która kilkadziesiąt lat później stała się tak potężna, że była w stanie przejąć cały hazard w USA, kontrolować część amerykańskich mediów, jak również przemysł filmowy i rozrywkowy, a nawet oddziaływać na politykę. Jest to także opowieść o artystach, którzy swoją karierę zawdzięczają poparciu gangsterów, i wreszcie o stróżach prawa, którzy mieli odwagę przeciwstawić się rosnącym w siłę przestępcom. Ostatni rozdział opowiada o Polakach w mafii, gdyż, jak się przekonamy, nasi rodacy także odcisnęli trwały ślad w dziejach przestępczości zorganizowanej za oceanem. Zresztą jeden z najsłynniejszych gangsterów, Meyer Lansky, który wywodził się z rodziny polskich Żydów, pytany o kraj pochodzenia, zawsze wskazywał na Polskę.
Rozdział 1 Zanim w Ameryce nastała mafia
Nowy Jork, miasto leżące na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, u ujścia rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego, i nazywane Wielkim Jabłkiem, współczesnym ludziom kojarzy się z wiecznie tętniącymi życiem ulicami, po których krążą słynne nowojorskie taksówki, wielokulturowością oraz istnym szaleństwem zakupów. Bez wątpienia Nowy Jork jest także kolebką mody i trendów. Nie bez przyczyny Candace Bushnell właśnie tam osadziła akcję swojego bestsellera Seks w wielkim mieście, na podstawie którego nakręcono kultowy serial pod tym samym tytułem. Nowy Jork niejeden raz gościł na telewizyjnym i kinowym ekranie. Innym kojarzyć się będzie ze Statuą Wolności, mostem Brooklińskim, Wall Street, Central Parkiem, awangardowymi teatrami czy Muzeum Guggenheima. Listę skojarzeń, jak również miejsc przyciągających turystów, moglibyśmy ciągnąć jeszcze bardzo długo, ale na początku XX wieku Nowy Jork nikomu nie kojarzył się z modą, a już z pewnością nie był miejscem przyciągającym turystów. A jednak ze statków przypływających do tamtejszych portów codziennie schodziły tłumy ludzi – przybywających z dalekiej Europy emigrantów, poszukujących za oceanem szansy na lepsze życie. Nie bez przyczyny, wszak był to czas, kiedy miasto stało się głównym ośrodkiem gospodarczo-przemysłowym Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Mieściło się w nim aż 70 procent amerykańskich przedsiębiorstw przemysłowych, a przez tamtejsze porty przechodziła lwia część wszystkich importowanych do USA towarów. Na taki stan rzeczy bez wątpienia wpłynął także fakt, że Nowy Jork był ważnym węzłem komunikacyjnym – od połowy XIX stulecia funkcjonowało przecież stałe połączenie morskie z Wielką Brytanią, stąd też wypływały parowce i odjeżdżały pociągi do innych wielkich amerykańskich miast.
W 1876 roku, kiedy do miasta nad rzeką Hudson zawitał polski pisarz Henryk Sienkiewicz, Nowy Jork nie zachwycał: „Miasto, które na pierwszy rzut oka z morza zarysowało się tak majestatycznie i wdzięcznie, widziane z bliska nie zachwyciło mnie wcale – utyskiwał w swoich Listach z podróży do Ameryki, publikowanych cyklicznie na łamach „Gazety Polskiej”. – Pobrzeże portu brudne, między drewnianymi budynkami nie masz bruków; wszędzie leżą kupy śmieci, doki drewniane połyskują brudną wodą, ludność zaś, jak zwykle ludność portowa, wygląda, jakby przed chwilą urwała się od szubienicy. (…) Główne ciekawości miasta to hotele i banki, czyli inaczej mówiąc: nie ma tu żadnych pamiątek historycznych, żadnych ciekawości. (…) Handel, handel i handel, business i business, oto, co widzisz od rana do wieczora, o czym ustawicznie słyszysz i czytasz. Na rzut oka nie jest to miasto zamieszkane przez taki a taki naród, ale wielki zbiór kupców, przemysłowców, bankierów, urzędników, kosmopolityczny zarwaniec, który imponuje ci ogromem, ruchliwością, przemysłową cywilizacją, ale nuży cię jednostronnością społecznego życia niewytwarzającego nic więcej prócz pieniędzy”1. Pięknoduch i esteta, którym bez wątpienia był przyszły noblista, nie potrafił zrozumieć wszechobecnego pędu do bogactwa pobudzającego nowojorczyków. A giełda, którą przy tej okazji odwiedził, budziła w nim tylko skojarzenia ze szpitalem „wariatów cierpiących na febris aurea (łac. gorączka złota), ale to właśnie wśród tych „wariatów” rodziły się przyszłe fortuny. Jednak, jak na pisarza przesiąkniętego duchem pozytywizmu przystało, Sienkiewicz dostrzegał nędzę i tragiczną wręcz egzystencję tamtejszych emigrantów, którzy „zwabieni wieścią o łatwym zarobku w Ameryce, przyjechali tu, mając zaledwie czym opłacić przewóz za ocean. Zarobek w Ameryce istotnie nader jest łatwy, ale w głębi kraju, na Dalekim Zachodzie; w samym zaś New Yorku panuje przeludnienie i dlatego najbiedniejsi właśnie z emigrantów, którzy nie mają czym opłacić dalszej, bardzo kosztownej kolejami podróży, mrą z głodu, chłodu i wszelkiej nędzy. (…) Większość więc żyje bez stałego zarobku, dorywczo, patrząc z zawiścią, a zapewne i nienawiścią na milionerów, którzy już sami nie mogą porachować swych majątków”2.
Pisarz przybył do Ameryki w czasach, kiedy fala emigracyjna przybrała na sile, a z początkiem następnego stulecia Nowy Jork przyjmował aż 800 tysięcy imigrantów rocznie. Liczba przybyszów skłoniła władze do założenia na wyspie Ellis specjalnego centrum imigracyjnego, gdzie wysiadający z przywożących ich statków ludzie byli badani przez lekarzy i skrupulatnie przez nich przepytywani. Nie były to jednak długotrwałe procedury i w przeważającej większości przybysze spędzali na wyspie tylko kilka godzin, a potem przewożono ich na stały ląd.
Napływ ludności do Nowego Jorku z oczywistych względów przyczynił się do wzrostu budownictwa. Jednak pazerni właściciele nieruchomości, chcąc osiągnąć jak największe zyski, wprowadzali w należących do nich domach stosowne zmiany, umożliwiające zakwaterowanie jak największej liczby lokatorów. Wśród przybyszy do Stanów przeważali bowiem ludzie biedni, którzy nierzadko wyprzedawali cały majątek, aby mieć czym opłacić podróż. A ze względu na fakt, iż ówczesna struktura pośrednictwa emigracyjnego składała się z kilku szczebli i ludziom zatrudnionym na każdym z nich trzeba było zapłacić odpowiednią kwotę, na wyjazd potrzeba było sporych funduszy. Na najwyższym miejscu owej struktury plasowali się główni agenci, mający siedzibę w miastach portowych Starego Kontynentu. Im podlegały pomniejsze agentury, z którymi z kolei współpracowali mniejsi pośrednicy. Zadaniem tych ostatnich było dotarcie do jak największej liczby ludzi potencjalnie zainteresowanych wyjazdem za ocean. Z reguły na tych stanowiskach pracowali cyniczni naciągacze, roztaczający przed naiwnymi, niewykształconymi, często niepiśmiennymi ludźmi wręcz bajeczne wizje życia w Ameryce, które z reguły miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. Znęceni nadzieją na lepsze jutro ludzie trafiali potem do biur w mieście, które sprzedawały bilety, a przy okazji oferowały, nie zawsze legalną, pomoc w załatwieniu niezbędnych formalności. Nierzadko bywało, że na wyjazd za chlebem decydowali się młodzi mężczyźni, którym na przeszkodzie stał obowiązek odbycia służby wojskowej, skutecznie uniemożliwiający uzyskanie paszportu. W takiej sytuacji agenci oferowali podrobienie dokumentu albo pomagali w przewozie emigrantów do portu, z pominięciem oficjalnych przejść na granicach międzypaństwowych, nierzadko przemycając delikwenta na statek pod osłoną nocy. Jak się łatwo domyślić, pobierali za to słone opłaty. Dodatkową, niemałą opłatę trzeba było wyłożyć na zatrudnienie człowieka bądź kilku w charakterze asystenta. Dziś może wydać się to bezsensownym wydatkiem, ale pamiętajmy, że ludzie, którzy w owych czasach decydowali się na wyjazd, pochodzili z reguły z wiejskich środowisk albo z biedoty miejskiej, i podróż w nieznane wiązała się dla nich nie tylko z wieloma niebezpieczeństwami, ale też z problemami, z którymi spotykali się po raz pierwszy w życiu. Przecież zanim dotarli w ogóle do portu, musieli przebyć daleką drogę, nierzadko przesiadając się z pociągu do pociągu i nocując w obcym miejscu. Często tylko dzięki pomocy takiego „osobistego asystenta” mogli cali i zdrowi dotrzeć do portu, w którym wsiadali na statek płynący do amerykańskiej ziemi obiecanej.
Kiedy już dotarli na miejsce, stawali oko w oko z realiami życia w Ameryce, dalekimi od baśniowych wizji roztaczanych przez cwanych naciągaczy. Nie znali języka, często nie mieli żadnego zawodu i byli analfabetami, co znacznie utrudniało znalezienie pracy. Na domiar złego, poszczególni pośrednicy skutecznie ograbili ich z zaoszczędzonych, a najczęściej pożyczonych pieniędzy. Przybywając do nowego kraju, byli bez grosza. Zdecydowanej większości nie stać było nawet na kupno jedzenia, o wynajęciu przyzwoitego lokum nie wspominając.
Nowojorscy właściciele nieruchomości bardzo szybko przystosowali się do rosnącego popytu na lokale mieszkaniowe: pokoje w trzy- i czteropiętrowych budynkach, które pierwotnie miały być domami jednorodzinnymi, dzielono na mniejsze, zaś okalające domy podwórka zabudowano drewnianymi zastawkami. I nikt nie przejmował się faktem, że powstałe na skutek takiego podziału pomieszczenia w większości przypadków nie miały okien. Co gorsza, większość ze wspomnianych domostw nie była skanalizowana, a elektryczności jeszcze nie było. Nieszczęśni emigranci tłoczyli się zatem w ciasnych, ciemnych pomieszczeniach, dzieląc je z hordami wszędobylskich szczurów. Nic zatem dziwnego, że nowojorskie slumsy stały się prawdziwą wylęgarnią chorób. Życie w ciężkich warunkach rodziło też inne niebezpieczeństwo, które dostrzegał Sienkiewicz: „Taki stan rzeczy liczne wywołuje między tym proletariatem przestępstwa i zbrodnie, spełniane już to dla chęci chwilowego zysku, już wreszcie, jak mnie zapewniano, z tym tylko wyrachowaniem, żeby się dostać do więzienia, w którym każdy z winowajców ma przynajmniej życie i pożywienie zapewnione”3. Obserwacje poczynione przez polskiego pisarza były bardzo trafne, bo napływ imigrantów do Nowego Jorku wywołał wzrost przestępczości, zwłaszcza że ciężkie warunki życia i marne perspektywy jego poprawy stanowiły doskonałą motywację do wkroczenia na drogę występku i zbrodni.
Bieda nader często bywa matką przestępstwa, a dziewiętnastowieczny Nowy Jork był potwierdzeniem tej tezy. W dzielnicach nędzy rozrastającego się miasta kwitło przestępcze podziemie: w piwnicach urządzano tajne gorzelnie, pierwsze palarnie opium oraz wytapialnie psiego smalcu. W szulerniach urządzano walki psów oraz specjalnie do tego celu szkolonych… knurów, zaś głównym składnikiem diety najuboższych i nawet swego rodzaju walutą było wędzone szczurze mięso. Oprócz walk knurów i psów ulubioną rozrywką biedoty były popisy miejscowych siłaczy, w tym niejakiego Kita Burnsa, który – ku uciesze gawiedzi – jednym kłapnięciem szczęki odgryzał głowę żywemu szczurowi.
W dzielnicach biedy, zdominowanych przez poszczególne nacje, wyrastały też pierwsze nowojorskie gangi, tworzone z reguły przez nastoletnich chłopców, znęconych perspektywą stosunkowo łatwego zarobku. Owe grupy małoletnich przestępców organizowały się z czasem w gangi, przestępcze ugrupowania zapewniające swoim członkom ochronę i zajęcie. W większości przypadków członkowie owych gangów, już jako ludzie dorośli, znajdowali legalną pracę i opuszczali szeregi tych zgromadzeń, ale ci, którym się to nie udało bądź po prostu nie mieli ochoty zrywać z dotychczasowym życiem, awansowali w gangu na pozycje dające im realną władzę.
Najgorszą opinią cieszył się obszar zwany Five Points, znajdujący się w centrum owianego złą sławą Szóstego Okręgu, zwanego potocznie Bloody Old Sixth – przeklętą starą szóstką, zamieszkaną początkowo przez imigrantów z Irlandii, których w połowie XIX wieku wyparli przybysze z Włoch. Nazwa Five Points nawiązywała do miejsca, w którym schodziło się pięć ulic ciągnących się pomiędzy Broadwayem a Bovery, a więc Mulberry, Anthony, która obecnie nosi nazwę Worth, Cross, dzisiejsza Park, Orange, nosząca współcześnie nazwę Baxter, oraz, nieistniejąca już dzisiaj, Little Water. Wszystkie wspomniane ulice zbiegały się, tworząc plac o dość mylącej nazwie Paradise Square, który bynajmniej nie był przedsionkiem raju, raczej przedsionkiem piekła. Obok zasiedziałych tu Anglosasów, którzy wprawdzie klepali biedę, ale jako że byli kolejnym pokoleniem mieszkającym w Stanach, uważali się za rodowitych Amerykanów, mieszkali tam także niedawno przybyli emigranci irlandzcy, niemieccy, polscy, żydowscy, chińscy i włoscy, jak również wyzwoleni czarnoskórzy niewolnicy. Dzielnica była siedliskiem przestępczości, zamieszkiwali ją i prowadzili w niej niecną działalność najgorsi przestępcy i zwyrodniali zbrodniarze. Swego rodzaju centrum Five Points stanowił budynek niegdysiejszej piwowarni, przekształcony w dom mieszkalny, w którym w niewyobrażalnym ścisku mieszkało około tysiąca ludzi pozbawionych wszelkich wygód, o meblach nie wspominając. Próżno jednak byłoby wśród nich szukać jakichś uczciwych, kryształowych osób, których okoliczności życiowe zepchnęły na dno ludzkiej egzystencji. Lokatorami tego osobliwego lokum byli bowiem złodzieje, notoryczni pijacy i zabijaki, którym ciężko było żyć w zgodzie. Jak wynika z zachowanych relacji i szczątkowej dokumentacji, w byłej browarni dochodziło do trzydziestu zabójstw miesięcznie! Nikt nie trudził się urządzaniem ceremonii pogrzebowych ani pochówkiem w uświęconej ziemi – zabitych chowano w piwnicy bądź pod ścianą budynku.
Tam też narodził się pierwszy nowojorski gang, zwany szajką „40 złodziei”, którego przywódcy z czasem zorganizowali nawet osobliwą szkołę przyszłych adeptów złodziejskiego fachu. Werbowano do niej dzieci, które pod czujnym okiem doświadczonych starszych złodziei uczyły się bić, kraść oraz zbierać amunicję podczas starć gangów. Werbowano nie tylko chłopców, ale także dziewczynki, pod warunkiem że były w stanie udowodnić, że biją się i kradną nie gorzej od swoich rówieśników płci męskiej.
W Five Points funkcjonowały również knajpy z wyszynkiem, ale próżno byłoby tam szukać szklanek czy kieliszków, które i tak padłyby łupem złodziei albo zostałyby rozbite w trakcie pijackiej bójki – piwo, jak również samogon, serwowano tam z gumowego węża, a klient płacił miedziaka i pił z niego tyle, ile był w stanie. Mógł też podzielić się z kumplami, wypluwając część alkoholu do podstawionej mu przez usłużnych druhów butelki…
Charles Dickens w trakcie swojej wizyty w Nowym Jorku w 1846 roku, wiedziony ciekawością, wyruszył na wycieczkę po zakazanych rejonach miasta, docierając właśnie do Five Points, które zrobiło na nim okropne wrażenie: „Rozbite okna wydają się być jak oczy ledwie patrzące spode łba, które ucierpiały w pijackiej bijatyce. (…) Wiele świń mieszka w tych ruderach. Ciekawe czy kiedykolwiek zastanawiały się, dlaczego ich właściciele chodzą wyprostowani zamiast błądzić na czworakach, i dlaczego mówią zamiast chrumkać?”4. Nawiasem mówiąc, pisarz udał się na wycieczkę po mrocznych dzielnicach miasta w asyście dwóch krzepkich funkcjonariuszy policji. Ochrona była konieczna, dla nieobeznanego w realiach przybysza taka eskapada mogła przecież zakończyć się tragicznie – niejeden nieostrożny turysta kończył w rzece, z rozprutym brzuchem wypchanym kamieniami. W taki bowiem sposób gangi pozbywały się nieproszonych gości i ofiar napadów.
Nasz rodak, Henryk Sienkiewicz, na szczęście nie poszedł w ślady swojego angielskiego kolegi po piórze, zresztą nie bardzo miał czas na tego rodzaju wycieczki, gdyż w Nowym Jorku spędził jedynie dwa dni. Ale i on dostrzegł mroczne oblicze miasta. Obok maklerów giełdowych i kupców owładniętych gorączką złota, uwagę pisarza przykuli Irlandczycy. I trudno się temu dziwić, gdyż to właśnie przybysze z Zielonej Wyspy, wygnani z rodzinnego kraju z powodu panującego tam głodu, stanowili przytłaczającą większość ludności napływowej zasiedlającej ubogie dzielnice miasta. „Łatwo ich poznać na pierwszy rzut oka, już to po ubiorach, a raczej po szczątkach narodowego ubioru, już wreszcie po niebieskich oczach, pięknych blond lub ciemnych włosach, silnej budowie ciała, żywości czysto galijskiej w mowie i ruchach, które to cechy tak silnie odróżniają tę rasę od anglosaksońskiej, że prawie omylić się nigdy niepodobna – zauważał pisarz. – Oddając się pijaństwu, grom i wszelkiej rozpuście, przy wrodzonych nader żywych namiętnościach, ludzie ci popełnialiby zapewne daleko więcej jeszcze występków, gdyby nie religijność, która ich nigdy nie opuszcza. Są wszyscy niezmiernie gorliwymi katolikami i dla przyszłych rozkoszy niebieskich znoszą z cierpliwością wszelakie ziemskie niedole i umartwienia”5. Społeczność irlandzka rozrastała się w Nowym Jorku, podobnie jak w innych miastach USA, w iście zastraszającym tempie. „Irlandczycy płodni są jak króliki – relacjonował na łamach „Gazety Polskiej” autor Trylogii. – Amerykanie zaś rodowici przeciwnie. Podczas kiedy w stadłach amerykańskich dwoje, a najwięcej troje dzieci stanowi największe przeciętne maksimum, pobożne małżeństwa irlandzkie, uważające dzieci za szczególniejsze błogosławieństwo boże, wydają ich na świat jak maku: »co rok prorok«, jak mówi przysłowie, a tych »roków« zawsze jest bez końca”6.
Ponieważ Irlandczycy stanowili przeważającą większość imigrantów zasiedlających ubogie dzielnice miasta, to właśnie oni zdominowali podziemie dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku. Najwyraźniej zatem, wbrew temu, co sądził Sienkiewicz, żarliwa wiara i nadzieja na życie wieczne w raju nie przeszkadzały w decyzji o wkroczeniu na drogę występku. Zdaniem wielu demoralizacja odbywała się jeszcze w trakcie rejsu za ocean, kiedy bandy rzezimieszków ograbiały innych, zamożniejszych pasażerów i gwałciły dziewczęta i kobiety płynące do Ameryki. A kiedy wysiedli na ląd, łączyli się w silne grupy przestępcze, kontynuując swoją działalność w Nowym Jorku. Nie bez przyczyny ówcześni nowojorczycy mawiali, że w dzielnicach zamieszkałych przez irlandzką biedotę można umrzeć z trzech powodów: z głodu, od cholery i noża.
Z czasem irlandzkie gangi opanowały brzegi West Side nad rzeką Hudson, gdzie działały dwa ugrupowania przestępcze: Gophers (ang. susły) i Hudson Dusters (dust, czyli kurz, w slangu oznaczał kokainę), które swoją niecną działalność zaczynały od okradania mieszczących się na nabrzeżach magazynów i ładowni cumujących tam statków. Wkrótce jednak znaleźli znacznie łatwiejszy i bezpieczniejszy sposób na zarobek: wymuszanie pieniędzy za „ochronę” doków. Groźbą wymuszano opłaty od właścicieli i kapitanów, a członkowie obu gangów doprowadzili system do takiej perfekcji, że bez stosownej opłaty załadunki ani wyładunki praktycznie nie mogły się odbywać. Oba wspomniane gangi zasłynęły wprowadzeniem systemu zwanego racket. Słowo racket oznaczało rodzaj nieformalnego bankietu wydawanego w gronie krewnych lub przyjaciół. Przestępcy organizowali takie bankieciki, pobierając za nie stosowne opłaty, a ten, kto nie wykupił uczestnictwa w owym przyjęciu, musiał się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Bandyci doprowadzili ów haniebny proceder do perfekcji i w efekcie słowo racket zmieniło swoje pierwotne znaczenie, dlatego dziś oznacza nie tylko niewinną rakietę do tenisa, ale także wymuszenie okupu i wyłudzanie pieniędzy.
Z czasem Susły rozszerzyły działalność i kontrolowały większą cześć Manhattanu, czerpiąc zyski z nierządu i nielegalnego hazardu. Liczący około 500 członków gang miał siedzibę w Rattle Row, salonie należącym do niejakiego Malleta Murphy’ego, Irlandczyka z pochodzenia. Nie wiemy, jak się naprawdę nazywał, bowiem posługiwał się właśnie wspomnianym pseudonimem, nadanym mu przez wzgląd na drewniany młotek, którego nader chętnie używał, usuwając ze swojego lokalu agresywnych i awanturujących się klientów. Ale to nie on przewodził bandzie, która oprócz wymuszania haraczy zajmowała się również zwykłymi rabunkami na podchmielonych klientach okolicznych knajpek i domów uciech. Na czele gangu stała bowiem kobieta, niejaka Red Norah, która, zanim objęła przywództwo, zdążyła pochować aż pięciu mężów, w tym jednego policjanta. Musiała być wyjątkowo urodziwa albo emanować niesamowitym seksapilem, skoro jej podwładni byli wpatrzeni w nią jak w bóstwo. Szefowa miała zwyczaj nagradzania szczególnie zasłużonych bandytów upojną nocą w swoim towarzystwie, zaś każdego, kto jej podpadł, bez zbytnich ceregieli posyłała na tamten świat. Nieszczęśnik, podobnie jak reszta grupy, otrzymywał kufel z piwem, w którym znajdowało się pieczone jabłko, ale tylko owoc pływający w jego kuflu był doprawiony arszenikiem.
Inną znaną irlandzką grupą przestępczą byli Dead Rabbits (ang. Martwe Króliki), a ponieważ obszar działania gangu obejmował także ulicę Mulbery na dolnym Manhattanie, nowojorska policja nazwała go Mulberry Boys lub Mulberry Street Boys. Trudno powiedzieć, skąd wzięła się osobliwa nazwa gangu – według jednej wersji jeden z jego członków ponoć rzucił na środek pomieszczenia, w którym zebrali się gangsterzy, królicze truchło, co miało stanowić rodzaj ostrzeżenia wobec przestępcy rywalizującego z nim o miejsce w hierarchii. Zdaniem innych w gangsterskim slangu termin „martwy królik” oznaczał awanturniczego, wysportowanego i budzącego respekt mężczyznę. Inni wywodzą tę nazwę od irlandzkiego zwrotu raibead sach ur, którym w ojczystym kraju irlandzkich przestępców określano bardzo potężne osoby. Tak czy inaczej, przestępcy z tego ugrupowania mieli zwyczaj wymuszania haraczy od właścicieli i klientów rozmaitych lokali, jaskiń gry czy domów noclegowych. Często wpadali tam całą grupą, dumnie dzierżąc swoje godło – martwego królika zawieszonego na drągu do zapalania latarni gazowych. Gang był bodaj pierwszym w historii Stanów ugrupowaniem przestępczym, które miało powiązania ze światem polityki – ponieważ jego członkami byli wyłącznie imigranci z Irlandii, ugrupowanie popierało polityków, którzy wspierali imigrację do Stanów i nie opowiadali się za jej ograniczeniem. Dlatego ludzie należący do gangu prośbą i groźbą nakłaniali wszystkich uprawnionych do głosowania na popieranych przez nich polityków.
Działalność przestępcza Martwych Królików była skierowana przeciwko białym anglosaskim protestantom, dlatego niemal od początku swego istnienia ugrupowanie rywalizowało z nowojorskim gangiem Bowery Boys, złożonym właśnie z anglosaskich protestantów, uważających się za prawowitych synów Ameryki. Przewodził im William „The Butcher” (ang. rzeźnik) Poole. Swój osobliwy i budzący jak najgorsze skojarzenia przydomek zawdzięczał nie tyle metodom, którymi się posługiwał, wyłudzając haracze od nowojorskich pubów, ile swojej wyuczonej profesji: z zawodu, podobnie jak jego ojciec, był bowiem rzeźnikiem i nawet prowadził rodzinny sklep na Washington Street na dolnym Manhattanie. Z czasem jednak upodobał sobie przestępczą działalność, w której nierzadko zdarzało mu się wykorzystywać zawodowe, rzeźnickie umiejętności. Słynął z wyjątkowo sprawnego posługiwania się nożem i z upodobania do wydłubywania oczu przeciwnikom, jak również tym właścicielom pubów, którzy opornie wywiązywali się z obowiązku płacenia mu haraczu. Zarówno sam Poole, jak i gang Bowery Boys, na czele którego stanął na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, byli ściśle związani z protestanckim ruchem Know-Nothing, który w tym czasie pojawił się w Stanach Zjednoczonych. Browery Boys zaciekle walczyli z ugrupowaniem Dead Rabbits, wdając się z nim w liczne zatargi i uliczne bijatyki. Do najgorszej z nich doszło na początku lipca 1857 roku, kiedy członkowie obu grup starli się na ulicach Nowego Jorku, a awantura przerodziła się w trwające dwa dni zamieszki, które stopniowo ogarnęły całe miasto. Ich uczestnicy na niespotykaną wcześniej skalę plądrowali, grabili i niszczyli miasto, a policja miała poważne problemy ze spacyfikowaniem obu ugrupowań. Był to jednak ostatni wyczyn Martwych Królików, których gang wkrótce potem zszedł do podziemia, by z czasem zakończyć swoją przestępczą działalność. W czasach współczesnych pamiątką po działalności ugrupowania jest nowojorski bar Dead Rabbit & Grog, mieszczący się w centrum Manhattanu, oraz whisky, która pojawiła się na rynku stosunkowo niedawno, bo w 2018 roku.
Haracze, wymuszenia i nielegalny hazard nie były jedyną działalnością prowadzoną przez irlandzkie gangi: wyjątkowo makabryczną przestępczą branżę wybrały sobie zorganizowane bandy hien cmentarnych, których członkowie wykopywali z grobów zwłoki, by następnie sprzedać je studentom medycyny. Dość osobliwą działalność prowadził gang zwany Daybreak Boys, czyli Poranni Chłopcy, który powinien nazywać się Porannymi Smarkaczami, bowiem w jego skład wchodzili ledwo odrośli od ziemi irlandzcy chuligani, zatrudniani w domach rozpusty, powstających w dzielnicach biedy i występku jak grzyby po deszczu. Nie świadczyli jednak usług żadnym zwyrodnialcom seksualnym, ale pracowali jako naganiacze, gorliwie zachęcający przybywających do Nowego Jorku marynarzy do skorzystania z usług płatnej miłości. Zanim jednak amator takich uciech dotarł do miejsca przeznaczenia, członkowie gangu sprytnie opróżniali jego kieszenie. Innym ugrupowaniem zrzeszającym małoletnich przestępców były Swamp Angels, czyli Bagienne Anioły, którego członkowie mieli znacznie więcej wspólnego z wysłannikami piekieł niż niebios. Działający w jego szeregach nastolatkowie, z reguły około dwunastoletni Irlandczycy, zajmowali się pozyskiwaniem bydlęcych kości ze szlamu przystani, rynsztoków i kloak. Z pozyskanego w taki, niezbyt przyjemny sposób surowca produkowano wówczas wapno. Ale młodzi zwyrodnialcy znaleźli sobie łatwiejszy sposób na zarobek – napady rabunkowe. Najpierw jeden z nich napadał na upatrzoną ofiarę, sypiąc jej w oczy popiołem, co znacznie ułatwiało obezwładnienie delikwenta przez jego kompanów. Wszystkich napadów dokonywano w rejonie wytwórni mydła, mieszczących się w piwnicach. Obrabowany i wciąż jeszcze żywy nieszczęśnik był spychany przez specjalny otwór do piwnicznych mydlarni, a tam jego ciało rozpuszczało się w ługu…
Z kolei gang o wdzięcznej nazwie Plug Uglies, którą można przetłumaczyć jako Plugawe Prymki i którego znakiem firmowym były kosmate cylindry, w dodatku wypchane watą, mające złagodzić cios pałką zadany przez przeciwnika w trakcie ulicznych bijatyk, zajmował się napadami na wędrownych sprzedawców i woźniców. Obszarem działalności tej bandy były odludne gościńce i przedmieścia, w tym okolice na wpół wiejskiego wówczas Brooklynu. Niewielu z tych, którzy na swoje nieszczęście napotkali na swej drodze Plugawe Prymki, uszło z życiem.
W latach sześćdziesiątych XIX stulecia na scenę wkroczył irlandzki gang Whyos, który do wczesnych lat dziewięćdziesiątych kontrolował praktycznie cały Manhattan. Przestępcza grupa swoją nazwę zawdzięczała specyficznemu zawołaniu „Whyoh”, nieco przypominającemu pohukiwanie sowy. Gang specjalizował się w ulicznych rabunkach, nielegalnym hazardzie, podpaleniach, wyłudzeniach i stręczycielstwie, a jego siedzibą był salon o wdzięcznej nazwie Dry Dollar, skąd przenieśli się do speluny mieszczącej się na nowojorskiej ulicy Bowery i zwanej potocznie The Morgue – kostnica. Nazwa jak najbardziej uzasadniona, bowiem zaledwie w czasie kilku lat lokal był widownią 100 zabójstw, dokonanych w trakcie strzelanin i bijatyk urządzanych przez podchmielonych gangsterów. Bez wątpienia największą gwiazdą gangu był Johnny Dolan zwany Dandysem ze względu na zawadiacką fryzurę z kosmykiem na czole usztywnionym łojem, jak również ze względu na swoje zamiłowanie do eleganckich lasek, obowiązkowo z małpią główką. Przestępca słynął nie tylko z wyjątkowej brutalności, ale także z osobliwej broni, będącej „wynalazkiem” jego autorstwa: widełek z mosiądzu nakładanych na wielki palec, którymi ten zwyrodnialec wydłubywał wrogom oczy. Skończył tak, jak na to zasłużył: 21 kwietnia 1876 roku zawisł na szubienicy w nowojorskim więzieniu, przeżywszy zaledwie 26 lat. Nawiasem mówiąc, zgubiło go zamiłowanie do lasek z małpią główką, bo m.in. ten szczegół zapamiętał napadnięty i obrabowany przez niego kupiec James H. Noe. Ciężko ranny mężczyzna zmarł po kilku dniach od napadu, ale zdążył podać policji dokładny rysopis sprawcy, który używał właśnie takiej laski. A to naprowadziło policję na trop Dandysa.
Kiedy kat zakładał pętlę na szyję Dolana, gang, do którego wcześniej należał, przeżywał rozkwit swojej działalności. Przewodził mu wówczas Mike McGloin, który wprowadził do ugrupowania zwyczaj swego rodzaju „przestępczych usług” na zlecenie. Opracował nawet specjalny cennik, zgodnie z którym za morderstwo trzeba było zapłacić co najmniej 100 dolarów, za odcięcie ucha – 15 dolarów, strzał w nogę kosztował 20 dolarów, dźgnięcie nożem natomiast, ale niepowodujące śmierci – 22 dolary. Stosunkowo tanie było połamanie nosa i szczęki, za które należało uiścić opłatę w wysokości siedem dolarów, zaś oślepienie kosztowało zaledwie trzy dolary… Za sprawą poczynań McGloina gang Whyos osiągnął tak wysoką pozycję w nowojorskim przestępczym świecie, że wszyscy inni złoczyńcy działający w mieście musieli starać się o jego pozwolenie na prowadzenie swego procederu w Nowym Jorku. Kres panowania ugrupowania zakończył się po śmierci przywódcy, który podobnie jak Dandys, skończył swój nędzny żywot na szubienicy 23 stycznia 1888 roku. Pozbawione silnego kierownictwa ugrupowanie stopniowo podupadało, by ustąpić miejsca rosnącemu w siłę gangowi Eastmana, na czele którego stał żydowski przestępca, Monk (Mnich) Eastman. Zanim jednak opowiemy historię założonego przezeń gangu, musimy poświęcić nieco miejsca skorumpowanym nowojorskim politykom z Tammany Hall.
12 maja 1789 roku, a więc zaledwie kilka dni po inauguracji prezydentury George’a Washingtona, nowojorscy działacze Partii Demokratycznej zarejestrowali założone trzy lata wcześniej stowarzyszenie Tammany Society, znane także jako Society of St. Tammany, Sons of St. Tammany czy wreszcie Columbian Order, ale powszechnie znane jako Tammany Society, a z czasem Tammany Hall. Ta ostatnia nazwa, pod którą stowarzyszenie figuruje obecnie we wszelkiego rodzaju leksykonach i encyklopediach – począwszy od szacownej Encyclopaedia Britannica, a na internetowej Wikipedii skończywszy – wywodzi się od jego siedziby: budynku zbudowanego w latach trzydziestych XIX wieku przy East Street 14. Stowarzyszenie powstało w Nowym Jorku z inicjatywy Williama Mooneya, nowojorskiego zamożnego tapicera, który wystąpił z propozycją założenia ugrupowania demokratycznego. Miało ono być swego rodzaju stowarzyszeniem politycznym reprezentującym amerykańską klasę średnią i stojącym w opozycji do Partii Federalistycznej, zdominowanej przez oficerów o poglądach monarchistycznych.
Dziwny, pierwszy człon nazwy tego stowarzyszenia, które było swego rodzaju klubem politycznym, a przynajmniej miało nim być, wywodzi się od indiańskiego wodza z plemienia Lenape, Tamanenda, który przeszedł do historii Stanów Zjednoczonych za sprawą podpisania w 1682 roku traktatu pokojowego z angielskim kwakrem Williamem Pennem, założycielem Pensylwanii. Był to okres pokojowego współistnienia tubylców z kolonizatorami z Europy, zupełnie wyjątkowy w historii Stanów Zjednoczonych. Nawiasem mówiąc, członkowie stowarzyszenia, chcąc podkreślić jego narodowy charakter, nadawali sobie tytuły zapożyczone od rdzennych Amerykanów: jego przywódca mienił się zatem wielkim wodzem (ang. grand sachem) i był wybierany spomiędzy pomniejszych przywódców ugrupowania, zwanych wodzami. Początkowo członkowie stowarzyszenia nie mieli zbyt wielkich ambicji politycznych, co zmieniło się, kiedy na jego czele stanął nowojorski prawnik, a zarazem współzałożyciel Partii Demokratyczno-Republikańskiej, Aaron Burr, który w 1800 roku omal nie został prezydentem. Przegrywając walkę o ten urząd z Thomasem Jeffersonem, musiał zadowolić się funkcją wiceprezydenta, którą sprawował w latach 1801–1805. Za jego sprawą koneksje polityczne stowarzyszenia rosły i wkrótce stało się ono wpływową organizacją partyjną demokratów z Nowego Jorku.
Politycy zrzeszeni w Tammany Hall z czasem przejęli realne rządy w mieście i praktycznie nie wypuścili ich z rąk do lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Początkowo kontrola stowarzyszenia dotyczyła przebiegu wyborów w Nowym Jorku, ale z czasem objęła także inne dziedziny. Jego członkowie decydowali o obsadzie najważniejszych stanowisk w mieście, rozdziale funduszy miejskich, organizacji wszelkiego rodzaju przetargów, jak również ich wynikach. Bez ich zgody i poparcia nikt nie mógł nawet liczyć na przyznanie koncesji. Trzeźwo patrzący na życie politycy z Partii Demokratycznej, spadkobierczyni rozwiązanej w 1825 roku Partii Demokratyczno-Republikańskiej, szybko dostrzegli siłę tkwiącą w lawinowo napływających do Nowego Jorku imigrantach. A zamieszki, które wybuchły w mieście w 1863 roku, aż nadto dowiodły, że napływowa ludność to bardzo niebezpieczny żywioł. Przyczyną wspomnianych rozruchów była uchwalona w czasach wojny secesyjnej 1 Ustawa konskrypcyjna, na mocy której rozpoczęto nabór do wojsk Unii młodych mężczyzn, w wieku od 20 do 45 lat, przy czym można się było wykupić od tego obowiązku, wpłacając do unijnej kasy kwotę 300 dolarów. Ponieważ biedni przybysze z Europy mogli jedynie pomarzyć o takich pieniądzach i nie stać ich było na wykupienie się od służby, to głównie młodzi imigranci mieli zasilić szeregi armii. Problem polegał jednak na tym, że większość przybyszów z Europy nie miała pojęcia, o co tak naprawdę chodzi w wojnie między Północą a Południem. Na domiar złego, sam Abraham Lincoln nie cieszył się sympatią ani tym bardziej poparciem nowojorczyków, którzy mieszkali tu od pokoleń.
Decyzja o przymusowym poborze wywołała największy sprzeciw w środowisku imigrantów z Irlandii, którzy dzięki staraniom polityków z Tammany Hall, jako osoby władające biegle językiem angielskim, zostali uznani za pełnoprawnych obywateli państwa, z prawem do głosowania. Wkrótce okazało się jednak, że oznacza to także wcielenie do wojska i walkę na wojnie, która nic a nic Irlandczyków nie obchodziła. Wiedzieli jedynie, że Lincoln zamierza wyzwolić czarnoskórych niewolników, którzy staną się dla nich potencjalną konkurencją na rynku pracy. W lipcu 1863 roku niezadowolenie imigrantów sięgnęło zenitu i doprowadziło do wybuchu w robotniczych kwartałach miasta krwawych zamieszek, które rozpoczęły się jedenastego dnia tego miesiąca. Rozwścieczona tłuszcza plądrowała sklepy, demolowała i paliła budynki państwowe oraz inne. Kiedy pracownicy hotelu Bull’s Head odmówili protestującym wydania alkoholu, ci puścili hotel z dymem. Ale nie był on jedyną budowlą, która spłonęła za sprawą buntowników. Podpalili także rezydencję w Piątej Alei oraz komisariaty policji Ósmego i Piątego Dystryktu. Pożary wybuchały też w innych miejscach i nowojorscy strażacy mieli pełne ręce roboty. Co gorsza, gniew rozwścieczonej gawiedzi obrócił się przeciwko, Bogu ducha winnym, czarnoskórym i kolorowym mieszkańcom Nowego Jorku, a to z kolei doprowadziło do pogromu na tle rasowym. Mężczyzn wieszano na okolicznych drzewach, kobiety mordowano, natomiast wszystkie kolorowe dzieci, które wpadły w ręce buntowników, zostały zatłuczone na śmierć pałkami. O mały włos nie podpalono ochronki dla czarnoskórych sierot z jej mieszkańcami w środku, ale na szczęście policji udało się powstrzymać buntowników na tyle długo, by zorganizować ewakuację małych pensjonariuszy i personelu placówki. Miejscowe siły porządkowe i policja zupełnie nie umiały poradzić sobie z buntem, a sytuacja uspokoiła się dopiero po przybyciu do Nowego Jorku kilku regimentów generała Meada, które zostały ściągnięte z frontu. Dopiero ich interwencja przywróciła ład i porządek na ulicach miasta. Nie bez znaczenia było wygłoszenie przemowy przez gubernatora Horatio Seymoura, który ze stopni ratusza obwieścił wszem wobec, że ustawa o poborze jest niezgodna z konstytucją, a pobór zostanie zawieszony. Sytuacja stopniowo się uspokajała, ale do ostatnich starć doszło jeszcze 16 lipca wieczorem i w ich wyniku życie straciło aż 12 osób.
Do dziś nie udało się oszacować dokładnej liczby ofiar krwawych nowojorskich zamieszek, zwłaszcza po stronie Afroamerykanów. Zdaniem historyka Jamesa McPhersona życie straciło wówczas 120 cywilów i przynajmniej 11 czarnoskórych mieszkańców miasta, natomiast Herbert Asbury, autor książki z 1928 roku Gangi Nowego Jorku, na podstawie której w 2002 roku Martin Scorsese nakręcił swój słynny film, podaje znacznie większą liczbę ofiar. Według niego w zamieszkach zginęło aż 2 tysiące osób, a kolejne 8 tysięcy zostało rannych. Z całą pewnością natomiast w trakcie rozruchów spłonęło 50 budynków, w tym dwa kościoły protestanckie. Tak czy inaczej, bunt przeciwko poborowi, którego widownią był Nowy Jork, ostatecznie przekonał polityków z Tammany Hall do szukania zwolenników wśród społeczności imigrantów. A to sprawiło, że kiedy w następnym miesiącu ponownie przystąpiono do poboru, wielu bogatych członków stowarzyszenia postanowiło pomóc ubogim poborowym, którzy wywodzili się z imigracji irlandzkiej, wpłacając w imieniu części z nich po 300 dolarów. To był pierwszy pojednawczy gest ze strony Tammany Hall wobec napływowej ludności. Z czasem nowojorskie stowarzyszenie otoczyło lojalne wobec zrzeszonych w nim polityków grupy etniczne niespotykaną wcześniej opieką socjalną, a przy okazji zapewniło także dyskretną ochronę lokalnym gangsterom. A przychylność przestępców była nie do przecenienia, bowiem większość zamożnych członków stowarzyszenia było właścicielami, bądź jedynie cichymi protektorami, lokali na terenie Tenderloin District, która była niczym innym jak tylko kontrolowaną przez władzę dzielnicą występku, gdzie kwitła prostytucja i hazard. I ktoś musiał chronić te niecne przybytki należące do prominentnych polityków, dlatego to właśnie gangsterom powierzano lukratywne posady inkasentów i porządkowych, a całym gangom zlecano ochronę poszczególnych lokali, bo na skorumpowaną do cna policję nie było co liczyć. Istnienie parasola ochronnego, który Tammany Hall roztaczał nad nowojorskimi gangami, było tajemnicą poliszynela, a samo stowarzyszenie stało się dla nowojorczyków synonimem korupcji i protekcjonizmu politycznego. Już na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku nowojorska prasa ujawniła wielką aferę korupcyjną Williama Marcy’ego Tweeda, który w latach 1865–1871 wyprowadził z kasy publicznej wręcz niewyobrażalną dla przeciętnych Amerykanów kwotę 30 milionów dolarów, aczkolwiek niektóre źródła mówią o 200 milionach…
Jeden z najbardziej znanych członków tego szacownego stowarzyszenia, a zarazem senator stanu Nowy Jork, Timothy D. Sullivan zasłynął jako twórca tzw. ustawy Sullivana, uchwalonej przez władze stanowe w 1911 roku. Ustawa wprowadziła nakaz posiadania licencji dla wszystkich posiadaczy broni palnej. Wcześniej prawo dopuszczało posiadanie takowej broni, ale wystarczająco małej, by można ją było ukryć, chociażby w kieszeni. Jej posiadanie w miejscach publicznych uznawane było odtąd za przestępstwo, a nie jak wcześniej, za wykroczenie. Za przestępstwo uznano także sprzedaż przedmiotów uznanych za niebezpieczne, począwszy od kijów bejsbolowych, a na workach z piaskiem kończąc. Ich sprzedaż mogły prowadzić wyłącznie koncesjonowane punkty sprzedaży. Mogłoby się wydawać, że uchwalone za sprawą Sullivana prawo było wymierzone w przestępców i nielegalnych handlarzy, i częściowo rzeczywiście tak było, bowiem dzięki temu znacznie ograniczono dostęp do broni palnej. Każdy, komu zamarzyło się posiadanie broni krótkiej, musiał stoczyć prawdziwą batalię z urzędniczą i policyjną biurokracją, a formalności ciągnęły się ponad rok. Zarazem jednak, ponieważ nowe przepisy nie precyzowały kryteriów przyznawania koncesji, otrzymanie licencji na broń było odtąd zależne wyłącznie od dobrej lub złej woli urzędnika, którego można było przecież oszukać lub po prostu przekupić. Nawiasem mówiąc, nowojorscy policjanci, z których większość siedziała w kieszeni Sullivana, notorycznie podrzucali broń jego politycznym przeciwnikom. A on sam w wywiadach prasowych obłudnie powtarzał, że woli widzieć, jak ktoś idzie do więzienia na trzy lata, tyle bowiem wynosiła kara za nielegalne posiadanie broni, niż potem oglądać kolejną egzekucję na krześle elektrycznym. Wprowadzenie ustawy bynajmniej nie ograniczyło przestępczości w Nowym Jorku, bo broń pozyskiwano nielegalnymi kanałami i przestępcy nadal prowadzili swoją działalność. Doszło nawet do tego, że zaledwie rok później prezesi kilkunastu największych amerykańskich towarzystw ubezpieczeniowych, którzy sami padli ofiarą napadów z bronią w ręku w okresie dwunastu miesięcy po wprowadzeniu ustawy, wezwali władze do natychmiastowego jej odwołania, uznając ją za prawny bubel. Zdaniem wielu nowe prawo nie przeszkodziło w niczym działalności gangsterów, a jedynie ją wspomagało. Jak zauważał jeden z amerykańskich dziennikarzy, Henry Louis Mencken, w artykule zamieszczonym na łamach prasy 14 lat po wprowadzeniu ustawy Sullivana, Nowy Jork stał się istnym „rajem dla włamywaczy, porywaczy, bandytów i wszelkiej maści kryminalistów. Z dłońmi na kolbach pistoletów mogą być pewni swego bezpieczeństwa. Ani jedna na sto ofiar ich napaści nie jest uzbrojona, ponieważ uzyskanie licencji na posiadanie rewolweru stanowi przeszkodę trudną do pokonania, zaś noszenie broni bez pozwolenia jest groźniejsze dla zdrowia niż paranie się rozbojem. Bandyci z bronią czują się zatem świetnie, za co pokornie dziękują Bogu, i (…) szczerze i jednomyślnie popierają wysiłki wymiaru sprawiedliwości”7.
Gwoli sprawiedliwości należy jednak dodać, że Tammany Hall ma na swoim koncie spore zasługi dla rozwoju miasta. Dzięki stowarzyszeniu Nowy Jork wzbogacił się nie tylko o doskonale funkcjonujące metro, ale także mosty i tunele, które spinały wyspę Manhattan ze stałym lądem, oraz pierwsze wieżowce. Politycy ze stowarzyszenia mieli również niemały udział w utworzeniu Wielkiego Nowego Jorku, za sprawą przyłączenia do niego 1 stycznia 1898 roku czterech sąsiednich miast: Brooklynu, Queens, Bronksu i Richmondu (Staten Island).
Politycy Tammany Hall chętnie korzystali z usług nowojorskich gangów. Sytuacja uległa zmianie, kiedy wraz z wprowadzeniem prohibicji w 1920 roku tradycyjne gangi zastąpiła mafia, przestępcza organizacja zorganizowana na wzór wojskowy. Jej przywódcy, stojący na czele prężnie zorganizowanych i doskonale funkcjonujących struktur, dysponowali wręcz nieograniczonymi zasobami finansowymi, dlatego nie musieli wkupywać się w łaski polityków, świadcząc im swoje nielegalne usługi. I wówczas role się odwróciły: to nie politycy wysługiwali się przestępcami, ale mafiosi politykami, finansując, w zamian za późniejsze korzyści, ich kampanie wyborcze.
Kiedy w 1908 roku komendant nowojorskiej policji Thomas Gingham opublikował oficjalny raport, zgodnie z którym połowę przestępców działających na terenie miasta stanowili Żydzi, żydowska społeczność Nowego Jorku zareagowała oburzeniem. I trudno się dziwić starym żydowskim rodzinom, skoro w krajach, z których pochodzili, uchodzili za społeczność przestrzegającą prawa. Ponadto ze wszystkich grup etnicznych poszukujących szczęścia w Nowym Świecie Żydzi, masowo przybywający do USA na przełomie XIX i XX stulecia, znajdowali się w stosunkowo korzystnej sytuacji. W okresie od 1881 do 1914 roku do USA przyjechały przeszło 2 miliony żydowskich emigrantów, przeważnie z Europy Wschodniej, zwłaszcza z Imperium Rosyjskiego, skąd wygnały ich prześladowania władz. Przybywający do Nowego Jorku Żydzi w przeważającej większości umieli czytać i pisać, poza tym społeczność żydowska w Europie zajmowała głównie miasta, zatem jej członkowie błyskawicznie odnaleźli się w Nowym Jorku. Nie bez znaczenia był fakt, że od pokoleń parali się handlem lub rzemiosłem, a co bardziej przedsiębiorczy trudnili się udzielaniem pożyczek. Co więcej, zmagania z prześladowaniami i wybuchającymi co jakiś czas w poszczególnych państwach Starego Kontynentu pogromami w pewien sposób uodporniły ich na trudy i problemy, które czekały ich w nowym państwie. Nawet najbiedniejsi żydowscy imigranci z powodzeniem zarabiali na życie jako krawcy, dlatego Żydzi najszybciej i najskuteczniej wtopili się w życie rozrastającego się miasta. Pod tym względem mieli bez wątpienia przewagę nad imigrantami z Włoch czy Irlandii, w większości wywodzącymi się z wiejskich środowisk.
A jednak raport Ginghama nie kłamał, bowiem o ile w 1886 roku Żydzi byli sprawcami zaledwie 4 procent ciężkich przestępstw popełnianych na terenie Nowego Jorku, o tyle osiem lat później połowę pensjonariuszy najcięższych nowojorskich zakładów karnych stanowili właśnie członkowie narodu wybranego. Jak się okazuje, część Żydów rzeczywiście znalazła swoje miejsce w nowojorskim półświatku. Terenem działalności żydowskich gangów, które początkowo funkcjonowały wyłącznie na łonie własnej wspólnoty, była dzielnica Lower East Side, a ich specjalnością było wymuszanie haraczy i organizowanie prostytucji, z czasem jednak zabrali się za bardzo zyskowny proceder, jakim było podpalanie obiektów na zlecenie ich właścicieli w celu uzyskania pieniędzy z polisy. Ten proceder nazywano wręcz „żydowskim gromem”.
Z czasem żydowscy bandyci znaleźli prawdziwego przywódcę. Pod jego egidą stworzono prężnie działającą organizację przestępczą, która rozprawiła się ze wszystkimi innymi gangami starej daty. Nie wszystkie zostały jednak zmiecione z powierzchni ziemi, bowiem znaczna część znanych band, w rodzaju Martwych Królików i Bowery Boys, dosłownie wtopiła się w ugrupowanie Monka Eastmana, bo właśnie tak nazywał się ów przywódca. Przy okazji zerwano z wcześniejszą zasadą prowadzenia przestępczej działalności na łonie własnej wspólnoty, gang Eastmana był bowiem przedsięwzięciem zrzeszającym ludzi różnego pochodzenia, aczkolwiek próżno byłoby wśród jego członków szukać Afroamerykanów.
Kariera Monka Eastmana, a w zasadzie Edwarda Ostermana, tak bowiem brzmiało nazwisko jednego z najsłynniejszych nowojorskich gangsterów, zaczęła się na początku lat dziewięćdziesiątych XIX wieku dość niewinnie: od starań o posadę wykidajły w jednej z nowojorskich spelunek – New Irving Hall, taniej tanc-budzie Tenderloin District. Dziewiętnastoletni wówczas osiłek, wielu kojarzący się wręcz z gorylem, spotkał się początkowo z odmową, ale kiedy dowiódł swoich kompetencji – chwycił dwóch pracujących już w owej tancbudzie siłaczy i dosłownie zamiótł nimi podłogę, niezbyt się przy tym wysilając – przekonał do siebie wszystkich widzów tego zdarzenia. Z czasem sława osiłka obiegła cały Nowy Jork, docierając także do światka przestępczego, który wchłonął młodego chłopaka. Nikt jednak się nie spodziewał, że ten pozornie zabawny młody jegomość o krzywych nogach, zawsze noszący na jajowatej głowie, osadzonej na krótkiej szyi, nieco przymały kapelusz, stanie się jednym z najsłynniejszych nowojorskich gangsterów, a założony przez niego gang usunie w cień wszystkie grupy przestępcze działające na terenie Nowego Jorku. Było to tym bardziej niewiarygodne, że Osterman nie pasował do reszty towarzystwa spod ciemnej gwiazdy, gdyż wywodził się z szanowanej i zamożnej żydowskiej rodziny. Jego ojciec, właściciel doskonale prosperujących delikatesów w Brooklynie, bądź jak chce Jorge Luis Borges, autor Powszechnej historii nikczemności, koszernej restauracji, w której stołowali się nowojorscy rabini, będąc świadomym przestępczych inklinacji syna, postanowił zapewnić mu legalne źródło zarobku i kupił dla niego sklep z domowym ptactwem.
Młodzieniec, który wręcz uwielbiał zwierzęta, był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, problem polegał jednak na tym, że nie zamierzał znajdujących się w sklepie ptaków nikomu sprzedawać, gdyż bardzo szybko się do nich przywiązał. Niejednokrotnie widywano go spacerującego z jakimś gołębiem bądź innym skrzydlatym przyjacielem na ramieniu. Po latach, kiedy był już niekwestionowanym królem nowojorskich gangsterów, otworzył kolejny sklep, w którym obok jego ukochanych ptaków, w tym czterystu gołębi, znalazło się miejsce dla stu rasowych kotów. Oczywiście nie na sprzedaż. Z czasem sąsiedzi posesji sąsiadujących z owym osobliwym sklepem przyzwyczaili się do widoku jego właściciela spacerującego z jednym uszczęśliwionym kotem na rękach i czeredą pozostałych posłusznie podążającą za swoim panem.
Osterman pracował we wspomnianej tancbudzie do 1899 roku. W tym czasie udało mu się sprawić, że właściciel lokalu nie pożałował decyzji o zatrudnieniu tego nieco pokracznego młodego mężczyzny. Wykidajło budził respekt już samym wyglądem i spojrzeniem, a wszystkich, na których nie robiło to wrażenia, doprowadzał do porządku za pomocą kija bejsbolowego. Za każdym razem, kiedy udało mu się spacyfikować jakiegoś nieszczęśnika, zaznaczał na kiju stosowne nacięcie. Pewnego dnia jednak pozbawił nim przytomności zupełnie spokojnego klienta, siedzącego nad kuflem piwa. Jak potem tłumaczył, brakowało mu tylko jednego nacięcia do pełnej pięćdziesiątki.
Z czasem jednak posada wykidajły przestała mu wystarczać i, działając pod pseudonimem Monk Eastman, zaangażował się w przestępczą działalność polegającą na wykonywaniu na zlecenie pobić lub morderstw. Jego usługi do tanich nie należały – za rozwalenie komuś głowy lub zmasakrowanie ucha liczył sobie 5 dolarów, 19 kosztowało złamanie ręki lub nogi, natomiast za 25 dolarów można było u niego zamówić postrzał w nogę lub dźgnięcie nożem, a kiedy w grę wchodziło zakatowanie ofiary na śmierć lub po prostu jej zabicie, zleceniodawca musiał wybulić co najmniej 100 dolarów. A chętnych nie brakowało. Co więcej, usługi Eastmana cieszyły się takim popytem, że oddział urazowy nowojorskiego szpitala Bellevue, dokąd trafiały jego ofiary, o ile oczywiście przeżyły spotkanie z Monkiem, potocznie nazywano Eastman Pavillon – pawilonem Eastmana. Jak się okazuje, o ile osiłek bardzo łagodnie obchodził się ze swymi skrzydlatymi i czworonożnymi przyjaciółmi, o tyle skrzywdzenie przedstawicieli własnego gatunku przychodziło mu zadziwiająco łatwo. Kierował się jednak pewnymi zasadami: z dumą mawiał, że nigdy nie podbił oka żadnej kobiecie, nie zdjąwszy uprzednio z dłoni kastetu, żadnej też nigdy nie zdzielił pałką, nawet jeżeli go do tego sprowokowała swoim zachowaniem. Krótko mówiąc, dżentelmen w każdym calu!
Eastman niewątpliwie był obdarzony nie tylko zwalistą posturą, zwierzęcą siłą i przywodzącą na myśl pysk goryla powierzchownością, ale także jakąś charyzmą, skoro przyciągał do siebie podrzędnych przestępców z całego Nowego Jorku. W efekcie miał do dyspozycji aż tysiąc dwieście gotowych na wszystko, zabijaków, którzy wywodzili się nie tylko spośród społeczności żydowskiej. Bez najmniejszego problemu zjednoczył pod swoim przywództwem szumowiny pętające się bez celu po ulicach i przesiadujące w spelunach, ale także gangsterów spod znaku Martwych Królików czy Bowery Boys, tworząc z nich karną i zdyscyplinowaną armię zbirów. Z ich pomocą zapewniał „ochronę” właścicielom melin i domów rozpusty czy nielegalnych szulerni, jak również prominentnym politykom spod znaku Tammany Hall, a prowadzony przez niego gang, obok konkurencyjnej bandy Kelly’ego, stał się ich zbrojnym ramieniem. Korzystano z jego usług nawet przy okazji wyborów municypalnych, zlecając mu ochronę komitetów wyborczych, najczęściej jednak wysługiwano się jego gangiem w zwalczaniu politycznych konkurentów z wykorzystaniem metod, którymi politycy z ratusza, jako dżentelmeni z krwi i kości, zwyczajnie się brzydzili.
Eastman uważał całą Lower East Side za swoje terytorium, którym nie zamierzał się dzielić, nawet z człowiekiem, który podobnie jak on, był powiązanym z Tammany Hall – Paulem Kellym, przywódcą gangu Five Pointers. Nie zważając na nic, Monk pewnego dnia po prostu wkroczył na terytorium konkurencji, gdzie rzuciło się na niego aż pięciu drabów. Swoim zwyczajem poradził sobie z nimi za pomocą wspomnianego kija bejsbolowego, ale któryś z jego przeciwników zdołał wpakować mu dwie kule w brzuch. Kiedy ranny Eastman padł na ziemię, jego oponenci umknęli w sobie tylko znanym kierunku, przekonani, że pozbawili go życia. A tymczasem ciężko ranny Monk tylko stracił przytomność, a kiedy doszedł do siebie, zebrał się i poszedł do najbliższego szpitala, gdzie pod opieką medyków przez kilka kolejnych dni walczył o życie. Kiedy poczuł się na tyle dobrze, aby zeznawać, w szpitalu zjawiła się policja, ale Eastman ani myślał zdradzać tożsamości swoich prześladowców i milczał jak grób. Bynajmniej nie oznacza to, że puścił całą sprawę w niepamięć i zrezygnował z zapuszczania się na wrogie terytorium. Gdy tylko wyszedł ze szpitala, ulice Nowego Jorku stały się widownią gangsterskiej wojny. Jej kulminacją była krwawa batalia, rozegrana 19 sierpnia 1903 roku, w której wzięło udział kilkuset gangsterów. Iskrą, która podpaliła lont, była danina wymuszona przez podwładnych Kelly’ego od zaprzyjaźnionego z Eastmanem właściciela domu gry. Do starcia doszło na Allen Street, w cieniu arkad kolei nadziemnej. Wysłanym na miejsce bitwy oddziałom policyjnym nie udało się spacyfikować skonfliktowanych bandytów, a nawet zostały zmuszone do haniebnego odwrotu. I to dwukrotnie. Strzelanina ucichła dopiero po pięciu godzinach, a jej uczestnicy wsiedli do samochodów, w których odjechali z piskiem opon, pozostawiając za sobą cztery ofiary śmiertelne oraz siedmiu rannych w stanie krytycznym.
Tak krwawego starcia między bandami nie dało się zamieść pod dywan i politycy spod znaku Tammany Hall, chętnie korzystający z usług zarówno gangu Eastmana, jak i bandy Kelly’ego, musieli jakoś wygasić konflikt między tymi ugrupowaniami. W tym celu zaprosili obu przywódców do siebie, chcąc skłonić ich do zawarcia rozejmu. Kelly wydawał się skłonny do przyjęcia proponowanego rozwiązania, ale Eastman konsekwentnie odmawiał, dopóki nie zagrożono mu więzieniem. Ostatecznie obaj przywódcy zdecydowali się na pojedynek bokserski, który rozegrali w jednym z barów na Manhattanie. Przeciwnicy byli sobie równi, bo wprawdzie Monk górował nad Kellym siłą, przewyższał go o głowę i był cięższy o trzynaście kilogramów, ale to przywódca Pointersów był lepszy technicznie. Zanim wstąpił na drogę przestępstwa, był pięściarzem wagi koguciej. Pojedynek nie wyłonił zwycięzcy i zakończył się po dwóch godzinach zupełnym wyczerpaniem przeciwników. Zaledwie tydzień później Nowy Jork stał się widownią kolejnych bitew między gangami. Ponieważ Eastman, pomimo kolejnych ostrzeżeń z Tammany Hall, nadal prowokował starcia z bandą Kelly’ego, politycy postanowili zrezygnować z opieki nad niepokornym bandytą. W efekcie w kwietniu 1904 roku policja aresztowała krewkiego Monka pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Gangster trafił do Sing Sing na kolejne dziesięć lat. Nie wiemy nic o jego losach za murami więzienia, ale możemy się domyślić, że za kratkami Monk radził sobie równie dobrze jak na wolności.
Chcąc zapobiec kolejnym gangsterskim wojnom, politycy z Tammany Hall powierzyli nadzór nad nimi porucznikowi policji Charlesowi Beckerowi z Nowojorskiego Wydziału Policji Miejskiej. Becker był równie twardy i bezwzględny jak przekupny – systematycznie pobierał haracz od domów publicznych na Manhattanie, nielegalnych domów gry, w zamian za co policja miała nie ingerować w przestępczy półświatek. Jak się okazało, Becker nieźle się wzbogacił na tym haniebnym procederze, gdyż, jak wykazało późniejsze śledztwo, zgromadził aż 100 tysięcy dolarów, co w owych czasach stanowiło kwotę wręcz niewyobrażalną dla przeciętnego zjadacza chleba. Chciwość była też przyczyną upadku policjanta, który wściekły na wyjątkowo opornego do płacenia, ale za to nadzwyczaj gadatliwego, właściciela kasyna Hesper Club – Hertmana „Beansie” Rosenthala, zamordował nieszczęśnika. Tym razem jednak nie wywinął się od odpowiedzialności karnej – został aresztowany, osądzony i skazany na karę śmierci za zabójstwo. Wyrok wykonano 30 lipca 1915 roku w więzieniu Sing Sing, w którym wyrok odbywał Eastman, ale żydowskiego gangstera już tam nie było: po pięciu latach odsiadki został zwolniony w 1909 roku za dobre sprawowanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
H. Sienkiewicz, Listy z podróży do Ameryki, Kraków 2016, s. 39. [wróć]
Tamże, s. 37. [wróć]
Tamże, s. 42–43. [wróć]
Za: My, Naród! [na:] filmbuk.weebly.com [online], https://filmbuk.weebly.com/felieton/gangi-nowego-jorku-my-narod [wróć]
H. Sienkiewicz, Listy…, dz. cyt., s. 43. [wróć]
Tamże, s. 43. [wróć]
Za: Mencken o reglamentacji broni palnej w USA [na:] hoplofobia.info [online], https://www.hoplofobia.info/mencken-o-reglamentacji-broni-palnej-w-usa/ [wróć]