Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawno, dawno temu, w czasach, które zaginęły już w pomroce dziejów nad ziemiami Polan zawisła śmiertelna groźba
W krwawych bojach z Niemcami Wanda traci najlepsze przyjaciółki. Walki są niezwykle zażarte i szczęście częściej sprzyja najeźdźcom. Piast zostaje ciężko ranny, a Ziemowit w jednym dniu traci ukochaną, gród i wojów. Królestwo staje na krawędzi całkowitej zagłady. Rzepicha zmuszona jest więc paktować z okrutnym i podstępnym Świętopełkiem, władcą Wielkiej Morawy.
Czy sprostają wszystkim przeciwnościom losu i ocalą ojczyznę? Jaka jest cena przetrwania i czy są gotowi ją zapłacić?
Oto kolejna odsłona okrutnej słowiańskiej sagi o bogach, półbogach i bohaterach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Oto kolejna opowieść Wędrowca, zapamiętana i powtarzana przez młodychguślarczyków:
Wanda doskonale wiedziała, jak zdolną czarodziejką jest jej ciotka, Rzepicha, toteż we właściwej chwili poprosiła ją o pomoc. To właśnie żona Piasta wyczarowała z wodnej bańki szklaną kulę, w której nieposkromiona księżniczka znalazła wreszcie spokój i bezpieczne schronienie. Spoczęła w bursztynowej łodzi wymoszczonej mchem i wodorostami, pogrążona w głębokim śnie, odcinającym ją całkiem skutecznie od bezładnego, gorączkowego życia na powierzchni.
Kula znajdowała się, zgodnie z życzeniem Wandy, na dnie górskiego jeziora. Zwano je Morskim Okiem, miało bowiem czarodziejski podziemny tunel łączący górską nieckę z Wisłą, a poprzez rzekę nawet z dalekim morzem. Z podwodnych włości swego dziadka, Wisława, sprowadziła groźne rusałki o wężowych ogonach, które dniem i nocą strzegły jej głęboko ukrytego leża. Dlaczego po latach życia wypełnionego walką i innymi przygodami niezłomna wojowniczka zapragnęła ciszy w wodnej ostoi? Czemu sama skazała siebie na los samotnicy?
Wyjaśnię wam to, lecz najpierw opowiem, jakie sny nękały ją w owym zaciszu.
W nieprzytomnych marzeniach często jawiła się jej postać niemieckiego zalotnika, Rutgera. Wspominała, jak kusił ją podczasuczty:
– Chyba jesteśmy bratnie dusze! Moglibyśmy uciec razem w świat, ja i ty: młodzi, silni, niezwyciężeni. Wojownik i wojowniczka. Równi sobie i niezależni, związani pokrewieństwem dusz i braterstwem broni. Budzący strach i zachwyt w kolejnych podbijanychludach...
Wanda sama przed sobą musiała przyznać, że słowa wędrownego wojownika zrobiły na niej silne wrażenie. Oczyma wyobraźni widziała, jak oboje przemierzają świat, złączeni nierozerwalnymi więzami miłości, przyjaźni, braterstwa...
Cóż z tego, skoro Niemiec okazał się tylko złudnym przebraniem mrocznego władcy, Popiela. Gdy uciekła przed nim w nurty Wisły, zamordował jej matkę, Welindę. Czy czuła się winna tej śmierci? Raczej nie, skoro Welinda sprowadziła czarownika na Wawel, by podporządkować sobie niesforną córkę i tym samym ściągnęła na obie nieszczęście.
W sennych majakach widziała, co by się stało, gdyby wtedy uległa pokusie: była w nich kukłą księcia ciemności, bezwolnie spełniającą jego najgorsze zachcianki. Niewiele brakowało, a brat przyrodni Piasta nie uniknąłby równie złej doli; dzielny i sprytny wywinął się jednak i podobnie jak ona skrył się na dnie Wisły. Był to wtedy jedyny sposób, by uchronić się przed potęgą ciemnych mocy. Nie miała zatem poczucia winy.
A jednak, gdy wracały echa tamtych dni, serce przytłaczał bolesny ciężar, podobny do tego, jaki odczuwała, gdy Popiel uwięził ją wraz z oddziałami Wiślan pod grubą lodową taflą. Wanda i jej wojownicy starali się przebić na powierzchnię, tłukąc w pokrywę włóczniami i mieczami, lecz nadaremnie. W końcu wodnych wojów zmogło nieludzkie zmęczenie i legli na rzecznym dnie jak ryby tknięte przyduchą. Aż nadszedł dzień, który wszystko odmienił. Przez mlecznobiałą warstwę i stężałe wody przebił się do nich zew złotego rogu. Tęgie mrozy prysnęły znad wód, a lodowa tarcza się rozpadła. Wanda wraz z Samożonkami i armią wodników ruszyła na ostatni bój z Popielem.
W wielkiej bitwie na brzegu Gopła Wanda powaliła straszliwego żmija, spełniając w ten sposób przepowiednię, a zjednoczone siły ludzi, wodników i skrzatów zwyciężyły zastępy ciemności. Popiel i Jaga zginęli zalani chmarą zbuntowanych gryzoni pod gruzami stołpu, zwanego odtąd Mysią Wieżą. Z czasem ta ruina stała się dla ludu wymowną pamiątką obalonej wszechwładzy.
Przez pięć lat ziemie Polan i Wiślan zażywały względnego spokoju, a księżniczka zaprawiała w boju swoje wojowniczki w wodnej twierdzy Dziewinie. Mroczne cienie krążyły jednak wciąż nad ziemiami Słowian, zatruwając serca i dusze miejscowych watażków czy obcych najeźdźców...
Na progu lata Piast zaprosił Wandę do Gniezna z prośbą o wsparcie. Przybyła niezwłocznie wraz z Samożonkami, zawsze gotowa wspomóc przyrodniego brata. Na wyprawę wzięła ze sobą starych, wypróbowanych przyjaciół: Rudawkę, swoją prawą rękę w drużynie, oraz Wdę i Szaleja z ich córeczką Włastą. Ta najbardziej się napraszała i nie sposób jej było odmówić, bo choć zaledwie dwunastoletnia, już się zapowiadała na znakomitą łuczniczkę, w czym miała się szkolić pod okiem starszych rusałek. Potrafiła raz za razem wystrzelić jedenaście strzał, dopiero wtedy słabła jej ręka. Jej ojciec, najprzystojniejszy z wodników, niegdyś ozdoba wawelskiego dworu i ulubieniec księżnej Welindy, cieszył się niezmiennie wielkim poważaniem wśród wiślańskich wojów. Został ich wodzem po tym, jak sędziwy kneź Wisław wycofał się ze sprawowania władzy nad rzecznym ludem.
Gdy tylko posiłki Wiślan stanęły u gnieźnieńskich bram, Piast przywitał je godnie i zwołał naradę na wewnętrznym zamkowym dziedzińcu. Oznajmił przybyszom powód nagłego wezwania. Zastrzegł od razu, że nie czyniłby tego, gdyby sytuacja nie była jego zdaniem poważna.
Od jakiegoś czasu chłopi z pobliskich wiosek skarżyli się, że znikają dziewczęta, najpiękniejsze kwiaty polańskiej niwy. Zdarzało się to, gdy odprawiały na brzegach rzek dziewicze obrzędy, szykując się do nadchodzącej Kupały, lub gdy pracowały same w polu. Nie znaleziono żadnych śladów krwi ani strzępów odzieży, które mogłyby świadczyć o atakach leśnych bestii czy obcych gwałtowników, po prostu ginęły bez śladu. Do tej pory zgłoszono dziesięć takich zaginięć. Wysłani w te okolice zwiadowcy i drużynnicy nie zdołali niczego wytropić, aczkolwiek dowiedzieli się, że w widłach Warty i Noteci, gdzie obie rzeki łączą się i płyną razem do Odry, widziano woliński statek, który wkrótce przepadł w wyjątkowo gęstych o tej porze roku nadrzecznych mgłach.
– To było właśnie powodem mojego wezwania – wyjaśnił Piast. – Skoro są w to zamieszani wolińscy łowcy niewolników, sprawa wygląda nieciekawie. Wolin to potężny i bogaty gród, wiecznie potrzebujący świeżych rąk do pracy w porcie nad Dziwną i młodych dziewcząt dla uciechy bogatych kupców oraz żeglarzy w portowych tawernach. Gród panuje niepodzielnie nad ujściem Odry i mamy z nim dobre stosunki handlowe, toteż nie chciałbym wszczynać otwartej wojny z powodu paru zaginionych dziewek. Bronią go nordyjscy najemnicy, bitni i bezlitośni, uchodzący za niezwyciężonych. Rezydują w miejskiej warowni, jak dotąd niezdobytej, którą zowią Jumne. Walka z nimi byłaby krwawa i trudna, nam zaś nie przyniosłaby wielkich korzyści, nawet gdyby udało się odbić porwane dziewczęta. Nie mogę jednak pozwolić, by obce zbiry panoszyły się na naszych ziemiach, a moim obowiązkiem jest ochraniać poddanych – dodałzasępiony.
– Wszystko to jednak wygląda bardzo dziwnie – zauważyła Wanda, marszcząc czoło. – Handlarze niewolników nie działają skrycie. Jawnie dokonują zbrojnych wypadów i porwań, siejąc postrach wśród wieśniaków, albo przebiegle namawiają ojców zbyt licznych, a przez to biednych rodzin, by pozbyli się nadmiaru potomstwa. O ile wiem, nie odważali się dotychczas zapuszczać tak głęboko na ziemie Polan i ograniczali się do osad nad dolną Odrą. Wygląda to na jakąś z góry zaplanowaną operację, lecz jej sens trudno pojąć. A do tego jeszcze ta gęsta mgła, w której zniknąłstatek...
– Muszą mieć ze sobą bojowego czarownika, co wielce mnie niepokoi – odparł kneź Polan. – To też niezwyczajne. Masz rację, zwykli łowcy niewolnic tak nie postępują. Mamy do czynienia z nieznanym przeciwnikiem, działającym w sposób, którego nie umiem pojąć ani przewidzieć. I właśnie dlatego wezwałem ciebie, siostro, wraz z twymi Samożonkami. Moi wojowie dobrzy są w walce na suchym lądzie, ale nie mają pojęcia o wodnych czarach. Nikt lepiej od was nie wytropi śladu pisanego na wodzie, nie zbada sprawy równie głęboko i nie znajdzie rozwiązania choćby na samym dnie. Na pewno dopomogą wam także miejscowe rzeczne boginki – podsunął znadzieją.
– Bez wątpienia zasięgniemy u nich języka – przytaknęła ochoczo. – Możemy ruszać natychmiast, jeśli taka twa wola, bracie.
– Strasznie jesteś chyża, siostrzyczko! – orzekł Piast półżartem. – Ledwo przyjechałaś i już chcesz się oddalić? Zawsze ten sam niespokojny duch! Dawno się nie widzieliśmy, nie gwarzyliśmy przy dzbanie piwa... Skoro wrogowie czają się wciąż w pobliżu, polując na kolejne dziewczyny, na pewno wam nie umkną. Rzepicha czeka we dworze z wieczerzą i nie wybaczyłaby mi, gdybym was puścił bez należnej gościny. Posilcie się, odsapnijcie, wyśpijcie, a pójdziecie jutro z nowymisiłami.
– Dobrze, wyruszymy skoro świt – zgodziła sięwojowniczka.
– I to rozumiem! – rzekł jej brat zzadowoleniem.
Podczas narady na dachu dworzyszcza przysiadł kruk. Czyszcząc dziobem skrzydło, łypał co rusz okiem na władcę Polan i wojowniczkę, jakby przysłuchiwał się ich rozmowie. Można było odnieść wrażenie, że doskonale rozumie, o czym mówią ludzie na dole. W pewnym momencie zwrócili na niego uwagę strażnicy i zaczęli dla żartu ciskać weń kamykami, a nawet niedbale szyć strzałami, by spłoszyć ścierwojada, który nie wiedzieć czemu zabłąkał się do ludzkiej siedziby.
Czarny ptak zakrakał, jak gdyby urażony takim traktowaniem, i niezwłocznie odleciał w stronę zachodzącego słońca. Dostrzegłszy to, Piast pomyślał, że jeśli był czyimś zaczarowanym szpiegiem, pocieszające jest chociaż, że podczas rozmowy z Wandą nie omówili wszystkich szczegółów planowanej na jutro wyprawy. Prędko otrząsnął się z tych ponurych przeczuć i wszedł wraz z siostrą do salibiesiadnej.
Kruk obniżył lot nad widłami Warty i Noteci, gdzie znajdował się drakkar wolińskich najemników, okryty gęstym woalem mgły nieprzejrzystej dla zwykłych ludzi. Przysiadł na smoczym łbie rzeźby dziobowej i skontrolował sytuację.
Najbliżej niego spoczywał, wsparty plecami o maszt, uśpiony młody jarl Olaf, okryty niedźwiedzią szubą, którą przywiózł z Rusi. Dalej zaległa pokotem reszta jego drużyny, ułożona wokół żelaznego trójnogu z żarzącym się węglem drzewnym, noc bowiem była zimna. Porwane dziewczyny leżały w części rufowej, spętane, ale nietknięte, gdyż jako dziewice były podwójnie cenne. Wtulone w siebie nawzajem, spały głęboko, napojone specjalnym wywarem, przygotowanym wcześniej przez czarownika.
Przekonawszy się, że wszystko przebiega zgodnie z planem, kruk zakrakał z cicha, co przypominało starcze chrząknięcie.
Młody wódz ocknął się i wzdrygnął mimowolnie na widok formującej się z gęstych cieni zakapturzonej postaci w czarnejopończy.
– Uff! – wymamrotał, otrząsając się z resztek snu. – Wciąż mnie przeraża, gdy zjawiasz się w takisposób.
– Mógłbyś się już przyzwyczaić – zaszeptał chrapliwie czarownik. – Z dziewczynami nie byłokłopotów?
– Żadnych – oznajmił wiking, szczerząc zęby. – Dzięki twoim ziołom śpią jak spite, nie wiedząc, co je czeka. A ty jakie masz wieści? – zaciekawił sięzaraz.
– Kneź Piast wezwał swoją siostrę i jej wojowniczki, by odszukały i odbiły z niewoli skradzione dziewki – powiadomił go chłodnomag.
– Wojowniczki? – Olaf parsknął śmiechem. – Tutejszy konung musi gonić w piętkę, skoro wysyła na nas baby!
– Nie lekceważyłbym ich – ostrzegł czarownik. – To waleczne rusałki. Przewodzi im Wanda, nieposkromiona księżniczka, której żaden mąż dotąd niesprostał.
– Dam sobie z nią radę – odparł dumnie najemnik. – Gdy wojowałem na Rusi, zwali mnie OlegNiedźwiedź.
– Obyś się nie mylił. Jeśli ją pokonasz, zyskasz sławę wielkiegojarla.
– Też mi powód do sławy: zniewolić dziewczynę – rzucił lekceważąco młodzian. – Każdy chłop to potrafi. Ja samnieraz...
– Wanda to nie byle dziewucha zza płota – przerwał mu mag w pół słowa, nie porzucając jednak chłodnego tonu. – Ona i jej Samożonki są niczym wasze walkirie. Będziesz sławny jak Zygfryd, kiedy pokonał Brunhildę. Ale to dalsza sprawa. Na razie trafi w wasze ręce równie łakomy kąsek – zapewnił. – Sprawię, że jutro rano zabłąka się tutaj najmłodsza z drużyny, dzielna łuczniczka Własta. Kiedy pojmiecie małą, księżniczka z pewnością podąży jej tropem i tak czy inaczej wpadnie w naszesidła.
Olaf uniósł w zdziwieniu jasnebrwi.
– Wcześniej mówiłeś, żeby wszystko załatwić po cichu. Zaatakowanie siostry konunga to jak wezwanie do wojny. Nie lepiej się stąd zabierać i odpłynąć ze zdobyczą? W Wolinie dostaniemy za te urodne dziewki wysokącenę...
– Co, strach cię obleciał przed waleczną Wiślanką? – odparł zgryźliwie czarodziej. – Wolisz łatwiejszyłup?
– Wiesz dobrze, żem nieustraszony, dlatego mnie wybrałeś – rzekł wiking z urazą. – Nie rozumiem tylko, czemu ci tak zależy akurat na tych dziewkach. Tego kwiatu jest półświatu...
– Nie zawracaj sobie tym głowy – zbył go tamten. – Bogowie żądają świeżej, dziewiczej krwi, aby Wolin stał się prawdziwą potęgą. Wanda i jej wychowanka będą piękną zdobyczą na większą chwałę miasta. Tyle masz wiedzieć i nie pytaj owięcej...
Szeptali tak ze sobą niemal do rana, aż wreszcie Olaf zbudził wojów i poprowadził ich na ostatniełowy.
Własta wymknęła się z Gniezna przed świtem, w jej młodej główce roiły się bowiem marzenia, by zyskać sławę najlepszej tropicielki i łowczyni wśród Samożonek. Gdyby tak pierwsza wykryła tajemniczych porywaczy dziewcząt i wydała ich w ręce Piasta? Nie zastanawiała się, jak dwunastolatka poradzi sobie ze zgrają dużych i silnych zbirów. Zdała się na swój niezawodny łuk i bystre oko. Tamci musieli być zresztą tchórzami, skoro działali ukradkiem. Pierzchną rażeni jej celnymi strzałami, ona zaś uwolni pojmane wieśniaczki i otrzyma zasłużoną nagrodę od knezia, a także pochwałę z ust uwielbianej Wandy. Równie mocno, jak na uznaniu drużyny, zależało jej na tym, by rodzice byli z niej dumni.
Tak bardzo pobudzało ją to pragnienie, że całą noc prawie nie zmrużyła oka. Mimo tego rano czuła się rześka i miała jasny umysł. I być może osiągnęłaby tego dnia wszystko, co zamierzała, gdyby nie dziwny zwierz, jakiego napotkała nad jezioremJelonek.
Dziwny, bo miał sierść tak ciemnobrunatnej maści, że zdawała się czarna. Był to niezwykle duży, potężny byk ze wspaniałym porożem. Dziewczyna zadrżała na całym ciele, a serce zabiło jej mocniej. Czyżby był to ów Czarny Jeleń, o którym opowiadali miejscowi?
Podczas wczorajszej wieczerzy usłyszała opowieść o nim od wędrownego bajarza. Ponoć żerował w okolicznych kniejach, zwodząc myśliwych tak długo, aż gubili się w gęstym borze albo na zawsze w nim przepadali. Powiadano także, że niektórym mającym umrzeć wskazywał drogę do Nawii, był więc także przewodnikiem dusz, wysłańcem podziemnych bogów. Bajarz przestrzegał jednak, że za zniewalającą powłoką dumnego rogacza krył się niebezpieczny, przebiegły umysł i spotkanie z nim mogło się skończyć źle dla zwykłego człowieka.
Własta nie czuła jednak lęku, przeciwnie, odebrała pojawienie się olbrzymiego zwierza jako wyzwanie. Nie była zwykłą dziewczyną, lecz córką wodnika i rusałki, znakomitą łowczynią, mającą się szkolić w drużynie Wandy na nieustraszoną wojowniczkę. „Niech Samożonki same na razie ścigają porywaczy wiejskich dziewek”, pomyślała. „Ja tymczasem ustrzelę tego leśnego byka i dostarczę na stół piastowy wyśmienitą dziczyznę, a ścianę dworskiej świetlicy przyozdobię jego wielkim porożem. Potem dołączę do pościgu i jeśli odznaczę się w walce, zyskam podwójną sławę!”.
Tak sobie roiła, podkradając się na polanę, na której pasł się spokojnie osobliwy zwierz. Zaklinała przy tym wiatr, by nie zaniósł w jego stronę ludzkiego zapachu. Wydawało się jej, że porusza się bezszelestnie, ledwie jednak zbliżyła się na odległość lotu strzały, zdjęła łuk z ramienia i sięgnęła do kołczana, rogacz uniósł czujnie łeb, zerknął bystro w stronę zarośli, gdzie skryła się łowczyni, po czym odbiegł szybko w las ścieżką wydeptaną przez zwierzęta idące do wodopoju.
Własta ruszyła za nim, ze strzałą założoną na cięciwę. Obawiała się, że straciła niebywałą okazję, lecz gdy klnąc pod nosem, przedarła się przez szarpiące odzież chaszcze, ku swemu zdumieniu ujrzała ciemną sylwetkę jelenia stojącego kilkanaście kroków dalej u wylotu drożyny. Jakby na nią czekał.
Natychmiast złożyła się do strzału, lecz rogacz odbiegł ponownie poza zasięg łuczniczki, wybuchając rykiem niby donośnym śmiechem. Zdawało się, że świadomie z nią igra lub pragnie ją dokądś zaprowadzić. Czyżby na zatracenie, a może do legowiska obcych przybyszów, którzy naruszyli leśny spokój? Wbrew pozorom może właśnie się jej poszczęściło? Wytropi dzięki niemu kryjówkę zbirów i da o niej znać Samożonkom?
Zaintrygowana, przejęta, podniecona, z wciąż mocno bijącym sercem ruszyła za nim, kierując się rykiem odbijającym się echem wśród drzew i tupotem racic. Im dalej zapuszczała się w gąszcz za umykającą zwierzyną, tym bardziej wokół ciemniało, gęste baldachimy listowia nie przepuszczały bowiem zbyt wielu słonecznych promieni. Na dodatek przestrzeń między drzewami zaczęła osnuwać mgła gęsta jak mleko, łudząca wzrok i myląca powonienie, przesycona zapachem zbutwiałego drewna i zgnilizny, jakby rozkładającej się padliny.
Własta domyśliła się, że legendarny zwierz wiedzie ją na rozległe moczary, znajdujące się na północny zachód od Gniezna. Zaginęło ponoć na nich wielu myśliwych. Zawzięła się jednak i postanowiła podążać dalej za upragnioną zdobyczą, aż do niewiadomegokońca.
W mglistym oparze snuły się oparnice, ulotne duchy niewieście, które zawodziły, jęczały, straszyły, jakby chciały osłabić jej wolę swym smętkiem i zmylić drogę, wywodząc na manowce. Ich czar nie działał na młodą rusałkę, lecz mimo wszystko trochę mącił w głowie i przeszkadzał się skupić na celu.
W końcu dotarła na cuchnące trupio mokradła.
Czarny jeleń stał pośrodku na dość rozległej suchej kępie. Znowu miała wrażenie, że na nią czekał i nie zamierzał dłużej uciekać. Nie miał zresztą dokąd, bo dalsze pomniejsze kępki nie utrzymałyby jego potężnego cielska. Patrzył na nią uważnie wielkimi, mokrymi, ciemnobrązowymi oczami, jakby w poczuciu beznadziejności swoich wysiłków. Wyglądało to tak, jakby sam zapędził się w pułapkę bez wyjścia. Ustawił się w taki sposób, że stanowił dogodny cel.
Własta błyskawicznie napięła cięciwę i wypuściła strzałę, celując w płuca, by jeleń padł od razu, kiedy przeszyje je kościany grot. Wiedziała, że mięso zwierzęcia, które nie cierpiało przed zgonem, jest smaczniejsze. Rogacz zwalił się na bok i po chwili zaczął zanurzać się w grzęzawisku. Łuczniczka podskoczyła do niego wielkim susem i chwyciła za kościany „wieniec”, by uratować chociaż główne trofeum. Byłoby ono widocznym dowodem, że podążając leśnym tropem, nie próżnowała i nie zmarnowała czasu.
Wtem zwierz rozwarł ślepia, które błysnęły krwawo. Z rykiem przypominającym przeciągłe ludzkie łkanie albo tłumiony śmiech szarpnął mocno łbem, przez co dziewczyna wypuściła z dłoni poroże i padła na wznak w topiel. W jednej chwili oblepiła ją i zassała mazista breja, ciągnąc na dno niczym łapy topielców. Szarpała się, wymachując gwałtownie nogami i ramionami, wiedziała jednak, że próżne są jej wysiłki. W czystej wodzie pluskała się jak rybka, lecz bagno nie było dla niej przyjazne. Zrozumiała to w chwili, gdy gęsta maź zaczęła zalewać jej usta i nos, tamując oddech i dusząc rozpaczliwy krzyk.
Widać nie było jej przeznaczone stać się wielką wojowniczką i wkrótce dołączy do grona bezimiennych ofiar bagniska. Rodzice i Wanda nigdy się o tym nie dowiedzą, będą opłakiwać bezpowrotnie straconą, zapalczywą i niezbyt mądrą podopieczną.
Gdy niemal już się poddała, jakieś silne ręce chwyciły ją za ramiona i wywlekły na pobliską kępę, a potem na stały ląd. Wszystko stało się bardzo szybko, w nagłym oszołomieniu, które nie pozwoliło jej dobrze rozeznać się w sytuacji. Gdy jednak podniosła ociężałą głowę, by podziękować nieznanemu wybawcy, zamarła. Ujrzała nad sobą paru rosłych drabów z cudzoziemska odzianych i uzbrojonych. Gęby mieli poznaczone bliznami, a spojrzenia równie złowrogie, jak raniony przed chwilą zwierz. Byli to zapewne osławieni porywacze dziewcząt. Chciała ich wytropić, to teraz ma za swoje...
Kiedy jeden z nich zaczął wykręcać jej prawą rękę, ostatecznie pojęła, że nie znalazła się wśród przyjaciół. Bez namysłu sięgnęła wciąż wolną lewą dłonią po nóż skrywany zapasem.
Tylko orlim albo sokolim okiem można było wypatrzyć otoczony mglistym oparem drakkar, płynący chyżo z nurtem Odry. Piast przemieniony w bielika, którego przyjął za swoje godło, zdołał wyśledzić statek tym czarodziejskim sposobem, lecz kiedy próbował się zbliżyć, by obejrzeć dokładniej ludzi na pokładzie, został zatrzymany i odepchnięty jakąś niewidzialną zaporą. Wrzasnął zdumiony i gniewny, nie znał bowiem takiego czaru. Żaden zwykły prąd powietrzny nie powstrzymałby wielkiego skrzydlatego łowcy. Coś takiego mógł chyba tylko sprawić potężny sługa ciemności.
Od dłuższego już czasu kneź Polan miał wrażenie, że wraz z upływem lat jego jasne moce słabną, więdną niczym jesienne liście, a on sam nic na to nie może poradzić.
Zawiedziony i pokonany zawrócił w locie, by odszukać Wandę i jej Samożonki, przeczesujące wciąż bory nad Notecią i Wartą. Odnalazł je na sporej nadrzecznej łące, gdzie jego siostra zatrzymała się na krótki popas z drużyną wielce już utrudzoną całodziennymi daremnymi poszukiwaniami. Piast przeczuwał, że ich wysiłki poszły na marne, dlatego też postanowił je wspomóc.
Samożonki gwarzyły z miejscowymi rusałkami, spostrzegłszy jednak cień nadlatującego bielika, wydały ostrzegawcze krzyki, wskazując go sobie palcami. Wanda poderwała się z ziemi, chwytając za włócznię, lecz odetchnęła z ulgą, gdy jej brat spokojnie wylądował opodal i przybrał ludzką postać. Piast opowiedział siostrze o wypatrzonym statku, ona zaś wyjawiła mu, że Własta zniknęła bezśladu.
– Żagiel nie miał żadnego godła – opowiadał kneź – ale cała sprawa pachnie na milę wolińskimi zbójami. Skoro porwali też Włastę, mamy powód do wojny. Skrzyknę jutro drużynę i ruszamy dowalki...
– Nie, Piaście, nie powinieneś wszczynać wojny z powodu jednego zbójeckiego wypadu – sprzeciwiła się Wanda. – Sam mówiłeś, że walka z wolinianami może być ciężka i krwawa. Rodzice Własty odchodzą od zmysłów ze zmartwienia, lecz przekonałam ich, by zostawili wszystko mnie. Wzięłam dziewczynę pod opiekę, więc za nią odpowiadam. Z mymi Samożonkami wyruszę natychmiast śladem porywaczy – zdecydowała. – Postaramy się przedostać do portowego grodu bez walki i po cichu odbijemydziewczęta.
– W jaki sposób? – zainteresował siębrat.
– Już moja w tym głowa – odrzekła, wzruszając ramionami. – Nie zawsze skuteczna jest siła, czasem lepiej sprawdzi siępodstęp.
– Gdy znajdziecie się już za miejskimi wałami – podjął Piast po chwili – skierujcie się najpierw na targ rybny. Żebrze tam mój człowiek, który chętnie udzieli wam informacji. Był kiedyś bogatym kupcem, lecz za oszustwa i złodziejstwo wyrzucono go z cechu kupieckiego i pozbawiono ręki. Dzięki temu łatwo go rozpoznacie. Nienawidzi Wolina i zrobi wszystko, aby zaszkodzić władzom. Zowie sięŚledzion.
Wanda mimowolnie sięroześmiała.
– Śledzion? Odpowiednie imię dlaszpiega!
Rusałki zdołały zatrzymać sporą łódź płynącą po Odrze. Gdy uśpiły słodkim śpiewem wioślarzy, na pokład przedostały się Wanda i Rudawka, by dogadać się z cudzoziemskim kupcem, pękatym, zażywnym człowieczkiem o śniadej skórze i lekko skośnych oczach, na którego ich czar najwyraźniej nie poskutkował. Nie był szczególnie zaskoczony tą przygodą, dużo bowiem podróżował po szerokim świecie i niejedno już widział. Władał całkiem biegle mową Słowian, gdyż co roku wyprawiał się do Wolina, by zamienić bele wytwarzanej w dalekich stronach gładkiej, lśniącej materii, nazywanej jedwabiem, na pożądane w ciepłych południowych krajach bryłki bałtyckiego jantaru.
Wodne panny zwabiły go nie tyle syrenią pieśnią, ile trzosem klejnotów. Bez szczególnych targów zgodził się je dostarczyć do Wolina. Pozostałe Samożonki popłynęły tymczasem przodem, by naradzić się z matką Dziwną, władczynią obu rzek opływających wyspę od wschodu i zachodu.
Gdy Wanda i Rudawka, okręcone po czubek nosa jedwabnymi zwojami, stanęły w towarzystwie kupca późnym popołudniem przed wielką bramą, okutą miedzianymi blachami i zdobną bursztynami, mimowolnie westchnęły z podziwu na widok portowego grodu.
Wielkie wrażenie robiła rozległa nadrzeczna przystań, ciasno wypełniona łodziami handlowymi i drakkarami najemnych wikingów. Wzdłuż brzegu rozciągał się przed oczami przybyłych wielki targ, na którym handlowano nie tylko rybami, ale dosłownie wszystkim, co przedstawiało jakąkolwiek wartość: bronią, odzieżą, ozdobami, nawet wschodnimi pachnidłami i kadzidełkami, a także pojmanymi w niewolę ludźmi.
Domy bogatych mieszczan, w większości drewniane i kryte strzechami, lecz duże i dostatnie, o kunsztownie rzeźbionych gankach, wypełniały całą przestrzeń między Górą Srebrną, gdzie wznosiła swe wysokie palisady twierdza Jumne, z której kontrolowano całą żeglugę, a Wzgórzem Wisielców, uwieńczonym wysoką kamienną wieżą z płonącym dzień i noc Garncem Welesa, wskazującym z daleka drogę żeglarzom. Jak wyjaśnił im kupiec, wzgórze wzięło swą nazwę stąd, że właśnie pod murami tej wieży tracono rzezimieszków i zbiegłych niewolników.
Dwa najważniejsze punkty grodu łączył ogromny pomost, wzniesiony nad dachami domów, na którym, jak znów informował kupiec, odbywały się przy okazji różnych świąt rozmaite igrzyska i widowiska, przeznaczone dla najbogatszych mieszkańców, drewniane loże były bowiem niezwykle drogie. Pospólstwo mogło więc jedynie z dołu podziwiać zabawę swoich panów, miało jednak zapewnioną darmową uciechę i resztki z pańskiego stołu.
Strażnicy strzegący bramy przywitali cudzoziemskiego handlarza jak starego znajomego, znali go bowiem dobrze z poprzednich wypraw i wiedzieli, że w razie czego potrafi się odwdzięczyć za okazaną życzliwość. Największą ciekawość wzbudziły w nich rzecz jasna tajemnicze, zakutane szczelnie dziewoje.
– Cóż to, przyjacielu, tym razem przywiozłeś ze sobą wschodnie dziewki? – rzekł jeden z nich. – Choć kryją twarze, widzę po oczach, że są urodziwe. Zamierzasz sprzedać je na miejscowym targu? Może pozwolisz nam się z nimi zabawić? – rzucił prosto z mostu.
Zrobił przy tym ruch, jakby zamierzał zerwać jednej z nich zasłonę z twarzy.
Wanda cofnęła się o krok, odruchowo sięgając po sztylet ukryty pod materiałem śliskim jak wężowa skóra...
Kupiec z miejsca rozwiał nadzieje wartownika.
– To moje dziewki – warknął, wciskając mu garść srebrników. – Wara wam od nich.
Strażnik przyjął zapłatę za wstęp do miasta, mrucząc zawiedziony:
– Pewnie przywiozłeś je dla któregoś z bogaczy. Nie dla nas taki towar...
Ustąpił im jednak z drogi i bez żadnych dalszych przeszkód przekroczyli bramę. Chwilę później wmieszali się w tłum zapełniający nadbrzeże.
Liczne, mijane po drodze tawerny pachniały piwem i dymem smażonych ryb, dochodziły z nich żeglarskie pieśni o miłości, piciu i śmierci, śpiewane w różnych językach. Podobnie wielojęzyczny i wielobarwny lud mrowił się na głównej ulicy grodu i targowisku. Zdawało się, że gorączkowa ruchliwość przechodniów była skażona dziwnym obłędem, przede wszystkim niepohamowaną chciwością i chęcią używania rozkoszy za wszelką cenę. Im bliżej targu rybnego, tym silniej odór zepsucia i rozkładu przebijał wszystkie inne.
Na targu kupiec zajął się rozkładaniem swojego kram przy pomocy sług, a przebrane rusałki pod pozorem wabienia klientów zaczęły się przechadzać wokół, kołysząc biodrami.
Bez trudu wypatrzyły jednorękiego oberwańca zaczepiającego przechodniów pod świątynią Pana Morskiego Wiatru, Strzyboga. Był to nad wyraz szpetny osobnik, nikczemnej i odpychającej postury. „Władcy zmuszeni są jednak korzystać z usług tego rodzaju parszywców”, pomyślała smętnie Wanda, podchodząc doń z przyjaciółką. Nędznik nie zareagowałżyczliwie.
– Co, przyszłyście szydzić ze mnie, jak wszystkie miejscowe dziewki? – warknął.
– Nie jesteśmy miejscowe – sprostowała Wanda. – Przywozimy ci pozdrowienia z OrlegoGniazda.
Co powiedziawszy, zabrzęczała zachęcająco mieszkiem skrytym pod jedwabną szarfą. Na umówione hasło szpieg ożywił się wyraźnie i spojrzał na nieprzyjaźniej.
– Trzeba zejść z oczu ludziom – odparł, zniżając głos. – Chodźmy gdzieś, gdzie można spokojniepogadać.
Rozglądając się czujnie na boki, zaprowadził je na zaplecze jednego z nadrzecznych składów, zastawione wielkimi kadziami pełnymi częściowo nadpsutych śledzi. Przenikający wszystko fetor zgnilizny stał się tu prawie nie do zniesienia i wojowniczki ucieszyły się w duchu, że mają zasłonięte twarze. Śledzion wzruszył ramionami na widok odrazy w ichoczach.
– Cóż, nie jest to może paradna izba w najlepszej gospodzie, ale mało kto tutaj zagląda ze względu na smród, więc możemy bezpiecznierozmawiać.
Wanda nie czuła się dobrze w owym miejscu, nie tylko z powodu paskudnego zapachu. Znaleźli się bowiem w ślepym zaułku, otoczonym z trzech stron wysokimi, gładkimi ścianami, na które trudno byłoby się wspiąć, zwłaszcza człowiekowi bez ręki. Miała nieodparte wrażenie, że nikczemny typ celowo je tu przywiódł, jakby w przemyślnie zastawioną pułapkę. Postanowiła przemilczeć na razie tę kwestię, zachowując wszakże czujność i pozostawiając Rudawce trud wstępnej pogawędki zeszpiegiem.
– Same widzicie, co się dzieje: klęska obfitych połowów – prawił dalej Śledzion, wskazując jedyną ręką przepełnione kadzie. – Kto to kupi? Większość trzeba będzie z powrotem wyrzucić do morza, zanim całkiem zgnije. Śledzie to zresztą przysmaki biedaków, nasi bogacze wolą bardziej szlachetne gatunki, jak łosoś, jesiotr czy szczupak. A jednak wyrzucili mnie z rady miejskiej za sprzedaż ryb drugiejświeżości...
– Jak to: drugiej świeżości? – zaciekawiła sięRudawka.
– No odrobinkę były nieświeże – przyznał niechętnie były kupiec – ale wciąż nadawały się do zjedzenia. Wydobyłem je z rozbitego rybackiegokutra.
– I ucięli ci rękę, bo do oszustwa dodałeś także złodziejstwo? – podsumowałarusałka.
– A co się miały rybki marnować? – syknął, wzruszając ramionami. – Nasza biedota ma żelazne żołądki. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie donieśli na mnie ocaleli ze sztormu rybacy... Całe miasto przenika zresztą odór zepsucia – podjął po chwili z nienawiścią. – Najbogatsi kupcy robili już nie takie machlojki i nieraz spekulowali żywnością, ale padłem ofiarą zawiści. Nie masprawiedliwości...
– Do rzeczy, człowieku – upomniała go ostro Rudawka. – Widziałeś może sprowadzone tu wczoraj dziewczyny z krajuPolan?
– A jakże – potwierdził. – Wszyscy widzieli, jak wiedli je przez miasto w pętach. Żal było słuchać ich płaczu i jęków. Zaprowadzili je prosto do twierdzy Jumne. Jutro będą wystawione na sprzedaż podczas igrzyskWelesa.
– Dokąd je sprzedadzą? – wypytywaładalej.
– Najpotulniejsze pewnie przyozdobią portowe zamtuzy, najpowabniejsze trafią do łóżek wielmożów, a najbardziej oporna, która ciężko raniła jednego złowców...
– To pewnie nasza Własta – mruknęła Wanda podnosem.
– …zostanie jutro złożona w ofierze dla Welesa – zakończył dziwnym tonem, jakby z dzikąuciechą.
Zaskoczone rusałki zrobiły wielkieoczy.
– Pierwszy raz słyszę, by Weles żądał ofiar z ludzi! – wyszeptała wstrząśnięta Rudawka. – To nieChors!
– I tu dotychczas o tym nie słyszano – odparł Śledzion. – Najwyżej od wielkiego święta zarzynano na jego cześć czarnego wołu. Ale parę miesięcy temu zjawił się w mieście nie widzieć skąd nowy sługa Pana Zaświatów, który niepojętym sposobem przekabacił tutejszych kapłanów i wmówił wszystkim, że dla wzmożenia pomyślnego handlu oraz potęgi miasta konieczna jest krew dziewicza. Wikińscy woje dostarczają mu nowych ofiar, on zaś odprawia okrutne obrzędy na szczycie wieży, pojąc krwią wiecznie płonący olej w Garncu Welesa. Może dlatego zwą go Wyżyn, skoro na wyżynie gada z podziemnym władcą – dorzucił niecozjadliwie.
– A co na to mieszkańcy? – dociekałarusałka.
– Dla nich to kolejna zabawa – stwierdził, znowu wzruszając ramionami – są więc radzi. Rzekłem już, że miasto toczy zepsucie, bo skażone zostało tchnieniem Ciemności. Wisi nad nim gniew bogów. Oby je pokarali, także za moją krzywdę! – Machnął mściwie w stronę miasta kikutemprawicy.
– Może tak będzie, ale lepiej wziąć los we własne ręce – orzekła twardoWanda.
– Miałbym z tym spory kłopot, odkąd mi jedną ucięli – stwierdził z ponurymsarkazmem.
– Mówiłeś, że gdzie trzymają pojmane? – zapytała księżniczka.
– W specjalnych żelaznych klatkach między podwójnym wałem – oznajmił i zaraz zastrzegł: – Progu twierdzy nie przekroczy żadna kobieta, chyba że niewolnica na sprzedaż. Nie chcą osłabiać ducha bojowego – dodał z krzywym uśmieszkiem. – I mysz się tam nie przemknie, a co dopierowy.
– Każda warownia ma jakiś słaby punkt. Znasz go? – naciskałaWanda.
Szpieg zastanawiał się chwilę, popatrując na nią spode łba, jakby oceniał, czy opłaci mu się pakować w kolejne kłopoty. Wreszcie przyznał zociąganiem:
– No... jest taka mała furtka pod wielkim mostem, którą czasem wracają ci, co zbyt długo zabawili w tawernie. Wikingowie lubią tęgopopić...
– Zaprowadzisz nas tam po zmroku? – wpadła mu w słowoksiężniczka.
Śledzion szeroko otworzył oczy, zadygotał na całym ciele i zajęczał, tracąc resztkiopanowania:
– Oszalałyście?! Gdyby schwytano mnie razem z wami, straciłbym drugą rękę albo i głowę!
– Dobrze ci zapłacimy – zapewniła Rudawka, potrząsając drugimmieszkiem.
– A na co martwemu srebro? – odparował. – Bardziej opłaca mi się wydać was w ręce straży. Może w nagrodę wrócę do radymiasta!
– Cicho, cicho, robaczku – zamruczała kojąco Wanda, chwytając go zagardło.
Mocno zaniepokoiła się, że wrzaski szubrawca zwabią patrol miejskiej straży. Istotnie w owej chwili jej wrażliwe uszy dosłyszały chrzęst kolczug i ciężkie kroki zbrojnych, dobiegające z sąsiedniej uliczki. Bez namysłu ścisnęła krtań donosiciela w taki sposób, by nędznik szybko stracił przytomność. Śledzion wybałuszył oczy, zacharczał krótko, po czym padł z pluskiem do pobliskiej kadzi.
Wtedy nadeszli dwaj strażnicy. Mierząc obce dziewki podejrzliwym wzrokiem, jeden z nich spytał ostrym tonem, co zrobiły z człekiem, którego chude nóżki sterczały wciąż spomiędzy góry śledzi. Wanda i Rudawka nie bawiły się w zbędne wymówki. W ruch poszły sztylety i w jednej chwili zaskoczeni wojownicy skonali w kałużach krwi. Rusałki czym prędzej obdarły zwłoki z hełmów i kolczug, po czym same zrzuciły jedwabne okrycia. Szybko przywdziały odzież strażników, a gładkie lica osłoniły dolną częścią kolczego kaptura i hełmowymi nosalami. Trupy najemnych wikingów wkrótce spoczęły obok zaduszonego szpiega pod zwałami zepsutych ryb. Zabójczynie miały nadzieję, że nieprędko zostaną wykryte. Gdy zmierzały już w stronę twierdzy, nieco chwiejnym krokiem, podpierając się nawzajem jak pijani żołdacy, Rudawka ogarnęła wzrokiem wyniosłe palisady, które zdawały się płonąć w zachodzącym purpurowo słońcu iszepnęła:
– Trochę szkoda, że musiałaś uciszyć Śledziona. Był chyba niezłymszpiegiem.
– Śliski jak węgorz – oceniła surowo Wanda. – Wydałby nas przy pierwszej nadarzającej się okazji. Najgorsze połączenie: cwany agłupi.
– Obyśmy tylko nie skończyły jak on, bo jeśli nas rozpoznają... – Zawiesiła znaczącogłos.
– Grunt żeby wejść do środka i przyczaić się gdzieś w strażnicy – stwierdziła spokojnie księżniczka. – O ile wiem, wojowie z Jumne są raczej mrukliwi, zwłaszcza gdyululani.
Zaśmiały się niewesoło i zaczęły się wspinać w gęstniejącym zmierzchu na Srebrną Górę tak, by nie dostrzegli ich wałowi strażnicy. Musiały przekraść się do furtki pod wielkim mostem z nadzieją, że pilnujący jej strażnik zachowa się jak wyrozumiały druh i otworzy im po cichu bez niepotrzebnych dociekań.
Następnego dnia w samo południe na wielkim moście rozsiedli się na wyściełanych kobiercami ławach najbogatsi wolińscy kupcy w odświętnych szatach. Miejscowe grube ryby, których pozycję wyznaczały ciężkie złote łańcuchy na piersiach, wydatne brzuszyska i pierścienie na grubych paluchach. Towarzyszyły im równie pulchne małżonki, tak obwieszone kosztownościami, że ledwie chodziły, podtrzymywane przez sługi.
Klikę kupiecką ochraniała wikińska straż. Wszyscy rośli jak dęby, okuci w stal i dobrze uzbrojeni. Ich twarze przesłaniały nosale hełmowe i stalowe kaptury kolczug, odbierając każdemu z nich ludzkie rysy, czyniąc cząstką morderczej machiny, wielonogiego i wielorękiego zabójczego potwora.
Część z nich pilnowała porządku wśród zgromadzonego na dole pospólstwa, które miało stamtąd gorszy widok, lecz zostało uraczone bochnami chleba i darmowymi kuflami piwa. Jak każdy lud na świecie i ten był szczęśliwy, dostając chleb i igrzyska.
Tłum był niezmiernie podniecony, wielu popatrywało na szczyt wieży z Garncem Welesa, gdzie miała się odbyć krwawa ofiara jako zwieńczenie uroczystości. Na razie jednak wierzchołek był pusty, buchający jedynie ogniem z wiecznie płonącego ogromnego kotła. Wielki most przytykał do stołpu w połowie wysokości, gdzie znajdowały się okalające wieżę kamienne schody. Tam właśnie zgromadzili się miejscowi kapłani Welesa w szatach barwy popiołu i odziani bardziej pstrokato słudzy Strzyboga, opiekunażeglarzy.
Najpierw odbyły się walki zapaśnicze tutejszych osiłków, potem kazano świeżo pojmanym niewolnikom walczyć pomiędzy sobą na śmierć i życie. Ci, którzy zginęli w tych krwawych zmaganiach, byli ofiarą dla bogów. Zwłoki wrzucano do otaczającego wieżę głębokiego rowu, gdzie zwykle kończyli rozmaici skazańcy. Ciężko ranni, którzy utracili jakąś kończynę, byli dobijani na miejscu przez strażników i lądowali w tym samym dole. Ci zaś, którzy wyszli z walki bez szwanku, mieli wybór: harować do końca życia jako portowi tragarze albo walczyć dalej na kolejnych igrzyskach ku uciesze swych panów.
Zebranym podobało się to widowisko, lecz większą ekscytację wzbudziły wyprowadzone później na podest nagie niewolnice. Odbyła się zażarta licytacja między kupcami i właścicielami zamtuzów, aż nieszczęsne dziewczyny zostały w końcu rozsprzedane zgodnie z przewidywaniami nieboszczyka Śledziona: część na służbę w domach publicznych, część dla uciechy wielmożów.
Potem wyprowadzono z warowni Jumne małą, lecz zajadłą dziewkę, szarpiącą się w więzach i próbującą gryźć wlekących ją strażników, co wywołało wśród widzów wybuchy wesołości. Olaf wystąpił przed szereg i oznajmił, że młodziutka Polanka, najdzielniejsza z pojmanych dziewczyn, otrzyma, zgodnie z prastarą tradycją, szansę na uwolnienie się, jeśli pokona miejscowych wojów. Jeżeli jednak przegra nierówną walkę, zostanie złożona w ofierze Welesowi. Widzowie rechotali i zacierali ręce z uciechy, spodziewając się dosyć przewidywalnego finału.
Włastę uwolniono z pęt, kiedy jednak próbowała natychmiast rzucić się do ucieczki, cios pięścią w brzuch przywołał ją do porządku. Gdy znowu złapała oddech, wręczono jej łuk i kołczan z trzema strzałami. Ustawiona została na krańcu mostu przylegającym do welesowego stołpu, a jej trzech przeciwników wyruszyło z drugiego końca od strony warowni. Prowadził ich sam Olaf. Nie miał żadnej broni, podczas gdy jego towarzysze dzierżyli w garści drewniane pałki.
Ruszyli pędem w stronę dziewczyny, ona zaś błyskawicznie napięła cięciwę łuku i wypuściła raz za razem trzy strzały. Dwie z nich nie chybiły celu. Jeden z wojów padł z jękiem raniony w udo, drugi upuścił oręż, klnąc siarczyście, trafiony w ramię. Trzecia strzała jednak nie dosięgła Olafa. Przeszła ze świstem nad jego pochylonym karkiem. Mimo niedźwiedziej postury wojownik był szybki i zwinny. Napiąwszy mięśnie ramion i nóg, skoczył jak chyży drapieżnik, kopniakiem podciał nogi ofiary i mocarną dłonią przygniótł do mostowych desek rozbrojoną dziewczynę. Publiczność wydała gromki okrzyk radości w oczekiwaniu na krwawe zakończenie obrzędu.
Wtedy z szeregu straży wyszła Wanda. Uniosła nosal hełmu, ściągnęła z twarzy stalową osłonę i zapytała głośno tak, aby wszyscysłyszeli:
– Co, lubisz gnębić słabszych? A może zmierzysz się ze mną? Jestem Wanda z roduWiślan.
Jej nagłe ujawnienie się wywołało wśród widzów szmer zdziwienia i zaciekawienia. Mimowolnie podziwiano odwagę Wiślanki, która zdołała zakraść się w szeregi najemników i rzuciła wyzwanie najsilniejszemu z wolińskich wikingów. Wszyscy uwielbiali takie niespodzianki, niektórzy nawet przypuszczali, że cała sprawa jest częścią starannie przygotowanego widowiska, toteż nikt nie zamierzał ingerować, pozostawiając rozwiązanie sytuacji Olafowi. Ten, ujrzawszy gładkie lico księżniczki, parsknął pustymśmiechem.
– Kolejna dziewczyna mnie wyzywa? Mam walczyć czy sięzakochać?
– Był już taki, który próbował ze mną jednego i drugiego – zauważyła znaczącoWanda.
– I co się z nim stało? – zaciekawił się wiking, choć domyślał sięodpowiedzi.
– Zginął – stwierdziłabeznamiętnie.
– Niezbyt zachęcające – podsumował z odcieniem lekceważenia. – Widocznie był dla ciebie za słaby. Może będę miał więcejszczęścia.
Pchnął półprzytomną Włastę w ręce najbliższego strażnika, sam zaś zakasał rękawy koszuli i przyjął postawę zapaśniczą. Wanda uczyniła podobnie.
Przy ogromnym wojowniku dziewczyna, choć rosła i postawna z natury, zdawała się drobna i krucha, jak łania przy niedźwiedziu. Bardziej doświadczeni widzowie wiedzieli jednak, że nie należy sądzić po pozorach. Czasem bowiem spryt i wrodzona zręczność pokonują nawet niedźwiedzią siłę.
Chwilę krążyli wokół siebie jak drapieżniki w godowym tańcu, wypatrując słabych punktów u przeciwnika. W końcu rzucili się na siebie i zwarli w morderczym uścisku. Wanda zasypała Olafa gradem ciosów pięści i kopniaków, które nie zrobiły na wikingu specjalnego wrażenia. Ogarnął ciało przeciwniczki potężnymi ramionami, ona odpowiedziała tym samym. Zwarli się w kłębowisko napiętych mięśni, tworząc jakby monstrualnie rzeźbioną bryłę, nieruchomą przez jakiś czas. Kości trzaskały w żelaznych oplotach, zgrzytały kurczowo zaciśnięte zęby. Walka toczyła się w zupełnym milczeniu, jedynie z towarzyszeniem ciężkich sapnięć i głuchych uderzeń stóp o mostowe deski.
Widzowie, znudzeni nieco dłużącym się starciem, zaczęli podjudzać najemnika, by je szybko zakończył. Olaf napiął mocniej mięśnie ramion. aż policzki spurpurowiały mu z wysiłku. Wanda dzielnie się opierała, próbując kopnąć przeciwnika w podbrzusze, lecz zablokował ten cios kolanem, a następnie oplótł także jej uda własnymi nogami. Wojowniczka, niezdolna wyrwać się z niedźwiedziego uścisku, zaczęła tracić dech, twarz jej zsiniała, oczy zaszły mgłą, całe ciało zwiotczało.
Wiking rozluźnił nieco uchwyt, potem rzucił na deski osłabłą księżniczkę. Oparł stopę na jej piersi jak na powalonej zwierzynie, tocząc wokół triumfalnym spojrzeniem. Tłum wynagrodził zwycięzcę radosnym wyciem i grzmotem oklasków.
Wtedy na szczycie wieży ukazał się arcykapłan Wyżyn. Jego szata była ciemniejsza niż u innych kapłanów Welesa, miała barwę nocnego nieba. Wydawał się w niej wyższy i bardziej dostojny niż zwykle. Głowę osłaniał obrzędowy rogaty hełm ze szkaradną maską, zakrywającą całą twarz i zniekształcającą głos, który jednak, kiedy się odezwał, okazał się zaskakująco donośny iwyrazisty.
– Dobrze się sprawiłeś, Olafie. Pogłoski o nadludzkiej mocy tej wiślańskiej księżniczki okazały się przesadzone. Ludzie długo będą wysławiać twoje zwycięstwo nad Wandą. Dajcie tu obie dziewki, by się dokonałaofiara.
Olaf wziął na ręce wiotkie ciało księżniczki, lekkie dla niego jak piórko. Wstąpił na kręte kamienne schody, za nim zaś postępował strażnik wlokący ciągle oszołomioną Włastę. Po chwili cała grupa pojawiła się na wierzchołku obok buchającego ogniem kotła.
Tłum w dole zamilkł, obserwując w napięciu, co stanie się dalej.
Tymczasem pogodne dotychczas niebo nad Wolinem pociemniało i zasnuło się gęsto czarnymi chmurami. Porywisty wiatr sprawił, że wody rzeki Dziwny poczęły się wzdymać i pienić. Wielu zadrżało w przeczuciu nadchodzącej burzy, ale na razie nikt nie ruszył się z miejsca.
Wyżyn, nie zważając na to, przywołał gestem do siebie strażnika z Włastą i rozpoczął rytualnezaklęcia:
– Potężny Welesie, twoje są światła stosów pogrzebowych, a twój ogień płonący w ciemnościach prowadzi zabłąkanych żeglarzy. Ty nas wiedziesz przez mrok... W twych cieniach znajdziemy ukojenie, odszukamy twą wolę, w głębi nocy skryjemy swe serca. Wysłuchaj mnie, strażniku najskrytszych i najstraszniejszychtajemnic...
W miarę jak wypowiadał te słowa, jego ton zmieniał się z uroczystego na coraz bardziej złowieszczy, a nawet jakby jadowity. Zebrani na pomoście kapłani zaczęli okazywać spore zaniepokojenie. Szeptali pomiędzy sobą:
– Co to jest?!
– Co on gada?!
– Dziwne te jakieś gusła!
– Oszukał nas! Nie jest sługą Welesa!
– To posłannik...
W tym momencie Wyżyn, jakby na potwierdzenie ich słów, uniósł nóż ofiarny i wrzasnął:
– Wesprzyj nas, Chorsie!
Nim ostrze opadło, by rozorać pierś niewinnej ofiary, niebiosa rozdarł piorun, który uderzył w wieżę, sprawiając, że zatrzęsła się w posadach i zakołysała jak miotane wiatrem ogromne drzewo. Garniec Welesa przechylił się niebezpiecznie, wychlustując płonące krople na zgromadzonych w dole ludzi, co wywołało wśród nich zbiorowy krzyk strachu, a po chwili rozległy się jęki poparzonych. Nastąpił kompletny zamęt, kotłowanina, nad którą wikińscy strażnicy na próżno usiłowali zapanować, zmagając się z pierzchającym we wszystkie strony tłumem, przepychającym i tratującym się w ścisku.
Na dachu wieży rozegrały się zaś niezwykle szybko następujące po sobiewypadki:
Rudawka zrzuciła hełm strażnika i szepnęła krótkie hasło do ucha Własty, która w lot pojęła, co czynić. Obie skoczyły na kapłana jak głodne wilczyce i chwyciwszy go za ramiona, zepchnęły z wieży.
Spadający machał bezradnie ramionami, a rękawy jego szaty łopotały jak czarne skrzydła. Po chwili rozpaczliwy krzyk zamienił się jakby w chrapliwe krakanie, aż umilkł całkiem. Dziewczyny nie miały czasu sprawdzać, co się z nim stało, po tym jak wpadł do dołu skazańców. Czym prędzej ruszyły na pomoc Wandzie, która tymczasem wyśliznęła się zgrabnie z rąk zaskoczonego Olafa.
Rudawka rzuciła jej nóż ofiarny, upuszczony przez zbrodniczego kapłana. W jednej chwili księżniczka znalazła się za plecami wojownika, kładąc mu ostrze na gardle. Zdumiony wiking wybałuszył oczy i zduszonym głosemwysapał:
– Sprytnie nas podeszłaś, księżniczko. Śmiały wypad jak na dziewczynę... Nie doceniłem ciebie ani twych wojowniczek. Ale co zamierzacie dalej? Nie uciekniecie stąd, wieża obstawiona ze wszystkichstron.
– Naszym żywiołem jest woda i ona nam dopomoże – oświadczyła Wanda. – Najwyższy czas, aby matka Dziwna pokarała to złe i zepsutemiasto!
Przytknęła dwa palce wolnej dłoni do ust i gwizdnęła na nich dziko, przenikliwie. Na ten dźwięk wody Dziwny wzburzyły się jeszcze bardziej, podobnie jak wody bliźniaczej Piany, opływającej drugą stronę wyspy. Obie rzeki w jednej chwili wylały na nadbrzeże, a ludzie uciekający przed ognistym deszczem stanęli jak wryci, widząc pędzącą na nich ścianę wody.
Wzdęte fale uniosły ze sobą cumujące w porcie łodzie kupieckie i drakkary, które runęły po chwili na miotające się ludzkie rojowisko, druzgocąc pod sobą pomost i dachy najprzedniejszych domów, co dopełniło katastrofy.
Samożonki i chmara miejscowych rusałek nadpłynęły, siedząc okrakiem na spienionych grzywaczach. Bez litości wciągały w śmiercionośną toń opasłych rajców i zabijały próbujących ich bronić wikingów. Rzęsista ulewa i przetaczające się po niebie huczące gromy tłumiły nieco rozpaczliwe wycia miażdżonych i ciężko ranionych ludzi.
Tymczasem Wanda zdzieliła po łbie Olafa rękojeścią noża, po czym rusałki kopniakami zrzuciły ze schodów obezwładnionego wikinga. Skoczyły zaraz do wody, by dopomóc Samożonkom uwolnić polańskie dziewczyny, przetrzymywane nadal w klatce blisko warowni.
Olaf ocknął się po dłuższej chwili u podnóża schodów i rozejrzał się półprzytomnie.
Burza ucichła, a fale powodzi cofnęły się, zostawiając po sobie śmierć i zniszczenie. Atakujące wcześniej rusałki również przepadły jak kamień w wodzie, ale ślady ich ataku były aż nazbyt widoczne. Całe nabrzeże zasłane było zwałami okrwawionych, zdeformowanych ciał. Część zginęła od razu, zgnieciona lub przebita zadziorami zdruzgotanych belek, reszta zaś, mocno okaleczona, miotała się bezradnie, dogorywając jak ryby na piasku, lecz w odróżnieniu od owych niemych stworzeń, jęcząc i zawodząc wniebogłosy.
Młody wojownik obmacał się odruchowo i z ulgą stwierdził, że on sam nie odniósł żadnego poważnego obrażenia, był jeno trochę poturbowany i okropnie bolał go łeb. Gdy usiadł z niejakim trudem, bo wciąż kręciło mu się w głowie, na jego ramieniu przysiadł dobrze znany kruk.
– Ładnie nas urządziłeś z tym twoim Chorsem! – warknął wiking z wyrzutem. – Ściągnąłeś na Wolinzagładę!
– Bez przesady – zaskrzeczał cicho kruk. – Taki potężny i bogaty gród odrodzi się szybko jak feniks z popiołów. Ale bez nas. Obaj nie mamy tu już czegoszukać.
– Ja także? – chciał wiedziećOlaf.
– Pokonany przez dziewczynę – wypomniał zjadliwie Wyżyn. – Będą z ciebie drwili bezkońca.
Olaf potarł zmarszczone czoło, a brodatą twarz wykrzywił grymas spodziewanejudręki.
– Prawda, kamraci z drużyny wykończyliby mnie ciągłymi docinkami. Wiesz, jacy są wojowie bezkobiet...
– Wiem – przyznał zimno przemieniony czarownik. – I dlatego radzę: wracaj do swoich Nordów albo na Ruś. I módl się do wszystkich bogów, żeby wieść o twojej porażce zbyt szeroko się nierozeszła.
– A ty co zrobisz? – zaciekawił sięnajemnik.
– Hm, muszę pomyśleć – zaskrzeczał ptak, poczochrawszy przez chwilkę dziobem czarne skrzydła. – Sprowadzenie tu Wandy okazało się kosztownym, lecz zarazem cennym doświadczeniem.
– Od początku chodziło ci tylko o nią! – wytknął wojownik w nagłym olśnieniu. – Gotów byłeś poświęcić miasto, byle tylko ją pojmać. Wciąż nie rozumiem: dlaczego?
– I nie musisz – uciął oschle były kapłan.
Po chwili, jakby pod wewnętrznym przymusem wyznania prawdy w myśl jednej z podstawowych zasad posłanników Chorsa: „Mów prawdę tylko wtedy, gdy kłamstwo staje się bezużyteczne”, udzielił jednak skąpych i ogólnikowych wyjaśnień:
– Jest w niej ogromna moc, która może wspomóc albo pokrzyżować moje dalekosiężne plany dotyczące Polan i Wiślan. Jak cały jej ród, służy jasnym bogom, ale gdyby udało się ją okiełznać i przeciągnąć na stronę ciemności... byłaby cennym nabytkiem. Nie zdołał jej zdobyć Popiel, ale może ja dokonam tego innym sposobem. Z nią jednak nie wystarczy zwyczajna siła. Potrzebny jest ktoś delikatniejszy i bardziej przebiegły, kto zdoła ją zauroczyć i zbudzić w niej uczucie, jakiego dotychczas niedoświadczyła...
– Jak cię znam, skrywasz kogoś w zanadrzu – mruknął Olaf.
– Owszem – przyznał Wyżyn. – Muszę odnaleźć mego dawnego ucznia, który doskonale odegra tę rolę. Zdaje się, że obecnie bawi u Sasów... Bywaj, Olafie – zaskrzeczał niecierpliwie, tknięty nowymzamysłem.
Dalszy los dotychczasowego wybranka najwyraźniej w tej chwili przestał go interesować. Kapłani Chorsa dbali szczególnie o to, by dla własnego dobra nie przywiązywać się do nikogo ani niczego, i pozostawali zawsze obojętni na cudze uczucia. Był zresztą pewien, że chrobry wojownik doskonale sobie poradzi bez dalszychrad.
– Żegnaj, mistrzu – rzekł posępniewiking.
Kruk rozłożył skrzydła i odleciał chyżo na południe.
Olaf patrzył za nim jakiś czas, a gdy stracił go z pola widzenia, wzruszył ramionami i poszedł powoli, lekko kulejąc, w stronę zdewastowanej warowni, by zebrać swoje manatki i jak najszybciej zniknąć z oczu ocalałym kamratom.
Wzywało go morze. Miał przeczucie graniczące z pewnością, że na drugim krańcu wyspy znajdzie jakiś statek płynący na północ.
Ledwie Wanda wróciła do Gniezna z uratowanymi dziewczętami, ledwie rodzice Własty zdążyli nacieszyć się odzyskaną córką, ledwie skończono świętować zwycięstwo nad Wolinem, a już jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że na ziemie Wiślan wdarły się zgraje saskich łupieżców, paląc, grabiąc i mordując. Piast poprosił w tej sytuacji Wandę, by wspomogła swego brata ciotecznego, Ziemowita, będącego namiestnikiem owej krainy. Młodziutki Ziemek szczupłe miał siły i zbyt był niedoświadczony, by samemu poradzić sobie z tak groźnym wrogom. Wanda chwilę marszczyła brwi, aż wreszcie po namyśleodparła:
– Wiesz, że niezbyt się nadaję na niańkę, ale mam słabość do twego synka, który zapowiada się na dobrego władcę i dzielnego wojownika. Chętnie mu pomogę. Do tej pory jeszcze nie wojowałam z Niemcami, ale skoro dałam sobie radę w Wolinie, to i z nimi sobieporadzę.
Piast udzielił jej braterskiego błogosławieństwa, zaopatrzył na drogę i dozbroił do walki jak mógł. Na wieść o tym, co się stało, wdzięczny Szalej oznajmił, że skrzyknie swoich wodników. Własta uparła się, żeby jechać z nimi, a ponieważ nie sposób było tego wybić z głowy szalonej dziewczynie, jej matka, Wda, zdecydowała się także im towarzyszyć. Tak oto zebrana naprędce niewielka armia wodników i rusałek wyruszyła na linię Odry.
Udało się im zaskoczyć najeźdźców u brodu na rzece. Wanda i jej wojowniczki postanowiły wykorzystać sposób ataku sprawdzony już w Wolinie. Najpierw Własta i inne młode łuczniczki zasypały łotrów strzałami, potem runęła na nich wyczarowana przez rusałki fala nagłego przypływu, która zbiła część koni z nóg i pomieszała szyki. Wtedy spadły na nich Samożonki z wodnikami, dopełniając porażki wrogów. Sasi kładli się pokotem jak zżęty łan lub tonęli w głębinie, ocalali zaś czmychali jak zające, wyjącwniebogłosy:
– Himmel Herrgott!!!
Wanda i Rudawka pojmały żywcem dwóch wrogów: młodego, dostatnio odzianego woja, i starszego odeń czerńca. Lud Słowa nazywał tak kapłanów obcego, niemieckiego boga, od noszonych przez nich czarnych habitów. Najeźdźcy wtargnęli w dzień poprzedzający Noc Kupały, zapewne licząc, że wieśniacy zajęci przygotowaniami do tak ważnego obrzędu dadzą się wziąć z zaskoczenia. Jako że chcieli zbezcześcić tak ważny dzień, dwaj jeńcy mieli być złożeni na ofiarę bogom. Przywiązano ich do świętego dębu w głębokim borze, a wdzięczni Ślężanie zaprosili wiślańskie zastępy do wspólnej zabawy. Ofiarny obrzęd miał być zwieńczeniem kupalnych godów.
Podczas gdy wodnicy i Samożonki weselili się z miejscowymi, Wanda, gnana dziwnym, wewnętrznym przymusem, a także nieposkromioną ciekawością, poszła na leśną polanę, by przyjrzeć się dokładniej pojmanym, na co brakło jej czasu w bitewnym zamęcie.
Mały, zgarbiony, chuderlawy i łysawy czerniec nie przykuł jej uwagi. Choć gdy się później odezwał, jego głos wydał jej się dziwnie znajomy. Nie rozpoznała jednak w niemieckim mnichu wolińskiego „kapłana Welesa”, zajęta bez reszty jego towarzyszem niedoli.
Spojrzała w twarz młodego woja i stanęła jak wryta. Wyglądał jak Rutger! Może tylko trochę szczuplejszy i bardziej ryżawy. Dłuższą chwilę trwała w milczeniu jak porażona, wreszcie się otrząsnęła i zapytała drżącym, przerywanymgłosem:
– Jak... się... zowiesz, niemieckipsie?!
Młody jeniec wytrzeszczył w zdumieniu okrągłe, niebieskieoczy.
– Znasz nasząmowę?
Wanda zaśmiała się w odpowiedzi i zacisnęła dłoń na Amulecie Jasnego Słowa, który dostała przed wyprawą od Rzepichy. Umożliwiał on rozumienie każdego obcego języka, a także pozwalał porozumieć się wnim.
– Mam taki dar, że rozumiem nawet wraże niemieckie szwargoty – wyjaśniładumnie.
– Zaiste, niebywałe! – krzyknął zdumionyNiemiec.
– Pogańskie czary – mruknął ledwie słyszalniemnich.
– Nie pleć, tylko odpowiadaj, gdy pytam! – ucięła niecierpliwie Wanda. – Jak cięzwą?
– Arnold, łaskawa pani – przedstawił się z gracją młodzieniec, jakby uczestniczył w dworskim festynie. – Skoro rozumiesz po naszemu, chcę cię błagać o litość – podjął po chwili znadzieją.
– Źle trafiłeś – przerwała mu wojowniczka. – Nie mam litości dla grabieżców. Nie mieliście jej dla miejscowych – wypomniała.
– Błagam, jeśli możesz być naszą tłumaczką, przyprowadź tu swego wodza i... – skamlał dalej chłopak jak zbitypies.
– Nie ma takiej potrzeby – oznajmiła. – Jestem księżniczką Wiślan, imię me Wanda. Możesz rozmawiać zemną.
– Ty, pani? – wykrzyknął zmieszany Arnold. – Jesteś wodzem?! Wybacz, lecz pierwszy raz widzę kobietęwojowniczkę...
– Słyszałam, że u Sasów kobiety kiedyś walczyły na równi z mężami – zauważyła, mimowolnie rozbawiona naiwnością młodzika.
Arnold pokiwał jasną głową i spojrzał na niąwymownie.
– Otóż to: kiedyś. Sporo się zmieniło, odkąd pobił ich Karol Wielki... Obecne księżniczki trudnią się głównie tkaniem, wyszywaniem...
– I rodzeniem dzieci, jak sądzę – wtrąciła z przekąsem.
– Owszem, tym także – potwierdził z udaną powagą. – Ja zresztą nie jestem Sasem. Pochodzę zKaryntii.
– Nie znam takiego kraju – przyznała Wanda. – Pewnie jest gdzieś daleko. Co więc robiłeś z tą zgrajązbirów?
– Przyłączyłem się do nich po drodze. Nie jestem wojownikiem, lecz wędrownymśpiewakiem.
– Wędrownym śpiewakiem, powiadasz? A nie miałeś to miecza u boku, kiedy ciępojmano?
– Jedynie od parady – zapewnił żarliwie. – Nikogo nie zabiłem, przysięgam. W obozie tak nim niezdarnie machałem, że Sasi ryczeli ze śmiechu... Cenili za to moje pieśni. Przyłączyłem się do nich, by opiewać rycerską wyprawę... a mój towarzysz niedoli, braciszek Wiching, miał spisywać jej przebieg do kroniki.
– Nie dla swojej, jeno dla wiecznej chwały – zaszemrałzakonnik.
– Widzę, że Sasi cenią nieśmiertelną sławę tak samo jak nasi wojowie – zauważyła z uznaniem księżniczka, lecz zaraz zmieniła ton na mniej przyjazny – ale tu nie ma czego opiewać. Parę spalonych wsi, zgwałconych dziewek i zamordowanych wieśniaków to żaden powód do dumy. Zwłaszcza że pokonała waskobieta.
– Tego rzeczywiście nikt się nie spodziewał – przytaknął Arnold. – Byli zbyt pewnisiebie.
– Co prawda, to prawda. Pycha często zwodzi was na manowce... Twierdzisz zatem, że nie jesteś wojem, tylko śpiewakiem? – podjęła po chwili. – I nie masz wiele wspólnego z tymizbójami?
– Przeklinam dzień, w którym postanowiłem do nich dołączyć! – zapewniał gorliwie. – Uwierz mi, księżniczko! Wolałbym teraz grzać się przy ogniu i dzbanie dobrego wina, opiewając urodę wybranki mego serca, niż tłuc się po tych dzikich chaszczach!
Tak przekonująco wbijał w nią błagalne spojrzenie niewinnych oczu... Wanda uświadomiła sobie, że i w tym różnił się od Rutgera. Jego źrenice pozbawione były drapieżnego błysku zdobywcy, spoglądały łagodnie, prosząco, czym przypominał skrzywdzonego psiaka, a widok ten osobliwie chwytał za serce. Księżniczka poczuła niespodziewane współczucie dla pechowego młodzieńca, który musiał cierpieć za nie swoje winy.
Przeszła się parę razy po polanie, głęboko się namyślając, on zaś dalej wodził za nią okrągłymi, wilgotnymi oczami.
Siedzący obok mnich nie podnosił głowy, mamrotał tylko bez przerwy łacińskiemodlitwy.
Wreszcie Wanda zatrzymała się znowu pod dębem i rzekłastanowczo:
– Słabość do przystojnych Niemców to chyba moja klątwa... Przynajmniej jeden musi dzisiaj zapłacić za wasze zbrodnie, boście omal nie splugawili Kupały. Milszy naszym bogom będzie, jak sądzę, ten chrześcijańskiczerniec...
– Zostanę męczennikiem za wiarę! Hosanna, alleluja! – mamrotał niewyraźnie Wiching z nabożnąradością.
– Oszczędź mi swoich zaklęć – warknęła wrogo, patrząc z odrazą na czerńca. Gdy jednak przeniosła wzrok na Arnolda, cała twarz jakby pojaśniała, gdyż spojrzała nań znacznie łagodniej. – Ty zaś, młodziku, udowodnij, że jesteś pieśniarzem, nie wojownikiem. Może daruję ciżycie.
– Chętnie, księżniczko – odrzekł ochoczo młodzieniec – jeśli rozwiążesz miręce.
– A niby po co? – spytałaczujnie.
– Najlepiej śpiewam do wtóru mojej liry – wyjaśnił. – Mam ją w sakwie na plecach. Na szczęście mi jej nie zabrali, bo nie wydawała sięcenna.
Wanda znowu zastanawiała się chwilę, ściągając brwi. Obawiała się podstępu, lecz jednocześnie paliła ją wielka ciekawość. Nigdy wcześniej nie słyszała cudzoziemskiego śpiewaka. Cóż jej zresztą mógł zrobić ten szczupły blondas ze spętanymi nogami, gdy ona była zbrojna po zęby? W końcu wzruszyła ramionami i podjęładecyzję.
– Dobrze, uczynię to, jeśli odpłacisz mi piękną pieśnią.
– Najpiękniejszą, jaką znam – zapewnił. – Zaśpiewam o ślicznej wodnejpannie.
– O rusałce? To rzeczywiście coś dla mnie – podchwyciła Wanda zuśmiechem.
Po chwili Niemiec trzymał już lirę w dłoniach i trącał jej struny, umiejętnie przy tym wplatając tony instrumentu w płynącą nad łąkami odległą grę wiejskiej kapeli. Zaśpiewał czystym i mocnymgłosem:
Zmierzch jest i chłodemwionie,
I cicho płynieRen,
Szczyt góry w słońcutonie,
Co już zapada wsen.
Usiadła piękna pani
Wśród skał i śpiewa wgłos,
Migocze pierścieniami
I złoty czeszewłos...
Wanda zasłuchała się w upojną pieśń i poczuła, że serce wypełniło się nieznanym dotychczas ciepłem.
– Jakie to piękne! – szepnęła.
Porwał ją tęskny śpiew cudzoziemskiego, niebieskookiego słowika. Myśli odpłynęły ku baśniowym krainom, gdzie nawet dziwne zauroczenie księżniczki napotkanym przy drodze pastuszkiem kończyło się zawsze tak, że wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Bez reszty zatonęła w owych marzeniach, bo próżno się im było opierać. Wyobraźnia podsunęła jej wizję, jak młodzieniec budzi ją z długiego dziewiczego snu gorącym pocałunkiem...
Nawet niezłomne wojowniczki nie mogą rozkazywać miłości: ta zawsze bierze, cozechce.
Pieśniarz zaś śpiewałdalej:
Złotym się czesze grzebieniem
I dziwnych dobywanut,
Biegnie czarowne to pienie
W zdradliwe nurtywód...
Jego głos coraz bardziej się wzmacniał, podobnie jak dźwięki liry. Zrobiły się przenikliwe i wstrząsające, jak gdyby jeniec natarczywie wzywał pomocy...
Wanda nagle drgnęła i zmartwiała, jakby ktoś chlusnął na nią kubłem zimnej wody. Zza jej pleców, od strony łąki, dobiegły triumfalne wrzaski atakujących Sasów oraz rozpaczliwe krzyki uciekających i zabijanych Słowian. Błyskawicznie pojęła, że to, co brała za główne siły wroga, było jedynie podjazdem. Najeźdźcy wycofali się, przegrupowali i podkradli tu lasem, czekając na znak do ataku. Dała się podejść jak głupiutka dziewczynka. To ją zgubiła zbytnia próżność, nie napastników.
Spiorunowała wzrokiem śpiewaka i w pierwszym odruchu zdzieliła go po pysku. Potem wyrwała z jego dłoni lirę i cisnęła na murawę. Naprędce związała mu znowu ręce i dobywając miecza, rzuciła się w wir krwawejłaźni.
– Gott befohlen!!! – wrzeszczeli Sasi, tym razemtriumfalnie.
Po chwili mnich Wiching podczołgał się do spętanego towarzysza z cienkim, lecz ostrym jak brzytwa nożykiem i przeciął jegowięzy.
– Głupcy, którzy mnie obszukali, nie zauważyli sztyletu wszytego w rękaw habitu. – Dalej, Arnulfie – rzekł, odrzucając pozory i zwracając się do młodzieńca prawdziwym mianem. – Biegnijmy do swoich, bo ta wściekła słowiańska suka może tu zarazwrócić...
Sasi otoczyli łąkę żelaznym pierścieniem i zabijali bez litości mężczyzn, kobiety, dzieci, chcąc pomścić wcześniejszą porażkę. Wanda i Samożonki odgryzały się im zajadle, zostały jednak zepchnięte w stronę rzeki samą masą napastników. O świcie los walki był przesądzony.
Wandzie została garstka wojowniczek, które osłaniały małoletnią Włastę, szyjącą zza ich pleców z łuku, aż skończyły się strzały w kołczanie. Odra pozostała jedyną drogą ucieczki, toteż po chwili wahania księżniczka i rusałki skoczyły w jej nurty i skryły się w głębinie.
Gdy Sasi dobijali ostatnich rannych, Arnulf i Wiching znaleźli na brzegu płaszcz księżniczki przesiąknięty wodą i krwią nieprzyjaciół. Rzekomy pieśniarz zadumał się nad nim smętnie, toteż idący przy nim jak cień zakonnik odezwał się ostrożnie, pragnąc skierować w inną stronę myślimłodzieńca:
– Muszę przyznać, Arnulfie, że pomysł, aby gra na lirze była umówionym sygnałem do ataku, uważałem za ryzykowny, lecz teraz widzę, iż był to podstęp godny samego Cezara! Masz zadatki na wielkiegowodza!
– Co mi po tym, skoro jej nie zdobyłem? – odparł ze smutkiem domniemany śpiewak. – Myślisz, że Wanda utopiła się, załamanaklęską?
– Nie sądzę, by była złą pływaczką – stwierdził oschle mnich. – Takie jak ona szybko nie toną. Po prostu uciekła z resztką drużyny. Może sama jest wodną panną i dlatego tak urzekła ją twoja pieśń? – zasugerował, zerkając badawczo na młodegowodza.
– Czuję, że zabrała pod wodę me serce – rzekł Arnulf, po czym westchnął przeciągle. – Nigdy nie zapomnę tego niezwykłegospotkania.
– Przeklęta ondyna – syknął Wiching. – Zauroczyła cię. Ostrzegałem, że te dzikie krainy pełne są niebezpiecznych istot i hulających swobodnie demonów. Przyjdzie czas, to rzucimy je na kolana przed prawdziwym Bogiem, ale jeszcze nie teraz. Pisana ci innaprzyszłość...
– Jaka przyszłość może czekać bękarta? – odparł z niechęciąmłodzian.
– Królewskiego bękarta, nie zapominaj – podjął z naciskiem mnich. – Czuwa nad tobą Opatrzność. Twój rodzic, Karloman, nie po to mianował cię prefektem Wschodnich Marchii, byś uganiał się za jakąś szaloną słowiańskądziewką.
– A po co? – spytał głucho Arnulf, zapatrzony wciąż w rzecznynurt.
– Niezbadane są boskie i królewskie wyroki – zauważył zakonnik – lecz przeczuwam, że teraz celem twej drogi będzie WielkaMorawa.
– Sądzisz, że to osiągnę? – Syn królewski ożywił się. – Porzucony, z rozdartymsercem?
– Zapewne, gdy pokonasz własne słabości – przekonywał mnich. – Zapomnij o Wandzie i skup się na wyższych celach. Każdy bękart może nosić w sakwie królewskie berło, a nawet cesarskąkoronę...
Odeszli w stronę pobojowiska, a ich dalszą rozmowę zagłuszyło krakanie złaknionych ścierwojadów, gromadzących się tłumnie na gałęziach okolicznychdrzew.
Wanda z resztką Samożonek popłynęła w górę rzeki i zatrzymała się dopiero w podgórskiej okolicy u podnóża Sudetów. Rozbiły tam niewielki obóz i zasiadły przy ognisku w ponurym milczeniu, przeżuwając doznana klęskę. Wreszcie odezwała się srodze poranionaRudawka:
– Siedzimy po uszy w bagnie. Większość naszych zginęła, ja jestem tak poharatana, że nie wiem, czy toprzeżyję...
– Mój ojciec poległ, osłaniając nas – wtrąciła mała Własta. – Potem padła moja matka... Gdzie byłaś, Wando? – zapytała z gorzkimwyrzutem.
– Księżniczka poszła do jeńców. – Rusałka stanęła w jej obronie. – Kiedy do nas wróciła, uciekli...
– Zabawiała się z jeńcami, kiedy nasi ginęli! Pozwoliła im uciec! – krzyczała rozpaczliwie osieroconadziewczyna.
– Uważaj z takimi oskarżeniami, mała – osadziła ją Samożonka. – Pamiętaj, komu zawdzięczasz życie i wolność. Gdyby nie Wanda i ja, pewnie skończyłabyś w Garncu Welesa. Nie wiemy dokładnie, jakbyło...
– Ale wiemy, co się stało – upierała się Własta. – Wanda wypuściła Niemców, moi rodzice zginęli...
Księżniczka słuchała tych zarzutów z kamienną twarzą, starając się zachować wewnętrzny spokój, choć przytłaczało ją ogromne poczucie winy. Nie zaprzeczała, bo uznała, że na nic się to nie zda. Skoro jej podwładne miały już swoją wersję wydarzeń, po co im prawda? Postanowiła z niczego się nie tłumaczyć, bo kto się tłumaczy, ten sam sięoskarża.
– Nie ma co biadać nad rozbitym dzbanem – stwierdziła zrezygnowana Rudawka. – Ważniejsze, co teraz zrobimy. Wracamy do Dziewina? – spytała rzeczowo, spoglądając na Wandę w oczekiwaniu rozkazów. Ta jednak nadal milczała, wpatrując się wogień.
– Nie chcę tam wracać! – sprzeciwiła się ostro łuczniczka. – Nienawidzę tego miejsca! Będzie mi przypominało, co straciłam! Za każdym razem, kiedy zobaczęWandę...
– To dokąd pójdziemy? – zastanawiała się głośno rusałka, nie zważając na wyrzekania małej. – W świecie ludzi nie ma dla nasmiejsca.
– A może przyłączycie się do nas? – Nad ich głowami rozległ się niespodziewanie obcy kobiecy głos.
Spojrzały tam, skąd dochodził, i osłupiały. Z pobliskiego lasu wynurzyła się smukła postać, odziana w skóry zwierzęce i uzbrojona w lekką włócznię, z łukiem na ramieniu. Była to osoba dojrzała, siwowłosa, lecz krzepka. Za nią postępowały młodsze towarzyszki, prowadzące przed sobą dwie Samożonki, które miały pełnić pierwszą straż. Z nożami na gardłach zdawały się mocno zaskoczone i zawstydzone tym, że tak łatwo dały się podejść górskim rozbójniczkom. Najstarsza z przybyłych zerknęła na nie lekceważąco i zwróciła się do zastygłych przy ogniu kobiet z szelmowskimuśmiechem:
– Musicie na przyszłość lepiej dbać o swoje bezpieczeństwo. Wasze dziewczyny były na nas ślepe i głuche. My, dziwożony, podchodzimy przeciwnika cicho jak lisice, ale dobry wartownik może wyczuć nasząobecność.
– Dziwożony? – powtórzyła Rudawka. – Słyszałam o was, lecz nigdy niewidziałam.
W istocie, mało kto miał okazję zobaczyć te górskie panny i przeżyć takie spotkanie, by później o nim opowiedzieć. Te wojowniczki, obrończynie lasów i dzikiej zwierzyny, zawsze były nieuchwytne dla zwykłych ludzi. Piękne jak drzewa, których imiona przybierały, i równie wyniosłe. Walczyły głównie włócznią i łukiem, nie tykając miecza, uważanego przez nie za oręż nielubianych mężczyzn. Same tworzyły swoją broń z tego, co dawał im las: cięciwy łuków ze zwierzęcych jelit i ścięgien, groty strzał z krzemienia, ostrza włóczni z jelenich rogów. Niekiedy, w ferworze walki, posługiwały się także zdobyczną bronią, lecz zdarzało się tak niezwyklerzadko.
– My też wiele słyszałyśmy o Wandzie i jej Samożonkach – odrzekła uprzejmie dziwożona. – W swoim czasie było głośno o waszych czynach. Teraz widzę, że jacyś mężowie przetrzepali wam nieźle zadki – zakończyła dosyć otwarcie, porzucającgrzeczność.
– Niemcy – odpowiedziała Samożonka, jakby w tym jednym słowie mieściło sięwszystko.
Tamta pokiwała wyrozumiaległową.
– To trudny przeciwnik, podstępny i bezlitosny, jak większość mężczyzn. Jestem Wierzba – przedstawiła się – przywódczyni naszego stadka, a to moje towarzyszki: Brzoza i Olcha.
– Zawsze przybieracie takie drzewne imiona? – zaciekawiła sięRudawka.
– Tak, by pokazać, że jesteśmy wolne i równe, jak cały las – wyjaśniła Wierzba, prostując siędumnie.
– A ty jesteś najrówniejsza? – wypaliła bystrorusałka.
– Ktoś musi dowodzić, gdy trzeba dołożyć samcom – stwierdziła najstarsza zdziwożon.
– Nie lubicie mężczyzn? Nie ma ich u was? – dopytywała się Rudawka z ciekawością, zapominając na chwilę o bólu iranach.
– Same baby, jak widzisz – odpowiedziała Wierzba, po czym zarechotała rubasznie. – Sporo nasłączy.
– W istocie – przyznała rusałka. – Ciekawe, dlaczego nie spotkałyśmy sięwcześniej?
– Jesteście wodne, my upodobałyśmy sobie góry – oznajmiła dziwożona. – Przydałoby się nam jednak parę dobrych pływaczek. Mogłyby szkolić naszedziewczyny.
– Całkiem niegłupi pomysł – zapaliła się Rudawka. – Wy mogłybyście nasze nauczyć leśnych sposobówwalki.
– Obopólne korzyści – podsumowała Wierzba, zadowolona, że znalazła odzew u jednej ze znaczniejszych Samożonek. – To jak będzie? Decydujecie zbiorowo, czy zrobi to waszaprzywódczyni?
Samożonki milczały głucho, popatrując niepewnie po sobie lub zerkając na wciąż nieporuszoną Wandę. Pierwsza przerwała milczenieWłasta:
– Ja mówię od razu: pójdę z wami. Nie obchodzi mnie, co zrobi Wanda i inne. Przez nią moi rodzice gryzą ziemię, przez nią padły moje najlepsze przyjaciółki!
– Spokojnie, nie bądź taka pochopna – ostudziła ją Wierzba życzliwie. – Posłuchaj, co mają do powiedzeniastarsze.
– Może dobrze byłoby schronić się u was i przeczekać zły czas – rozważała głośno Rudawka. – W Gnieźnie albo Krakowie wstyd nam się teraz pokazać. Co myślisz, Wando? – zwróciła się wprost doksiężniczki.
Ta zastanawiała się dłuższą chwilę nad odpowiedzią, aż wreszcie odezwała się głucho, ostrożnie ważącsłowa:
– Idźcie, jeśli chcecie. Źle was poprowadziłam i muszę za to zapłacić odpowiednią cenę. Z dziwożonami będzie wam lepiej niż zemną.
Twarze Samożonek wydłużyły się, posmutniały.
– To znaczy, że z nami nie pójdziesz? – odważyła się spytaćRudawka.
– Drużyna nie może mieć dwóch dowódców – odrzekła twardo księżniczka. – Wierzba to doświadczona wojowniczka, sporo się od niej nauczycie. W razie czego usłyszę wasz zew, gdy będziecie wpotrzebie.
– Dokąd pójdziesz? – zapytała z troskąprzyjaciółka.
– Wrócę pod wodę, gdzie moje miejsce – oświadczyła Wanda. – Wypocznę i zastanowię się, co dalej. Spotkamy się znowu, gdy nadejdzie właściwy czas i opadnie waszewzburzenie.
– Nigdy nie wybaczę ci mojej straty! – pisnęła gniewnie małałuczniczka.
– Zobaczymy – odparła jej niedoszła wychowawczyni. – Czas goirany.
Tak oto Wanda rozstała się ze swoją drużyną, a osierocona Własta zyskała nowe opiekunki.
Przybita porażką księżniczka odnalazła spokój dopiero na dnie Morskiego Oka.
Spoczywała na bursztynowym łożu pięć lat, do chwili, gdy Rzepicha przerwała jej, pukając w szklanątaflę.
– Zbudź się, Wando! Potrzebuję twojejpomocy.