Magiczny Nowy Jork. Część Pierwsza (Gwiazdy Romansu) - Diana Palmer - ebook

Magiczny Nowy Jork. Część Pierwsza (Gwiazdy Romansu) ebook

Diana Palmer

3,8
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ivory kończy z wyróżnieniem szkołę dla projektantów i szybko dostaje pracę marzeń. Jednak jej kariera w prestiżowej nowojorskiej firmie odzieżowej nie rozwija się pomyślnie. Nie ma mowy o stworzeniu własnej kolekcji, gdy jest się… asystentką asystentki. Przełom nadchodzi, gdy Ivory wkłada na firmowe przyjęcie sukienkę własnego projektu. Zwraca uwagę Curry’ego, właściciela firmy, który od razu docenia jej talent. To szansa na sukces, ale też wyzwanie, by ukryć, że Curry fascynuje ją nie tylko jako świetny szef.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 177

Oceny
3,8 (120 ocen)
43
29
29
15
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Mgm25

Z braku laku…

Nuda
00

Popularność




Diana Palmer

Magiczny Nowy Jork

Część pierwsza

Tłumaczenie:Hanna Hessenmüller

PROLOG

Palące słońce Teksasu złociło jasne, kędzierzawe, od niedawna krótkie włosy Ivory Keene, przydając też delikatnego blasku owalnej twarzy o kremowej cerze i szarym oczom o wylęknionym teraz spojrzeniu. Spojrzeniu osoby bardzo jeszcze młodej i dlatego stojąca na ganku kobieta, popatrując na nią, w tym momencie bardzo mocno odczuwała swój wiek. I była coraz bardziej rozżalona.

Marlene wsunęła koniec papierosa między zbyt jaskrawo umalowane wargi, po wielu latach palenia otoczone drobnymi zmarszczkami i zaciągnęła się, tak porządnie. Te zmarszczki próbowała zamaskować korektorem, niestety bez skutku, bo stać ją było tylko na tanie kosmetyki. A mogłoby być inaczej, gdyby Ivory zatrudniła się jako modelka. Marlene próbowała ją do tego namówić. Prosiła, wręcz błagała, nawet się popłakała, ale głupia, uparta jak osioł dziewczyna za nic w świecie nie chciała być modelką. Mało tego. Udało jej się zdobyć stypendium do Szkoły Projektowania Odzieży w Houston i zamierzała podjąć tam naukę.

– Szkołę średnią skończyłaś dwa lata temu, będziesz tam chyba najstarsza – perorowała dalej Marlene, mimo wszystko mając jeszcze nadzieję, że uda jej powstrzymać córkę przed wyjazdem do Houston. – A poza tym, przecież ty nawet nie potrafisz porządnie nakryć do stołu czy w ogóle zachować się jak należy wśród ludzi kulturalnych.

Ostatnie zdanie naturalnie z naciskiem.

– Nie ma problemu – odparła Ivory, stojąca już przed domem. – Wszystkiego się nauczę. Taka głupia nie jestem.

Nauczę się wszystkiego, czego ty mnie nie nauczyłaś. Ta myśl przemknęła jej przez głowę nie bez powodu. W końcu matka nauczyła ją przede wszystkim biegania po szklanki, butelki i czekania na jej facetów. A tak. Tak było. Okropnie i stąd teraz, choć upał, ten zimny dreszcz, który przebiegł po plecach.

I dalej stała jak ten kołek, czekając na sąsiada, który zaofiarował się, że podrzuci ją na przystanek autobusowy. Czekała z niecierpliwością, błagając w duchu:

Proszę, proszę, niech pan się pospieszy, niech pan już tu przyjedzie, bo jak ona się uprze, to jeszcze mnie zmusi, żebym tu została.

Matka prychnęła.

– Nie masz nawet ani jednej porządnej sukienki.

Ona oczywiście miała na sobie ładną, porządną sukienkę, prezent od aktualnego faceta. Ivory natomiast sukienkę z taniej bawełny, którą uszyła sama. Z tym, że nawet Marlene nie mogła nie zauważyć, że sukienka ta ma oryginalny fason i uszyta jest bardzo starannie, ponieważ Ivory potrafi szyć. Tak, potrafi, ale to nie wystarczy, żeby zostać słynną kreatorką mody i Marlene po prostu chciało się śmiać, że Ivory wbiła sobie do głowy, że jest zdolna, ma bogatą wyobraźnie i zrobi karierę właśnie w tym zawodzie. Karierę, którą Marlene, gdyby była młodsza, zrobiłaby na pewno. Z tym, że na pewno w innej branży, bo szyć nie umiała i nie potrafiłaby ślęczeć tak nad robotą całymi godzinami.

Szczupłe palce Ivory zacisnęły się kurczowo na rączce starej, zniszczonej walizki.

– Na pewno znajdę też sobie jakąś pracę. Na pewno. Potrafię pracować!

Oczywiście. Przecież kiedy tylko osiągnęła odpowiedni wiek, matka zawsze znajdywała dla niej jakąś pracę. Oczywiście dla niej, bo dla siebie nigdy nie szukała.

Ale Marlene wcale nie poczuła się zbita z tropu tym sarkazmem. Nic dziwnego, skoro mimo wczesnej pory była już po pierwszym drinku.

– Tylko nie zapomnij przysyłać mi jakieś tam pieniądze z tego, co zarobisz. Chyba nie chcesz, żeby sąsiedzi mówili, że wyjechałaś, a ja tu siedzę sama i głoduję.

Czyżby matka uważała, że jej córka nie ma jednak jeszcze tak do końca zszarganej reputacji? Ivory miała wielką ochotę spytać o to, ale uznała, że nie ma sensu znowu zaczynać jakiejś głupiej dyskusji. Tym bardziej, że od wolności dzieli ją już tylko jeden krok. Oczywiście! Jest tak blisko, że prawie czuje jej smak!

– Ani się obejrzysz, a już będziesz tu z powrotem – oświadczyła matka z satysfakcją i wypuściła imponujący kłąb dymu. – Beze mnie nie dasz rady. Od razu ci się noga powinie.

Ivory zacisnęła zęby. Nie, nie miała najmniejszego zamiaru czegokolwiek jeszcze roztrząsać. Ma lat dwadzieścia i chce zacząć inne życie. Na szczęście, mimo że odkąd tylko podrosła, musiała pracować, udało jej się skończyć szkołę średnią. Oczywiście, starała się dojść, dlaczego matka wpadła w nałóg, zrozumieć ją i pomóc. Jej wysiłki jednak spełzły na niczym, a poza tym dwa razy wydarzyło się coś, czego Ivory matce chyba nigdy nie wybaczy i w rezultacie posłuchała rady lekarza rodzinnego.

Nie możesz pomóc komuś, kto uważa, że problemu nie ma. Powinnaś stąd wyjechać jak najprędzej, zanim ona zniszczy i ciebie.

Tak powiedział, a Ivory, choć mimo wszystko miała pewne opory, czuła, że to wszystko ją przerasta i powinna wyjechać, póki jeszcze jest w stanie to zrobić. A jeśli uda jej się ukończyć tę szkołę projektowania, może do czegoś dojdzie i wreszcie wyrwie się z biedy, w której tkwi przez całe życie.

Wpatrywała się w drogę, jednocześnie przywołując w pamięci szkolne lata, kiedy to dla innych dzieci była tylko pośmiewiskiem. Drwiły z jej ubrań, z jej domu, który od zawsze był w stanie tragicznym. Wyśmiewały się z jej wymowy, bo zaciągała jak jej ojciec, niepiśmienny farmer. I wszyscy dookoła wiedzieli, że ojciec musiał ożenić się z jej matką, ponieważ w wieku lat czternastu zaszła z nim w ciążę. Potem, choć mężatka, zawsze miała jakichś facetów, a wkrótce po śmierci męża została kochanką jednego z najbogatszych mieszkańców Harmony, któremu naopowiadała, że jej córka to zepsuta do szpiku kości niewdzięcznica i złodziejka. Dzięki pieniądzom kochanka ludzie przestali potępiać w czambuł Marlene, ale Ivory i tak nie zapraszano na żadne imprezy dla dzieci. Była zawsze na uboczu, zawsze z niej się śmiano, zawsze ją obgadywano.

Ale dość tego. Jest młoda, silna i wreszcie ma szansę uciec od tego wszystkiego i zacząć nowe życie tam, gdzie nikt jej nie zna.

– Jeszcze tutaj wrócisz, zobaczysz – powtórzyła Marlene, z tą samą okrutną satysfakcją i w tym momencie wreszcie w oddali na drodze pojawił się samochód.

Na jego widok serce Ivory zabiło szybciej, a spocone ze zdenerwowania palce jeszcze mocniej zacisnęły się na rączce starej walizki. Spojrzała w tył, jeszcze raz na dom w opłakanym stanie, z zapadającym się gankiem i odpadającym tynkiem. Na matkę w ekstrawaganckiej sukience, z wychudzoną twarzą, ozdobioną przesadnym makijażem. Po śmierci kochanka na początku roku matka zaczęła pić jeszcze więcej. Pieniądze, które jej zostawił, już się skończyły i potrzebny był ktoś, kto będzie ją utrzymywał. Oczywiście, liczyła na córkę, ale Ivory zdecydowana była na ucieczkę, pragnąc ponad wszystko znaleźć się jak najdalej od tej dławiącej pogardy, jaką żywiło do niej całe miasteczko.

Najnowszy model Forda wyhamował przed bramą, wzbijając tumany kurzu. Za kierownicą sąsiad w garniturze. Przechylił się w bok, otworzył drzwi od strony pasażera i zawołał wesoło:

– Wskakuj, dziewczyno! Musimy się spieszyć, bo samolot odleci beze mnie!

Ivory szybko wsiadła i zamknęła drzwi, ale samochód nie ruszył z miejsca, bo w otwartym oknie ukazała się uśmiechnięta twarz Marlene.

– Witaj, Bartley! – zaczęła słodziutko. – Wyglądasz dziś powalająco!

Bartley też się uśmiechnął.

– Witaj, kochanie! A ty wyglądasz zniewalająco.

– Może wejdziesz na szybkiego drinka? Napijesz się ze mną, bo jestem bardzo biedna. Moja córka ucieka ode mnie.

– Mamo… – zajęczała Ivory.

Ale matka nie zwracała na nią najmniejszej uwagi, tylko ciągnęła dalej, wlepiając oczy w Bartleya.

– Ma zamiar być projektantką mody. Wcale się nie przejmuje tym, że zostawia mnie samą i jeśli się rozchoruję, nikt mi nawet szklanki wody nie poda.

– Przecież po drugiej stronie drogi mieszkają Blake’owie i Harrisowie – wtrąciła szybko Ivory. – A poza tym zdrowie ci dopisuje.

– Dzieci potrafią być takie niewdzięczne, bez serca… – To jeszcze do Bartleya, po czym Marlene zwróciła się do córki: – Napisz do mnie, Ivory, i postaraj się nie narobić sobie kłopotów. Nie każdy jest taki wyrozumiały jak ja, kiedy zginą mu pieniądze.

Ivory czuła, że jej policzki już płoną. Owszem, nie raz była w sytuacji bardzo kłopotliwej, ale to nie ona do tej sytuacji doprowadzała, tylko matka, rozpowiadająca na prawo i na lewo, że córka ją okrada. Kiedy Ivory błagała, by przestała ją oczerniać, śmiała się histerycznie i niby się godziła, ale widać było po jej oczach, że nie posłucha.

Na szczęście koniec z tym. Jest szansa, by w Houston zacząć wszystko od nowa.

– Nigdy niczego nie ukradłam – powiedziała Ivory zdławionym głosem.

– Ależ oczywiście! – Matka spojrzała przelotnie na Bartleya, znacząco unosząc brwi. – Oczywiście, kochanie! Nigdy niczego złego nie zrobiłaś.

– Jedziemy – oznajmił Bartley, z ręką teraz z tyłu, czyli odruchowo sprawdzał, czy portfel nadal jest w tylnej kieszeni spodni. – Do zobaczenia, Marlene!

– Do zobaczenia, Bartley! – zagruchała Marlene i ostrożnie poklepała córkę po ramieniu. – Sprawuj się dobrze, kochanie!

Ivory nie odezwała się ani słowem. Kiedy samochód wreszcie ruszał z miejsca, po raz ostatni spojrzała na kobietę, która ją urodziła.

W Houston może i nie będzie idealnie, ale tam przynajmniej Ivory będzie miała szansę zrobić karierę. Ale najważniejsze, że nie będzie tam matki, która wiecznie ją krytykuje i poniża. Będzie można żyć normalnie, jak człowiek. Piąć się górę, nie oglądając się za siebie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Listopad był wyjątkowo zimny i latarnie uliczne w Queens ozdobione były aureolami z zamarzniętej mgły. W ostrym świetle jednej z tych latarni widać było młodą kobietę w podniszczonym, ale na pewno ciepłym tweedowym płaszczu i białym berecie, siedzącą na schodkach przed kamienicą, w której mieściło się schronisko dla bezdomnych. Obok młodej kobiety siedział mały chłopiec. Tuliła go do siebie, popatrując w niebo, wysoko nad brudnymi fasadami okolicznych domów. Jej łagodne szare oczy patrzyły właśnie tam, w górę, szukając tej jednej gwiazdy, którą chciała pochwycić dla siebie. Tego wieczoru nie mogła jej jeszcze dostrzec, ale była już na najlepszej drodze. W ostatnim miesiącu nauki w Szkole Projektowania Odzieży wzięła udział w ogólnokrajowym konkursie, który wygrała, a pierwsza nagroda to praca w Kells-Meredith S.A, dużej firmie odzieżowej z Nowego Jorku.

– O czym teraz myślisz, Ivory? – spytał chłopiec, zadzierając głowę. Jego brązowe loki prawie wszystkie schowane były pod szarą czapką z włóczki, przeżartą przez mole. Kurtka była jeszcze bardziej znoszona niż jej płaszcz, a buty wyłożone kawałkami tektury, żeby zasłonić dziury w podeszwie. Jednego zęba nie miał, mniej więcej od roku, kiedy to pobił go pijany ojciec.

– A tak się rozmarzyłam, Tim. Myślę o tym, jak dobrze by było mieć swoje własne przytulne mieszkanko i zawsze dużo dobrego jedzenia. Poza tym samochód. A jeśli chodzi o ciebie, to może… Nowy płaszcz? Albo kurtka? – Przytuliła go do siebie mocniej i dokończyła żartobliwie: – Co szanownemu panu by odpowiadało?

– Ale ja niczego nie potrzebuję! Ta kurtka, którą mam, jest super!

Czarne oczy rozbłysły. Chłopiec uśmiechnął się do Ivory, i ten właśnie uśmiech Tima utkwił w pamięci Ivory po jej pierwszym dniu pracy w schronisku. Poza tym Tim był pierwszą osobą ze schroniska, którą zobaczyła, gdy pojawiła się tu pewnego ranka na spotkanie ze swoją przyjaciółką Dee, która od dłuższego czasu była tu wolontariuszką. Ivory co do wolontariatu miała pewne opory, ponieważ miejsce to budziło w niej niewesołe wspomnienia, ale po krótkiej rozmowie z Timem przestała się wahać. Tim mieszkał w schronisku razem z matką i dwoma siostrami. Tamtego pierwszego dnia siedział też na tych schodkach i choć było bardzo zimno, miał na sobie tylko starą, podartą bluzę. Ivory usiadła obok niego, pogadali i kiedy po chwili pojawiła się Dee, Ivory podjęła już decyzję. Nie ma sprawy. Oczywiście, że będzie tu przychodzić jeden dzień w tygodniu. Zaczęła przychodzić w każdą sobotę i prawie zawsze na tych schodkach czekał na nią mały Tim. Dlatego nigdy nie przychodziła z pustymi rękami. Zawsze przynosiła coś słodkiego, a czasami praktycznego, na przykład rękawiczki czy czapkę.

Matka Tima bardzo go kochała i starała się zrobić dla niego wszystko, co było w jej mocy, ale mogła przecież niewiele. Oprócz Tima miała jeszcze dwie córeczki. Zarabiała kiepsko, musiała mieszkać w schronisku i jak wszyscy jego mieszkańcy była w trudnej sytuacji.

A Tim teraz się rozmarzył.

– Bardzo bym chciał mieć swój pokój, Ivory. Tylko dla siebie. I kota. Okropnie bym chciał, ale tu nie wolno trzymać zwierząt.

– Wiem.

Na chwilę zapadła cisza, a potem Tim wyznał coś jeszcze.

– A ja mam nowego przyjaciela!

– Naprawdę? A któż to taki?

– Jake. On nie jest w schronisku na stałe. Tylko czasami. Powiedział mi, że pracował w jednej w firmie, gdzie był tobołkowym. Ivory, a kto to jest ten tobołkowy?

– W mojej firmie tak się nazywa tych, którzy zanoszą skrojony materiał do szycia.

– Aha… A firmę, w której pracował Jake, zamknęli. Teraz będzie chyba musiał wyjechać do pracy do Meksyku. Jemu jest bardzo trudno znaleźć pracę, bo nie umie ani czytać, ani pisać. I on… daje sobie w żyłę. Tak, tak się o tym mówi.

Ręka Ivory, obejmująca chłopca, zesztywniała.

– Ale ty tego nie robisz, Tim?

– Nigdy! – Tim energicznie pokręcił głową. – Mama mówi, że to coś obrzydliwego i jeśli igła jest skażona, można dostać AIDS. Ivory…- Tim wyraźnie był teraz bardzo wystraszony. – Czy to prawda?

– Skoro mama tak mówi, musi być to prawda. Ale wiesz co, Tim? Może ty nie zawracaj sobie jeszcze tym głowy! – powiedziała głosem bardzo stanowczym, zmartwiona, że ośmioletni chłopiec już tyle wie o tej stronie życia.

Na chwilę zapadła cisza. A potem mały Tim westchnął.

– Niedobrze jest być biednym. Bardzo niedobrze….

Ivory po raz setny pomyślała, że okropne jest też to, że tak niewiele może zrobić dla Tima i jego najbliższych. Niestety, po zapłaceniu czynszu, uiszczeniu różnych opłat i wysłaniu pieniędzy matce zostawało jej bardzo niewiele. Oczywiście z głodu nie umierała. Wystarczało na skromne życie.

– Niestety, Tim. Wiadomo, że nie jest dobrze być biednym, ale zawsze można sobie trochę osłodzić życie. Pani Horst, która mieszka w tym samym domu co ja, upiekła piernik i dała mi bardzo duży kawałek. Zjesz trochę i popijesz mlekiem. Co ty na to? Podoba ci się mój plan?

Twarz chłopca pojaśniała w szerokim uśmiechu.

– Oczywiście! Jest super!

Kells-Meredith S.A. miała swoją siedzibę przy Siódmej Alei, w nowojorskim zagłębiu odzieżowym. Była to stara firma, którą wykupił i zmodernizował Curry Kells, od niedawna licząca się postać w nowojorskim świecie finansów. Ivory nigdy nie widziała go na własne oczy, ale wiedziała, że kadra kierownicza projektantów darzy go szacunkiem i podziwia. Kells większość czasu spędzał w swoim biurze przy Wall Street. Do firmy zaglądał od czasu do czasu, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Niestety Ivory nigdy nie zdarzyło się być akurat w firmie, gdy szef składał tam wizytę.

Czasami zastanawiała się, jak to jest jeździć lśniącą limuzyną i jadać w najlepszych hotelowych restauracjach. Ivory naturalnie do takich osób się nie zaliczała, ale pracowała nad sobą. Ostatecznie pozbyła się południowego akcentu, przyswoiła sobie też zasady zachowania przy stole. Jej wielkie marzenie o tym, że z dnia na dzień staje się największą sensacją w nowojorskim świecie mody, prysło już pierwszego dnia, kiedy przyjechała tu jako świeżo upieczona absolwentka Szkoły Projektowania Odzieży w Houston. Dzięki zajęciu pierwszego miejsca w ogólnokrajowym konkursie miała zapewnioną pracę jako asystent projektanta do sporządzania szkiców w Kells-Meredith S.A., czyli niestety nie to, na co miała nadzieję. A wiadomo, że nawet najmniejszy awans wymaga lat ciężkiej pracy. Tym niemniej nie traciła nadziei. Wierzyła, że jest wystarczająco utalentowana, by kiedyś dotrzeć na sam szczyt.

Podczas sezonowych pokazów mody pokazywano projekty wiodących projektantów z firmy. Ivory nie pozwolono zaprezentować swoich własnych projektów, ponieważ główna projektantka, panna Virginia Raines, uważała, że Ivory ma jeszcze za mało doświadczenia. Praca Ivory polegała na robieniu szkiców do projektów panny Raines. Poza tym do jej obowiązków należało przygotowanie strojów do pokazów mody i umawianie panny Raines na spotkania. Zdaniem panny Raines dwudziestodwuletnia Ivory była jeszcze zbyt młoda, by prowadzić rozmowy z klientami. Nie słuchała też nieśmiałych sugestii Ivory odnośnie projektów.

Tego dnia wczesnym rankiem Ivory raźnym krokiem zmierzała do pracy. Z teczką ze swoimi rysunkami pod pachą. Miała kilka pomysłów odnośnie letniej kolekcji, która miała być pokazana w styczniu. Oby tylko udało jej się zmusić pannę Raines, żeby zechciała na nie spojrzeć. Może się uda! Ivory, choć świadoma, że może się to zakończyć fiaskiem, starała się zachować optymizm.

Kiedy mijała kościół, oddalony od Kells-Meredith o kilka przecznic, zatrzymała się na moment, popatrując na mężczyznę w szarym płaszczu siedzącego na schodach do kościoła. Siedział i patrzył przed siebie. Tylko jednym okiem, bo drugie zasłonięte było czarną opaską. Miał szczupłą, smagłą twarz o regularnych rysach, czarne, wijące się włosy i był bardzo przystojny. Według Ivory wyglądał jak gwiazdor filmowy. Na małym palcu u prawej dłoni miał złoty sygnet z rubinem, a spod nieskazitelnie białego mankietu koszuli na lewym ręku wystawał nieduży zegarek, też złoty. Czarne buty lśniły jak lustro. Ten elegancki mężczyzna siedział na schodach do kościoła, co jakiś czas pochylając się do przodu, jakby coś go bolało. Mijający go ludzie zerkali na niego, ale nie zatrzymywali się, bo wiadomo było, że na nowojorskich ulicach wcale nie jest bezpiecznie i zaofiarowanie się komuś z pomocą może drogo kosztować.

Ivory jednak zatrzymała się i przyciskając do piersi teczkę z rysunkami, przez dłuższą chwilę wpatrywała się w mężczyznę w szarym płaszczu. Oczywiście, nie chciała się narzucać, ale ten człowiek niewątpliwie potrzebował pomocy.

Klucząc między ludźmi spieszącymi do pracy, powoli zbliżyła się do schodów. Kiedy stanęła tuż przed nim, poderwał głowę i wlepił w nią wzrok. Spoglądając jednocześnie i ze złością, i lodowato.

– Czego chcesz?! – warknął.

– A więc… Ja… – bąknęła speszona, a on wtedy zmierzył wzrokiem jej szczupłą postać, zniszczony płaszcz i buty.

Spojrzał, westchnął i sięgnął do kieszeni.

– Kup sobie coś na śniadanie – powiedział, wręczając jej pięciodolarowy banknot. – Wyglądasz jak zagłodzone kocię.

I wstał. Nie zdawała sobie sprawy, że jest aż tak wysoki. Wręcz przytłaczał ją wzrostem, choć jeszcze bardziej onieśmielające było jego spojrzenie.

– Przecież ja niczego od pana nie chcę – powiedziała, wyciągając rękę, w której trzymała tę nieszczęsną pięciodolarówkę. – Proszę to wziąć. Wyglądał pan tak, jakby pana coś bolało, chciałam pomóc…

– Czyżby?

Wsunąwszy ręce do kieszeni, ruszył przed siebie, mamrocząc coś pod nosem.

Ivory, odprowadzając go wzrokiem, uśmiechnęła się niewesoło.

– No i wiesz już, kochana, gdzie twoje miejsce – mruknęła. – Stanowczo muszę kupić nowy płaszcz.

Wsunęła do kieszeni pięciodolarówkę. Przyda się, owszem. W sobotę, gdy pójdzie do schroniska, da ją Timowi.

Ruszyła przed siebie, w stronę firmy, po chwili jednak stanęła jak wryta, ponieważ zauważyła, że dobroczyńca w szarym płaszczu zmierza do dawnego domu towarowego, gdzie teraz miała swoją siedzibę Kells-Meredith S.A. Odczekała chwilę, póki mężczyzna nie wszedł do środka. Przecież mógłby pomyśleć, że ona idzie za nim!

Ivory pracowała na parterze. Na parterze pracowały też szwaczki przy linii produkcyjnej i mieli swoje pokoje kreatorzy wzorów, markerzy oraz młodsi projektanci. Były też pokoje bardziej luksusowe, dla panny Raines i dwóch starszych projektantów. Kierownicy działów sztuki, promocji oraz produkcji mieli pokoje na pierwszym piętrze, także Harry Lambert, wiceprezes spółki i kierownik działu.

Obok eleganckiego pokoju panny Raines znajdowała się klitka Ivory. Miejsca niewiele i stały tu meble, których najprawdopodobniej inni pracownicy pozbyli się ze swych pokoi. Albo ten ktoś, kto je zaprojektował, bardzo chciał, by nawet najbardziej optymistycznie nastawiony pracownik wpadł w depresję. Poza tym jedno z dwóch drewnianych krzeseł z prostym oparciem miało obluzowaną nogę, blat biurka był porysowany, miejscami widać było nawet wyżłobienia. Zasłony, owszem, były, ale okna brakowało. Gdyby było, widok byłby nieciekawy, bo na mur z czerwonej cegły. A z okna u panny Raines widać było przynajmniej ulicę. Jednak panna Raines nigdy przez okno nie wyglądała, bo podobno widok ulicy nie wpływał dobrze na jej nastrój.

Tego dnia Ivory dobierała dodatki do ubrań na lato. Kiedy zastanawiała się, który z dwóch szali najlepiej by pasował do naprawdę ładnego jedwabnego kostiumiku, drzwi raptem otwarły się i do pokoju wkroczyła panna Raines.

– Panno Keene – zaczęła oficjalnie, częstując Ivory jak zwykle bardzo chłodnym spojrzeniem spoza stylowych okularów. – Skąd te projekty wzięły się na moim biurku?

Ivory znieruchomiała, z rozpostartym przed sobą szalem, który teraz stanowił coś w rodzaju tarczy.

– Pomyślałam sobie, że może któryś z nich spodoba się pani.

Panna Raines położyła teczkę z projektami na stole. Szybko i zdecydowanie, jakby pozbywała się zbędnego balastu.

– Raczej nie – oświadczyła. – Mówiłam już przecież, że nową kolekcję na dany sezon robię ja i dwóch starszych projektantów. Młodsi projektanci mogą coś tam dołożyć, ale jeśli chodzi o panią, panno Keene, to jeszcze za wcześnie. Może za parę lat, jeśli pani nadal z nami będzie. Ale najpierw musi się pani sprawdzić jako projektantka.

Chwileczkę! Ale jak ma się sprawdzić? Dobierając szale do kostiumów?!

Ciekawe… Ivory odruchowo na moment wbiła wzrok w swoją rozmówczynię. Znaczenie starsza od niej, krótko ostrzyżoną, w bardzo drogiej sukience i błyszczących czółenkach z cielęcej skóry. Panna Raines była singielką i praca była całym jej życiem.

Tego naturalnie Ivory nie powiedziała na głos, natomiast panna Raines, wychodząc z pokoju, coś jeszcze wygłosiła:

– Bardzo proszę, by pani swoje rysunki na razie trzymała z dala ode mnie.

Ivory naturalnie miała wielką ochotę palnąć, że ona z kolei prosi, by panna R. trzymała się od niej z daleka. Jak najdalej.

A panna Raines, już za progiem, rzuciła jeszcze przez ramię:

– I proszę posprzątać, bo pan Kells jest dziś w firmie.

Ivory, zamknąwszy drzwi, przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, wpatrując się w ich gładką powierzchnię. Bo na duszy wcale nie było jej teraz lekko. Pracowała tu od sześciu miesięcy, a miała wrażenie, jakby trwało to już sześć lat… A ten cały pan Kells podobno jest dziś tutaj… Niech sobie będzie, bo raczej mało prawdopodobne, żeby ujrzała go na własne oczy. Przecież ona widuje się tylko z panną Raines i z Dee Grear, szefową szwaczek, no i z samymi szwaczkami. Widywała też przelotnie różnych handlowców i na tym koniec. A pan Kells na pewno tu nie przyjdzie. Pensje wypłacają, co prawda nie są to krocie, ale człowiek co tydzień dostaje jakieś tam pieniądze. Ubezpieczenie wszyscy mają, choć tylko podstawowe. Urlop można wziąć, ale nie za często. Bo najważniejsza jest praca. Wcale nie lekka.

Ivory bezwiednie skubnęła metkę przy jedwabnym szalu od Gucciego. Ciekawe, jak to jest, kiedy człowiek wchodzi do ekskluzywnego sklepu i kupuje taki właśnie szal…

Odłożyła szal i otworzyła teczkę ze swoimi projektami, do których inspiracją były ubiory Tudorów z XVI wieku. Zobaczyła je po raz pierwszy w książce, w bibliotece, kiedy była jeszcze w Teksasie. Tymi strojami była zafascynowana, no i teraz coś tam wymyśliła. Każdy, komu pokazała te projekty, piał z zachwytu. Tylko panna Raines nie. Wielka szkoda.

Ivory westchnęła, wpatrując się w swój ulubiony projekt. Bogato haftowaną sukienkę z bufiastymi rękawami i dekoltem karo. Idealną na letni wieczór, jeśli z jedwabiu, bo zimą to już na przykład z satyny.

Zamknęła teczkę i sięgnęła znów po szal. I znów w drzwiach pojawiła się panna Raines, tym razem z rozkazem. Ivory ma zanieść trzy suknie do sali pokazowej, gdzie odbywa się pokaz dla kilku starszych pań z tak zwanego lepszego towarzystwa. Ivory naturalnie poszła wykonać rozkaz i, jak się potem okazało, podczas jej nieobecności do wzorcowni wpadł na chwilę pan Kells. Kiedy wróciła, dostała reprymendę od panny Raines

– Przecież mówiłam pani, że trzeba tu posprzątać! Panu Kellsowi bardzo się nie spodobało to, co tu zastał. Powiedział, że asystentka powinna mieć coś bardziej sensownego do roboty niż magazynowanie dodatków na stole. Naturalnie, zgodziłam się z nim. Pani ma za mało obowiązków i dlatego postanowiłam, że będzie pani również robiła poprawki. Umie pani szyć?

– Tak. Ale…

– Zaczynamy jutro – przerwała jej panna Raines zdecydowanym głosem. – Nasze szwaczki mają za dużo pracy, żeby jeszcze zajmować się poprawkami. Pan Kells też jest zdania, że lepiej, by robił to ktoś inny.

– Ale przecież ja przyszłam tu do pracy, żeby zostać projektantką!

– Co się odwlecze, to nie uciecze. A każdy człowiek, zanim zacznie chodzić, najpierw musi nauczyć się raczkować.

Ivory zasiadła za biurkiem. Jeśli oprócz dobierania dodatków i robienia rysunków będzie robić poprawki, nie będzie miała w ogóle czasu na projektowanie. Szczerze mówiąc, czy ma to jakieś znaczenie? Przecież panna Raines robi wszystko, co w jej mocy, żeby udowodnić światu, że Ivory nigdy nie odniesie sukcesu. I prawdopodobnie ten nieuchwytny pan Kells jest tego samego zdania.

Panna Raines kiedyś przecież powiedziała Ivory, że wcale nie uważa za słuszną decyzję, by w ogólnokrajowym konkursie projektanckim pierwszą nagrodą była praca w ich firmie. Bo to był tylko taki trik. Dla reklamy. Żeby podupadająca firma projektancka znów znalazła się w centrum uwagi. W rezultacie Ivory poczuła się oszukana, przywołując w pamięci to, co powiedział rektor szkoły w Houston, kiedy ogłoszono jej zwycięstwo w konkursie.

– Będzie pani miała wymarzoną pracę w Kells-Meredith. Poza tym ładne mieszkanko, pierwszy miesiąc gratis, bez czynszu, dopóki nie zacznie pani zarabiać.

– To dla mnie wielki zaszczyt, że właśnie mnie przyznano tę nagrodę – powiedziała elegancko Ivory.

– Dla nas również, młoda damo! Jesteśmy dumni, że jedna z naszych absolwentek tak się spisała… – Pan Wallace na chwilę zawiesił głos, rozglądając się dookoła. – Jest pani sama? W takim dniu, kiedy odbiera pani dyplom?

– Moja matka jest niestety chora. A ojciec zmarł wiele lat temu.

– I nie ma pani rodzeństwa?

– Nie. Jestem jedynaczką… A jeśli chodzi o tę pracę… Kiedy miałabym zacząć?

– Kiedy pani zechce. Może być i przyszły tydzień.

– Świetnie. Dziękuję.

Niestety praca wcale nie była taka, jaką sobie wymarzyła, a mieszkanie za drogie, by płacić za czynsz z pensji, dlatego znalazła sobie inne. Zamieszkała w sympatycznej części dzielnicy Queens i do pracy miała niedaleko, zaledwie parę przystanków autobusem. Mieszkanie było czyste i przytulne. Dwa pokoje, dzienny z aneksem kuchennym i sypialnia. Stara sofa w żółte kwiatki absolutnie nie przypadła jej do gustu i kiedy z jednej z pierwszych pensji kupiła sobie maszynę do szycia, uszyła pokrowce i na kanapę i na fotel. Także serwetę na mały, okrągły stolik.

Kupiła też zastawę stołową i sztućce, naturalnie po rozsądnej cenie. Przyrzekła też sobie, że jak tylko będzie ją na to stać, kupi nową wykładzinę dywanową do pokoju dziennego.

Poza tym sąsiadów miała nadzwyczajnych. Pani Horst, Niemka, była wdową. Razem z mężem wyemigrowali z Niemiec tuż przed II Wojną Światową. Pani Horst piekła wspaniały chleb i ciasta. Obok państwa Horst mieszkał pan Konieczny z Wisconsin, urzędnik bankowy, razem ze swoim pudlem, a w następnym mieszkaniu państwo Johnsonowie. Pan Johnson był weteranem II Wojny Światowej i niestety poruszał się tylko na wózku inwalidzkim, ponieważ obie nogi stracił podczas bitwy o Guadalcanal. Ale był człowiekiem bardzo pogodnym i bardzo lubił robić z drewna zabawki dla trójki małych dzieci, które z rodzicami mieszkały na końcu korytarza.

Ivory bardzo lubiła sąsiadów, choć nie miałaby nic przeciwko temu, żeby w jednym z tych mieszkań zamieszkał jakiś samotny mężczyzna, młody i przystojny.

Teraz też pozwoliła sobie pomyśleć właśnie o tym, ale tylko przez chwile, bo ktoś zastukał do drzwi. W uchylonych drzwiach pojawiła się Dee Grier, szefowa szwaczek.

– Ivory? Też dostałaś ochrzan?

Ivory, zdezorientowana, milczała, więc Dee mówiła dalej:

– Pan Kells zrobił nalot. Przyjechał, popatrzył i chyba przez kwadrans usta mu się nie zamykały. Każdy dostał za swoje. Panna Raines prawie klękała, żeby go udobruchać.

– Skąd o tym wiesz?

– A stąd, że byłam akurat w łazience, wszystko słyszałam. Trzeba przyznać, że nasz szef ma temperament. Jego zdaniem jesteśmy nieudolni, bez polotu. Panna Raines naturalnie gorąco go przepraszała i omal się nie udławiła tymi przeprosinami.

– Ja zrobiłam kilka projektów, które moim zdaniem są oryginalne – bąknęła Ivory. – Ale panna Rainers nawet nie chciała na nie spojrzeć.

Dee naturalnie wyczuła smutek w głosie Ivory i dlatego uśmiechnęła się teraz bardzo ciepło.

– Nie poddawaj się, Ivory. Jak wiadomo, oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa.

– Panna Raines twierdzi, że mam za mało doświadczenie i moje projekty dopiero po iluś tam latach mogą być coś warte.

– Tak ci powiedziała? Ivory! Przecież ona po prostu boi się konkurencji! Trudno, żeby nie zauważyła, że masz talent. Robi wszystko, żeby jak najdłużej nie dopuścić cię do głosu! Dlatego olej ją i idź ze swoimi projektami prosto do pana Kellsa.

– Co?! Co ty mówisz! Przecież jeśli to zrobię, stracę pracę.

– Czyżby? A jeśli panu Kellsowi spodobają się twoje projekty?

– No tak… Wszystko może się zdarzyć… – Ivory zastanowiła się przez moment. – Czyli uważasz, że powinnam to zrobić? Wszystko albo nic?

Dee bardzo energicznie pokiwała głową.

– Oczywiście! Kto nie ryzykuje, ten nie zwycięża. Tak, chyba tak to było… I jeszcze o wielkiej odwadze. Nie pamiętam tylko, kto to powiedział.

– Myślę, że Helen Keller. I Teodor Roosevelt, ale oczywiście nie w tym samym czasie.

– Może. A więc jak będzie, Ivory?

Ivory usiadła, pomyślała chwilę i uśmiechnęła się. Niewesoło.

– Nie, chyba jednak brakuje mi odwagi. W końcu mam gdzie mieszkać, a za miesiąc są już święta Bożego Narodzenia.

Dee zaśmiała się.

– Dobrze. Niech ci będzie. Ale w takim razie może na wiosnę, co?

– Kto wie… Na wiosną w schronisku będzie już cieplej.

– A co ty wygadujesz! Dziewczyna tak zdolna jak ty nigdy nie wyląduje na ulicy.

– Czyżby? – Ivory była teraz śmiertelnie poważna. – Mogę ci wymienić co najmniej trzy osoby, które były w podobnej sytuacji. Na pewno pamiętasz, przecież sama mi je przedstawiłaś. Dwie z nich zarabiały nieźle, trzecia też, bo był to agent nieruchomości. I co? W ciągu kilku tygodni przesiadły się z lincolnów na ławki w parku.

Dee wzdrygnęła się.

– Okropność!

– Jasne… Dee, a powiedz mi, jak wygląda pan Kells?

– Niestety, widziałam go tylko z daleka. Na pewno jest wysoki i chyba ma coś z oczami. Jak chcesz, to popytam.

– Czyli nosi okulary, tak? W jakim jest wieku? Czy to już trzęsący się staruszek, czy młody facet otwarty na nowe pomysły.

– Tego ci nie powiem. Ale jedno wiem. Przejął firmę wiele miesięcy temu, tuż przed twoim przyjściem do pracy. I jeszcze nie wywalił panny Raines. To chyba o czymś świadczy, prawda?

– Moim zdaniem świadczy o tym, że ceni sobie lojalność wobec firmy i nie lubi zmian. Nawet jeśli domaga się oryginalnych projektów.

– Bingo!

– W takim razie dlaczego uważasz, że powinnam pokazać mu moje projekty?

– Bo ty naprawdę masz talent. A moim zdaniem ktoś, kto miał odwagę przejąć podupadającą firmę odzieżową, nie boi się nadstawić karku dla czegoś nowego. A nowe potrafi wyprzeć stare. – I teraz Dee wspomniała o dwuosobowym zespole projektanckim z Włoch, który dopiero co pojawił się na modowej scenie, a ich ubrania, inspirowane Hiszpanią i romantyzmem, już szły jak woda. – I pomyśl! Zrobili furorę, kiedy wszystkie babki chodziły w tych kostiumach, które wyglądały jak mundury chińskich komunistek.

– Wcale nie! – zaprotestowała Ivory. – Wcale tak nie wyglądały!

– Ależ tak! Spódnica ołówkowa, do tego bluzka z wycięciem w szpic, bez żadnego wykończenia…

I w tym momencie do rozmowy włączyła się jeszcze jedna osoba. Włączyła głosem podniesionym.

– Panno Grier! Pani nie płaci się za rozmowy z pracownicami!

– Oczywiście, panno Raines – przytaknęła Dee, uśmiechając się bardzo miło. – Pytałam tylko pannę Keene, czy nie chciałaby pójść ze mną na lunch do tego niedawno otwartego japońskiego sushi baru. Może miałaby pani ochotę wybrać tam się razem z nami?

– Nie, dziękuję. Nie jadam ryb, a surowej to już na pewno nie wezmę do ust. Bóg jeden raczy wiedzieć, co za świństwa sypią tam do wody, w której je trzymają.

I panna Raines oddaliła. Wyprostowana, jakby połknęła przysłowiowy kij.

Dee, z trudem powstrzymując śmiech, była już czerwona jak burak. Zerknęła na Ivory i to był wielki błąd, bo obie parsknęły śmiechem. Na szczęście tylko raz i nie za głośno, a potem udało im się już demonstracyjnie zakasłać. Pokaszlały i Dee poszła do siebie, a Ivory wzięła się za robotę, zadowolona, że panna Raines nie zauważyła, że to, za co wzięła się panna Keene, wcale nie jest zgodne z jej poleceniem. A wzięła się za rysowanie, jednocześnie zastanawiając się, czy faktycznie warto wybrać się do biura pana Kellsa i pokazać mu te projekty. Co niestety może skończyć się tym, że Ivory Keene straci pracę, a tego Ivory bardzo się obawiała. Chociażby dlatego, że teraz, w listopadzie, gdy temperatura spada już poniżej zera i pada śnieg, schronisko dla bezdomnych nie jest przytulnym schronieniem. Postanowiła więc odczekać, zanim postawi wszystko na jedną kartę.

I jeszcze coś ją nurtowało. Zgodnie z tym, co powiedziała Dee, pan Kells ma coś z oczami. Ivory naturalnie pomyślała o okularach, ale przecież wszystko jest możliwe. Może wcale nie chodzi o okulary, tylko o brak jednego oka. I co to będzie, kiedy pewnego dnia szefowi znów zachce się zajrzeć do jej pokoju – a ona tym razem tam będzie – i raptem okaże się, że to właśnie tamten rozdrażniony i wyraźnie przygnębiony facet, który siedział na schodach do kościoła! Który dał jej pięć dolarów, bo wziął ją za żebraczkę!

Tytuł oryginału: All That Glitters vol. 1

Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 1995

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Julia Kamińska

© 1995 by Diana Palmer

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Gwiazdy Romansu są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327644299

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.