Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Oto sensacyjny czternastowieczny manuskrypt.
Dzieło odkryte w podziemiach klasztoru w Tyńcu i na polski przełożone. Jego autorem jest Witelon: astronom, astrolog, alchemik, mag i truciciel. Osaczony przez wrogów, w chwili śmiertelnego zagrożenia opisuje świat swojego dzieciństwa i młodości. Świat spod znaku jego mrocznej gwiazdy: pięknej pani Wenus, dumnego Lucyfera.
Wychowany przez wiedźmę doświadcza, czym jest polowanie na czarownice i piekielna satysfakcja bycia bękartem. Jest świadkiem bitwy pod Legnicą, para się czarną magią i wraz ze swym mistrzem usiłuje przemienić ołów w złoto. Na studiach w Paryżu zażywa zakazanych rozkoszy i z poduszczenia templariuszy pluje na krzyż i zaprzedaje duszę Szatanowi.
Jego barwny żywot jest jak pięknie iluminowana księga, której przeniknięte jadem karty przewraca się z niesłabnącą ciekawością. Do końca nie wiedząc:
PRAWDA TO CZY SZATAŃSKI APOKRYF?
„Uczeń czarnoksiężnika” to pierwsza część zakrojonej na cztery tomy sagi fantastyczno-historycznej o żyjącym w latach 1230-1311 słynnym śląskim astronomie i magu. Kolejne części:
- Metamorfozy
- Ogród miłości
- Trupi korowód
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2020
ISBN 978-83-7578-192-2
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
W imię Lucyfera, najwyższego pana mej duszy. W imię nieśmiertelnych, choć dawno martwych bogów. W imię myśli niepodległej nikomu. W imię magii, gorzkiej wiedzy z drzewa dobrego i złego.
Ja, Witelo, syn Turyngii i Polski, zaczynam wspaniałą i straszną historię mego żywota.
Czytelnik, który odnajdzie kiedyś owe zapiski, winien mieć niejakie rozeznanie w bieżącej chwili. Moje życie i jego wieloletni dorobek są zagrożone. Nie dbam o to. Jestem w wieku, co się zowie Matuzalemowym, i nie pragnę dłużej żyć. Chwilami wydaje mi się, że docierają tutaj przez grube mury krzyki prześladowców, ich zdyszane nawoływania. Są podnieceni, mają nadzieję zamordować lub wydać w ręce oprawców potwora i czarnoksiężnika, za jakiego mnie uważają, zresztą nie bez racji. Oczywiście niemożliwe, abym ich słyszał. Wiem jednak, że są tam na górze i plądrują pracownię w poszukiwaniu sekretnego zejścia do podziemi. Nadzieja znalezienia skarbów dodaje im sił. Dopóki nie natrafią na ruchomą ścianę, dopóki nie przedrą się przez zwalone schody i nie sforsują solidnych żelaznych wrót mej tajemnej piwniczki, dopóty jestem bezpieczny. Odczuwam spokój podobny rezygnacji skazańca, nad którego głową zawisł topór, i nieszczęśnik wie, że nic gorszego spotkać go już nie może. Bliskość śmierci nie przeraża mnie, ostatnimi czasy wyglądałem jej niczym najmilszego gościa. Nie spodziewałem się jednak, że przyjdzie w tak gwałtownej postaci.
W przeddzień zdarzenia wyznaczającego kres mego losu na tym padole miałem sen. Raczej koszmar, który nawiedzał mnie niekiedy i ostrzegał przed zagrożeniem. Śniłem o starej kobiecie, zamkniętej w płonącym młynie. Otaczał ją niczym ognista klatka i nie pozwalał uciec. Wokół walącego się domostwa tańczył krąg rozradowanych wieśniaków, wywijających pochodniami, widłami i motykami. Nie sądziłem, że tym razem ujrzę po przebudzeniu ów dawny obraz na jawie, zmartwychwstały pod oknem. Raz jeszcze mogłem przekonać się, że wszelkie przeczucia, wróżby i przepowiednie prawie nigdy nie wpływają na ludzkie losy. Albowiem musi wypełnić się czas i ludzkie przeznaczenie. Wierny przeznaczeniu, które każe mi obserwować i zapisywać przez całe moje zbyt długie życie, objaśniwszy knot lampki oliwnej, zasiadłem do pulpitu. Mam zapas piór, inkaustu, pergaminu. Pod dostatkiem jedzenia i picia. Sporo oliwy, a nawet dostęp świeżego powietrza. Czegóż pragnąć więcej? Chyba tylko dość czasu, bym mógł dokończyć rozpoczęte właśnie, spisywane dobrą łaciną wspomnienia. To już jednak nie zależy ode mnie.
Zanim rzeczywiście zacznę opowieść, czytelnik powinien także powziąć wyobrażenie o moim wyglądzie. Jestem wysoki; kiedy przemierzam zatłoczoną krakowską ulicę, moja głowa wznosi się ponad falą ludzkiego tłumu. Ta głowa nazywana bywała przez wtajemniczonych przyjaciół dowcipnie „łbem kruka”, pewnie z powodu kruczoczarnych włosów, opadających w lekko skręconych puklach aż na ramiona, i wydatnego nosa, który ja wszakże wolałbym mienić orlim. Wysoko sklepione czoło zdobią zrośnięte, mocno zarysowane brwi, spod nich patrzą przenikliwie na świat złe oczy. Ich barwę trudno określić, stanowi zagadkę dla mnie samego. Przyjmijmy, że kolor zmienia się w zależności od nastroju – gdy bywam melancholijny, przybierają odcień szaroniebieski, rozweselone stają się zielonkawe, przebłyskują złotymi nitkami. Dlaczego więc określiłem je słowem „złe”? Ponieważ wielu ludzi bało się ich spojrzenia i uciekało przed nimi jakby od uroku.
Blask mych oczu przygasł ostatnio, krucze sploty przyprószyła siwizna. Zachowałem natomiast większość zębów, brzemię lat nie przygarbiło szczupłej sylwetki. Nadal mogę uchodzić za męża w sile wieku, nie starca. Zwłaszcza oglądany z daleka. Cóż to jednak może znaczyć dla mnie, który i tak znam doskonale liczbę swoich wiosen i zim. Odziewam się czarno, jak przystało uczonemu. Sądzę, że to na razie wystarczy, aby dać czytelnikowi pojęcie, z kim ma honor przestawać. Jeśli dobrze odmalowałem swój portret, ufam, że zaciekawi go moja historia, podobna do niejednej baśni albo rycerskiej romancy, jakich słucha się długo w nocy przy ogniu. W odróżnieniu od tamtych jest jednak prawdziwa i solennie przyrzekam nie kłamać. Nie jestem podobny do sławetnego kronikarza Wincentego, z powodu ułomności zwanego Kadłubkiem, który w dziele swoim nałgał, ile wlezie. Od wyznań tamtego świątobliwego osła, wyrykującego nieszczerze swe winy w liście do młodziutkiego przyjaciela, Rudolfa (będę jeszcze miał okazję powrócić do tej sprawy), moje opowieści zdają się barwniejsze. Mienią się niczym fale rwącej rzeki w dzień wiosenny, gdy co chwila lazur rozświetlonego słońcem nieba zasnuwają ciężkie, brzemienne ulewą i piorunami chmury, aby wkrótce znów ustąpić jasności. Mienią się jak moje oczy, których tylu ludzi się lęka. Ale dość o tym! Rozpoczynam gawędę i nie chcę być nudny jak owi bajarze tonący w nieposkromionym gadulstwie.
Urodziłem się... Nie. Muszę cofnąć się do czasu przed urodzeniem. Nie wyskoczyłem przecież niby Minerwa z głowy Jowisza i czytelnikowi należy się rodowód, moja genesis. Niech zatem wyobrazi sobie, że tam, gdzie dzisiaj rozrasta się lasek miejski na przedmieściach Wrocławia, znajdowała się kiedyś ludna wioska, nosząca wdzięczne miano Borek. Niech jeszcze bardziej wysili umysł, a zobaczy oczyma duszy młyn wodny nad Odrą. W tej właśnie okolicy przyszedłem na świat. Oto jak do tego doszło.
Mój dziad zwał się Miłosz i pochodził ze starego puszczańskiego rodu. Przyszedł na świat za rządów starego księcia w dziedzicznej włości Jaworowice. Gdyby urodził się jako pierworodny, otwierałyby się przed nim piękne widoki zarządzania obszerną, dobrze utrzymaną dziedziną oraz wszelkie rozkosze rycerskiego stanu, może nawet zaszczytne stanowisko na dworze albo w książęcej drużynie. Stary książę Henryk był zresztą wtedy młodym księciem. Nie nosił jeszcze brody, którą zapuścił później przez miłość do zakonnych rycerzy, i rad widział wokół siebie walecznych rówieśników.
Jako drugi syn, Miłosz mógłby współrządzić majątkiem, a nawet po ślubie z godną siebie panną osiąść na własnym, wydzielonym z łaski pana brata spłachetku ziemi. W najgorszym razie stałby się malkontentem, wiecznie zazdroszczącym starszemu. Wszak i książę Henryk pół życia strawił na wadzeniu się ze swymi krewnymi, władcami polskich ziem, mnożącymi się stale jakoby myszy króla Popiela.
Jako trzeci syn mógł zostać klechą lub nawet wędrownym śpiewakiem. Niestety, zrodził się jako czwarty i starsi bracia wykorzystali wszystkie wspomniane możliwości. Mój dziad znalazł więc czwartą, własną drogę.
Nie było mu równego w łowiectwie, w podchodzeniu kuny czy lisa. Wyuczył się też nieźle bartnictwa, przestając często z kmieciami w siołach na skraju puszczy. Pożegnał się więc z braćmi, z którymi i tak, o ile mi wiadomo, nie żył na dobrej stopie. Opuścił Jaworowice i powędrował do Wrocławia, a tam w sposobnej chwili przystąpił do księcia. Zaciągnął się doń na służbę jako bartnik i łowczy. Niespokojny duch gnał go w świat, to więc u miłościwego pana wyjednał, aby się mógł co jakiś czas przenosić w inne miejsce. Został zatem tak zwanym książęcym „łazęgą” i wiele lat wędrował po puszczach, siołach i miastach, poznał całą niemal śląską ziemię. Widział nowe grody i wsie, zakładane wedle niemieckiego prawa. Sądzę, że był to dla niego czas wielce szczęśliwy. Wiem, w każdym razie, po kim odziedziczyłem żyłkę włóczęgowską.
Pewnego razu książę zaprosił wiernego sługę do Głogowa na chrzciny syna, zwanego później Pobożnym. Zjazd był wielki, huczny. Zaszczycili go wielkopolscy goście: książę Władysław Odonic, arcybiskup gnieźnieński Kietlicz i wróg ich obu zajadły, Władysław Laskonogi. Wielmożów tych, zwłaszcza obu Piastów, czyli stryja z bratankiem, małżonka naszego pana, Jadwiga, chciała właśnie pogodzić. Niedługo jednak potrwały owe alianse i układy, jak to zwyczajnie między książętami. Dziad mój, Miłosz, niewiele sobie zresztą robił z pańskich spraw i kłopotów. Byleby tylko w puszczach zwierza i miodu w barciach starczyło, dalej myślą nie sięgał.
Gdy uczta miała się ku końcowi, a pijanym rycerzom znudziły się popisy żonglerów i niedźwiedników, księżna pani zaś chciała już wraz z dwórkami udać się do swych komnat, podochocony wielkopolski władyka postanowił uraczyć gospodarzy nową uciechą. Pachołcy Laskonogiego przywlekli przed oblicze zgromadzonych wielką osobliwość, dziką górską niewiastę. Trzeba wiedzieć, iż w owych czasach nie sprowadzano jeszcze na Śląsk tak wielu ryjących w ziemi i skale gwarków jak dzisiaj, toteż odzianych w skóry owcze, wilcze i niedźwiedzie mieszkańców gór miano za srogich barbarzyńców, których dziedziny omijano z dala. Czemu moja przyszła babka opuściła bezpieczne turnie i hale, by sromotnie wpaść w łapy żołdaków, nigdy nie udało mi się od niej wydobyć. Wiem tylko, że stało się to, gdy książę Władysław rezydował w Krakowie, musiała więc pewnie grasować na nizinach z jakąś zbójnicką zgrają. Piękność uchroniła ją od stryczka, w przeciwieństwie do kamratów, ale wydała na łup żołdackich swawoli. Spędziła w niewoli parę lat, a jednak, krzepka w sobie i dumna, niczym klacz narowista nie dała się nikomu ujarzmić. Przeciwnie, wielu chrobrych rycerzy i giermków musiało od niej uciekać z posiniaczonym albo i zakrwawionym pyskiem, z wielką przy tym sromotą. Nie wiem, czy i sam książę, w chuciach zapamiętały, nie zarobił sporego guza. Toteż obwożono ją z dworem Laskonogiego po Wielkopolsce i Śląsku niby bestię nieoswojoną.
Dziad mój, gdy ją ujrzał bezsilnie szarpiącą więzy, kruczowłosą i urodziwą, rozmiłował się zaraz okrutnie. Padł książętom do nóg i począł błagać, by mu ją dali za żonę. Wywołał tym w pierwszej chwili śmiech i zadziwienie, ale pobożna pani Jadwiga, której żal się zrobiło gładkiej dziewoi i szlachetnego młodziana, wstawiła się u swego męża za nimi. Sprawę gorąco poparł arcybiskup na złość wielkopolskiemu księciu, który istotnie długo oponował. Stanęło na tym, iż dziewkę wykupiono, a wzięła ją pod opiekę śląska księżna. Wyszło na jaw, że góralka nie jest jeszcze ochrzczona, toteż czym prędzej dopełniono ceremonii i nadano w miejsce pogańskiej Kaliny chrześcijańskie miano Anny. Wkrótce też została małżonką Miłosza Jaworowica, rozumiejąc, że to jedyna furta na wolność wiodąca. Była zresztą wdzięczna młodzianowi, który się za nią ujął. Książę Henryk wyprawił im wesele i polecił osiąść w opuszczonej rybackiej chacie za wsią Borek na samym brzegu Odry.
Pragnął, aby się jego ulubieniec ustatkował, chciał mieć także łowczego pod ręką. Bliskość rzeki nie była po myśli mego dziada, gdyż nie wyuczył się nigdy pływać, albowiem bał się głębokiej wody niby samego diabła. Jak się później okazało, całkiem słusznie. Przyjął wszakże pański fawor z wdzięcznością i pokorą.
Miłosz więc i Kalina (bo pogańskie miano zostało na co dzień, jak wtedy powszechnie u ludu polskiego bywało) osiedlili się w Borku nad Odrą jako ludzie książęcy. Ich związek zaraz w pierwszym roku pobłogosławiony został poczęciem córki, którą rodzice wołali Malina, jakkolwiek na chrzcie świętym otrzymała imię Gertrudy. Była zresztą istotnie zdrowa i jak malina rumiana. Po niej i po babce wziąłem wyraziste brwi i orli nos. Po ojcu bladość lic, wąskie usta i kościstą szczękę. Za daleko jednak wybiegam.
Więcej dzieci nie mieli, nie wiem na pewno, z jakiej przyczyny, choć nauki, jakie odebrałem za młodu od mojej babki, pozwalają snuć na ten temat różne domysły.
Kilkanaście lat upłynęło w spokoju. Dziad mój doglądał miejscowych barci, wyprawiał się na łowy albo organizował nagonkę dla księcia i rycerzy, nieraz na grubego zwierza. Nadzorował także doroczne wiosenne zbiory polnych czerwi, z których wytłaczano barwnik na purpurę książęcych szat. Dwór był niesyty czerwieni w odcieniu wina i krwi. Miłosz pewnie nie zastanawiał się nawet, jak to się dzieje, że lichy robak stanowi o wspaniałości władców, tak jak poddani wyciskający dla nich ostatni krwawy pot.
Kalina córkę swą uczyła wiedzy tajemnej z gór przyniesionej. Nie bała się chadzać z nią po lasach, nawet nocą, by znaleźć ziele ważne w leczeniu chorób, czasem także zabójcze. Obie też pływały po rzece i zarzucały sieci na ryby, co, jako się rzekło, dziad mój wzdragał się czynić.
Szczęście ludzkie nie trwa zbyt długo, po radości smutek przychodzi. Minęło znów parę lat i żywioł, którego dziadek zawsze się lękał, porwał go i pochłonął. Zdarzyło się, że podczas wiosennych roztopów Odra wylała obficie, porywając ze skarpy chatę Miłosza. Ten zdołał ocalić żonę i córkę, sam jednak zatonął w odmętach rozszalałej rzeki. Nieszczęście to mogło srodze podkopać siły Kaliny. Krzepka góralka nie poddała się jednak. Gdy powódź opadła, najęła we wsi parobków i odbudowała chatę w tym samym miejscu, gdzie wkrótce zaczęła gospodarzyć po dawnemu, z podrastającą dziewką u boku. Właśnie wtedy piękna Malina spotkała mego przyszłego ojca.
A właściwie on ją spotkał, czy raczej wypatrzył. W słoneczny dzień dojrzał przez nadbrzeżne trzciny przemykające bujne ciało wodnej nimfy. Urocze zjawisko wielce go zajęło, gdyż miłośnikiem był wszelkich baśni i legend, jakie tylko wędrowni bajarze zdołali wysnuć ze swej wyobraźni. Osadził w miejscu dzielnego rumaka i spytał dziewczynę, kalecząc śmiesznie miejscową mowę, czy nie jest czasem Lorelei. Odpowiedział mu wesoły śmiech i plusk wody, dziewczyna bowiem skryła się w spienionych nurtach i wypłynęła daleko pod lasem, skąd, kryjąc się po drodze w krzakach, umknęła do domu. Nie przestraszyła się jednak ani nie zawstydziła. Była wszak najpiękniejsza w całym Borku i wielu gospodarskich synów uderzało do niej w zaloty, lecz za radą matki wzgardliwie ich odtrącała. Nieznajomy jeździec wydał się jej godny i pełen powabu, choć nie pojęła, o co pytał. Gdy ona jemu rusałką, jej zdał się zabłąkanym królewiczem albo wielkim rycerzem.
Ukryta w ramionach matki, opowiedziała prędko całą przygodę. Ledwie zdołała się przyodziać i wyżąć mokre włosy, gdy obcy przybysz stanął przed chatą i zapukał do wrót.
Nie był księciem ani nawet rycerzem. Zwał się Henryk, pochodził z Turyngii i przybył rok wcześniej na Śląsk wraz z innymi niemieckimi osadnikami. Ród jego osiadły od wieków w Ziz (czy może w Zeitz, jak niekiedy piszą tę nazwę), trudnił się wyrobem tarcz, toteż przezwano go w Polsce Szczytnikiem. Nie chciał jednak wzorem przodków uprawiać owego rzemiosła, czuł bowiem w sobie zmysł do wyższych rzeczy. Obrawszy na siedzibę Wrocław, dał się poznać jako zręczny kupiec, oferujący przeróżne towary dla dworu, klejnoty i piękne materie. Księżna Jadwiga nie stroniła jeszcze wtedy od bogatych strojów i próżnych błyskotek. Książę docenił widać spryt i obrotność Turynga, skoro ten stał się niebawem jego najważniejszym doradcą w sprawach handlowych; wkrótce też łaskawy pan uczynił go zarządcą kilku majątków. Objeżdżali właśnie z małym pocztem książęce włości nad Odrą, aby wyznaczyć miejsca do budowy młynów wodnych, które poczęto zakładać w Polsce na nową modłę, z wielkim, pionowo ustawionym kołem, nie zaś, jak dotąd, poziomym. Traf chciał, że mój zacny ojciec właśnie brzeg blisko Borku znalazł wielce dogodnym.
Wszystko to Szczytnik wyjaśnił łamaną mową usadzony przez dwie niewiasty za stołem, ugoszczony świeżą rybą i przednim piwem. Nawykły do frykasów pańskiego stołu, niespodziewaną gościnę uznał za miłą nie tyle dla pustego brzucha, ile dla serca. Nie mógł oderwać wzroku od usługującej mu hożej dziewoi. Choć przywiódł z germańskich ziem żonę i płodził z nią potomstwo, pozostał z krwi i kości mężczyzną przychylnym czarom innych kobiet. Spostrzegł z zadowoleniem, iż ślicznotka nie umyka wcale przed jego oczyma, jak by na jej miejscu czyniło wiele wiejskich dziewek, lecz przeciwnie, posyła mu życzliwe zerknięcia spod rzęs. Pozwalały żywić najśmielsze nadzieje i rozradowany Henryk obiecywał sobie niebiańskie rozkosze. Złe języki plotły później, że zadała mu w piwie lubczyku, ja jednak sądzę, iż starczyło jedno jej spojrzenie, aby wybranego człeka zauroczyć na długo.
Dostrzegła tę wzajemną skłonność dwojga młodych bardzo o los córki niespokojna Kalina. Dostrzegł również stary książę, który przybył w niedługim czasie do chaty łowczego. Trudy władzy sprawiły, że zapomniał o śmierci Miłosza – teraz wielce się nią zasmucił. Pragnął za radą Turynga postawić tutaj młyn, a Jaworowiców przenieść w inne miejsce. Ujęty wdziękiem Maliny zamyślił nawet uczynić z niej służebną swej pobożnej małżonki. Lecz Kalina nie pragnęła wcale opuszczać umiłowanej dziedziny, porzucać miejsc, które były wspomnieniem szczęścia, choć za ścianą szumiała rzeka, wodny grób jej męża. Matka i córka padły księciu do stóp, błagały, by im pozwolił zostać. Starka głośno przy tym przysięgała, biorąc obecnych mieszczan i rycerzy na świadków, że nie gorzej od innych umiałaby rządzić młynem. Niespodziewanie do owych gorących próśb, łez i lamentów dołączył swoje wstawiennictwo Szczytnik. On również padł na kolana i podejmując księcia pod nogi, rzekł, iż widzi w gospodyni roztropną białogłowę, która zadaniu podoła. Stary pan Henryk lubił, gdy go długo proszono. Spozierał spod krzaczastych brwi to na dzielną macierz, to na cudną dziewkę, to znów na pełnego zapału młodego Turynga. Przebierał palcami po długiej brodzie, którą właśnie zapuścił w imię czci i przyjaźni dla teutońskich rycerzy zakonu Najświętszej Marii Panny. Wreszcie jego dobre z natury serce zmiękło i wyraził zgodę, a co więcej, zaraz przy świadkach oddał mający się budować młyn Szczytnikowi w dzierżawę.
Odtąd Niemiec stał się w Borku częstym gościem. Zjeżdżał co parę dni z Wrocławia, by doglądać budowy, lecz cała wieś szeptała, że bardziej przyciągają go wdzięki słodkiej Maliny. Widziano ich często razem, jak przechadzali się ręka w rękę nad rzeką, to znów wypływali gdzieś łodzią, aby zniknąć na skraju lasu. Powiadano, iż podczas jednej z takich wędrówek, w leśnej gęstwinie, na ustronnej polanie, przy śpiewie słowików i zapachu kwiecia, tak się oboje ściskali i całowali, aż w końcu zerwał kwiat jej dziewictwa, lecz rada mu była i złego słowa nie rzekła. Kalina wiedziała o wszystkim, ale milczała, zaciskając usta. Rozumiała, że nie sposób sprzeciwić się woli książęcego ulubieńca, z którego łaski na tej ziemi zostały. Widziała też jasno, że córka sprzyja cudzoziemcowi. Wśród swoich licznych ziół nie miała leku tylko na dwie choroby: miłość i śmierć.
Nie potępiła także Maliny, kiedy grzeszna miłość zaowocowała odmianą dziewczęcej figury, zwłaszcza w obwodzie talii. Inaczej jednak działo się w Borku, gdzie pracowały podłe, zazdrosne języki. Już wcześniej miano za złe matce i córce wyniosłość, nieprzystępność, trzymanie się z dala od kmiecych zabaw. Kalina nie chciała prząść na kądzieli i plotkować z niewiastami. Malina z rzadka przychodziła na tańce, a i wtedy odmawiała większości chłopców. Dość było tego, aby ich nie cierpiano. Nowa pańska łaska i częste wizyty bogato odzianego mieszczanina wzmogły zawiść. Obawiano się książęcego gniewu, toteż nikt nie przeszkadzał w budowie młyna, przeciwnie, dostarczano pożywienia niemieckim rzemieślnikom, a Henrykowi z Ziz kłaniano się w pas i czym prędzej schodzono z drogi. Podziwiano szybko rosnącą budowlę, lecz obchodzono ją z dala, uważając, że w wielkim, pionowym kole musi być coś obcego, wrogiego, może i diabelskiego. Mój ojciec wyznał wobec gawiedzi pewnego dnia z dosadną germańską chełpliwością, że koszt przedsięwzięcia wynosi dwadzieścia sześć grzywien czystego srebra, tyle co cała wieś. Miejscowi ciemni ludzie sarkali po cichu na pańskie zachcianki, moją matkę zaś, gdy szła drogą przez Borek promienna i radosna jak sama bogini Żywia, wytykali palcami i przezywali „Niemrą”. Sytuacja oczywiście pogorszyła się, gdy nie dało się ukryć błogosławionego stanu. Pytano za plecami, jakie nakrycie głowy będzie teraz nosić dumna Malina, skoro wianek dziewiczy stargany, a do małżeńskiego czepka nie ma prawa?
Im bliżej końca budowy, tym bardziej przybliżał się czas rozwiązania. Nie bacząc na to, moja matka po dawnemu wypływała z babką na rzekę zarzucać sieci. Musiały wtedy wyglądać jak Kora i Demeter jadące do królestwa Plutona. Przyrównuję je do greckich bogiń, takie bowiem mi się wydały, gdy o nich myślę teraz – piękne, silne i twarde. Odważnie płynęły ku swemu przeznaczeniu i z pewnością odziedziczyłem po nich znaczną część tej odwagi.
Nagle... Ileż rzeczy dzieje się w życiu za sprawą owego „nagle”! Nie wiem, czy był to figiel utopca, to jest słowiańskiego trytona, czy też stopka matki mej zaplątała się w sieć, dość, że z wielkim krzykiem młoda niewiasta runęła do wody. Kalina nie straciła głowy, zdołała podać córce wiosło, którego ta się kurczowo uchwyciła. Wtedy brzemienna ze zgrozą poczuła, że owoc jej żywota gwałtownie chce się wydobyć. Macierz chwyciła ją za wolną dłoń i przyciągnąwszy do łodzi, poczęła uspokajać łagodnymi słowy. Uczepiona drugą ręką burty, wierzgająca pod wodą nogami i wrzeszcząca wniebogłosy Malina wydała mnie na świat. Nie wiem, czyli też woda złagodziła bóle i ułatwiła sprawę, poród bowiem trwał krótko. Ja zaś musiałem przekroczyć bramę życia, dziwując się, że istnieją za nią jeszcze większe, nieznane wody i przyjmując je za naturalne swoje środowisko. Nic dziwnego zatem, że ryknąłem głośnym płaczem, kiedy wraz z matką znaleźliśmy się na dnie łodzi, wytaszczeni przez moją babkę, która czym prędzej przegryzła pępowinę. Mrużyłem porażone słońcem oczka i drżałem z zimna. Tak przynajmniej opowiadała babka. „Ciesz cię, córko moja – rzekła do Maliny – rzeka zabrała rosłego męża, twego ojca, lecz wynagradza nas teraz zdrowym, krzepkim chłopaczkiem. Ma już nawet trochę włosków na głowie. Czarny kosmyk nad czołem, podobny do twego”.
W takich okolicznościach, roku pańskiego tysiąc dwieście trzydziestego, w początku znaku Skorpiona, pod auspicjami Marsa i Saturna, które sprzyjają ludziom biegłym w naukach i śmiałym, przyszedłem na świat.
Nie zapowiedziała mego przyjścia żadna złowróżbna kometa ani nawet najmarniejsza gwiazdka. Nikt nie głosił straszliwych przepowiedni. Chaty łowczego, w której nad dzieciątkiem pochylały się tejże nocy góralska wiedźma i jej występna córka, nie nawiedzili królowie, zajęci własnymi sprawami. Skąd zresztą mieli słyszeć o moim narodzeniu, skoro nie uświetniły go żadne znaki na niebie ani ziemi.
Rzym, co prawda, tego roku omalże utonął w Tybrze. Wezbrana rzeka zatopiła Pole Marsowe i obaliła Most Senatorów. W Wiecznym Mieście szalały głód i zaraza. Przypisano to niegodziwości jego mieszkańców, którzy dwa lata wcześniej przepędzili papieża do Perugii. Teraz rzucili się Grzegorzowi IX do stóp i ubłagali, by wrócił. Cesarz rzymski narodu niemieckiego Fryderyk II Hohenstauf, od niedawna także król Jerozolimy, zapuścił się w głąb kościelnego państwa na czele znacznej armii. Wielki mąż, przez jednych uważany za następcę Oktawiana Augusta i Justyniana, przez innych za pogańskiego tyrana i Antychrysta, zbliżał się właśnie do papieskiej stolicy, by z synowską pokorą, wspartą ostrzami mieczów i grotami strzał, prosić Ojca Świętego o zdjęcie klątwy. Wkrótce zawarto ugodę w San Germano, potem dwaj władcy świata wymienili judaszowe pocałunki w Anagni. Rozstając się, musieli życzyć sobie w duchu nawzajem rychłej śmierci.
Na wschodzie skośnooki wnuk Dżyngis-chana, Batu, spoglądał łakomie na bogate, lecz skłócone księstwa ruskie i miewał coraz częściej niespokojne sny, pełne gwałtów, okrucieństw i złota.
Czesi pustoszyli dziedziny austriackie, a choć w tym właśnie roku nagle zmarli władcy obu krain, czym prędzej powołano na tron nowych, by wojna mogła toczyć się dalej. Na polskich ziemiach książęta piastowscy jak zwykle wadzili się między sobą, wchodząc w nietrwałe sojusze i równie nietrwałe zyskując zdobycze.
Dach katedry krakowskiej, zgodnie z ostatnią wolą biskupa Iwona Odrowąża, pokrywano ołowiem. Mały węgielek z paleniska spadł przez dziurę w dachu na wyschnięty strop i jeszcze tej nocy ogień strawił świątynię.
Wieści te zebrałem z niemałym trudem, wertując stare roczniki. Czy były to znaki prorocze?
Świat toczył się swoim torem. Gdzieś tam był pożar, ówdzie powódź, gdzieś plądrowano wsie i wyrzynano niewiniątka, gdzie indziej zboże nie obrodziło albo miód był gorzki, taki bowiem los przypadł na tym padole maluczkim. Chłopi harowali w pocie czoła, dźwigając brzemię klątwy Noego rzuconej ongi na Chama. Mieszczanie obmyślali nowe matactwa i zyski. Rycerze ruszali na wyprawy, obiecując sobie wiele rozbojów, łupów i nagich branek. Duchowni z rozkoszą babrali się w subtelnościach wiary lub politycznych intrygach. Książęta i królowie mordowali jawnie wrogów, czasem truli skrycie niewygodnych krewnych i nie postało im w głowie adorować nieprawe dzieciątko w nędznej chatynce nad Odrą. Pastuszkowie też się do mnie nie pokwapili. A przecież w przyszłości zarówno władcy, jak i lud mieli być zależni od jednego mojego słowa. W chwili mego narodzenia nikt nie miał o tym pojęcia. Nawet ja sam.
Ojciec uznał syna i zobowiązał zająć się mną, gdy podrosnę. Nadał mi imię Gwido, które posłyszał w Turyngii, na Śląsku jednak wymawiano je Wito. Matka od początku przezwała dziecię pieszczotliwie Witelo i tak mnie zwą do dzisiaj. Ochrzczony zostałem we Wrocławiu, w jednym z pomniejszych kościółków, by uniknąć rozgłosu. Proboszcz kręcił wprawdzie nosem na moje niepewne pochodzenie, lecz Henryk z Ziz uspokoił jego wrażliwe sumienie sporą garścią srebra. Przez palce spojrzał też klecha na przesądne obrzędy, jakie niewiasty ze mną odprawiły. Gołymi nóżkami dotknęły ołtarza, abym był niedościgły. Sznur dzwonu położyły na usteczka, by się dziecię dobrze wysławiało. Obrusem z ołtarza przetarły buzię, żeby było piękne. Wreszcie położyły rączkę na księdze. Ponoć, gdy ujrzałem wielobarwne iluminacje psałterza, zaśmiałem się wesoło i chwyciłem pergamin tak mocno, iż dopiero moja babka zdołała wyplątać brzeg karty z maleńkich, lecz silnych paluszków. Pozbawiony ślicznej zabawki, począłem się drzeć i miotać niby potępieniec, a wyniesiony z kościoła, z trudem dałem się uspokoić matczyną piersią. Babka nie miała od tej chwili wątpliwości, że czeka mnie kariera męża uczonego i suknia duchowna. Trzeba przyznać, niewiele się pomyliła.
Uczeni w Piśmie teologowie przekonują nas, iż woda chrztu świętego pozostawia na czole dziecka niezniszczalne znamię, które odpędza diabła. Nie wiem, jak tam dokładnie było ze mną, w każdym razie pokątny chrzest bękarta, dokonany przez przekupionego klechę i urozmaicony pogańskimi czarami, nie miał chyba zbyt wielkiej mocy. Co więcej, jestem przekonany, że podczas obrzędu sam Lucyfer zacierał z satysfakcją dłonie, delikatne dłonie upadłego anioła, o ile duch nieśmiertelny może w ogóle tak czynić. W późniejszych latach miałem zresztą okazję widzieć wielu pobratymców z miotu Szatana, których wprowadzenie do grona chrześcijan odbywało się z większą niż moje pompą i przepychem, a jednak nie pomogło to wiele – ani im, ani chrześcijaństwu.
Mój zacny ojciec uznał wprawdzie, jak już wspomniałem, dziecię pani Wenus, tej królowej wszetecznic, lecz w Borku bywał coraz rzadziej. Obarczona nieślubnym dzieckiem niewiasta o zaokrąglonych biodrach i obwisłych, ciężkich od mleka piersiach straciła w jego oczach urok świeżości. Nie była to już nimfa, lecz rozwiązła matrona. Innym mimo to wciąż się podobała, we wsi nie wszyscy byli tak skrupulatni w sprawach ojcostwa, niektórzy także ostrzyli sobie zęby na książęcą chudobę i gdyby tylko zechciała wyjść za jakiegoś kmiotka, Henryk z pewnością dałby jej posag. Nie postradała jednak przyrodzonej dumy i postanowiła sama dźwigać miłosne brzemię, co prawda wspierana przez matkę, która od śmierci męża nie chciała męskich rządów w chacie nad Odrą.
Młyn był już gotów i obie niewiasty wzięły się ostro do pracy. Wyuczył je rzemiosła kmotr mego ojca, majster rodem z Nadrenii, którego nigdy nie poznałem, choć trzymał mnie do chrztu, podobnie jak najstarszego syna Szczytnika, spłodzonego w małżeńskim łożu. Imię jego i postać muszą zatem zginąć w mrokach niepamięci.
Ponieważ nikt w Borku nie chciał być parobkiem u „czarownic”, Henryk dał im do pomocy trzech pruskich jeńców, ofiarowanych przez miłościwego księcia. Brodaty przywiózł ich ze wspólnej ongi z Konradem Mazowieckim krucjaty na te pogańskie, okrutne plemiona. Chociaż owe wyprawy niewiele przyniosły pożytku, nasi książęta i rycerze woleli taplać się w warmińskich bagnach z błogosławieństwem papieża, niźli ruszać gdzieś na kraj świata, by zwalczać prawdziwych Saracenów. Wiadomo, że tam, gdzie armia ma dwóch albo i trzech wodzów, nie ma w istocie żadnego. Powiadają, że nie tylko Piastowie swarzyli się podówczas nieustannie, ale i pomniejsi wojacy kłócili się między sobą, zapominając o świętym celu wyprawy. Wyzywali się, lżyli, stawali co rusz na udeptanej ziemi, szczękając mieczami i nawołując do swoich: „Wrocław! Śląsk!” albo też: „Płock! Mazowsze!” Ciągle powtarzały się zatargi, pojedynki między rycerzami lub zwykłe bójki pachołków i obozowych ciurów. Nic dziwnego, że widząc opłakane skutki całej sprawy, stary książę Henryk namówił „umiłowanego krewniaka” Konrada, by zaprosił do stróżowania granicy z poganami teutońskich zakonnych rycerzy.
Jeńcy, których przysłał Szczytnik, dzicy byli z natury i nieużyci, lecz babka moja potrafiła ich okiełznać z pewnością lepiej, niż uczynili to później na pruskich ziemiach wojownicy z krzyżami na płaszczach. Nie zapanowała bowiem nad nimi orężem, lecz siłą ducha. Trzej Prusowie słuchali Kaliny potulnie, z zabobonnym respektem. Opowiem o tym więcej w stosownym momencie.
Kamienie młyńskie z hukiem mełły zboże, koło wodne obracało się, odmierzając płynący czas. Młyn zaczął prosperować i dostarczać mąkę na książęcy dwór, a nawet przynosić dochody. Zdawało się, że wszystko się jakoś samo rozwiąże i ułoży. Los jednak chciał inaczej.
Spójrz, czytelniku, na przedziwne wyroki przeznaczenia. Miałem niecały roczek, gdy babka z matką wybrały się do Środy na jarmark. Trzeba trafu, że w tym samym czasie dotarł tam książę Laskonogi ze swoją zgrają. Znalazł się w miasteczku wygoniony po raz kolejny z Wielkopolski przez przedsiębiorczego krewniaka, Władysława Odonica. Staruchowi nie udało się zdobyć Gniezna i musiał sromotnie umykać, bratanek zaś ścigał go i następował na pięty aż do śląskiej granicy. Oczyma duszy widzę wojska wiekowego rozpustnika, jak zmykają, porzucając po drodze tabory wraz z ciągnącą za rycerzami bandą ladacznic, grajków, wieszczków, handlarzy amuletów i innych szubrawców. Gonią ich karne oddziały pod sztandarami z krzyżem, wspomagane przez klepiących różańce księży i beczących psalmy mnichów. Choć bowiem arcybiskup Kietlicz od dawna nie żył, on to niegdyś zawiesił krzyż na Odonicowych sztandarach, wyklinając równocześnie bezbożnego stryjka. Odtąd wielkopolski dewot cieszył się niezmiennie poparciem klechów, którym nadawał wielkie przywileje. Powiadają jednak, iż zgodnie z danym mu przez lud przydomkiem – Plwacz – podczas wyśpiewywania modłów zawsze mu się zdarzyło opluć z wielkiej gorliwości krucyfiks, a także celebrujących kapłanów. Nieszczęście chciało, że stracił przednie zęby za młodu, w pierwszej swojej potyczce. Poniechajmy jednak poznańskiego świętoszka i zajmijmy się jego grzesznym stryjem.
Ów zaś jak niepyszny wrócił na ziemie śląskich kuzynów i sojuszników. Dążył do Wrocławia, aby się połączyć z siłami naszych książąt, tymczasem jednak dla wytchnienia rozlokował w Środzie niedobitki swej armii, wiernych mu do ostatka rycerzy i zwyczajnych żołdaków. Rozlazło się to wszystko po miasteczku i targowisku niczym robactwo, szukać taniego jadła, piwa i łatwych kobiet. Sam książę przyjął gościnę w domu wójta Berona, najwyższego tutaj przedstawiciela władzy.
Kiedy Kalina dowiedziała się, że Laskonogi jest w mieście, ten sam, co ją niegdyś próbował pohańbić, w pierwszym odruchu zapragnęła czym prędzej opuścić jarmark i wracać do Borku. Właśnie jednak targowała się o rosłego, silnego wołu, który przydałby się w gospodarstwie. Jej córka oglądała przywiezione z dalekiego Bizancjum szkarłatnie mieniące się chusty i rubinowo skrzące paciorki. Malina lubiła czerwień, odcień wina i krwi.
Laskonogi przechadzał się tymczasem po najparadniejszej świetlicy w domostwie wójta, stawiając chwiejnie i ostrożnie swoje cieniutkie, niby bocianie nóżki w obcisłych pantalonach i wielkich ciżmach. Mełł w ustach przekleństwa, w duszy przeżuwał gorycz porażki. Czuł się słaby, osamotniony. Onegdaj powiesił starą czarownicę, która przed wyprawą obiecała mu zwycięstwo, mieszając plewy i ziarna w przetaku. Zawołał na giermków i przykazał sprowadzić przed swoje oblicze nową wiedźmę, byle młodą, ładną. Pańscy służalcy wybiegli do miasta, rozpytując po drodze o „wiedzące” kobiety. Wskazano córkę Kaliny, sława obu rozchodziła się już bowiem daleko. Otoczone przez sługi książęce i miejskich pachołków, nie mogły odmówić. Książę pragnął porozmawiać z dziewką sam na sam. Kalina pozostała na progu wójtowego dworzyszcza, przyciskając zawiniątko z niemowlęciem, to jest ze mną, do piersi przepełnionej troską i trwogą. Znała swą córkę, urodziwą i dumną. Przeczuwała, że nie zechce ulec lubieżnemu starcowi, choćby nawet był księciem.
Malina weszła do komory owinięta w kupioną właśnie chustę, z uśmiechem karminowych warg i pąsem na policzku, krwista i malinowa. Władysław pił wino, lecz ujrzawszy ją, z wrażenia chybił pucharem do roztrzęsionych, po większej części bezzębnych warg i rozlał nieco szkarłatnego płynu na porośniętą rzadkim siwym włosem brodę. Widok cudnej czarownicy rozpalił w nim żądzę. Choć dziadyga blisko siedemdziesięcioletni, podobnie jak ongiś jego ojciec, Mieszko Stary, chutliwy i długowieczny, zachował jeszcze dość męskich sił, może dlatego, iż bezpłodny z natury nie roztrwonił jeszcze całego nasienia. Wstrząsany dreszczami ruszył ku dziewce, gotów natychmiast ją obłapiać i zażywać rozkoszy. Ta widząc, co się święci, rzuciła się ku drzwiom. Znalazła je dobrze zaparte i strzeżone od zewnątrz. Z krzykiem poczęła uciekać dookoła świetlicy. „Krzycz, krzycz, ślicznotko – bełkotał goniący ją na swych bocianich nóżkach książę – i tak nic ci nie pomoże”. Wreszcie dopadł ją w którymś kącie, oplótł silnymi, podobnymi do pajęczych łapskami i przyparł do ściany.
Gdy pragniesz zniewolić niewiastę, weź ze sobą bat, nigdy ostre narzędzie. Laskonogi miał u pasa krótką, okutą srebrem mizerykordię. Malina pewnie sama nie zauważyła, kiedy jej odpychające gwałtownika dłonie natrafiły na rękojeść sztyletu. W następnej chwili wyszarpnęła ostrze z pochewki i zagłębiła je w żylastej piersi starego Piasta, docierając prosto do oschłego, nielitościwego serca. Zmartwiał i padł jak długi na ziemię z zastygłym zdumieniem w oczach.
Kilka razy piasek przesypał się w klepsydrze, nim pokojowcy odważyli się otworzyć drzwi do pańskiej komory. Uczynili tak dlatego, że Kalina poszła do wójta Berona i gromkim głosem domagała się oddania córki. Kiedy weszli do świetlicy, jakiż żałosny ujrzeli widok! Książę leżał sztywny, wyprężony, z wybałuszonymi ślepiami. Posoki ze śmiertelnej rany nie wyciekło dużo, najwyżej ile wina w pucharze. Nad nim klęczała nieruchomo moja nieszczęsna matka, otoczona jakby krwawą łuną, podobna aniołowi zemsty, zapatrzona przed siebie i mamrocząca pod nosem, nie wiadomo: modlitwy czy zaklęcia. Zrobił się krzyk, rwetes, zamieszanie. Wnet pochwycili ją za ramiona miejscy pachołkowie, poddała się bez sprzeciwu. Zawlekli nieszczęsną do ciemnicy, a wójt Bero, jako że pora była późna, na dzień następny naznaczył badanie.
Moja babka uczepiła się ramienia książęcego urzędnika, błagając łaski, choć wiedziała, że niewiele wskóra. Sprawa była poważna. Córka Kaliny, wedle prawa nic nie znacząca dziewka, naruszyła obowiązujący na targach mir książęcy, a przy tym zamordowała nie panującego wprawdzie chwilowo, lecz jednak Piasta, kuzyna i sojusznika naszych śląskich władców. Wójt Bero cieszył się zaufaniem księcia i znany był powszechnie ze swej surowości. Zawzięty zwłaszcza na rozwiązłe białogłowy, przyłapane na gorącym uczynku cudzołóstwa, z lubością wsłuchiwał się w jęki chłostanych. Opowieść o Nazarejczyku, który miał zwyczaj ułaskawiać jawnogrzesznice, była mu zapewne nie znana. Wiadomo nawet, że własną małżonkę i dzieci bijał regularnie, co zyskiwało mu w mieście posłuch i szacunek. W tym przypadku rzecz nie mogła się skończyć inaczej jak gardłem, tym bardziej że handlowa Środa była oczkiem w głowie starego księcia i miała stanowić wzór dla innych miast na prawie magdeburskim lokowanych.
Kalina, niewiele myśląc, siadła na wóz i co tylko było w okładanych batem wołach mocy, popędziła do Wrocławia. Kiedy dotarła do domu mego ojca, okazało się, że pojechał na wyspę Piasek w interesach. Nim wrócił, sporo wody w Odrze upłynęło. Gdy usłyszał, co się stało, przeraził się nie na żarty. Starszego księcia nie było podówczas w śląskiej stolicy, przebywał w Małopolsce, broniąc Krakowa przed zakusami mazowieckiego kuzyna. Henryk Szczytnik udał się więc do młodszego księcia. Pobożny panicz, wstrząśnięty zbrodnią, odmówił wstawiennictwa i łaski, wydał tylko rozkazy dotyczące pochówku tragicznie zmarłego krewnego, którego miano przewieźć i pogrzebać możliwie bez rozgłosu w Raciborzu, gdzie spożywał już ongiś gorzki chleb wygnania.
Ojciec mój udał się mimo wszystko z babką do Środy, licząc, że zdoła namówić Berona na złagodzenie wyroku, choćby mową denarów, którą rozumieją wszyscy ludzie na świecie. Jakkolwiek średzki wójt uchodził za nieprzekupnego, Henryk z Ziz znał już życie na tyle, by wiedzieć, że nieprzekupny zwykle bierze o wiele więcej niż zwyczajny sprzedawczyk, i był na to przygotowany. Następnego dnia przybyli do targowego miasta, atoli za późno.
Badanie było jedynie czczą formalnością, wszak wina Maliny zdawała się bezsporna. Wójt ciekaw był jedynie, czy przypadkiem morderczyni nie najął książę Odonic. Ten ostatni, choć tak bogobojny, targnął się już raz na własną krew, nasłał wszak obrzydłych Pomorców na krakowskiego księcia Leszka Białego i innych Piastów, zaskoczonych podczas zjazdu w Gąsawie, gdy łaźni zażywano. Brodaty Henryk ledwo wtedy uszedł z życiem, ciężko raniony. Powszechnie o tym gadano, śpiewano też piękną pieśń o wiernym rycerzu Peregrynie z Weissenburga, który zasłonił śląskiego władcę swym ciałem. Tłusty Leszek mniej miał szczęścia. Wywleczono go z łaźni nagiego, a choć próbował ucieczki, oprawcy dopadli go i zarżnęli jak wieprza. Nie była to śmierć godna rycerza, lecz właściwa osobie monarszego stanu, podobnie jak czyn Odonica. Zwykła to rzecz książętom: zdradzać z uśmiechem na twarzy lub ginąć marnie.
Wróćmy do sprawy mej nieszczęsnej matki. Pański urzędnik Bero nie zaspokoił tym razem swej dociekliwej natury. Okuta w łańcuchy podsądna zachowała dumne, wzgardliwe milczenie. Patrzyła śmiało w oczy prześladowcy i zdawało się, że to ona go właśnie osądza. Milczała również, gdy kat i jego pomocnicy przynieśli do izby sądowej narzędzia tortur i pokazywali kolejno przesłuchiwanej, objaśniając ich zastosowanie. Milczała dalej, kiedy rozciągnięto na drabinie jej ciało tak, że przeświecało przez nie światło łuczywa, kiedy tymże łuczywem przypiekano jej brzuch, piersi i inne wrażliwe miejsca, kiedy wreszcie zaciśnięte na ramionach powrozy przecięły mięso do kości. Bito ją kijami, aż plecy zaczęły przypominać krwawy strzęp. Nie potrzebowała już purpurowej chusty na grzbiecie.
Mimo tortur nic nie wyznała, zacisnęła zęby, sycząc z cicha. Przytomni badaniu ludzie podziwiali zatwardziałość zbrodniarki i zacierali ręce na myśl, jakie to jeszcze męki obmyśli dobry wójt, by wydobyć zeznania. Tu jednak nieboga sprawiła zawód oprawcom. Gdy na powrozie obwisła i zdjęto ją, by ocucić, okazało się, iż wszelkie zabiegi nie zdadzą się na nic. Harde serce nie zniosło bólu i hańby. Umarła, nie rzekłszy słowa.
Bero wziął przynajmniej odwet na ciele bez ducha, by dać dowód, że Szatan przedwcześnie wyrywający więźniów z katowskich łap nie może kpić sobie z boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Miejscy pachołkowie zanieśli trupa niewiasty na główny plac, gdzie ku uciesze pospólstwa kat ściął jej martwą głowę toporem, resztę ciała poćwiartował i rzucił na płonący stos. Tylko dłoń mordercza pozostała przybita do miejskiego pręgierza. W nocy ktoś ją skradł. Wiadomo przecież, że ucięta dłoń skazańca ma wielką magiczną moc, a przy odpowiednich zaklęciach potrafi nawet otworzyć wszystkie drzwi.
Tak oto, będąc niemowlęciem, utraciłem matkę. Wybacz, czytelniku, jeśli moja relacja zda ci się nieco oschła i bezduszna. Najpierw pragnę przypomnieć, że położenie, w jakim się znalazłem, spisując niniejsze wspomnienia, nie sprzyja zatrzymywaniu się nad zbytnią obfitością szczegółów. Tak zresztą opowiedziała kilka lat później od owego zdarzenia całą historię Kalina wnukowi, krótko, węzłowato, bez jednej łzy. Wylała wszystkie zdroje serca zaraz po śmierci córki. „Gdyby chociaż nie kupiła tej krwistoczerwonej chusty – dodała na koniec wzdychając. – Ostrzegałam ją, że królewskie barwy, wytłoczone z leśnego czerwia, nam, marnym robakom, nie przynoszą niczego dobrego”.
Ja zaś, wysłuchawszy opowieści, byłem już chłopięciem na tyle rezolutnym, aby wyciągnąć z niej trzy ważne dla mnie na przyszłość nauki. Pierwszą, że możnym i bogatym niemal zawsze uchodzi to, za co karzą chudopachołków. Drugą, że łaska pańska i niełaska mogą sprowadzić podobnie tragiczne skutki. I trzecią, że Piastowie, jak każdy wielki ród, sieją wokół siebie zarówno dobro, jak zło, toteż trzeba być gotowym na wszystko, gdy się człek znajdzie w pobliżu przyrodzonych władców polskich ziem. Czułem także, że przyjdzie mi doświadczyć od nich wiele jeszcze dobrego i złego oraz odpłacić tym samym. Pięknym za nadobne.
Przeczytałem raz jeszcze powyższe zapiski i doszedłem po namyśle do wniosku, że chyba zbyt wczesną obdarzyłem siebie mądrością. Wątpię, abym już jako kilkuletni brzdąc potrafił wysnuwać tak daleko idące wnioski. Na pewno jednak babka posiała w duszy chłopca ziarno, które później zakiełkowało. Czytelnik ma prawo również zapytać, skąd Kalina, nawet będąc wiedźmą, mogła czerpać wiedzę o tym, co książę Laskonogi czuł albo myślał. Czy rzeczywiście takie szczegóły znalazły się w jej opowieści? Muszę wyznać, mój czytelniku, że twoje podejrzenia są słuszne. Zapisując historię śmierci mej nieszczęsnej matki, wzbogaciłem ją odrobiną wyobraźni. Będziesz musiał jeszcze niejednokrotnie znosić wzloty umysłu autora na lekkich skrzydłach fantazji. Jeśli jednak tu i ówdzie ubarwię nieco wspomnienia, wiedz, iż nigdy nie mijam się z istotą rzeczy. Opowiadam prawdę mojego życia – mniejsza o drobiazgi!
Odrastałem od ziemi rodzicielki zdrowo pod czujną opieką babki i pruskich parobków. Było ich trzech, więc od biedy można ich uznać za magów ze Wschodu, patronujących mym cudownym narodzinom. Pochodzili z plemienia Warmów. Najstarszy z nich, Stękin, pomarł, gdy miałem sześć lat, toteż najsłabiej zapisał mi się w pamięci. Przywołuję w myślach jego siwe, rozumne oczy, okolone białymi kępami rzęs i brwi, jak skute lodem jeziora wśród osypanych śniegiem szuwarów. Był wśród swoich kimś na kształt wieszczka, toteż z lubością wspominał łupienie kościołów na Mazowszu i mordowanie księży. Prusowie odnosili się do chrześcijaństwa ze szczerą, czystą nienawiścią, wytrwale dostarczając judeo-rzymskiej wierze nowych męczenników, od świętego Wojciecha poczynając. Stękin opowiadał mi o cieszącym się szczególnym kultem wzgórzu Romowe, gdzie na ogromnym dębie stały wyrzezane w drewnie posągi największych bogów, wśród nich znanego i u nas Peruna. Jeśli wierzyć łgarzowi Kadłubkowi, tylko jednemu z naszych książąt, mianowicie Bolkowi Kędzierzawemu, udało się wedrzeć w owo zaczarowane miejsce, a nawet znaleźć tam ukochaną kobietę, co, jak wiadomo, nie przyniosło mu szczęścia. Zemsta pruskich bogów, rozgniewanych za zbezczeszczenie ich dziedziny i pohańbienie kapłanki, ścigała przeklętego księcia aż do niesławnego końca. Krew chrześcijańskich kapłanów i rycerzy z pewnością była miłą pogańskim bałwanom, a zwłaszcza Perunowi, i jeżeli czegoś stary Stękin w życiu żałował, to tylko tego, iż rozlał jej zbyt mało. Zapewne nieukojona tęsknota i żałość przyspieszyły jego zgon w nieprzyjaznej obczyźnie. Jakkolwiek ochrzczony przemocą w polskiej niewoli, konający odmówił ostatniej spowiedzi i sakramentów, silnie Bogu bluźniąc i złorzecząc Kościołowi. Nie chciał widać pochówku w poświęconej ziemi.
Jego dwaj synowie, bliźniacy Gedajt i Wegajt, ułożyli stos pod lasem na brzegu rzeki. Nocą zanieśli tam ciało ojca i spalili wśród dzikich tańców i pogańskich śpiewów. Lud przyglądał się z daleka pradawnemu obrządkowi, odprawianemu przed wiekami również na śląskich ziemiach, objawiając zabobonny lęk, ale i poważanie. Na nic zdały się pogróżki miejscowego klechy, który straszył wieśniaków karą bożą za udział, choćby bierny, w niechrześcijańskim pogrzebie. Żale nad dogasającym stosem trwały do rana. Chłopcy sprawili się tak chytrze, że nikomu, nawet mnie, nie udało się dowiedzieć od nich następnego dnia, co uczynili z prochami ojca – ukryli wsypane do urny gdzieś w lesie pod dębem czy też pozwolili, by wiatr rozwiał je po rzece i szerokim świecie. Wieśniacy omijali później owo miejsce, powiadając, że ukazuje się tam nocą widmo starego Prusa. Ja jednak nie widziałem żadnego ducha, chociaż często chadzałem w las razem z Gedajtem i Wegajtem posłuchać ich wspomnień z czasów, gdy hasali na swobodzie.
Bliźniacy z pewnością byli dzielnymi wojownikami, nie dość dzielnymi wszakże, by uniknąć niewoli. Często podczas długich rozmów w nocy przy ognisku wspominali swoją siostrę Łuktę, kapłankę boga śmierci Potollo. Później dowiedziałem się, że tęsknota młodzieńców miała podwójne znaczenie: kapłanki pruskie mogły być kochankami wyłącznie swoich braci. Nic nie przeszkadzało jednak stęsknionym młodzieńcom przechwalać się dużą liczbą zgwałconych polskich branek, które potem toczyły posokę z poderżniętych gardeł na ofiarne głazy. Im mocniej tryskała z rany, tym wróżba bardziej pomyślna. Nic dziwnego, że dziewczęta z Borku omijały naszych Prusów z daleka, bojąc się nawet spojrzeć w ich stronę. Znając przewrotność niewieściej natury, jestem pewien, że nocą śniły o dwóch srogich, acz przystojnych zbójach, miotając się po barłogu w gorących, słodko dręczących marzeniach.
Mogli czasem spotykać miejscowe dziewczyny wśród krzewów czarnego bzu. Według Warmów mieszkał tam demon Puszajtis, któremu trzeba było nosić co pewien czas potrawy i napoje. Inaczej nasze dziewczęta. Karmiły za radą mej babki lepkie kwiecie miesięczną krwią szepcząc: „Ty noś za mnie, ja zakwitnę za ciebie”. Lecz demon bzowy najwidoczniej nie słuchał nikogo. Nie zwrócił obcym chłopakom wolności, a naszych dziewek nie uchronił od zaokrąglonych brzuchów i bolesnych porodów.
Babki mej Gedajt i Wegajt bali się okrutnie, nawet bardziej niż czarnego Puszajtisa lub chrześcijańskiego miecza, uważali ją bowiem za potężną czarownicę. Lubiłem się z nimi bawić, oni zaś traktowali wnuka Kaliny jak ukochanego młodszego brata. Nauczyli mnie pływać, wyrzucając z łodzi pośrodku Odry jak rozbrykanego psiaka. Opisałem okoliczności moich narodzin, nikogo nie powinno zatem dziwić, iż rzeka prędko stała się dla mnie żywiołem życzliwym i przyjaznym, jakby naprawdę spłacała dług za śmierć Miłosza. Od początku nie bałem się nurkować, inaczej niż wiejscy rówieśnicy, którzy chyba szczerze wierzyli, że zaszkodzi im, kiedy potopią wszy ze swoich bujnych czupryn. Pokochałem podwodną zielonkawą ciszę i nieruchomą z pozoru pustkę, mąconą jedynie falowaniem sitowia, rozkołysanego przez igrające ryby. Świat ziemski zdawał się w tym baśniowym królestwie odległy, nieistotny ze swoim hałasem i dziwacznymi ludzkimi sprawami. Czułem się od nich wolny niczym wodny bożek. Nie potrzebowałem nikogo więcej, by dzielił ze mną uczucie szczęścia. Przybrani bracia podziwiali moją umiejętność długiego, samotnego nurkowania. Najczęściej jednak baraszkowaliśmy w Odrze we trójkę, nadzy jak trytony.
Nadeszła pora, abym wyjaśnił, co to znaczy, że moja babka była wiedźmą. Wpierw jednak zmuszony jestem poruszyć parę innych, równie ważkich spraw.
Niedługo przed moim narodzeniem stary książę przekazał Borek biskupowi lubuskiemu, Wawrzyńcowi. Kościelnego dostojnika przegonił z Lubusza władca Turyngii, landgraf Ludwik, który występował w imieniu siostrzeńca, młodziutkiego Dytryka z Miśni. Cała sprawa nazbyt jest zawiła, żeby ją tu szczegółowo omawiać, powiem więc tylko, że margrabiowie brandenburscy od dawna ostrzyli sobie zęby na ów zamek, będący jakoby kluczem do polskich ziem. Dodam jeszcze, że w akcję Turyngów zamieszany był także, jak powiadają, wielki mistrz teutońskiego zakonu, Herman z Salzy. Nasz Henryk Brodaty niemałe poniósł koszta i trudy, by twierdzę odzyskać, tymczasem zaś ofiarował bezdomnemu Wawrzyńcowi podwrocławską wioskę, aby mógł opędzić jakoś utrzymanie nagle zbiedniałego biskupiego dworu.
Gdy biskup zjechał do Borku, wnet zagniewał się srodze. Stara, pamiętająca jeszcze czasy dawnych królów i jedności królestwa kaplica porastała chwastami i mchem, miejscowy zaś pleban pijanica, który nie znał nawet dobrze łaciny, więcej w niej śpiewał z wróblami niż z wiernymi. Zanim dostojnik wrócił do Wrocławia, zwołał wszystkich chłopów na pole przykościelne. Strasząc ich piekielnymi mękami, rozkazał odnowić i rozbudować świątynię, przestrzegać świętych obrzędów i postów. Na miejscu pozostawił wiernego, wypróbowanego w pracach na roli Pańskiej wikarego, który miał odtąd twardą ręką paść kościelne owieczki. W istocie, ten ostro wziął się do dzieła, ściągając niemiłosiernie dziesięcinę, ale też skłaniając strachem lub namową wiele opornych duszyczek ku sobie. Wikary ów na chrzcie świętym otrzymał miano Remigiusza, był jednak z dziada pradziada Ślązakiem i zwał się po swojsku Złocień. Imię to miało się wyryć krwawymi zgłoskami w mym sercu.
Oczywiście owe zmiany nie dotyczyły naszego młyna, który pozostał nadal własnością książęcą, dzierżawioną przez Henryka z Ziz. Nie muszę chyba tłumaczyć, że tylko dzięki jego wpływom mogliśmy pozostać w Borku po niechlubnej śmierci mej biednej matki. Słyszałem już wtedy cokolwiek o ojcu. Zaledwie jednak miałem świadomość, że gdzieś tam, za łąkami, za lasami, stoi pyszny gród Wrocław, a w nim rezyduje nieznany rodzic, najpewniej w książęcym pałacu. Opowieści Kaliny mieszały się w moim dziecinnym umyśle. Wyobrażałem sobie ojca na podobieństwo starego, brodatego księcia, czasem zaś, gdy słuchałem kazań wikarego Złocienia, obaj Henrykowie łączyli się w jedno i stawali Bogiem Ojcem na podniebnym tronie. Atoli moja babka niechętnie i z rzadka chadzała do kościoła. Później zrozumiałem, dlaczego. Książęcy młyn i biskupia wieś trwały naprzeciw siebie coraz bardziej obce, niechętne i wrogie.
Miałem okazję doświadczyć tej wrogości na własnej skórze od wiejskich bachorów, pasących gęsi i dokazujących nad rzeką w bezpiecznej odległości od młyna. Kiedy pewnego razu spróbowałem się do nich zbliżyć, poleciał w moją stronę grad wyzwisk i kamieni. Usłyszałem: „Bękart! Znajda! Odmieniec! Złe oko!” Nie rozumiałem, o co chodzi. Ignorując nieprzyjazne powitanie, postanowiłem mimo wszystko do nich podejść, aby wyjaśnić, że na pewno nie jestem znajdą. Wtedy ich wściekłość wzmogła się. Najstarsza z gromady, złotowłosa i niebieskooka Jasnota, od czasu śmierci Maliny najcudniejsza dziewka w Borku, szczególnie była na mnie zajadła. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego. Może jako miejscowa piękność pragnęła być jedynym w Borku obiektem zainteresowania. Najpierw zadarła spódnicę i zademonstrowała mi w całej okazałości kobiece przyrodzenie. Widok taki przepędza ponoć złe moce, mnie zaś skłonił do przekonania, bym nigdy w życiu nie zbliżał się cieleśnie do niewiasty. Potem dziewka chwyciła spory kamień, zamachnęła się nim szeroko i wypuściła w moją stronę. Upadłem na ziemię zamroczony, z rozciętym czołem nad lewym okiem. Blizna w owym miejscu pozostała na zawsze. Dzieciaki uciekły, widząc opłakany skutek swoich działań, przekonane, że zabiły odmieńca. Nie udało im się jednak, tak jak później wielu innym, sprzątnąć Witelona z tego świata, najwidoczniej bowiem gwiazda Wenus, zwana też Lucyferem, miała od początku wobec mnie swoje plany. Zarzucający sieci na rzece młodzi Warmowie dosłyszeli na szczęście rozpaczliwy krzyk. Przybili do brzegu, odnaleźli mnie leżącego w kałuży krwi i zanieśli do młyna, gdzie czym prędzej zajęła się mną babka.
Gdy doszedłem do siebie, miałem ranę zalepioną chlebem ugniecionym z pajęczyną, obolały łeb obwiązany szmatą nasączoną wywarem z kojących ziół. Nie bacząc na jęki, rozzłoszczona Kalina mocno przetrzepała zadek wnukowi, udzielając przy tym surowych napomnień.
„Nigdy do nich nie podchodź ani nie próbuj rozmawiać – prawiła. – Przyjdzie czas, że sami zaczną przyłazić do ciebie z cierpiącym ciałem i poranioną duszą. Tyś mądry, oni głupi, tyś szlachetny, oni nikczemni, tyś panicz, oni gbury, tyś wielki, oni mali. Krew dzielnych Jaworowiców, roztropnych Turyngów i moja krew dzika, góralska, zmieszały się w tobie. Jesteś inny i tego nigdy ci nie wybaczą. Pamiętaj! I przysięgnij, że nie powtórzysz już takiego szaleństwa”.
Choć niewiele wtedy zrozumiałem z jej słów, przysiągłem wszystko ochotnie, bojąc się dalszych razów. Później ubłagałem, by wyjaśniła, co znaczy „bękart”. Uczyniła to prosto i szczerze. Mimo jej tłumaczeń, nadal nie pojmowałem prawdziwych źródeł nienawiści ze strony wieśniaków.
„Jesteś dzieckiem miłości – przedkładała starka. – Po prostu zazdroszczą ci. Ach, czemu twoja matka nie urodziła dziewczynki – westchnęła swoim obyczajem przy końcu rozmowy – zgoła inne miałabym z tobą kłopoty!”
Słowa te słyszałem od mojej babki dość często, zwłaszcza kiedy była o coś zła. Jej stosunek do mnie był dwojakiej natury, nacechowany z jednej strony wielką miłością, skoro szukała w moich rysach i zachowaniach cech dziadka Miłosza oraz odległego ojca, a zarazem pewnego rodzaju rozczarowaniem. Na pewno bardziej byłaby rada wnuczce, którą bez skrępowania mogłaby edukować w tajemnych babskich praktykach. Ze mną sprawa była inna, skoro w siódmym roku życia winienem był znaleźć się pod męską opieką. Tymczasem, jak wiadomo, we młynie gospodarza nie stało. Warmowie nie liczyli się, byli niewolnikami. Babka Kalina, pozbawiona fatalnym wyrokiem losu córki, pragnęła wykształcić następczynię. Była przecież potężną, sławną w całej okolicy wiedźmą.
Podobnie jak niegdyś swoją córkę, a moją matkę, prowadzała wnuka do lasu, na łąki, po zakazanych uroczyskach, czasem nocą, aby zbierać zioła lecznicze i zioła trujące, które nieraz były jednym i tym samym, zależnie od proporcji użycia. To ona nauczyła mnie, jakie trzeba nad nimi wypowiadać błogosławieństwa albo, stosownie do okoliczności, przekleństwa.
Kobiety z Borku przychodziły do niej za dawnych lat często i chętnie. Tylko Kalina wiedziała, dlaczego balię lub beczkę, w której kąpie się młoda dziewczyna, trzeba obwiązać sznurkiem, tłumaczyła też, jakie zaklęcia wymawia się podczas kąpieli, jakie kładąc ozdoby. Powiadała chętnym słuchaczkom, jak mają zdobyć serca wybranych mężczyzn. Objaśniała, kiedy trzeba dodać krwi miesięcznej do napoju, który wypije chłopak. Wiadomo, że do takiego filtru miłosnego niezbędne są także trzy rybki, trzymane wcześniej w ustach, pod piersią i w macicy, wysuszone później i sproszkowane. Gdy się doda lubczyku i patrzy w oczy pijącemu, nie mrugając, sprawa pewna. Nikt także lepiej od Kaliny nie przyjmował porodów. Jeśli zaś trzeba było skłonić męża do ojcowskiej miłości, zalecała sproszkować błonę rodną nowej dzieciny, potem dodać chłopu do pożywienia. Mogę tylko żywić nadzieję, że w przypadku mojego ojca nie musiała tego czynić. Świeżo narodzone stworzenie myła wiechciem do czyszczenia komina z sobie tylko znanych powodów. Wiedziała, że trzeba włożyć do kołyski uszy zajęcy i nóżki kretów, żeby niemowlę nie łkało. Potrafiła zakląć leśną babę, by dziecko tamtej ryczało zamiast ludzkiego. Umiała doradzić grzesznym dziewkom, jak pozbyć się niechcianego płodu szybko i bez uszczerbku dla zdrowia.
Często zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak obeznana z wszelkimi babskimi sprawami dopuściła, abym w ogóle przyszedł na świat. Mogła przecież wspólnie z córką usunąć kłopotliwy owoc miłości. Nasuwają się dwie odpowiedzi. Świadoma znaczenia mego ojca na książęcym dworze liczyła zapewne, że zdoła dzięki memu istnieniu wytargować więcej korzyści dla siebie i Maliny. Osobiście wolałbym drugą możliwość: nie uważała ciąży córki za hańbę, miała przeczucie mojej przyszłej wielkości. Są to jedynie domniemania, nigdy bowiem nie dowiedziałem się prawdy.
Kalina dobrze znała moc ludzkich figurek z wosku i ciasta. Tłumaczyła sny, znaki na niebie i ziemi, wróżyła z ognia, wody spadającej z młyńskiego koła, to znów stopionego ołowiu. Czytała nawet w gwiazdach, choć obca jej była sztuka stawiania horoskopów. Nic dziwnego, że w Borku i okolicach znajdowała liczne klientki, a nawet pilne adeptki, z których wszelako żadna nie dorównywała jej mocą. Dzięki takim powiązaniom Kalina nawet po strasznej śmierci mojej matki bez trudu znalazła wśród wiejskich bab zdrową mamkę, która wykarmiła synka czarownicy i morderczyni. Odkąd jednak Złocień począł z kazalnicy piętnować mądre niewiasty, mówiąc, że ich praktyki są diabelskie i znienawidzone przez Boga, wieśniaczki przychodziły nieco rzadziej, zazwyczaj pod osłoną nocy. Wciąż jednak trwała owa tajna zmowa niewiast, często złoszcząca mężów.
Próbowałem nieraz ujrzeć w spienionym nurcie poruszającej młyńskie koło wody przyszłość własną i najbliższych. Niestety, choć spędziłem wiele czasu, wpatrując się w rozmigotany wodny pył, chociaż wytężałem wzrok i umysł, nie zobaczyłem niczego wyraźnie. Mgliste sylwetki ludzkie i kontury nieznanych budowli tylko majaczyły przed moimi oczyma, nie tworząc uchwytnego obrazu. Babka Kalina zaskoczyła mnie kiedyś podczas jednej z daremnych prób. Wyśmiała moje zabiegi, tłumacząc, że przyszłość w wodzie i ogniu widzą tylko dziewczyny. Żaden jeszcze chłopiec, nawet jeśli miał zadatki na czarownika, jeśli pojmował mowę gwiazd i umiał objaśniać sny, nie był obdarzony takim darem. Dlatego właśnie mężczyźni zmuszeni są ogarniać świat rozumem i na tym polega prawdziwa siła ducha wielkich uczonych i magów.
Niekiedy jednak wiedźma dopuszczała mnie, a nawet Warmów do swoich sekretów. Pokazała nam, gdzie trzeba w nowej chacie zakopać garnek z darami dla domowych skrzatów. Parokrotnie zasadzaliśmy się nocą we trójkę na owe stworzenia, które Gedajt i Wegajt zwali kaukami, u nas na Śląsku powszechnie nazywane jaroszkami. Zawsze jednak zmorzył nas sen, a rankiem widzieliśmy misę z pożywieniem i dzban pełen piwa, ustawione wieczorem za piecem, wylizane do czysta. Podejrzewam, że były to figle babki Kaliny. W każdym razie nigdy nie udało mi się zobaczyć nawet kawałka czarnej pięty umykającego skrzata.
Na polecenie starki co piątek zanosiliśmy koło ustępu wiadro z mydlinami, grzebień, miarkę owsa i kawałek surowej wieprzowiny. Trzeba było powiedzieć głośno: „Przyjdź, diable, wykąp się i uczesz, koniowi twemu daj owsa, jastrzębiowi mięso”, a potem szybko uciekać. Warmowie czynili to bez namysłu, okrutnie bojąc się demonów, mnie jednak zżerała ciekawość.
Pewnej piątkowej nocy wymknąłem się z młyna i podreptałem w nieczyste miejsce. Tym razem miałem więcej szczęścia niż z jaroszkami. W gęstej mgle ujrzałem prędko znikający zad potężnego, całego buchającego parą rumaka maści karej i zarys jeźdźca, którego ciemną opończę rozwiewał wiatr. Wszystko działo się bardzo szybko, zdało mi się jednak, że nieznajomy odwrócił na chwilę głowę i przeszył mnie spojrzeniem nieludzko błyszczących w mroku źrenic. Poczułem dziwną mdłość i usiadłem z rozmachem na ziemi. Wkrótce jednak doszedłem do siebie. Zobaczyłem wylane mydliny i grzebień pełen ostrego, czarnego włosia. Po mięsie i końskiej karmie nie zostało nawet śladu. Pojąłem, że diabeł przyjął dar i będzie mnie wspomagać. Nie porwał mnie od razu, bo i tak należałem już do niego całą duszą, a mogłem jeszcze sporo w świecie nabroić. Dopiero wtedy zrozumiałem lęk, jaki budziłem w wiejskich bachorach.
Nikomu nie powiedziałem o tym spotkaniu, nawet babce, która byłaby z pewnością niezadowolona, może nawet wygarbowałaby mi skórę za lekceważenie jej zakazów. W głębi serca czułem jednak, że postąpiłem słusznie. Uczyniłem kolejny krok na drodze do poszerzenia wiedzy i lepszego poznania samego siebie. Chyba że wszystko było złudą nocną i marą, którą sprowadziła wcześniejsza przygoda z polnym kamieniem, ciśniętym dłonią Jasnoty. Nie mogę zaprzeczyć, że byłem wtedy oszołomiony od uderzenia w głowę. Równie dobrze tajemniczy jeździec mógł być zwyczajnym podróżnym, który po prostu skorzystał z okazji. Czemu jednak nasze psy go nie obszczekały? Podobne wątpliwości rodzą się również z diabelskiego podszeptu. Tak czy inaczej, wyznanie o pierwszym zetknięciu z demonem powierzam cierpliwemu pergaminowi dopiero dzisiaj, kiedy śmierć wisi nade mną.
Już jako siedmiolatek byłem niezmiernie samodzielny i samowolny. Kalina była zbyt mądra, aby tego nie dostrzegać. Powiadają, że kiedy uczeń jest gotowy, zjawia się mistrz. Podobnie było w moim przypadku.
Szedł mi dziewiąty rok życia. Babka zbudziła mnie pewnego wiosennego ranka i cicho, nie płosząc naszych pruskich parobków, poprowadziła zaspanego do wykopanego w ziemi loszku, gdzie panowały wieczna ciemność i chłód. Tam kazała mi uklęknąć i wpatrywać się w płomień oliwnej lampki. Czyniła nade mną i wzdłuż mego ciała dziwaczne gesty, szepcząc przy tym kojące słowa. Dopiero po latach zrozumiałem istotę tych czarodziejskich zabiegów. Udało jej się rzucić na mnie urok, który sprawił, że dałem się bezwolnie przyodziać i posadzić na wóz. Ruszyliśmy w drogę, ja zaś nie dziwiłem się niczemu i nie zadawałem zbędnych pytań. Chodziłem i działałem jakby we śnie, chociaż zachowałem do pewnego stopnia czucie i świadomość.
Dzisiaj, gdy wspominam tamte wydarzenia, wszystko wydaje mi się snem, bajką z dzieciństwa. Niektóre chwile pokryła mgła niepamięci, inne wyryły się w mojej głowie ze szczególną wyrazistością. Czytelnik pozwoli, że opowiem je tak, jak zapamiętałem.
Całą drogę na wozie przebyłem w pewnego rodzaju letargu lub raczej odrętwieniu. Kalina milczała, popędzała wciąż tylko woły. Zdaje się, że jechaliśmy niemal cały dzień. W każdym razie zaczął zapadać zmierzch, gdy zatrzymaliśmy się u stóp wyniosłego wzgórza, które w tamtej chwili wydało mi się ogromne. Nie pomnę naszej wspinaczki na szczyt. Jak przez mgłę przypominam sobie także objaśnienia babki, że znajdujemy się na pradawnej, czczonej przed wiekami Ślęży, uważanej obecnie przez mnichów za czarcie siedlisko. Lud zwał ją również Sobótką, tutaj bowiem niegdyś świętował zakazane pogańskie obrzędy.
Niejasno przeczuwałem, że ktoś nas oczekuje na szczycie. Istotnie, nim dotarliśmy do celu, pierwszy dojrzałem potężną, wysoką postać, wspartą o jeden z monstrualnych głazów, którym natura albo demony nadały dziwaczne kształty. Nie czułem jednak strachu, tym bardziej że sylwetka mężczyzny była mi dziwnie znajoma. Kiedy podeszliśmy bliżej, bez trudu rozpoznałem czarną opończę i przeszywające spojrzenie ciemnych źrenic. Poza tym był w rysach twarzy męskim odbiciem mojej babki. Kalina powitała go czule, po czym wyjaśniła, że mężczyzna jest jej starszym bratem, to znaczy moim wujecznym dziadkiem, a nazywa się Orkan. Mam go odtąd słuchać we wszystkim, oddany bowiem jestem czasowo pod opiekę góralskiego wróżbity. Wciąż zauroczony, nie zdobyłem się nawet na cień protestu. Pamiętam jednak, że zastanawiałem się nieco później, w jaki sposób niezwykłe rodzeństwo komunikowało się ze sobą i mogło ustalić dzień oraz miejsce spotkania. Kiedy starzec sprowadził mnie z drugiej strony góry i zobaczyłem karego, wielkiego jak smok rumaka, pojąłem, że wizyty czarnego jeźdźca w okolicach młyna musiały mieć z tym coś wspólnego.
Orkan posadził mnie na koniu przed sobą i natychmiast pomknęliśmy galopem, jakby niesieni na skrzydłach wichru. Pędziliśmy drogami wyrąbanymi w gęstym borze, bez trudu przemierzaliśmy niesamowite, wodniste łęgi i znane dobrze jeźdźcowi brody na rzekach. Trzymaliśmy się jednak z dala od ludzkich osiedli, których światełka widywałem niekiedy w ciemności. Pierwszy raz zobaczyłem świat rozciągający się poza wsią Borek i wydał mi się niezmierzoną puszczą. Takim zapewne był u swego zarania.
Nie umiem powiedzieć, jak długo trwała owa szalona jazda. Stan, w jaki wprowadziła mnie babka Kalina, pozwalał mi znosić ją doskonale. Z pewnością musieliśmy co pewien czas popasać, Orkan zdobywał pożywienie, chyba także wypoczywaliśmy przy ognisku, lecz chwile te zatarły mi się w pamięci. Umysł mój zanotował wrażenie nieustannego pędu i widok mijanych po drodze, przelatujących po bokach przeraźliwych konarów drzew, które, zdawało się, pragnęły nas pochwycić i zatrzymać. Byłem jak bezbronne dziecię w szponach króla elfów Alberyka, zwanego przez Franków Auberonem, który z tajemniczych powodów lubił porywać od rodziców małych chłopaczków. Nie znałem jeszcze wówczas owej germańskiej legendy, kiedy jednak usłyszałem ją po latach, natychmiast wspomniałem tupot kopyt smoczego wierzchowca, rozwianą na wietrze czarną opończę Orkana i jego orli profil, odcinający się ostro na tle srebrnej tafli księżyca. Już wtedy wiedziałem jednak, że nie ma się czego bać. Zmierzałem ku swemu przeznaczeniu.
Dzika jazda zakończyła się, kiedy pewnego ranka stanęliśmy u podnóża Karpat, a raczej tej ich części, która okala polskie ziemie od południa i nazywana bywa Górami Śnieżnymi albo Tatrami.
Jestem obecnie człowiekiem starym, który niejedno w życiu zobaczył. Nie potrafię więc oddać w pełni dziecięcej egzaltacji, jaką wywołał we mnie po raz pierwszy ujrzany majestat gór. Orkan, gdy tylko zsiedliśmy z konia, pstryknął przed moim obliczem palcami i wykonał wzdłuż mego ciała specjalne magiczne gesty, które przywróciły mi trzeźwość umysłu. Pomimo to, nasłuchawszy się od kołyski bajań Kaliny o jej rodzinnych stronach, skłonny byłem widzieć w każdej skalnej szczelinie krasnoludów, czyli złowrogich karłów, ryjących podziemne chodniki w poszukiwaniu skarbów, w rwących potokach wypatrywałem miejscowych rusałek zwanych dziwożonami i oczekiwałem, że na srebrzystych szczytach ujrzę lodowe zamczysko potężnej królowej Tatry. Niczego takiego nie zobaczyłem. Doświadczyłem jednak w górach wielu wspaniałych rzeczy, które prędko zatarły uczucie rozczarowania.
Kiedy dotarliśmy do góralskich wiosek, spostrzegłem, iż czekano tam na Orkana z wielką niecierpliwością. Właśnie rozpoczynał się doroczny redyk, to jest wypas owiec na halach. Białe stada jak wiosenne obłoki kłębiły się w ogromnych zagrodach, a wokół nich zgromadzili się pasterze, zwani tu juhasami. Mistrz wyjaśnił mi, że jest rzeczą niemożliwą, aby wyruszono na pastwiska bez właściwych obrzędów, inaczej owce sparszywieją, a juhasowi w samotnym szałasie nie będzie się darzyło. Choć wszystkie te wyrażenia i pojęcia były dla mnie nowe, dość łatwo przyswajałem je chłonnym umysłem dziecka. Wtedy chyba po raz pierwszy okazało się, że mam niezwykłe zdolności w uczeniu się obcych języków. Prędko zorientowałem się, że górale zachowali wiele określeń z pradawnych czasów, kiedy przywędrowali nie wiedzieć skąd i rozpoczęli bytowanie na stokach niebotycznych skał. Pasterze opowiadali o sobie, jakoby przybyli w Tatry ponoć aż z dalekiej Wołoszczyzny, wypędzeni stamtąd przez żywe trupy ludojady, może były to jednak tylko bajki wysnute podczas długich bezsennych nocy przy ogniu, czyli górskiej watrze.
Orkan obchodził zagrody z owcami i okadzał je specjalnymi ziołami, mamrocząc przy tym niezrozumiałe dla mnie jeszcze wtedy zaklęcia. Nie umiejąc się skupić na tym, czego nie pojmowałem, wybiegłem spojrzeniem w stronę stojącej w pewnym oddaleniu grupy rosłych mężczyzn, odzianych w niedźwiedzie i rysie skóry, zbrojnych w ostre dzidy, wielkie topory i cisowe łuki. Sprawiali wrażenie groźnych i nieprzystępnych. Głowy nosili hardo, wysoko, jak na swobodnych wojowników przystało. Duże wrażenie robiły ich bujne czupryny, związane rzemieniem i posplatane w misterne warkoczyki. Może właśnie ich manifestacyjna odmienność i niezależność wzbudziły moje zainteresowanie.
Jeden z chłopaków służących podczas wypasów do posługi, czyli tak zwanych gońców, zauważył widać, że przypatruję się tamtym z uwagą, podszedł bowiem do mnie. Przedstawił się imieniem Byrcyn i wyraził chęć, nie bez szczenięcej chełpliwości, udzielenia mi swojej wiedzy na temat wszystkiego, o co tylko zapytam. Zapytałem więc, a on wyjaśnił, że owi mężczyźni są łowcami, to jest polowaczami, którzy zimują zwykle w niedostępnych jaskiniach, warząc żętycę i piekąc barana, przygrywając na gęślikach i dudach, mając jedynie halne wichry za towarzystwo. Wiosną schodzą z gór, by zapolować na kozicę, jelenia albo podejść płochliwego świstaka. Potem idą na niziny zbójować. Nie słuchają nikogo poza swoim harnasiem, nikogo się nie boją, nawet panów z rodu Świebodziców-Gryfitów, którzy jeszcze od czasów króla Chrobrego trzymają nad rozlewiskami Raby rycerską stróżę dla ochrony ciągnących na południe kupców przed napaściami leśnych ludzi. Za jedynego boga polowacze uznają Słońce, jak zresztą większość górali. Oglądałem później na ścianach tatrzańskich chat promieniście wyrzezane oznaki kultu. Byrcyn dodał jeszcze, że wyjątkową osobą, przed którą ci dzielni, wybierani co roku z każdego plemienia wojownicy czują respekt, jest mistrz Orkan, czarów lękają się bowiem okrutnie. Pomyślałem, że z taką właśnie grupą myśliwych i zbójów musiała moja babka wiedźma zawędrować nierozważnie w okolice Krakowa, gdzie ją pochwycili rycerze Laskonogiego. Nie uznałem wszakże za stosowne dzielić się z nowo poznanym chłopakiem tym spostrzeżeniem. Uwagę moją zajęło chwilę później co innego.
Pośród łowców stał trochę starszy ode mnie młodzik, który, jak mi się wydawało, spoglądał na mnie z góry, a nawet z wyraźną niechęcią. W jego prześlicznych, czarnych jak u górskiej jaszczurki oczach migotała prawdziwa złość, kiedy tylko spoczęły na mojej niepozornej postaci. Zapytany o niego Byrcyn w pierwszej chwili parsknął śmiechem, potem oświadczył, że chłopak nazywa się Cudzich i pochodzi z rodu najprzedniejszych gazdów, obdarzony zaś pewną mocą rozkazywania wiatrom, zwierzętom, a nawet ludziom, rozpoczął niedawno naukę u mistrza Orkana. Moje przybycie sprawiło, że czarownik odsunął tej wiosny jedynego ucznia od siebie. Bracia Cudzicha zabierają więc chłopca na zbójecką wyprawę, żeby na nizinach żałość ukoił i wszelką złość z siebie wyparskał. Skoro wrócą cali i zdrowi jesienią, będzie mógł podjąć przerwaną naukę. Natychmiast zrozumiałem, że moja magiczna edukacja nie będzie trwała dłużej niż czas wypasu owiec.
Po skończonych obrzędach juhasi złożyli Orkanowi liczne dary w postaci owczego sera i skór, po czym rozpoczęli przygotowania do wyjścia na hale. Owce i barany beczały żałośnie, psy wesoło szczekały, pasterze przekrzykiwali się wzajem. Polowacze również odeszli w swoją stronę i zniknęli w najbliższym postrzępionym parowie. Całe to zamieszanie sprawiło, że wkrótce straciłem z oczu Byrcyna. Nie dbałem o to szczególnie, pragnąłem bowiem jak najprędzej porozmawiać z mistrzem i zwierzyć się z nurtujących mnie uczuć.
Rzekłem nowemu nauczycielowi, jak wielką przykrość sprawiła mi wiadomość, że od samego początku mego tutaj pobytu nieświadomie zasłużyłem na czyjąś nienawiść. Starzec wzruszył ramionami, milczał chwilę, po czym powiedział spokojnie, wskazując na wyganiane z zagród zwierzęta:
„To zwykły los wybrańca. Na wiele setek owiec białych trafia się czarna. Pozornie stado o jasnym runie nie odtrąca jej, a mimo to pozostaje inna, wyróżniona wyrokiem losu. Właśnie czarną owieczkę lub czarnego baranka wybierze i poświęci juhas na ofiarę dla płanetników, władających wiatrem, burzą i ulewą. Trudno orzec, czy białe owce zazdroszczą czarnym tego wyróżnienia, pewne jest natomiast, że ludzie odczuwają wobec innych zawiść z powodu najdziwniejszych rzeczy. Bacz więc, abyś nigdy nie padł ofiarą zawistnego stada!”
Po tych słowach, jakże mądrych i proroczych, nakazał mi szorstko zbierać się do drogi. Pragnąłem jak najprędzej wysłuchać nauk mistrza i poznać wiedzę tajemną, wyruszyliśmy więc natychmiast w wysokie góry.