Metamorfozy - Witold Jabłoński - ebook

Metamorfozy ebook

Witold Jabłoński

0,0

Opis

OTO DRUGI TOM SENSACYJNEGO CZTERNASTOWIECZNEGO MANUSKRYPTU.

Dzieło odkryte w podziemiach klasztoru w Tyńcu i na polski przełożone.

Jego autorem jest Witelon: astronom, astrolog, alchemik, mag i truciciel. Osaczony przez wrogów, w chwili śmiertelnego zagrożenia opisuje historię swojego grzesznego żywota. Świat spod znaku jego mrocznej gwiazdy: pięknej pani Wenus, dumnego Lucyfera.

W Legnicy Witelon stręczy kochankę rozpustnemu księciu Rogatce i wywołuje trzęsienie ziemi. W Italii tworzy traktaty naukowe i próbuje stać się papieskim astrologiem. Po powrocie na Śląsk zostaje tajnym agentem czeskiego króla i dworskim intrygantem. Wodzi za nos Bolesława Wstydliwego i przekonuje do siebie świętą Kingę. Zafascynowany młodym i pięknym Henrykiem Probusem, postanawia uczynić go królem Polski.

Na podobieństwo wspaniale wyszywanego kobierca przesuwają się przed oczyma czytelnika dalsze losy trzynastowiecznego czarnoksiężnika. Kto jednak trzyma w dłoniach nić owej egzystencji - Witelon czy jego mroczny geniusz, Lucyfer? Do końca nie wiadomo:

PRAWDA TO CZY SZATAŃSKI APOKRYF?

 

Pierwszy tom cyklu fantastyczno-historycznego Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer. UCZEŃ CZARNOKSIĘŻNIKA został przez niektórych recenzentów uznany za powieść antyklerykalną, propagującą satanizm i czarną magię. Po jej opublikowaniu autora usunięto z posady dyrektora łódzkiego Śródmiejskiego Forum Kultury. W powieści tej przed oczami czytelnika przewija się malownicza, finezyjnie odmalowana panorama Śląska połowy trzynastego wieku. Jej bohater, Witelon, wychowany przez wiedźmę, przeżywa polowanie na czarownice, jest świadkiem bitwy pod Legnicą, para się czarną magią i wraz ze swym mistrzem usiłuje przemienić ołów w złoto. Na studiach w Paryżu zażywa zakazanych rozkoszy i z poduszczenia templariuszy pluje na krzyż, zaprzedając swą duszę Szatanowi.

METAMORFOZY to drugi tom niesamowitej opowieści o śląskim magu i astronomie.

Kolejne części cyklu:

OGRÓD MIŁOŚCI

TRUPI KOROWÓD

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2020

ISBN 978-83-7578-193-9

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

  

Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.

Rozdział I

Stała przede mną: drobna, ciemnowłosa, niemłoda, lecz niestara, niepiękna, ale i niebrzydka, zarazem harda i zalękniona.

– Nie mogę dać ci miłości – rzekłem jej otwarcie. – Co najwyżej sprawię, że będziesz pożądana.

Mała księżniczka zaśmiała się z ironią, nieco zawiedziona.

– Zawsze tak jest z wielkimi magami, kiedy potrzebni są do spełnienia naprawdę ważnych życzeń. Nagle okazuje się, że nieodpowiedni jest układ gwiazd albo brak jakiegoś istotnego składnika.

Wzruszyłem ramionami i spojrzałem z góry na niewysoką kobietkę.

– Miłość jest prawem natury, podobnie jak śmierć – odparłem beznamiętnie. – Nawet największy czarnoksiężnik może tylko pewne prawa naginać, nigdy łamać. Sama dobrze wiesz, pani, że łatwiej na drugiego człowieka sprowadzić śmierć niźli miłość.

Jej oczy zabłysły, a usta rozszerzyły się w paskudnym uśmiechu. Rozejrzała się po otaczających ją półkach, pełnych magicznych eliksirów, leczniczych i zabójczych wywarów.

– Więc daj mi śmierć – zasyczała.

Przytoczona powyżej scena miała miejsce znacznie później niż wydarzenia, które mam zamiar teraz opisać. Nasunęła mi się jednak mimowolnie, gdy wspomniałem swoje przedsenne rozważania, jakie snułem rozkosznie wyciągnięty na miękkim posłaniu w specjalnej celi przeznaczonej dla ważnych gości śląskiej komandorii templariuszy w Bolkowie. Dostąpiłem zaszczytu przebywania w otoczonym murami i fosą Wielkim Domu, zostałem także wpuszczony do kaplicy, w której modlili się jedynie rycerze zakonni, aczkolwiek nie zauważyłem, aby czynili to nazbyt często lub przesadnie gorliwie. W każdym razie moją wizytę w owym miejscu nie uznano za wartą odnotowania w kronikach zakonu Świątyni.

Wokół mnie panowała sprzyjająca rozmyślaniom całkowita niemal nocna cisza, podobnie jak teraz, kiedy piszę te słowa. Wówczas jednak monotonne cykanie świerszczy, dobiegające zza szeroko otwartego okna, tworzyło poczucie przyjemnego bezpieczeństwa, podczas gdy w chwili obecnej nie mogę być pewien, czy brak jakichkolwiek odgłosów zza murów mej podziemnej kryjówki nie kryje w sobie czegoś złowieszczego.

Pamiętam, że jak to zwykle bywa, zanim przyjdzie prawdziwy sen, pod mymi przymkniętymi powiekami kłębiły się rozmaite obrazy z niedalekiej przeszłości. Nie wiedzieć czemu ujrzałem najpierw strzałę wypuszczoną z niezawodnego łuku Robina z Locksley, rozszczepiającą bełt tkwiący już pośrodku tarczy strzelniczej. Właściwie nie powinienem być zaskoczony biegłością tajemniczego banity, skoro znacznie wcześniej stary i doświadczony rycerz Henryk Kot opowiadał mi, że Anglicy są najbardziej zdatni do łuku i kuszy. Zapewne było moim przeznaczeniem trafiać w samo sedno życiowych zagadnień, nawet wtedy, gdy innym wydawało się to niemożliwe, i osiągać cele nieosiągalne dla drugich. Odczytałem zatem ów obraz jako symbol. Potem uświadomiłem sobie, że jednak pamiętam więcej z mego pobytu w podziemiach paryskiej twierdzy Temple, niż mi się początkowo zdawało. Na światło dzienne wyprowadził mnie poznany na uliczce Sablon karzełek, bez przerwy trajkocząc trzy po trzy i ciągnąc za nogawicę. Szliśmy wiodącym nas długo labiryntem podziemnych katakumb, a światło dzierżonej przez kobolda pochodni wydobywało z mroku spoczywające w wykutych w murze niszach kościotrupy odziane w strzępki zetlałych białych tunik z czerwonymi krzyżami na piersi i przerdzewiałe kolczugi, resztki dawno minionej potęgi i chwały. Pod sklepieniem wił się na ścianie złoty napis: „To miejsce jest przerażające”. Nie miałem czasu wówczas nad tym się zastanawiać, kiedy jednak oślepił me oczy słoneczny blask, zalewający ulicę Białych Płaszczy, powinienem był uzmysłowić sobie groźne memento, zawarte w widoku kruchych szczątków ludzkiego bytu. Nie mogłem nie skojarzyć nieruchomych szkieletów z kościstymi dłońmi wielkiego skarbnika zakonu. Ich żółtawa skóra pokryta była gęstymi, brązowymi plamkami jak stary pergamin. Dostojny Rimbaut z Verlaine sądził zapewne, że oplucie krzyża wymagało ogromnego poświęcenia z mej strony, podczas gdy było to dla mnie, dosłownie, jak splunąć. Zawarłem owej nocy ostateczny sojusz z mrokiem, zniszczeniem i śmiercią. Sprawił to przypadek, wyrok losu, a może raczej spełniły się moje najgorętsze i najtajniejsze pragnienia? Tak czy owak, wkroczyłem na ową niepewną ścieżkę, balansując nad niezgłębioną przepaścią, będąc jednak, być może, częścią większego planu. Nie mogłem pozbyć się bowiem uczucia, iż nawet moje najgorsze uczynki posłużą w konsekwencji do stworzenia czegoś wielkiego, a więc w rezultacie dobrego. Przecież u chrześcijan diabeł jest w istocie cząstką boskiego dzieła, dodajmy, cząstką niezmiernie istotną. Bez niego nie byłoby tej sprawczej siły rządzącej historią ludzkości, siły, z którą grzeszni ludzie muszą się zmierzyć i stale ją przezwyciężać. Zło zatem wydało mi się czymś równie nieodzownym jak dobro, niezbędnym atrybutem wspierającego mnie skrycie geniusza.

Porzuciłem jednak wkrótce owe refleksje, w mym umyśle powracała bowiem uporczywie scena pożegnania z Arnoldem. Zbyt dobrze pamiętałem, że podczas gdy otwarły się zdroje mego serca i ściskałem przyjaciela, zalewając się łzami, oczy pięknego Katalończyka pozostały suche i zimne. Naturalnie był to fakt bardzo dla mnie bolesny, zaraz jednak przywołałem w myślach słowa młodego adepta alchemii, który przestrzegał mnie, że prawdziwemu magowi, podobnie jak wiedźmie, wzbroniona jest miłość, tracą bowiem wówczas swoją moc. Istotnie, wiele było na to przykładów z dawnych wieków, dość wspomnieć tragiczny w skutkach romans czarodziejki Medei z Jazonem czy też równie niefortunny związek brytyjskiego Merlina z Morgianą. Coś jednak w głębi mej duszy buntowało się przeciwko temu surowemu, choć niepisanemu prawu. Byłem wciąż jeszcze dosyć młody i burzyła się w mym ciele gorąca krew, z trudem powściągana przez rozum. Wiedziałem jednak, że jeśli pragnę osiągnąć prawdziwą potęgę i przy tym nie oszaleć, muszę zapanować nad swymi demonami.

A potem przyszedł sen i zamiast ożywionych trupów z katakumb przyśniło mi się na szczęście coś znacznie bardziej przyjemnego, ujrzałem mianowicie obracające się szparko wielkie młyńskie koło i spadającą z niego krystalicznie czystą wodę, w tęczowej, wielobarwnej mgiełce prześwietlanej refleksami słońca. Miałem uczucie orzeźwiającej kąpieli i powrotu do szczęśliwych chwil dzieciństwa. W jakimś zakamarku duszy czaiła się jednak świadomość, że ów młyn dawno już nie istnieje, spalony przez podłych ludzi, a do sielskiej przeszłości nie ma powrotu. Jak dawniej nie potrafiłem niczego odczytać z bystrego biegu rzeki. Na pewno jednak obroty skrzypiącego drewnianego koła miały oznaczać moje dalsze losy, a woda symbolizowała rozlewny nurt życia, który miał mnie ponieść ku nieznanym jeszcze brzegom. Obudziłem się z dziwną myślą, że młyn widziany we śnie był w rzeczywistości legnicką szkółką trivium przy parafii świętego Piotra. Nie mogłem sobie wytłumaczyć tego nagłego przeczucia. Zrozumiałem, skąd się wzięło, dopiero parę dni później.

Przemknąłem w drodze do Bolkowa przez niemieckie krainy, pogrążone w chaosie bratobójczych walk o iluzję cesarskiej korony, szybko i bezpiecznie, nie niepokojony i niemal przez nikogo nie zauważany, jakbym był bezcielesnym widziadłem. Pierścień z trupią czaszką, w której oczodołach tkwiły złowrogie rubiny, otwierał mi najprzedniejsze gospody. Nawet w najbardziej zatłoczonych otrzymywałem natychmiast ustronną izbę i wyborne jadło. Kiedy pod Frankfurtem okulał mi koń, dostałem bez trudu nowego przyzwoitego rumaka za dosyć umiarkowaną cenę. Skrzydlaci posłańcy templariuszy wyprzedzali mnie i rozwierali przede mną wszystkie drzwi. Jakże się ucieszyłem, kiedy u wrót śląskiej komandorii przywitał mnie z otwartymi ramionami ciągle młody i śliczny Henryk z Sunnenberch, teraz brat szatny czy, jak kto woli, sukiennik potężnego zakonu. Jeszcze większa była moja radość, gdy dowiedziałem się, że parę dni wcześniej przyjaciel z dziecięcych lat udał się osobiście do Wrocławia, by pokłonić się memu zacnemu ojcu. Na prośbę, którą przyniosły przede mną chyże gołębie, otwarto zamkniętą przez ostatnie pięć lat pracownię czarnoksiężnika Wolfganga. Henryczek przywiózł do Bolkowa wszystko, o co prosiłem: magiczny kryształ, za pomocą którego można było rzucać czar Hypnosa, podręcznik krystalomancji, sprytnie wpisany w modlitewnik, wreszcie kaftan z zatrutymi ostrzami w rękawach i śmiercionośną lagę budzące żywe wspomnienia wczesnych młodzieńczych przygód. W stajni czekały na mnie, rżąc radośnie i niecierpliwie, dwa niezawodne czarne rumaki, Belial i Azazel. Ze wzruszeniem i podziwem dla mądrości owych szlachetnych zwierząt skonstatowałem, że natychmiast mnie rozpoznały, choć długo przebywaliśmy tak daleko od siebie. Miałem więc na razie wszystko, czego w danej chwili potrzebowałem. Kiedy udałem się na spoczynek do komnaty dla ważnych gości, zastałem tam miłą niespodziankę w postaci urodziwego giermka, który usłużył mi we wszystkim, a nawet ogrzał łoże własnym młodziutkim ciałem. Spodziewałem się, że nawiedzi mnie o zmroku sam brat sukiennik, jednakże zatrzymały go najwyraźniej ważne obowiązki. Czas naszych chłopięcych szaleństw dawno już przeminął, pozostały wszakże przyjaźń i wzajemna sympatia.

Następnego dnia wyruszyłem wczesnym rankiem na grzbiecie Beliala, prowadząc drugiego konia luzem, wypoczęty i odprężony, w doskonałym nastroju do wypełnienia powierzonej misji. Kiedy nie ma się własnego miejsca, które nazywamy domem, można podróżować do woli.

Nie zwróciłem niemal uwagi na przestrogi brata Henryka. Żegnając się, wyraził nadzieję, że niebiosa ochronią mnie w dalszej podróży przed Zbirami Skrwawionej Czaszki. Słyszałem już coś niecoś po drodze o owej osławionej zbójeckiej szajce, znanej od paru lat w całym legnickim księstwie i okolicznych ziemiach. Opowiadano o tych rzezimieszkach niestworzone rzeczy. Mieli być jakoby sługami diabła, najemnymi zabójcami, którzy swoje ofiary pozbawiali całej krwi, a następnie pozostawiali truchła w mrowisku, aby móc później, wzorem pradawnych Germanów, pić z ich doskonale oczyszczonych przez pracowite stworzonka czaszek wino zmieszane z posoką pomordowanych. Historie te od samego początku wydały mi się mocno przesadzone, wiedziałem przecież, że lud uwielbia snuć przerażające i krwawe legendy o zbójach, których ma zresztą za kogoś w rodzaju bohaterów, budzących postrach nawet pośród rycerstwa i możnych panów. Wzruszyłem więc tylko na te rewelacje ramionami, wierząc, że uratują mnie w razie niebezpieczeństwa dana mi przez wyższe potęgi moc i wrodzona mądrość.

Legnica wydała mi się, po wszystkich wspaniałych grodach oglądanych w podróży, a szczególnie oczywiście po Paryżu, mała i ciasna. Podobne wrażenie wywarli na mnie bakałarze szkółki przy parafii Świętego Piotra, których ujrzałem po latach. Staraniem mego nieocenionego ojca otrzymałem tłustą prebendę w postaci dochodów z wyżej wymienionej „kapliczki”, jak ją zwali paryscy studenci. Oczywiście nie wiązała się ona z koniecznością natychmiastowego przyjęcia kapłańskich święceń, obowiązki duchownego bowiem spełniał specjalnie wyznaczony wikary, nazywający się, jakżeby inaczej, Henryk. Był on całkiem zdolnym egzorcystą i w swoim czasie wypędził z pewnej niemieckiej mieszczki siedem demonów, które gadały przez nią różnymi językami. Mego diabelskiego stróża jednak ani nie potrafił wyczuć, ani nie umiałby z pewnością przepędzić. Spadła jednak na mą osobę zaszczytna funkcja opieki nad uczonymi mężami, wtłaczającymi do głów małych hultajów z rycerskich i mieszczańskich domów wiedzę najniższego szczebla. Jak już stwierdziłem, wielce zafrasowała mnie na początku małość ducha rzeczonych mentorów i ciasnota ich umysłów. Jedynie postać mego dawnego preceptora, Ludwika z Löwenbergu, jaśniała pośród nich niczym pochodnia w ciemnym lesie. Powitał mnie niezwykle serdecznie, z niekłamaną radością. Oznajmił, że słyszał wiele dobrego o mym pobycie w Paryżu. Zamarłem w pierwszej chwili, zaraz jednak zdałem sobie sprawę, że poczciwego Ludwika nie sposób podejrzewać o ironiczną nieszczerość. Okazało się, że jeden z dworzan księcia Konrada Głogowskiego pozostał jeszcze jakiś czas w owej krynicy nauki po pospiesznym odjeździe swego pana, pragnąc zakosztować wesołego studenckiego żywota. W drodze powrotnej zahaczył o Legnicę i raczył uczonych mężów dykteryjkami z życia scholarów. Miał się o mej osobie wyrażać jak najlepiej, podziwiając zaś znane powszechnie zdolności i postępy w nauce, dziwował się także wielce mym cnotliwym obyczajom, choć bowiem powszechnie wiadomo, że pobyt w owym sławnym mieście wystawia czystego młodzieńca na rozmaite pokusy, mówiono mu, jakobym nie spojrzał w ciągu bez mała roku na żadną niewiastę. Uspokoiłem się wewnętrznie, uradowany że ów gadatliwy dworak nie pozostał w Paryżu dłużej, wówczas bowiem niechybnie dowiedziałby się w końcu o mych wszetecznych szelmostwach. Podczas gdy mistrz Ludwik przyciskał mnie do swej wychudłej piersi, nazywając najlepszym uczniem, który pozostał dobry i uczciwy nawet w samym sercu rozpustnego Babilonu, przekorny diablik kusił, abym wyszeptał wychowawcy do ucha całą prawdę o wychowanku. Rozum jednak odpowiedział natychmiast, że tak niewczesne wyznania mogłyby jedynie pokrzyżować dalsze plany, naiwność zaś i prostoduszność bakałarza mogą w przyszłości doskonale posłużyć mym tajemnym celom. Nie pragnąłem przy tym zadawać niepotrzebnej rany sercu człowieka, który jako jeden z nielicznych okazywał mi całkiem bezinteresowną życzliwość. Jeśli nawet, drogi czytelniku, po dotychczasowej lekturze tych wspomnień uznałeś mnie za wcielonego diabła i potwora, zwróć, proszę, w tym momencie uwagę, że zachowałem mimo wszystko odrobinę ludzkich uczuć.

Trzy dni później, tak jak zostało to umówione w Bolkowie, udałem się w porze nony, wczesnym październikowym popołudniem, do znajdującej się w pobliżu kościoła Świętego Piotra gospody „Pod Kluczem Apostoła”. Karczma ta znana była szeroko w Legnicy z wybornego jadła i przedniego świdnickiego piwa, odwiedzali ją też chętnie bakałarze z naszej szkółki, sterani codziennym użeraniem się z niesfornymi bądź tępymi uczniami. Obecność moja w tym miejscu była więc jak najbardziej naturalna. Z daleka widoczny był pięknie wymalowany na sporej desce szyld karczmy z brodatym obliczem niebiańskiego klucznika i pękiem kluczy rozwierających przed ludźmi poczciwymi wrota do rajskich rozkoszy. Usłyszawszy, stając w progu, cudny syreni śpiew, wiedziałem, że para kusicieli, którą miałem spotkać, już mnie oczekuje. Otaczała ich gromada zaciekawionych gości, dopiero więc przedarłszy się przez tłumek mogłem zobaczyć oboje. Od razu widać było, że są rodzeństwem, nieco starszy brat był bowiem męskim odbiciem urody swej siedemnastoletniej siostry. Zaiste, nie poskąpiła im Opatrzność przymiotów ciała i wabiących oko uroków. Wyglądali jak dwa posągi wyrzeźbione dłutem pradawnego greckiego mistrza, w które jakiś pogański demon tchnął życie. Krucze kręcone włosy, opadające swobodnymi splotami na ramiona, pięknie łączyły się z marmurową bladością delikatnej skóry, poznaczonej tu i ówdzie błękitnymi żyłkami. Wyraziste czarne oczy, zdobiące doskonale ukształtowane oblicza, przypominały dwie plamy inkaustu na czystej karcie pergaminu. Jedynie usta czerwieniły się karminowo, zachęcając do zakazanych zbytków. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że moi mocodawcy bez wątpienia dokonali właściwego wyboru.

Dziewczyna śpiewała mocnym, świeżym głosem, podczas gdy jej brat przygrywał z wielką biegłością na lutni. Jej zielonkawa suknia przypominała nieco szaty nierządnic, chłopak odziany był w pstrokaty strój trubadura. Po dusznej izbie karczmy niosła się zasłyszana już przeze mnie w podróży przez Niemcy pieśń o szlachetnie urodzonej pannie Lenorze, która za pomocą magii przywołała poległego w boju narzeczonego. Wezwany zjawił się nocą na zamkowym dziedzińcu na ogromnym karym rumaku, buchającym płomieniem z nozdrzy. Nieszczęsna, zaślepiona uczuciem dzieweczka rzuciła się upiorowi w ramiona, dała się porwać i uwieźć z domu rodzinnego. Pędzili z nadprzyrodzoną szybkością przez gęste lasy, jałowe ugory i ponad straszliwymi urwiskami. Wiadomo wszak, że zmarli wędrują chyżo. Kiedy na prośbę ukochanego panna wyrzuciła po drodze poświęcony różaniec, piekielny wierzchowiec zbył jakby nieznośnego ciężaru. Dotarli wreszcie do kresu niesamowitej podróży.

Toż to cmentarz, panie miły –

Mur, co mojej twierdzy strzeże –

Lecz te krzyże i mogiły? –

Zamku mego to są wieże.

Mur przesadzą konia nogi,

Tu na wieki koniec drogi.

Słuchacze, uraczeni niezwykłą pieśnią, składali hojne datki na podołku pieśniarki, choć zdawali się nieco zasmuceni i zalęknieni. Powrócili do swoich stołów, do jadła i trunków, rozprawiając głośno o najnowszych wieściach. Wokół pary artystów zrobiło się nagle pusto. Wykorzystując ten moment, zbliżyłem się do nich i uczyniłem dyskretnie umówiony tajemny znak, witając zarazem oboje szeptem w imię Bafometa. Rodzeństwo rozpromieniło się na mój widok. Czym prędzej zasiedliśmy we trójkę w ustronnym kącie przy wejściu do kuchni, gdzie mogliśmy mieć pewność, że nie będziemy przez nikogo zaczepiani ani obserwowani. Już po chwili gadaliśmy ze sobą, jakbyśmy się znali od lat. Ja jednak łowiłem jednym uchem dochodzące nas z sali jadalnej rozmowy. Grupa przybyłych z Wielkopolski najemnych rycerzy opowiadała spragnionym nowin kupcom o zakończonej niedawno wojnie księcia Przemysła z jego wujem, pomorskim Świętopełkiem, toczonej o gród Nakło. Większość gości plotkowała jednak przede wszystkim o najnowszej sprawie, która poruszyła na Śląsku serca i umysły pobożnych ludzi, mianowicie o wybryku legnickiego księcia Rogatki. Wraz ze swymi zbirami porwał nocą biskupa wrocławskiego Tomasza we wsi Górka pod Ślężą, gdzie ten święcić miał nowy kościół. Oficjalną tego przyczyną była obrona uciskanych chłopów, książę zażądał bowiem, aby dziesięcina wypłacana była odtąd nie w snopach, jak dawniej na polskich ziemiach bywało, lecz obyczajem niemieckim w wiardunkach liczących po sześć skojców. Oprócz ulżenia doli ludu życzył sobie monarcha dla siebie, bagatela, ogromnej sumy dziesięciu tysięcy grzywien okupu. Miał rację niewątpliwie wielki skarbnik zakonu Świątyni, kiedy pouczał mnie, że na dnie wielu politycznych konfliktów spoczywają zazwyczaj pieniężne kłopoty, rozrzutność i zadłużenie możnych. Kiedy rozmawiałem na temat tej skandalicznej awantury z Henryczkiem w Bolkowie, spytałem przytomnie, czy młodsi bracia Rogatki nie zechcą ująć się za uwięzionym dostojnikiem. W odpowiedzi sukiennik położył palec na wargach i uśmiechnął się tajemniczo.

– Ciii... Książę Henryk Biały, wielki przyjaciel naszego zakonu, i dzielny Konrad Głogowski cichcem popierają działania najstarszego brata, najmłodszy zaś, Władysław, do duchownego stanu przeznaczony, nie ma w tej sprawie nic do gadania. Wszystkim śląskim Piastom zaczęła widać doskwierać niepohamowana chciwość Kościoła. Z pewnością nie uczynią niczego, aby wspomóc biskupa, zwłaszcza iż chowają w sercu urazę za to, że przed laty wyklął ich dziadka.

Zanosiło się więc na to, że tak czy owak nie uda się świątobliwemu staruszkowi wyjść na wolność bez wykupu, choć może nie tak wielkiego, jak żądał książęcy rozbójnik. Rogatka trzymał dotychczas nieszczęsnego więźnia w srogiej twierdzy Wleń, ostatnio jednak począł obwozić go po legnickim księstwie w drewnianej klatce, pyszniąc się swoją zdobyczą przed ludem. Właśnie tego dnia miał go pokazywać na rynku w Legnicy, o czym z przejęciem gadano.

Podczas dłuższej rozmowy dowiedziałem się od nowo poznanych przyjaciół, że nazywają się Sonka i Surian, a pochodzą z rodziny praskich mieszczan Dorenów. Ich ojciec prowadził ryzykowne interesy, wiodąc równocześnie wystawny tryb życia i trwoniąc nań znaczne sumy. Dwójka prześlicznych dzieci była jego oczkiem w głowie. Obydwoje otrzymali w dzieciństwie odpowiednie dla swego stanu wykształcenie, na które składały się między innymi umiejętność dwornego zachowania się, nauka śpiewu i gry na lutni. Rodzic jednak wcześnie ich osierocił, zbolały niepowodzeniami w kupieckich przedsięwzięciach, pozostawiając umiłowanym latoroślom jedynie znaczne długi zaciągnięte u czeskich Żydów i w skarbcu królewskim. Pozbawieni środków do życia, w dzieciństwie rozpieszczani, piękni i urokliwi, prędko zeszli na złą drogę, jak się w domach mieszczańskich mawiało, włócząc się po najgorszych w Pradze spelunkach i zamtuzach. Cóż, prawdziwie grzeszny żywot przypisany jest jedynie tym, którzy mają w owym kierunku wrodzone umiejętności. Ich wielka uroda i rozwiązły tryb życia stały się głośne w całym mieście, nic dziwnego zatem, że dość szybko zwrócili na nich uwagę szpiedzy będący na usługach Zakonu Świątyni. Szło głównie o to, jak mi wyjaśnił Henryk z Sunnenberch, aby umieścić w Legnicy ludzi dotychczas tutaj nie znanych, przy tym powabnych i bystrych.

Kiedy wyczerpaliśmy już wszelkie najważniejsze tematy i omówiliśmy plan dalszego działania, Sonka sięgnęła nagle do sakwy i wyjęła z niej plik małych pergaminowych prostokątów podklejonych twardą skórą, ozdobionych fascynującymi obrazkami. Magiczne wróżebne karty były w owym czasie zupełną nowością, ja jednak słyszałem już o nich w Paryżu od Arnolda. Za pośrednictwem Saracenów przybyły do Europy ponoć aż z Wielkich Indii. Po raz pierwszy pojawiły się na papieskim dworze w Viterbo, gdzie zyskały miejscową nazwę tarocco. Do tej pory nie były jednak szczególnie znane nawet pośród uczonych mężów, chociaż do ich rozpowszechnienia przyczynili się walnie, acz dyskretnie templariusze. Rycerscy bracia nasycili figury, to jest arkana tarota, przewrotnym mistycyzmem, pozostający na ich usługach zaś magowie, alchemicy i astrolodzy swymi ezoterycznymi symbolami. Prawdziwie wtajemniczeni w hermetyczną sztukę mówili, że jest w tych kartach ukryte diaboliczne przesłanie, tajemna Biblia szatana. Z tym większą więc pochyliłem się nad nimi ciekawością, widząc je po raz pierwszy. Młoda wróżbitka, przypatrując się mi uważnie z dwuznacznym uśmieszkiem na wargach, ułożyła karty w specjalnym porządku, który nazwała Krzyżem Celtyckim, po czym zaczęła objaśniać ich znaczenie.

– Określa cię karta leżąca pośrodku – rzekła, wskazując palcem. – To Mag. Wiedza twoja i rozum, mistrzu Witelonie, zyskają uznanie wśród możnych tego świata. Lecz obok znajduje się chyboczący na wietrze głową w dół Wisielec. Twoja wielka potęga zależna jest więc od... – Odkryła kolejną kartę. – Od Demona! – Zachichotała dość nieprzyjemnie i przez chwilę jej piękna twarz zdała mi się brzydka i odpychająca. – Tylko głupiec jednak wzdraga się przyjąć moc, skądkolwiek ona pochodzi. Dlatego głupcy i nieuki będą się ciebie bać i nienawidzić. Lecz cóż to, mój panie? Widzę wokół twej osoby cały tłum nadobnych rycerzy i giermków, lecz ani jednej królowej, ani jednej damy twego serca.

Tutaj zrobiła minkę tak zalotną, że poczułem się zmuszony burknąć pod nosem: „Widać mi niepotrzebna” i w tej samej chwili całą trójką parsknęliśmy śmiechem, zrozumiałem bowiem, że dałem się właśnie nabrać na bardzo pospolitą sztuczkę wróżbitów, stosowaną również przez mistrza Wolfganga wobec naiwnych klientów. Odpowiednio rzucone słowa naprowadziły mnie na wiele mówiącą odpowiedź. Od pierwszej chwili wiedziałem, że wdzięczna pieśniarka i kabalarka nie jest pospolitą ladacznicą. Jej uroczy brat stanowił dla mnie daleko większą zagadkę, cały czas bowiem mało się odzywał, brzdąkał tylko na lutni i przyglądał się mi spod oka uważnie smolistymi, ironicznie błyszczącymi oczyma. Byli oboje jak para zaklętych w ludzki kształt łabędzi, białopiórych i czarnookich, zniewalająco piękni i niebezpieczni.

– Myliłam się jednak – dodała cicho Sonka, nagle poważniejąc, kiedy odkryła ostatnią kartę. – Oto jest twoja dama. Śmierć.

Zapadła chwila milczenia, podczas której wpatrywaliśmy się jak zauroczeni w kościotrupa z kosą w dłoni, wiodącego za sobą trupi korowód monarchów, możnowładców i kmiotków. Zanim zebrałem myśli, by pochwalić, że chrzestne imię dziewczyny, znaczące po grecku: „Mądrość”, zaiste nie zostało dobrane przypadkowo, a przy tym nadmienić, że u Niemców Śmierć jest raczej mężczyzną, do karczmy wpadł z szybkością strzały tutejszy młody posługacz, smagły Jurko, na którego zwróciłem już uwagę pierwszego dnia, wołając, że właśnie książę Bolesław wjechał ze swoim orszakiem i uwięzionym biskupem na rynek. Jak się domyślasz, czytelniku, zarówno ja, jak i pozostali goście nie kazaliśmy sobie dwa razy powtarzać tak ważnej wieści.

Pragnąc lepiej widzieć i być dobrze widzianym, zabrałem z pobliskiej stajni moje dwa zacne rumaki i samemu dosiadłszy Beliala, wsadziłem czarujące rodzeństwo na parskającego niecierpliwie Azazela. Górując ponad głowami gawiedzi, powoli torowaliśmy sobie drogę wśród wielkiej ludzkiej ciżby, zaciekawionej nową książęcą krotochwilą.

Klatka z nieszczęsnym biskupem umieszczona została na specjalnie do tego celu wzniesionym drewnianym podeście, jakby na szafocie. Biedny starzec odziany był jeno w koszulinę, umazaną u dołu nieczystościami, nie pozwalano mu bowiem nawet wypróżniać się poza miejscem upokorzenia. Jako że drżał z zimna od rozpoczynających się już jesiennych chłodów, któryś z łotrzyków zapewne się nad nim zmiłował, skoro ramiona okryte miał połatanym, dziurawym płaszczem, na bosych stopach zaś liche ciżmy. Poczułem w sercu mimowolne drgnienie litości dla tak upodlonego dostojnika i prędko zorientowałem się, że nie byłem w tym odosobniony, albowiem wśród tłumu rozlegały się liczne głosy współczucia, zwłaszcza ze strony niewiast, jakkolwiek paru łapserdaków spod ciemnej gwiazdy, poszturchiwanych przez książęcych strażników drzewcami włóczni, wiwatowało na cześć Rogatki, obrzucając przy tym więźnia ogryzkami owoców i niecnymi wyzwiskami. Niewiele myśląc, podjechałem do klatki na tyle blisko, aby móc do więźnia przemówić. Szepnąłem doń: „Nie lękaj się, panie. Pomoc wkrótce nadejdzie”. Z satysfakcją ujrzałem, jak sterane oblicze biskupa rozpogodziło się, kiedy pokrzepiłem go na duchu płonną nadzieją. Wiedziałem, że jeśli nawet nie spełni się przepowiednia, starzec zachowa moje słowa we wdzięcznej pamięci.

Nim pilnujący klatki strażnicy zdążyli zareagować, podjechał do nas szparko wielki, zwalisty wojak na równie potężnym rumaku. Był to saski rycerz Lucman, niegdysiejszy giermek Jana Iwanowica, któremu uratował życie, wyprowadziwszy rannego z bitewnej zawieruchy na Dobrym Polu. Od tamtej pory zmienił się jednak bardzo, stając się najbardziej zaufanym poplecznikiem księcia Bolesława i wojewodą jego najemnych zbirów. Choć pochodził ze szlachetnego rodu, natura obdarzyła go rumianą gębą niemieckiego parobka i słomianej barwy snopem nieporządnie utrzymanej czupryny. Oblicze jego mogło być ongiś całkiem przyjemne, mimo swego prostactwa, teraz jednak odstręczało wypisanymi na nim latami pijaństwa i rozpusty. Łypnął na mnie wściekle bladoniebieskim okiem i wrzasnął:

– Co tam szepczecie, klechy?! Zakazano rozmawiać z więźniem!

Uniósł trzymany w dłoni krótki biczyk, jakby chciał nim smagnąć. Spodziewał się zapewne po mnie lękliwej rejterady, ja jednak zmierzyłem go spojrzeniem, które zmroziło mu krew, a podniesiona ręka zastygła w pół gestu. W tej chwili zbliżył się do nas legnicki tyran we własnej osobie.

Nawet na końcu świata rozpoznałbym tę twarz obleśną, nalaną tłuszczem, plugawą, pokrytą wstrętnie ropiejącymi wrzodami, i niezgrabną sylwetkę ropuszego odmieńca, księcia Pyszałka. Choć zaledwie osiągnął trzydziestkę, jego zawsze mizerne kosmyki włosów przerzedziły się jeszcze bardziej, toteż wkrótce miał do licznie już zebranych przydomków: Rogatka, Cudaczny, Okrutny, dodać jeszcze jeden, mianowicie Łysy. Małe oczka, świdrujące mnie badawczo, przybrały w końcu odcień życzliwości.

– Wstrzymaj swą ciężką dłoń, Lucmanie – rzekł pojednawczym, choć zarazem stanowczym tonem, straszliwie koślawą niemczyzną, która wywołała mimowiedny uśmiech na licach towarzyszących mu żołdaków. – Tak się składa, że znam owego kleryka. Ma złe oko, jak każdy bękart. Jeśli go skrzywdzisz, sprowadzi na ciebie trąd albo inne paskudne choróbsko. Mnie samego omal nie doprowadził do obłędu przed laty, próbując zamienić w wilkołaka. Siła twego ramienia nic nie znaczy przy mocy jego czarów, bądź zatem ostrożny.

Jego rycerz przyboczny żachnął się i cofnął swego rumaka.

– Zaraza na niego! – ryknął. – Kiedy przeszył mnie wzrokiem na wskroś, poczułem lodowate szpony na gardle.

Zrobił w moją stronę obronny gest, który wedle pojęć ciemnego ludu dawał magiczną ochronę przed urokami. Książę mrugnął do mnie figlarnie, na co złożyłem ze swego wierzchowca uniżony ukłon, który jednak od strony umęczonego biskupa, a także mistrza Ludwika stojącego w pobliżu na czele swojej uczniowskiej trzódki, mógł sprawiać wrażenie składanego niechętnie i wymuszonego.

– Dzięki za twoją łaskę, wasza książęca miłość – rzekłem śmiało. – Radziłem jedynie wielebnemu, aby nie targował się zbytnio przy okupie.

Rogatka zaśmiał się krótko, szczekliwie.

– Toś mi druh! – zawołał z widoczną satysfakcją. – A cóż cię sprowadza na naszą nędzną prowincję po dalekich wojażach, mistrzu Witelonie? – zagadnął nader uprzejmie.

Wyjaśniłem mu charakter nowych obowiązków przy parafii Świętego Piotra. Zanim skończyłem, władca przerwał z pewną niecierpliwością:

– Nie zechciałbyś zająć się moją kancelarią? Onegdaj staruszek kanclerz padł rażony udarem. Powiadają, serce mu pękło, gdy uwięziłem biskupa.

Odparłem wykrętnie, narzekając na nadmiar pracy w legnickiej szkółce. Obiecałem jednak księciu, że poszukam odpowiedniego człowieka, zezując przy tym w stronę Ludwika, który przyglądał się swemu monarsze z jawnym oburzeniem. Wpadł mi w owym momencie do głowy iście szatański pomysł. Rogatka tymczasem zwrócił wreszcie uwagę na towarzyszącą mi parę powabnych kusicieli, gdy znudzony naszą rozmową Surian począł brzdąkać na lutni. Łakome spojrzenie despoty zatrzymało się zwłaszcza dłużej na wdzięcznym liczku Dorenówny.

– Co to za lube diablątka wiedziesz ze sobą, uczony mężu? – spytał, oblizując się bezwstydnie z oskomą. – Gdzieżeś takowe wyszukał?

Skłamałem gładko, że napotkałem wędrownych grajków przypadkowo w gospodzie, a dowiedziawszy się, że ich głównym pragnieniem jest objawienie swego kunsztu przed księciem, obiecałem zaprezentować ich w odpowiednim momencie. Ohydna twarz Rogatki pokraśniała, stając się jeszcze bardziej odpychająca. Klasnął radośnie w dłonie.

– Tego mi właśnie było trzeba! – zakrzyknął. – Czytasz zaiste w mych myślach, mistrzu Witelonie. Pragnąłem nowej zabawy, znużyło mnie już bowiem dręczenie tego marnego klechy. Proszę was tedy na ucztę, podczas której poznam bliżej twoich przyjaciół.

Dostojnego więźnia zawleczono wkrótce do lochu i okuto w łańcuchy, a nasza trójka znalazła się w paradnej sali legnickiego zamku, którą niegdyś oglądałem jako małoletni wychowanek mistrza Ludwika. Wtedy była jednak wymieciona do czysta, teraz zaś po kątach walały się brudne naczynia i nie dogryzione kości, o które cała sfora psów staczała boje wokół nas i pod stołami ku uciesze ucztujących. Wielobarwne witraże wielkich okien pokrywała gruba warstwa pajęczyn i kurzu, toteż w komnacie było ciemno nawet za dnia. Tutaj, gdzie niegdyś zasiadał w chwale Henryk Brodaty, otoczony radą poważnych rycerzy, gdzie syn jego, Henryk Pobożny, święcił smętną wigilię swojej bohaterskiej śmierci, było obecnie legowisko zbója: ich nieprawy potomek oddawał się bez umiaru pijaństwu i hulankom w towarzystwie najemnych łotrów, których coraz powszechniej zwano raubritterami. Pozbawieni, jako młodsi synowie, rodowego dziedzictwa, często też zubożali wskutek bezmyślnej rozrzutności i ścigani przez wierzycieli, obrali w końcu fach rozbójniczy, który nie przyćmiewał w ich mniemaniu rycerskiego klejnotu. Obok osławionego Lucmana wyróżniał się pośród nich świeżo przybyły z dworu brandenburskich margrabiów sir Roland z Ravenhill, o ponurym obliczu i jednym oku przesłoniętym skórzaną opaską. Przodkowie jego wywodzili się ponoć z brytyjskich Sasów, dlatego też zachował niewiele już znaczący lordowski tytuł, w Brandenburgii zaś dorobił się przydomku Tollkühn, co znaczy „szaleńczo śmiały”. Niezrównany był, jak mi oznajmiono, w strzelaniu z kuszy, a choć mężny Lucman pokonał go w szrankach na kopie, nie dotrzymał mu pola, kiedy przyszło do mieczy. Wojownicy zabawiali się na podobieństwo pomorskich lub skandynawskich korsarzy, bez żenady obściskując i poklepując usługujące nam, mocno podkasane i niedomyte dziewki, przerzucając się przy tym sprośnymi żartami i piosneczkami. Księżna pani, Jadwiga z Anhaltu, nie uczestniczyła, rzecz jasna, w owych mężowskich swawolach. Zamknięta w swych komnatach z fraucymerem wolała spędzać czas na modłach, wyszywaniu ornatów i proporców. Mówiono zresztą, że spodziewała się w owym czasie kolejnego dziecka, toteż małżonek nie miał wstępu do jej sypialni. Przygrywała nam wędrowna kapela Jorgi, uderzając w skoczne, trochę dzikie tony. Podczas gdy uwaga wszystkich skupiła się na szykującej się do występu pięknej Sonce, mój wzrok zabłądził daleko w kąt sali, gdzie zasiadali muzykanci. Zastanowiło mnie w owej chwili, dlaczego przygrywający na wioli musi być zawsze najmłodszy i najładniejszy. Nic dziwnego, że kiedy miłościwy książę pochylił ku mnie swą kostropatą twarz i zionął prosto do ucha obrzydliwie cuchnącym oddechem, poczułem się lekko wytrącony z równowagi.

– Słuchaj – bełkotał żarliwie nieco już pijany władca – wiem, żeś człek uczony i od świeckich uciech daleki, ale dziewkę, którą ze sobą przywiodłeś, mieć muszę i to jeszcze tej nocy. Sądzisz, że mnie zechce? – zapytał niespodziewanie, wodząc zamglonymi żądzą oczyma za nadobną tancerką w przejrzystej szacie, która przy akompaniamencie brata wykonywała właśnie wabiący do grzechu taniec córki króla elfów.

Wzruszyłem ramionami, z trudem powstrzymując cisnący się na usta szyderczy uśmieszek.

– Po prostu weź ją sobie, panie. Zaręczam, że damy tego rodzaju nie są zbyt cnotliwe. Z pewnością zdążył ją już olśnić blask twego majestatu, więc nie będzie się przesadnie certolić.

Rogatka westchnął żałośnie i przeciągnął bezwiednie koniuszkami tłustych paluchów po pryszczatym policzku.

– Ba, wolałbym, żeby ujrzała we mnie mężczyznę, nie tylko władcę. Wrocławskie ladacznice zostawiły mi tę nieprzyjemną pamiątkę grzechów wczesnej młodości. Może mógłbyś coś na to poradzić?

Mruknąłem twierdząco, myśląc o starym sposobie babki Kaliny, naparze z chabrów i poziomek na miodzie, przygotowywanym dla wiejskich piękności i okładach z rumianku.

– Zaiste, dobry los mi cię zesłał! – zakrzyknął rozradowany książę. – Potrzebowałem na mym dworze prawdziwego mędrca. Tutejsi medycy są całkiem do niczego, tylko by krew puszczali... Czy jednak wymuskany braciszek nie zechce bronić honoru siostry sztyletem lub nie uczyni innego głupstwa? – spytał z nagłym niepokojem, powracając do zasadniczego wątku rozmowy.

Mrugnąłem do niewydarzonego potomka Piastów porozumiewawczo i zrobiłem pobłażliwą minę.

– Surian? To miły chłopak – odparłem – i bez wątpienia niegłupi. Daj mu kilka sztuk srebra i w miarę czystą dziewuchę, a zapomni o wszystkim. Bacz teraz, wasza książęca miłość! – zwróciłem uwagę. – Córka króla elfów zawsze pod koniec kładzie dłoń na sercu wybrańca. Nie zawadzi, gdy ofiarujesz jej pierścień na znak, że wybór przyjąłeś.

Jak rzekłem, tak się stało. Sonka, rozpłomieniona tańcem, stanęła przed księciem, kładąc mu dłoń na piersi przy powszechnym aplauzie. W odpowiedzi Rogatka z pewnym wysiłkiem ściągnął z małego, acz całkiem grubego paluszka skrzący się klejnotami pierścionek, odpowiedni istotnie bardziej dla nałożnicy niż władcy.

– Och, mój książę! – zaszczebiotała słodko dziewczyna. – Dar godny potężnego i łaskawego monarchy, lecz twoje uznanie wystarczającą dla mnie nagrodą.

To mówiąc, prędko schwyciła zdobycz jak sroka kradzioną błyskotkę i poczęła przymierzać ją do swych wąskich, delikatnych palców, nieskalanych jak dotąd żadną hańbiącą pracą. Usiadła u stóp Rogatki pośród ulubionych psów i złożyła główkę na jego kolanach. Obok przysiadł jej brat, wpatrując się w nowego pana przymilnie jak wierny psiak w oczekiwaniu nagrody. Książę jednak zasępił się nagle i w zamyśleniu pogładził kędzierzawe włosy Dorenówny.

– Nazwałaś mnie potężnym – rzekł po chwili milczenia. – Tymczasem młodsi bracia zostawili mi jeno ochłap dawnej wielkości, podstępem wyzuwając z przyrodzonego dziedzictwa. Nazwałaś mnie także łaskawym i zaiste, nikogo jeszcze w moim legnickim księstwie nie skazałem na śmierć. Raz zdarzył się wypadek, że kazałem ściąć szczególnie niesfornego łotrzyka. Przyjaciele wykupili go spod katowskiego topora i ukryli przed mym gniewem w kopalniach Złotej Góry. Kiedy ujrzałem go po roku dźwigającego cebrzyk ze złotem wśród innych niewolników, postanowiłem nigdy więcej nikogo nie uśmiercać, skoro skazany zmartwychwstał. Jak wiecie jednak, nękają moje mizerne księstwo ciągłymi napadami i rabunkami Zbiry Skrwawionej Czaszki, bez wątpienia nasłani przez któregoś z kochanych krewnych. Przysięgam wobec tutaj obecnych, że kiedy ich złapiemy, nie unikną stryczka!

Wyrzekłszy z emfazą tę obietnicę, zaraz się rozkichał potężnie, jak w czasach swej młodości, i dopiero podsunięty usłużnie przez Suriana kielich wina uśmierzył jego wzburzenie.

– Zbierzemy większe siły – huknął Lucman ze swego końca stołu, waląc pięścią w dębowy blat. – Będziemy niezwyciężeni!

Zawtórowali mu hałaśliwie inni wojownicy, wznosząc zgodnie kielichy.

– Tak jest! – dziko zawrzasnął Surian, zrywając się nagle i prężąc jakby do skoku. – Henryk Biały zbieleje ze strachu, a mały Głogowczyk zesra się w pantalony!

To mówiąc, fiknął pośrodku sali zgrabnego koziołka, wzbudzając ogólną wesołość.

– Odzyskasz dawną chwałę, panie, a krewniacy ukorzą się przed wielkością twego oręża – zawtórowała siostra bratu, robiąc zalotne miny i wymownie przewracając oczami.

Nie do wiary, lecz od tych prostackich, szytych grubą nicią pochlebstw, mile głaszczących jego próżność, książę coraz bardziej nadymał się pychą, podobny do wielkiej ropuchy obżartej wodnymi muchami. Dźwignąwszy się chwiejnie od stołu, przygarnął rodzeństwo do piersi w pijackim rozczuleniu, dając tym dowód, że zabiegi mych podopiecznych odniosły zamierzony skutek.

– Wiedźcie mnie do łożnicy – zażądał bez ceremonii. – Ciebie, mistrzu Witelonie, pragnę widzieć jutro. Pomówimy o wielu sprawach.

Skinąwszy mi dłonią uprzejmie, oddalił się do swych komnat podtrzymywany z obu stron przez nowych ulubieńców. Ja zaś, widząc, że uczta lada chwila może zamienić się w pijacką orgię, czym prędzej opuściłem rycerskie zgromadzenie. Idąc do swej kwatery przy szkółce parafialnej, chichotałem po drodze z satysfakcją i zacierałem ręce. Wszystko poszło zgodnie z planem, nawet lepiej niż się spodziewałem. Ludwik zdumiał się, wyglądając mego powrotu z niepokojem na progu plebanii, gdy ujrzał mnie wielce ucieszonym. Wyjaśniłem, że nasz legnicki satrapa przyjmował mnie całkiem życzliwie i obiecał ulżyć nieco doli nieszczęsnego biskupa Tomasza.

– Nie taki bowiem diabeł straszny – dodałem – jak go malują w kościele.

Bolesław Rogatka nigdy nie zasięgał rady swych możnych, jak czynili to jego wybitni przodkowie, lecz niczym prawdziwy tyran wzywał tylko przed swe oblicze ulubionych rycerzy z Lucmanem na czele i wydawał rozkazy, jakie zalęgły się właśnie w jego zwyrodniałym umyśle. Oczywiście nie mogło być mowy o przekupieniu kogokolwiek z grona najemników i uczynienia zeń płatnego informatora, mieli oni bowiem swoiste, niechby nawet zbójeckie, zasady wierności i honoru. Dlatego tak ważne było otoczenie nieobliczalnego Piasta jak największą liczbą oddanych nam ludzi. Bez trudu, jak ujrzeliście, udało się wprowadzić na legnicki dwór godną księcia parę intrygantów, Sonkę i Suriana, w charakterze nowej nałożnicy i ulubionego trefnisia. Było to zadanie całkie proste i mogłem liczyć, że upojony winem albo miłosnym uniesieniem, lub też będąc w żartobliwym nastroju, władca wygada się niechcący, zdradzi swe podłe knowania i zamierzenia na przyszłość. Znacznie ciężej było namówić do współpracy człeka poczciwego, czyli mistrza Ludwika. Usłyszawszy moją propozycję, dobry bakałarz przestraszył się nie na żarty i oznajmił, że wolałby zamknąć się w murach klasztoru w Henrykowie, niż mieć cokolwiek wspólnego z występnym księciem i jego łajdacką polityką. Musiałem długo go przekonywać, przedkładając, że Rogatka, będąc do tej pory pod wyłącznym wpływem ludzi zepsutych i złych, nie miał okazji wysłuchać nigdy rad nikogo rozumnego i uczciwego. Kusiłem mego dawnego mistrza jak mogłem, wystawiając przed jego oczyma wszelkie pożytki, jakie daje możliwość wpływania na postępowanie monarchy i naprawy jego niewątpliwie trudnego charakteru.

– Uczynisz wiele dobrego – rzekłem mu stanowczo. – Pojednasz księcia z braćmi i zagniewanym Kościołem, ulżysz doli mieszczan i chłopów. Czyż to nie wspanialszy cel, niźli ucieczka od świata i zagrzebanie się pośród rozmodlonych mnichów?

Posunąłem się nawet do stwierdzenia, że legnicki despota, z trudem potrafiący się podpisać, jako że za młodu niezbyt przykładał się do nauki, uważając, iż ślęczenie nad księgami jest domeną klechów, z pewnością nie zechce zapoznawać się zbyt dokładnie z treścią podsuwanych mu dokumentów. Wiedziałem, że to jedyny sposób, by go nakłonić, na nic bowiem nie zdałoby się zachęcanie go metodą objawiania mu rozkoszy władzy czy też korzyści majątkowych. Biedny księżulo kompletnie nie dbał o takie rzeczy. Zgodził się w końcu, aczkolwiek pełen obaw, oporów i wątpliwości. Rogatka, wysłuchawszy mojej rekomendacji, przyjął jednak mistrza Ludwika przychylnie i bez wahania uczynił kanclerzem. Wierzyłem, że mój dawny wychowawca istotnie zrobi sporo dobrej roboty, a przede wszystkim, wspierany mymi podszeptami, postara się uzdrowić finanse księstwa, znajdujące się w opłakanym stanie. Wkrótce też zajął się energicznie sprawą jęczącego w lochu biskupa i doprowadził negocjacje ze śląskim klerem do szczęśliwego w miarę zakończenia. Dostojnik zyskał wolność za cenę dwóch tysięcy grzywien, a choć było to znacznie mniej, niż wcześniej żądano, książę był i tak zadowolony, nieźle się bowiem na swym zbójeckim wyczynie obłowił. Błędne wszakże miało się okazać mniemanie, że cała sprawa ujdzie mu na sucho.

Moje wkradanie się w łaski zdeprawowanego dziedzica Piastów nie obyło się jednak bez pewnych ofiar. Podczas jednego z sekretnych spotkań próbowałem rzucić nań czar Hypnosa, posługując się kryształem mistrza Wolfganga, niestety władca okazał się nań bardziej odporny niż jego zmarły krewniak, Konrad Mazowiecki. Pomimo tego niepowodzenia zdołałem przekonać go o magicznej mocy minerału, tłumacząc, że nie wszystkie boskie dary, dane w raju Adamowi, przepadły zupełnie, lecz po upadku pierwszych rodziców pozostały jakby przyćmione. Dlatego właśnie zioła posiadają właściwości lecznicze, w drogich zaś kamieniach kryje się cudowna moc, jak poucza nas Albert Wielki. Kryształ górski zawiera w sobie influencję niebiańską, czyniącą go środkiem do objawienia i odkrycia przyszłości, oczywiście przy zastosowaniu pewnych niezbędnych ceremonii. Sztukę tę posiedli wielcy magowie, wierni uczniowie króla Salomona. Podręcznik krystalomancji, który zmuszony byłem księciu podarować dla dobra sprawy, drogi był memu sercu, gdyż zawierał sprytnie ukryte w inicjałach sprośne a dowcipne iluminacje, wykonane na życzenie czarodzieja z Weimaru. Na przykład w wielkiej literze „A”, rozpoczynającej słowo: „Amor”, na poprzeczce zasiadał, wystawiając goły zadek, tęgi pachoł, bezwstydnie fajdający na głowy przechodzących dołem ulicy poważnych mieszczan. Poza tym księga była właściwie bezwartościowa i mogłaby zadowolić nawet pobożną małżonkę księcia, zaklęcia bowiem w niej się znajdujące były mieszanką chrześcijańskich przesądów i hipokryzji, mającą zamydlić oczy inkwizytorom. Tylko temu służyły zamieszczone tam wezwania do postów i modłów, aby wróżący nie wpadł czasem w szatańskie sidła, a także śpiewne inkantacje w rodzaju: „Proszę cię, Matko Boża, byś dla mnie, grzesznika, uprosiła Zbawiciela, aby zesłał dla oświecenia i oświetlenia tegoż kryształu świętych aniołów swoich, iżby nauczyli mnie widzieć wszystko, co się znajduje w świecie i czterech żywiołach”, które w prawdziwym czarnoksiężniku mogły wzbudzać jedynie pogardę. Rogatka nade wszystko chciał wiedzieć, czy zdoła kiedykolwiek powrócić do Wrocławia w potędze i majestacie. Zapewniłem go, że zarówno w krysztale, jak i w gwiazdach ujrzałem jego wielkie przewagi nad wrogiem, jakkolwiek dopiero jego syn pierworodny zdoła odzyskać należne starszej linii śląskich Piastów stanowisko. Potajemnie nakazałem stanowczo Dorenównie, iżby stawiając księciu kabałę, przepowiedziała dokładnie to samo. Pragnąłem tym samym odsunąć nieco ewentualne knowania Bolesława przeciwko Henrykowi Białemu w bliżej nieokreśloną przyszłość, nie spodziewając się przy tym, aby moje niezbyt prawdopodobne proroctwo ziściło się kiedykolwiek. Miało tak się stać jednak po latach, albowiem los, czy też opiekujący się mną demon, zakpił ze mnie, jak mi się nieraz zdarzało.

Podczas jednego z takich spotkań, na które, jak wiedziałem, księżna Jadwiga patrzyła krzywym okiem, mając mnie słusznie za rajfura nowej kochanicy małżonka, Rogatka zwrócił uwagę na mój kunsztowny pierścień z trupią czaszką otrzymany od wielkiego skarbnika zakonu w paryskiej twierdzy templariuszy. Kiedy pokazałem mu ukryty w nim misterny mechanizm i wyjaśniłem jego zastosowanie, zapłonął żądzą posiadania tak niezwykłego cacka, toteż zaproponował mi zamianę na pierścień ze wspaniałym niebieskawo-zielonym szmaragdem w odcieniu moich oczu. Zgodziłem się, acz z niechęcią, wiedząc, że władcy nie odmawia się spełniania podobnych kaprysów. Byłbym głupcem, zrażając go do siebie teraz, gdy zostałem dopuszczony do pańskich faworów, stając się książęcym zausznikiem. Pewnego dnia zapytał mnie nawet, czy nie zechciałbym uczestniczyć, jako zapewniający powodzenie mag, w którejś z łupieskich wypraw, mając oczywiście prawo do podziału łupów. Dziękując mu za ten kolejny przejaw łaskawości, opowiedziałem grecką anegdotę o poecie Archilochosie, którego Lacedemończycy wygnali z kraju, ponieważ w bitwie porzucił tarczę i uszedł z pola walki. Wspaniałych wojennych czynów, rzekłem, dokonuje się najlepiej ze zbójami, złodziejami i zadłużonymi frantami, nie zaś z kiwającymi się sennie nad księgą przy świetle oliwnego kaganka filozofami. W istocie byłoby rzeczą nader niefortunną, gdybym osobiście wplątał się w którąś z osławionych książęcych awantur; jeśli bowiem mistrz Ludwik łudził się początkowo, że zdoła odmienić prawdziwą naturę swego władcy, były to rzeczywiście jeno pobożne życzenia. Natura ciągnęła wilka do lasu. Chociaż rozbijanie garnków babom na targu dawno przestało być jego ulubioną rozrywką, pozostała mu jednak żądza nieskrępowanych uciech i nadal targały nim burzliwe namiętności. W takich chwilach zapominał zupełnie o powadze swego majestatu, tknięty jakby atakiem szaleństwa. Na czele zgrai łotrów, z obwieszoną klejnotami Sonką siedzącą w jego czułych objęciach na łęku siodła i przygrywającym im z boku Surianem, wyruszał w drogę bez żadnego pozornie celu i sensu. Nawiedzał głównie karczmy i burdele, lecz zdarzało mu się także podczas owych wypadów srodze gnębić własnych poddanych. Pod pozorem oskarżenia o współpracę ze Zbirami Skrwawionej Czaszki, których nie zdołał nigdy schwytać, mimo licznych wysiłków, rabował do cna przydrożne gospody, plądrował zasobne domostwa, a nawet zagrody bogatszych chłopów, palił wsie i oddawał swym żołdakom na rozpustę schwytane dziewki, skazywał na chłostę i zakuwał w dyby ludzi, którzy niczym nie zawinili, pozostawiając za sobą płacz i zgrzytanie zębów. Nie mogąc zemścić się na odrzucających go z pogardą krewniakach, karał za urojone zbrodnie Bogu ducha winnych plebejuszy. Każdą taką pańską włóczęgę oblewał nieszczęsny mistrz Ludwik szczerymi łzami bezsilnej rozpaczy, modląc się tylko w duchu, aby Opatrzność wynagrodziła cierpienia skrzywdzonym i poniżonym.

Podczas jednej z tych złą sławą otoczonych wędrówek bawił tydzień w położonym na ustroniu dworze w Dziewinie. Kiedy cała zgraja powróciła do Legnicy, Sonka powiadomiła mnie natychmiast, że Rogatka zamykał się tamże ze swymi najbardziej zaufanymi rycerzami na długie nocne rozmowy w sekretnych komnatach, do których nawet ona nie miała dostępu. Wystarczyło zresztą spojrzeć na jego zadowoloną z siebie minę, aby domyślić się, że planuje jakieś nowe łajdactwo. Książęca kochanica próbowała wydobyć zeń ową tajemnicę. Stawiając mu kabałę, zastosowała wróżbiarskie sztuczki, a kiedy poczęła przepowiadać przyszłe zwycięstwa okrutnika nad młodszymi braćmi, tenże nie zdzierżył i wygadał się. Rzekł mianowicie, że już wkrótce „smarkacz z Głogowa zapłaci za brak szacunku dla starszych”. Tylko tego nam było trzeba, zwłaszcza że wkrótce potem Bolesław wysłał do Konrada uroczyste poselstwo z zaproszeniem na ucztę do legnickiego zamku w imię przebaczenia sobie nawzajem i puszczenia w niepamięć dawnych uraz. Nie trzeba było wykazywać się, doprawdy, szczególną przenikliwością, aby domyślić się, co knuje stary łotr. Niezwłocznie wysłaliśmy zatem zaufanego posłańca do Bolkowa.

Odpowiedź przywiózł po paru dniach ten sam uroczy giermek, który usługiwał mi wieczorem w gościnnej komnatce, odziany wszakże w strój ubogiego parobka, dzięki któremu nie wyróżniał się z tłumu. W śląskiej komandorii templariuszy otrzymałem ongi specjalnie powycinaną kartę, która przyłożona do pozornie całkiem niewinnego listu ujawniała jego ukrytą treść. W podobny sposób odpisywałem Henryczkowi. Dowiedzieliśmy się z ulgą, że mamy czekać, nie ingerując w dalszy bieg wypadków, albowiem Konrad Głogowski został już ostrzeżony. Z pewnym niepokojem jednak usłyszałem niedługo potem, że zdecydował się przyjąć zaproszenie od starszego brata i do Legnicy przybędzie.

Obserwowałem całe wydarzenie w towarzystwie Sonki i Suriana z zamkowego krużganku, uroczyście przystrojonego wielobarwnymi proporcami, za osłoną których ukrył Rogatka dla pewności paru kuszników. W przedsionku czyhali przyczajeni za wiszącymi na ścianach kobiercami i drzwiami do bocznych komnat najbardziej zaufani książęcy kamraci, mający pojmać Głogowczyka, kiedy tylko się znajdzie za progiem. Legnicki tyran wyjechał konno przed bramę, aby spotkać i powitać osobiście młodszego brata na bogato udekorowanej głównej ulicy miasta. Księżna pani oczekiwała ich na dziedzińcu w otoczeniu dwórek, mimo iż dowiedziała się już, że szwagier przyjechał bez małżonki, nie chcąc najwidoczniej kłuć oczu starszego krewniaka widokiem swej wielkopolskiej połowicy. Co pewien czas Jadwiga posyłała w naszą stronę nieprzyjazne spojrzenia. Częste ciąże wycieńczyły jej organizm, w dodatku znowu znajdowała się w błogosławionym stanie, toteż sprawiała wrażenie przedwcześnie zniszczonej i postarzałej, a jej blade z natury oblicze zdawało się w dwójnasób wymizerowane. Oczywiście nie mogła się równać pod względem urody z Dorenówną, górowała jednak nad książęcą faworytą szlachetnym urodzeniem oraz faktem, że w legalnym związku powić wkrótce miała czwarte dziecko, trzeba zaś było przy tym stwierdzić, że swoje małżeńskie obowiązki spełniała z podziwu godną determinacją. Towarzyszył Jadwidze mistrz Ludwik, który od niedawna stał się jej powiernikiem, wielce sobie bowiem upodobała tego cichego, spokojnego kapłana. Damy dworu zerkały ku nam z ciekawością, wymieniając szeptem uwagi i najnowsze ploteczki. Zapewne spierały się w danej chwili między sobą, łagodnie się przekomarzając, kto na legnickim dworze jest najprzystojniejszy: Surian czy Lucman.

Kiedy obaj książęta wjechali na dziedziniec, usadzona na podeście kapela Jorgi powitała ich radosną, wesołą muzyką. Chodziło, jak sądzę, o to, by zagłuszyć chrzęst oręża w zamkowych komnatach. Z daleka już można było rozpoznać szczupłą, zgrabną sylwetkę Konrada Głogowskiego, który otaczał w dowód braterskiej miłości swym długim ramieniem byczy kark jadącego z nim strzemię w strzemię, tak zupełnie doń niepodobnego krewniaka. Dostojnemu gościowi towarzyszyło tylko sześciu przybocznych, nietrudno było jednak zauważyć, że każdy z nich ma łuk na ramieniu i kołczan pełen strzał na plecach.

Przyglądałem się spod oka nadobnemu wioliniście, którego zauważyłem już podczas uczty, spostrzegając nagle, jak przestał wodzić smykiem po strunach, a jego bławatkowe oczy rozszerzyły się zdumieniem i przerażeniem. W dłoni Konrada spoczywającej na ramieniu brata błysnął sztylet, którego ostrze w jednej chwili znalazło się na tłustym podgardlu Bolesława. Kapela przerwała grę z nierównym brzękiem instrumentów i przez krótki moment, potrzebny na przesypanie się paru ziaren piasku w klepsydrze, na dziedzińcu panowała złowroga, nabrzmiała strachem cisza. Rycerze Głogowczyka otoczyli obu braci szczelną grupą, najeżoną grotami strzał opartych na błyskawicznie naciągniętych cięciwach łuków. Jeden ze skrytych na krużganku kuszników nie wytrzymał napięcia i wystrzelił okuty żelazem bełt, który gwizdnął niegroźnie nad głowami przybyszów. W odpowiedzi posłano mu furkoczącą strzałę. Niefortunny zamachowiec wrzasnął krótko, po czym runął w dół jak zraniony ptak, łopocząc zerwanym po drodze purpurowym proporcem. Kiedy zwalił się na bruk dziedzińca, jego ciało zamieniło się w krwawą miazgę. Księżna Jadwiga jęknęła głucho i zasłoniła dłońmi twarz. Ludwik podtrzymał i wyprowadził słabnącą panią wraz ze stadkiem spłoszonych dwórek. Z zamku wysypali się tymczasem zbrojni z Lucmanem na czele, bluzgając wściekłymi przekleństwami i błyskając dobytymi mieczami.

– Żadnego ruchu – rzekł gromko książę Konrad, spoglądając z zimną krwią na czeredę żołdaków – albo wasz pan zginie!

Rogatka, wodząc wokół wybałuszonymi z lęku oczami, wysapał wreszcie zduszonym, przerywanym głosem:

– Czyńcie wszystko, co każe... mój brat.

Zrozumiał chyba, że wpadł oto we własne sidła i młodszy braciszek, którego tak lekceważył, postanowił odpłacić mu pięknym za nadobne, biorąc go drugi już raz do niewoli. Lucman syknął: „Zaraza na niego!”, lecz posłusznie schował oręż, co też za jego przykładem uczynili wkrótce pozostali. Grupka głogowian zawróciła wtedy rumaki i pospiesznie opuściła obręb zamkowych murów, kierując się na oczach zaskoczonych mieszczan w stronę miejskiej bramy. Rycerze Rogatki mogli tylko przyglądać się bezsilnie, stojąc na blankach, jak z pobliskiego lasu wyjeżdża ukryta tam poprzednio znaczna część drużyny Konrada, ochraniając swego pana i pojmanego Rogatkę potężnym żelaznym kordonem. Zbrojny orszak ruszył drogą na Głogów. Żołdacy legnickiego satrapy musieli więc pogodzić się z faktem, że ich pan został pokonany bronią odpowiednią dla osoby jego pokroju. Cóż, ten, kto sieje wiatr, często zbiera burzę, a kto mieczem wojuje...

Rogatka siedział w wymuszonej gościnie u brata prawie trzy miesiące, dopóki nie zgodził się na okup, daleko mniejszy zresztą, niż on sam żądał za wrocławskiego biskupa, a także nie poprzysiągł uroczyście w głogowskim kościele, w otoczeniu licznych świadków duchownych i świeckich, że wyrzeka się wszelkich roszczeń wobec Konrada i przestanie go odtąd niepokoić swymi knowaniami i najazdami. Ciekawe, na ile młodszy brat wierzył w owe zapewnienia, cóż warte są bowiem przysięgi władców, składane w dodatku pod przymusem. Wcześniej, oczywiście, odbywały się między dworem legnickim i głogowskim długie negocjacje. Księżna Jadwiga podyktowała Ludwikowi list, w którym błagała szwagra, aby nie krzywdził jej męża, zwłaszcza że pod jego nieobecność powiła trzeciego syna, któremu dano na imię Bernard. Damy dworu podziwiały hart ducha i uczciwość swej pani, niejedna bowiem odetchnęłaby z ulgą, mogąc się pozbyć na pewien czas tak okropnego małżonka. Nikt jednak nigdy nie usłyszał z jej ust słowa skargi. Nie podjęła nawet żadnych kroków, aby wypędzić z Legnicy swą piękną rywalkę wraz z jej rozwiązłym bratem, znanym bywalcem miejskich zamtuzów i karczem. Zapewne uważała, że byłoby to poniżej jej godności. Miałaby zaś ku temu wiele powodów, między innymi ten, iż Rogatka umieścił swą faworytę i jej brata w oddalonej od zamkowego palatium baszcie, którą zajmowała niegdyś świątobliwa małżonka Henryka Brodatego, gdy z rzadka odwiedzała go, będąc już mniszką w Trzebnicy. Dla księżnej Jadwigi tak jawne i cyniczne sprzeniewierzenie się pamięci jej wielkiej imienniczki graniczyło z profanacją. Sama miała dla zmarłej kult niezwykły, który zresztą szerzył się coraz bardziej na Śląsku, wśród ludu bowiem zaczęły krążyć opowieści o cudach, jakie miały dziać się przy jej grobowcu: ślepcy odzyskiwali wzrok, chromi wracali do zdrowia, ciała zaś ludzi grzesznych, jak na przykład pewnej fałszywej dziewicy, pokrywały się ohydnymi wrzodami. Mając w pamięci młodzieńczą przygodę związaną z bawarską panią i nienawistny stosunek Rogatki do „ukochanej babuni”, nie dziwiłem się zbytnio jego aroganckiej złośliwości, z jaką urządził przepyszne komnaty dla swej nałożnicy w miejscu, gdzie niegdyś jego babka spędzała czas na modłach i pobożnych rozmyślaniach. Z podobną zapewne myślą kazał na murze zamkowym dobudować specjalną wieżyczkę w pobliżu kaplicy, dokąd udawał się opróżnić swe wątpia, podczas gdy cały dwór słuchał mszy, twierdził bowiem, że długie modlitewne pienia wywołują rozstrój żołądka.

Rokowania między księstwem legnickim a głogowskim wprawdzie się zakończyły, książę Bolesław miał jeszcze jednak pozostać jakiś czas, teraz już dobrowolnie, w Głogowie, by pojednani bracia mogli uczcić swą zgodę licznymi ucztami, łowami i turniejami. Zadowoleni z pomyślnego zakończenia naszej intrygi, zdecydowaliśmy się całą łajdacką trójką, rodzeństwo Dorenów i ja, spotkać się w wieży starej księżnej, by celebrować nasz triumf. Nie było to zbyt rozsądne, niechaj jednak czytelnik pamięta, że jeszcze wtedy nie byłem starcem, a towarzystwo ludzi młodszych pobudzało do beztroskich swawoli. Niejeden mędrzec marzył już o tym, by rozum był przy młodości. Surian sprowadził na tę okazję ogromną beczkę wyśmienitego czeskiego piwa, jak mówił, prosto z Pragi. Popiliśmy owego wieczoru tęgo, objadając się przy tym smakołykami z książęcej kuchni. Rozanielony przemiłą aurą, jaką roztaczali siostra i brat, zacząłem w końcu prawić młodzieńcowi nieskromne czułości, myśląc przy tym w duchu z niecną uciechą, co by na to wszystko powiedziała nieboszczka księżna Jadwiga, gdyby tak jej widmo stanęło nagle wśród nas. Chłopak nie wydawał się wcale zaskoczony mymi karesami, wszystko zresztą uchodziło za pijacki żart. Chwycił za lutnię i zaśpiewał zasłyszaną ongiś przeze mnie w Paryżu ucieszną piosnkę z powtarzającym się refrenem:

Serce słodko broczy raną,

Gdy w miłosnej jest niewoli,

Ale czego brat mi wzbrania,

Jego siostra mi dozwoli.

Słowa te przypomniały mi, nie tak odległe przecież, lata studenckich zabaw. Sonka zanosiła się dzikim, niepohamowanym śmiechem, kiedy jej półnagi i rozchichotany brat spoczął w moich ramionach. Dopiero po dłuższej chwili zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy w komnacie sami. W otwartych cichaczem drzwiach stał Bolesław Rogatka, mierząc nas zdumionym i zagniewanym spojrzeniem.

Zaskoczenie nie byłoby z pewnością większe, niż gdyby istotnie ukazał się nam upiór starej księżnej albo nawet diabeł we własnej osobie. Pijany rechot zamarł na naszych wargach i przez kilka uderzeń strwożonych serc wpatrywaliśmy się w nowo przybyłego z cielęcym osłupieniem.

– Ach, tak – ozwał się w końcu chrapliwie władca. – Oto, jak wygląda wasza wierność. Zamiast martwić się o mój los, w najlepsze się zabawiacie, może nawet spiskujecie przeciwko mnie.

Pierwsza opamiętała się Sonka, jak przystało na szczwaną i doświadczoną dziewkę. Rzuciła się księciu do stóp, objawiając radość z jego szybkiego i niespodziewanego powrotu. Zasypując jego wstrętne lico i dłonie pocałunkami, w czułych objęciach pociągnęła kochanka do stołu i czym prędzej nalała mu wielki kufel pienistej ambrozji. Wyjaśniła przy tym, że upiliśmy się, pragnąc przegonić smutki, nie mogliśmy bowiem znieść tęsknoty za umiłowanym panem. Tymczasem Surian odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość, naciągając niezdarnie poplamioną piwem tunikę na szczupłe ramiona. Rogatka dał się w końcu udobruchać, nie mogłem jednak nie zauważyć jego podejrzliwych spojrzeń, kierowanych od czasu do czasu spod oka w moją stronę. Zdaje się zresztą, że nie ufał mi od samego początku, tego zaś wieczoru upewnił się w mniemaniu, że prowadzę na jego dworze jakąś podwójną grę. Wbrew pozorom, dobrze zachował w pamięci okrutny żakowski figiel, jaki mu wypłatałem w dzieciństwie. Jako człowiek skryty z natury i z powodu przykrych życiowych doświadczeń maniakalnie ostrożny, wszędzie widział zdrajców, ja zaś byłem w jego oczach dogodnym obiektem oskarżenia o niepowodzenie zamachu na księcia Konrada. Nie zwiodło mnie, że po spełnieniu paru pucharów zaczął odnosić się do mnie z przesyconą jadem słodyczą, która zdawała się być groźnym symptomem przyszłej niełaski. Przynajmniej jednak wybaczył, jak się zdawało, obojgu Dorenom ich beztroską pustotę. Bez wątpienia łatwiej przebacza się winy osobom powabnym i młodym.

Nagły i niespodziewany powrót Rogatki spowodowany był zdarzeniem, którego nikt nie był w stanie przewidzieć, nawet ja, będąc w mniemaniu licznych nieuków wielkim magiem i astrologiem. W wieku zaledwie trzydziestu sześciu lat, po piętnastu dniach ciężkiej gorączki, pożegnał się z tym światem książę wielkopolski Przemysł. Być może coś wspólnego z tak gwałtownym zejściem miał szczególny tryb jego żywota, wzorem bowiem ojca, Władysława Odonica, książę przesadzał z dewocją i przejawami chorobliwej pobożności. Przez ostatnie cztery lata swego życia nie zażywał wcale kąpieli, w Wielkim Poście zaś nosił pod książęcymi szatami potajemnie włosiennicę, otrzymaną w darze od pewnego równie brudno noszącego się mnicha. W każdy Wielki Czwartek, gdziekolwiek przebywał, kazał ponoć skrycie przyprowadzać do siebie po nocy wyrwanych z rozkosznego snu na śmietniku przerażonych żebraków i obmywał ich utytłane w błocie i wszelkich innych nieczystościach stopy, wycierając je później ręcznikiem i całując, wynędzniałe ciała zaś pokrzepiał leczniczym kordiałem, dając każdemu także kilka sztuk płótna na koszule. Nie traktował nędzarzy mocniejszym trunkiem, sam bowiem od lat nie pijał miodu ani wina, lecz jedynie najgorszego gatunku, rozwodnione piwo. Cierpiąc na częstą bezsenność, zadręczał służbę, odmawiając o północy godzinki na cześć Najświętszej Marii Panny, a po ich zakończeniu wyśpiewywał jeszcze psalmy, okrutnie przy tym, jak mówiono, fałszując. Odszedł zatem, podobnie jak rodzic, w oparach świętości, a ta nieoczekiwana strata szwagra i przyjaciela tak wielce zasmuciła młodego księcia Konrada, iż ten odwołał planowane wcześniej zabawy i pożegnawszy starszego brata, udał się na uroczystości pogrzebowe do Poznania. Rogatka uroił sobie, że wdowa po zmarłym, ich rodzona siostra, Elżbieta, zechce powrócić na Śląsk, tym bardziej będąc w tak nieszczęsnej chwili brzemienną. Ta jednak, którą nieznośny brat wywlókł w swoim czasie z klasztornej celi w Trzebnicy i wywiózł do Wielkopolski, nie chciała nawet słyszeć o powrocie pod opiekę osławionego krewniaka, którego nawet nie zaproszono na pogrzeb. Wkrótce powiła syna ochrzczonego ojcowskim imieniem, którego lud z miejsca zaczął nazywać Pogrobowcem. Udała się na dwór swego szwagra, Bolesława, nie ustępującego bratu w pobożności, i jego niedawno poślubionej małżonki, węgierskiej królewny Jolanty, młodszej siostry Kunegundy, żony Wstydliwego. Legnicki władca wrócił więc jak niepyszny do domu, cichcem i pod osłoną mroku, kryjąc głęboko na dnie serca doznany despekt i związane z nim upokorzenie.

Następnego dnia, kiedy oprzytomnieliśmy po nocnej hulance i podzieliłem się z rodzeństwem mymi obawami, od razu pchnęliśmy zaszyfrowany list do Bolkowa. Wkrótce nadeszła odpowiedź, że mam bezzwłocznie opuścić Legnicę i udać się do Wrocławia na dwór Henryka Białego. Nie byłem wcale niezadowolony z takiego obrotu sprawy, tęskniłem bowiem do miasta, w którym spędziłem znaczną część dzieciństwa i wczesnej młodości, byłem także ciekaw zmian, jakie zaszły tymczasem w życiu moich przyjaciół i krewnych, nie mając zresztą wcale pewności, czy przyjmą mnie po latach niewidzenia lepiej niż Piastowie Rogatkę. Swój pobyt w legnickim księstwie traktowałem i tak jako przejściowy, wiedząc, że prędzej czy później nowo zyskany protektor pozna się na mnie i tak czy owak z jego łask wypadnę. Początkowo widziałem w nim jedynie brzydkiego, grubego chłopca, z którego ongiś bezmyślnie zakpiłem, wkrótce jednak przekonałem się, że w ciągu minionych lat Rogatka stał się bardziej przebiegły, niż można było tego po nim oczekiwać. Uznałem jednak, że Sonka i Surian nie potrzebują już mojej opieki i doskonale dadzą sobie radę beze mnie, wplątanemu zaś bezwiednie w moje intrygi mistrzowi Ludwikowi z pewnością nie zabraknie odwagi w poskramianiu niecnej natury księcia, zwłaszcza że zyskał ostatnio przychylność jego małżonki. Moje dzieło było skończone i należało pozostawić tutejsze sprawy ich dalszemu biegowi.

Ostatni wieczór w Legnicy postanowiłem spędzić w mej ulubionej karczmie „Pod Kluczem Apostoła”. Było w niej rojno i gwarno, albowiem wędrowna kapela Jorgi hulała na całego, zamierzając następnego dnia udać się, podobnie jak ja, do Wrocławia. Prawie jednak nie zwracałem tym razem uwagi na nadobnego wiolinistę. Przykuł ją całkowicie, jak podczas wielu poprzednich wieczorów, posługacz Jurko. Zamieniając puste kubki na pełne i donosząc wciąż nowe półmiski na stoły, śmigał zwinnie, szczupły i gibki, między ławami z nieodpartym wdziękiem Ganimeda. Z urody przypominał nieco Arnolda. Aczkolwiek szpeciła go trochę śniada, ogorzała cera, to jednak spadająca na czoło ciemna grzywka, błyszczące bystro migdałowe oczy i dołek w brodzie, nieomylny znak uwodziciela, wynagradzały ów niewielki defekt w zupełności. Złote kółko w lewym uchu świadczyło, że musiał jakiś czas pływać z pomorskimi żeglarzami, może nawet piratami. To oczywiście czyniło owego chłopca podwójnie interesującym, widać bowiem po nim było, że choć tak młodziutki, zdążył już przeżyć w swym krótkim życiu niejedną przygodę. Zaciekawione zerknięcia w moją stronę, kiedy wodziłem za nim oczarowanym spojrzeniem, i zachęcające półuśmiechy zawierały w sobie obietnicę kolejnej. Nie chciałem nawet dopuścić do siebie myśli, że wszystko to może być jedynie złudzeniem, kombinacją nieumiarkowanego spożywania piwa i skrytych pragnień. Samotność na legnickiej prowincji doskwierała mi widocznie coraz bardziej.

Podczas gdy muzykanci dali się wreszcie uprosić pozostałym gościom i zagrali od ucha a skocznie, uroczy brunecik zniknął na jakiś czas z pola widzenia. Wreszcie, szukając go po całej izbie zamglonym nieco spojrzeniem, dostrzegłem mego wybrańca w kącie obok małych drzwiczek, prowadzących na zaplecze gospody. Zamrugałem oczyma ze zdumienia, kiedy wydało mi się, że posługacz kiwa do mnie dłonią, wskazując przy tym ruchem głowy na wyjście. A jednak nie mogłem się mylić. Jurko dawał mi wielce wymowne znaki, zachęcające do przeżycia z nim paru miłych chwil. Po chwili chłopak otworzył drzwiczki i zręcznie wśliznął się w niewielki mroczny otwór. Nie pozostawało mi nic innego, jak rzuciwszy parę monet na stół, opuścić duszną izbę karczmy, symulując nagłą potrzebę.

Noc była czarna, czysta i mroźna. Księżyc w nowiu był prawie niewidoczny, a mroczny całun niebios rozświetlały jedynie migoczące gwiezdne diamenty. Światło gwiazd odbijało się od udeptanego na ulicach i zalegającego na dachach domostw śniegu, dając niezłą widoczność nawet tam, gdzie nie docierał blask pochodni z okienek gospody. Młodzik czekał już na mnie. Wyszczerzył się w wilczym uśmiechu, odsłaniając przepiękne zęby. Nadal bez słowa, wykonał kolejny gest, wskazujący, abym szedł za nim. Posłusznie wykonałem to nieme polecenie, coraz bardziej zaintrygowany i podniecony. Gdzieś w głębi duszy błysnęła być może ostrzegawcza iskierka, zaraz jednak zbeształem się w myślach, przypominając sobie, jak to brat Henryk z Bolkowa przestrzegał mnie przed typową dla początkujących konfidentów szpiegowską manią, każącą im w byle przekupniu na targu dostrzegać wrogiego agenta i w każdym ulicznym przechodniu nasłanego zamachowca. Poza tym, chociaż w tak niebezpiecznym mieście jak Paryż wałęsałem się nieraz o zmroku po wielce podejrzanych zaułkach, mój opiekuńczy demon dopomagał mi zawsze uniknąć bezpośredniego zagrożenia i wywinąć się cało z najgorszych sytuacji. Przechadzałem się do tej pory po świecie z ufnością dziecka, kroczącego przez pełną drapieżców puszczę, nie czując lęku, gdyż nie zdawałem sobie sprawy z zagrożenia. Nic dziwnego, że uważałem się za nietykalnego, za wybrańca chronionego przez los.

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, dokąd prowadzi mnie smagłolicy łobuziak. Przez szczerbę w murze przedostaliśmy się na niewielki cmentarzyk, przylegający do kościoła Świętego Piotra. Byłem w doskonale sobie znanym miejscu, aczkolwiek nie miałem pojęcia, że właśnie tutaj występni młodzieńcy uprawiają nocą grzeszną rozpustę, podobnie jak czynili to waganci i rzezimieszki na paryskim cmentarzu Świętych Młodzianków. Byłbym, rzecz jasna, ostatni, gdybym podobną wiadomość uznał za sobie niemiłą i wzdragał się zażywać rozkoszy, gdzie chcę i z kim chcę. Mój opiekuńczy geniusz nie uznawał podobnych ograniczeń. Nawet siarczysty mróz nie mógł ostudzić zapałów, przeciwnie, raczej je pobudzał. Chłopak uśmiechnął się raz jeszcze, zalotnie i pociągająco, rozchylając kaftan i tunikę na szczupłej, acz muskularnej piersi. Zbliżyłem się doń nieco chwiejnym krokiem, aby wziąć umiłowanego w ramiona. W tym momencie Jurko uniósł do ust dwa palce prawej dłoni i wydał za ich pomocą przeraźliwy gwizd. Potem przepadł w ciemnościach za jednym z nagrobków.

W jednej chwili zrozumiałem, że zostałem wciągnięty w pułapkę, i spłynęło na mnie przesycone strachem otrzeźwienie. Na nic zdałoby się wołanie o pomoc. Kościół stał pusty i milczący jak grób, a ze znajdujących się po jego drugiej stronie plebanii i bursy żaden z zamieszkałych tam uczonych mężów z pewnością nawet nie wyściubiłby nosa, słysząc odgłosy ulicznej bójki. Hałaśliwa taneczna muzyka dobiegała z karczmy aż tutaj, więc i tam nikt nie usłyszałby mego krzyku.

Zanim zdążyłem pomyśleć o ucieczce, poczułem tępy ból w potylicy. Na szczęście cios drewnianej pałki złagodził nieco podszyty futrem kaptur mej zimowej opończy, który nasunąłem na głowę, wychodząc z karczmy. Przekląłem w duchu, że nie mam na sobie kaftana ze śmiercionośnymi ostrzami w rękawach, ale w dłoni dzierżyłem potężną laskę czarodzieja z Weimaru. Nie oglądając się za siebie, zadałem do tyłu na oślep potężne pchnięcie, które wywołało zduszony jęk bólu. Przełamałem lagę, wydobywając ostrze krótkiego mieczyka, gotów drogo sprzedać swoje życie i mienie. Obejrzałbym się na czającego się za mną, ugodzonego przed chwilą napastnika, lecz właśnie wtedy spomiędzy majaczących w mroku grobów wyłoniły się dwie kolejne postacie, które rzuciły się na mnie z obu stron. Atakujący mieli na sobie ciemne opończe z kapturami, doskonale kryjące ich sylwetki. Najbardziej przerażające jednak były maski – szczerzące spróchniałe zęby kościotrupie czerepy. Zbiry Skrwawionej Czaszki! – błysnęło w mej obolałej głowie i serce zamarło na chwilę. Miałem oto do czynienia z osławionymi łotrami i skrytobójcami, których istnienie brałem dotąd za ludową legendę, nie przypuszczając, aby ośmielali się grasować zwłaszcza tutaj, w stolicy księstwa. Widząc ich wzniesione sztylety, mogłem jedynie uznać, że nie chodzi im wyłącznie o moją mocno już opustoszoną po pijaństwie w gospodzie sakiewkę czy też o pierścień ze szmaragdem. Nie byli zwyczajnymi rzezimieszkami, uprawiającymi swe złodziejskie rzemiosło metodą „szast, prast i w nogi”. Z nieznanych powodów napastnicy pragnęli mej śmierci.

Poczułem się zapędzonym w zasadzkę wilkiem, osaczonym przez zajadłe, doskonale wyszkolone psy. Dwaj najemni mordercy dzierżyli w dłoniach bliźniacze ostrza, trzeci wymachiwał sporą pałką. Rozpoczął się wokół mnie śmiertelny tan, toczony w upiornym milczeniu, przerywanym jedynie cichymi sapnięciami. Starałem się trzymać zbójców na dystans, zataczając szybkie kręgi ostrzem puginału. Wykonując gwałtowny unik przed spadającą z góry potężną drewnianą głownią, przykucnąłem na ugiętych nogach. Poczułem w tejże chwili coś jakby ukłucie żądła osy w lewym boku i zalewające brzuch oraz udo mokre ciepło. Jeden z nożowników zdołał mnie dosięgnąć. Sztylet miał zapewne przebić serce, ponieważ jednak uskoczyłem, ześlizgnął się tylko po żebrach, pozostawiając wszakże ranę obficie buchającą posoką. Moją posoką, uświadomiłem sobie i zawrzała we mnie wściekłość podszyta lękiem o życie. Drugi puginał zawadził niegroźnie o srebrny góralski gadzik, ukryty w zaszewce tuniki. Zerwałem się na równe nogi i szybkim ruchem ostrza wyżłobiłem krwawą bruzdę w prawicy przeciwnika. Tamten jęknął i cofnął się nieco, sycząc pod maską: „Zaraza na niego!” głosem, jak mi się zdawało, znajomym. Wiedziałem jednak, że będąc raczej miernym szermierzem, a przy tym osłabiony z powodu uchodzącej ze mnie coraz mocniej krwi, nie zdołam się bronić zbyt długo. Podobnie jak przed laty w mazowieckim lesie, skupiłem całą moc umysłu na przetrwaniu. Było dla mnie jasne, że nie mogę tutaj zginąć tak prędko i głupio. Należało wezwać mego mrocznego obrońcę, aby rozprawił się z nowym wrogiem. To była ostatnia szansa.

Uświadomiłem sobie w chwili nie dłuższej niż parę uderzeń szaleńczo tłukącego się w piersiach serca, że swego czasu czarodziej z Weimaru nauczył mnie odpowiedniego zaklęcia, zapisanego przez przedpotopowego patriarchę, Henocha. Ostrzegał przy tym, że jest to czar niezwykle potężny i może być groźny dla słabszego, niedoświadczonego maga, uderza bowiem z niszczycielską potęgą Armagedonu we wszystko, co znajduje się wokół niego, toteż należy używać go wyłącznie w sytuacjach ostatecznych. Bez wątpienia taka chwila właśnie dla mnie nadeszła.

Cały czas wywijając dookoła obronnie mieczykiem, zacząłem mruczeć pod nosem w języku Henocha: „Zodocare od Zodameranu”, potem wzniosłem obie dłonie nad głowę i wrzasnąłem z całą nagromadzoną we mnie siłą złości i nienawiści: „Odo cicale Qua, Szem ha-meforasz!”, co łacińskimi słowy dałoby się mniej więcej wyrazić następująco: „Przybądźcie, o, Potężni, i okażcie swą moc, na chwałę Szatana!” Żywiłem przy tym nadzieję, że nie są to moje ostatnie słowa przed śmiercią, nie miałem bowiem wcale ochoty żegnać się już z tym światem, choćby nawet niedoskonałym, przecież jednak ciekawym.

Przez chwilę nic się nie działo, ponieważ zabójcy, widząc, że czaruję, zastygli bez ruchu, jak zaskoczone niespodzianym atakiem szczury. Nie przesypało się jednak nawet parę ziaren piasku w klepsydrze, gdy ponownie rzucili się na mnie, przekonani zapewne, iż czar się nie powiódł. W tym momencie spotkała ich zasłużona kara.

Zatrzęsła się ziemia. Zerwał się straszliwy wicher, którego gwałtowny podmuch odepchnął daleko ode mnie zbira z pałką, obalając go na płaski nagrobek, gdzie zaległ, bezradnie wymachując rękami i nogami. Z nagnanych nie wiedzieć skąd chmur sypnął się grad błyskawic. Jedna z nich ugodziła kamienny krzyż na dachu kościoła, roztrzaskując go na kawałki. Ciężki odłamek runął w dół, miażdżąc drugiemu napastnikowi czaszkę. Pod stopami najemnika, którego wcześniej zraniłem, rozwarła się ogromna czeluść. Runął w nią z okropnym krzykiem. Kościana maska spadła mu z twarzy, ukazując stężałą w śmiertelnym przerażeniu, dobrze mi znaną pucułowatą gębę Lucmana. Po chwili zniknął pod osypującymi się nań ze wszystkich stron zwałami ziemi i ludzkich kości z odkrytych grobowców. Ja sam, oszczędzony i nie tknięty przez furię srożącego się wszędzie żywiołu, opadłem bez sił na kolana, wpatrując się tępo w kałużę krwi, rozlewającą się coraz szerzej na śniegu wokół mej lewej nogi. Minęła nieskończenie, zdawało się, długa chwila, zanim wiatr przestał wyć i ustały budzące grozę wstrząsy. Sypiące piorunami chmury rozpłynęły się w mroźnym powietrzu, jakby ich nigdy nie było. Pomyślałem, że jestem już bezpieczny, myliłem się jednak.