Słowo i Miecz - Witold Jabłoński - ebook
NOWOŚĆ

Słowo i Miecz ebook

Witold Jabłoński

4,1

Opis

SŁOWIAŃSKA GRA O TRON!

 

SŁOWO I MIECZ to powieść dziejąca się w XI wieku, w czasach pierwszych Piastów.

Wkraczające na nasze ziemie chrześcijaństwo zmaga się z wciąż jeszcze niepokonanym żywiołem pogańskim. Skrzywdzona przez Bolesława Chrobrego dziedziczka książąt mazowieckich rodzi bękarta Miecława i wychowuje go na mściciela. Za sprawą rodzimych bogów i demonów nadchodzą Czasy Zamętu: trzej synowie Chrobrego giną w niezwykłych okolicznościach, buntują się możni, a lud pali kościoły i morduje znienawidzonych misjonarzy.

 

Witold JABŁOŃSKI jest autorem bestselerowej sagi „Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer" o żyjącym w XIV wieku i parającym się magią śląskim uczonym Witelonie, twórcy przełomowych dzieł z dziedziny optyki i traktatu o naturze demonów. W swojej tetralogii autor ukazał panoramę polskiego rozbicia dzielnicowego i przybliżył czytelnikom kulisy ówczesnej gry o tron. Twórczość Jabłońskiego wywołuje wielkie emocje: pomawia się go czasem o propagowanie satanizmu i czarnej magii. Z pewnością  w jego książkach można doszukać się antyklerykalnych podtekstów. Nie brakuje też bulwersujących scen erotycznych, często o zabarwieniu homoseksualnym. Wątki gejowskie są zresztą zawsze obecne u Jabłońskiego, można je uznać za jeden z wyróżników jego prozy. Kontrowersje wzbudziła też Fryne hetera, opowieść o żyjącej w czasach Aleksandra Wielkiego słynnej nierządnicy, symbolu piękna i kobiecej niezależności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 733

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TomaszSikorski

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe Dzieło.
00



Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski

 

ISBN 978-83-7578-197-7

 

Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2021

 

Illustration © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2021

 

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

 

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

 

Redaktor naczelny Mirosław Kowalski

 

Przygotowanie wersji elektronicznej LogoScript Sp. z o.o.

A gdy strach miecza ustał – wszystkie duchy Pogańskie jeszcze raz podniosły czoła...

Juliusz Słowacki Król-Duch

Prolog (jesień 1047)

Serce spowijał mrok. Nie zamierzała jednak poddawać się zwątpieniu ani rozpaczy. Opuściła niewieście komnaty, by nie słuchać dłużej lamentu kobiet i płaczu dzieci. Nie mogła patrzeć w oczy pełne lęku, a chwilami złudnej nadziei. Nie chciała już wypowiadać jałowych słów pocieszenia.

Minęła buchającą wiecznym żarem Kuźnię Peruna i weszła na ostrokół od strony Wisły. Owionął ją poryw chłodnego wiatru, miotającego zeschłym listowiem. Skończyła się pora letniego wesela, pomyślała. Nadchodzi czas wygłodniałych wilków i rozszalałych upiorów, czas ciemności i śmierci.

Częstokół nie był w tym miejscu wysoki, nie ucierpiał też podczas walk. Nie było potrzeby wzmacniać palisady wałem ziemnym, sama bowiem stromizna wyniosłej, nadrzecznej skarpy wystarczająco ją chroniła. Straż tutaj trzymali bezzębni starcy i nieopierzone młokosy, dźwigający na karkach zbyt wiele albo zbyt mało lat, wszyscy bowiem dzielni junacy i chrobrzy witezie szykowali się tam, w dole, do ostatniego boju. Rwali się do tego od chwili, gdy wraża armia podeszła pod gród i opasała go żelaznym pierścieniem.

Rycerze spod znaku Jezu Krysta nie przypuszczali szturmów na potężne wały, lecz zasypywali gród wystrzeliwanymi z przemyślnych katapult kamieniami i pociskami zapalającymi, czyniącymi niemałe zniszczenia. Najbardziej jednak niszczący był głód, który z czasem zaczął doskwierać obleganym, gdy wyczerpały się zgromadzone wcześniej zapasy. Najeźdźcy spalili okoliczne wsie i zablokowali drogi, zamykając obrońców warowni niby zwierza w potrzasku. Zdawało się, że umarła ostatnia nadzieja. Dopiero nadejście pruskich i litewskich przyjaciół, a wkrótce potem księcia Ziemomysła ze znacznymi siłami Pomorzan, którzy zaczęli nękać napastników częstymi podjazdami, odmieniło zły los.

Wrogowie wycofali się na drugi brzeg rzeki i teraz wspólnej Doli walczących miała dopełnić wielka, rozstrzygająca bitwa.

Prusowie, a zwłaszcza Synowie Drzew, Jadźwingowie, przenigdy nie daliby się zamknąć w ścianach jakiegoś grodu, także tutejsi wojownicy radzi byli wydostać się wreszcie z ciasnej, zatęchłej klatki. Księżna nie dziwiła się radości, z jaką ruszali w pole po złożeniu bogom krwawej ofiary. Wyjeżdżając główną bramą na niewielkich, lecz silnych, kosmatych konikach, towarzysze i druhowie jej syna śpiewali z zapałem prastarą bojową pieśń:

Gdzie drogę, gdzie wyprawę

Powiedzie król i woj,

W jakie zapasy krwawe,

Na jaki wielki bój;

Na wyprawę, na drogę,

Jakich zbrojnych rycerzy

W orszak z sobą zabierze

W strzały, miecze, pożogę,

Po sławę, w krwawy znój...

Dla matki owa junacka piosnka brzmiała dziś osobliwie ponuro, przeczuwała bowiem, że wielu tych młodych wojaków więcej już nie usłyszy. Ubiegłej nocy ucztę wojów rozpoczęto hymnami do Peruna, by natchnął odwagą serca walczących, a zakończono zaklęciami guślarzy, by Weles wziął w opiekę poległych.

Ze szczytu Wzgórza Tumskiego obie armie, uszykowane u rzecznego brodu, widoczne były jak na płasko rozpostartej dłoni olbrzyma. Kapłanka wyostrzyła swe możliwości postrzegania, wyrzekłszy właściwe Słowo i snując gestami dłoni niewidzialne magiczne przędziwo w czystym, choć przesyconym chłodną wilgocią powietrzu. Zaklęcie „sokolich zmysłów” pozwoliło jej zobaczyć i usłyszeć, cokolwiek tylko zechciała, jakby kołowała nad ziemią, szukając żeru. Na gałęziach leśnych drzew, okalających równinę, zebrały się całe chmary drapieżnego ptactwa, czekając na obfitą ucztę. Nietrudno było się z nimi zjednoczyć w napiętej obserwacji ludzkich poczynań. Kapłan Pana Błyskawic, Wojbor, błogosławił wszelką broń, nadając jej krwawą skuteczność dzięki spływającej nań łasce boga wojowników. Czarował, by koń był śmigły, miecz ostry, a tarcza niezawodna. Żarliwy ofiarnik był dobrej myśli, albowiem dzisiejszego ranka, nim wyruszyli w pole, zmiażdżył kowalskim młotem czaszki schwytanych przez Pomorzan dwóch ruskich ciurów. Krew rozbryzgała się promieniście na kamiennym ołtarzu, co oznaczało, że ofiara dobrze została przyjęta. Sługa Peruna wziął ze zbrojowni swój stary miecz, oczyścił go i naostrzył.

Pomorscy kapłani Strzyboga zaklinali strzały swych pobratymców, by sprzyjające wiatry niosły je jak najdalej, zadając ostrymi grotami z daleka lotną, niechybną śmierć. Łucznicy wyciągali spod lekkich szyszaków lub futrzanych czap cięciwy łuków, schowane tam, by nie zamokły w porannej wilgoci, i napinali je na długich, sprężystych łęczyskach. Dowódcy przypominali im, by celowali głównie w rumaki wroga i oszczędzali pociski.

Pruscy i litewscy vargarowie, odziani w skóry wilcze, z zębatymi łbami na karkach, ledwie powstrzymywali nadchodzący szał bojowy, powarkując z cicha i przebierając niespokojnie nogami. Przewodnicy Przemian doradzali półgłosem młodzieńcom:

– Trzymajcie bestię na wodzy, dopóki nie zacznie się walka. Wtedy uwolnicie w sobie wilczą wściekłość, która napełni was nieposkromioną mocą...

Starsi, brodaci berserkowie, okryci niedźwiedzimi futrami, pomrukiwali tylko pobłażliwie na niecierpliwość młodych wilczków. Wiadomo, że wilk nigdy nie będzie służył misiowi, choć w tym samym lesie polują. Doświadczonym wojom niepotrzebne były pouczenia, wystarczał ułatwiający przeistoczenie wywar z grzybów, jakim ich poili kapłani. Wiadomo było, że tknięci szałem będą walczyć z nadludzką siłą do koń ca, póki zostanie w nich ostatnia kropla krwi, ostatnia skra życia.

Po drugiej stronie rzeki biskup Aron objeżdżał szyk cesarskich paladynów i skrapiał odkryte głowy wodą święconą, obiecując odpuszczenie wszystkich grzechów za walkę z wrogami krzyża. Chrześcijańscy wojownicy odbierali z rąk giermków włócznie i srebrzyste hełmy, przyozdobione orlimi piórami. Znaleźli onegdaj na pobliskim uroczysku ścierwa sczepionych ze sobą dziobami i szponami martwych drapieżców. Czyżby biły się o władzę nad niebiańskimi wyżynami?... Rycerze uznali to za dobry omen. Zatknęli więc zmokłe krwawe pierze w tulejki pióropuszy, niektórzy za naramienniki. Biskup chwalił pobożny zapał Chrystusowych żołnierzy. Ich białe płaszcze łopotały na zimnym wietrze niczym anielskie skrzydła.

Łopotały proporce z gryfem Palatynatu, godłem Ezzonidów, czerwonym orłem Brandenburczyków, niebiesko-białą, ukośną szachownicą Wittelsbachów. Piastowski orzeł gubił się nieco pośród tych obcych znaków.

Opodal stała ruska konnica kniazia Jarosława, potężne, brodate chłopy z wielkimi, dwuręcznymi toporami i bułatami. Żegnali się zamaszyście na wschodnią modłę, kiedy pop ich okadzał, by obronić od złego, a młodziutki diaczek, dzierżący złotą chorągiew z wizerunkiem groźnego Zbawiciela Pantokratora, zawodził psalm cienkim, drżącym głosikiem:

Dzięki Tobie, Panie,

wrogów naszych powalimy i niewiernych

zdepczemy w imię Twoje.

Bo nie na łuku moim polegam

ani mnie miecz obroni przed poganami,

Ale nas Ty bronisz od nieprzyjaciół

prawdziwej wiary, a nienawidzących Cię ukorzysz.

Bogiem się chlubimy zawsze,

a imię Twoje wiecznie wysławiamy...

Ciężkozbrojne hufce stały strzemię w strzemię, ufne w swą dumę obrońców prawdziwej wiary.

Sascy i bawarscy kusznicy, niezbyt gorliwie przykładając się do modłów, spokojnie, wręcz flegmatycznie nakręcali kołowrotki i układali w łożyskach stalowe bełty.

Obie armie były gotowe, czekały jedynie na hasło. Miecław, władca Mazowszan, widoczny z dala dzięki czerwonej kicie na pozłacanym szyszaku i lśniącej purpurze na barkach, wyjechał przed szereg swej drużyny, potrząsając Włócznią Peruna.

– Jesteśmy tu – wołał – by bronić naszej wolności i rodzimej wiary. Jesteśmy tutaj, by chronić Lud Słowa przed jarzmem tych, którzy mu niosą zagładę. Co uczynicie, kiedy zwycięstwo i klęska, życie i śmierć ważą się na jednej szali? Nieprzyjaciel ma w swoim obozie mięso, chleb i piwo, zacny oręż i rącze wierzchowce. Wszystko to będzie nasze, gdy zwyciężymy. Chcę zobaczyć, jak wrogowie spływają krwią! Jak tarzają się w błocie, błagając o litość! Nie znajdą jej. Niech wypełni nas moc Arkony! Czyńcie, co należy, a czeka was nieśmiertelna sława!

– Sława! – odkrzyknęli wojownicy pradawnym zaklęciem, wlewającym w ich serca ducha odwagi i waleczności. – Zdobędziemy ich jadło, broń i kobiety!

Towarzyszyły temu miarowe uderzenia orężem o tarcze, zajadłe wycie berserków i granie turzych rogów.

Książę Kazimierz Karol, z wielkim krzyżem na piersi, w srebrzystej, podwójnie tkanej kolczudze i śnieżnobiałym płaszczu, także nie bawił się w długie mowy. Jego rycerzom wystarczyło kazanie biskupa Arona na porannej mszy polowej. Uniósł włócznię świętego Maurycego, kopię Niosącej Krzyż Cesarskiej Lancy i zawołał:

– Bądźcie jako archaniołowie wojujący z zastępami ciemności! Jako święty Jerzy walczący ze smokiem! Zabijając wroga, wspomnijcie na apostołów i świętych! Kto przeleje krew pogan, ten dziś będzie mi bratem! Mordujcie w imię Boże, nikogo nie szczędząc! In morte pagani glorificatur Christus!

Skinął lancą, dając znak do ataku. Zagrały trąby i rozległ się trochę nierówny, ponury śpiew paladynów: „Christ ist erstanden...” Biskup Aron dopiero pracował nad pieśnią o Bogurodzicy, układaną w mowie Polan.

Nikt w tej bitwie nie zamierzał brać jeńców. Obie strony doskonale o tym wiedziały i czerpały z tej wiedzy niesamowitą moc.

Kapłanka odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na mający za chwilę się skłębić wir rzezi i krwi. Pułapka na wroga została zastawiona, reszta zależała od woli bogów. W tej chwili od wspólnej Doli obchodziła kobietę bardziej Dola jedynego syna. Nie powinien był mówić o zagładzie, pomyślała. Moc naszych czarów słabnie, nie należy więc jej dodatkowo osłabiać złym słowem.

Wyszeptała niemal odruchowo modlitwę do Matki Wilgotnej Ziemi, która miała napoić się życiodajną posoką bohaterów:

– Ty będziesz lud rodziła i będziesz pożerała. Co urodzisz, to sama zjesz, bo należy do ciebie...

Jej myśli pobiegły w odległą przeszłość, gdy wszystko się zaczęło, przywołały pamięć o zdarzeniach, które doprowadziły do tego, co stało się dziś.

A tymczasem u stóp wzgórza dwie armie starły się z nieludzkim wrzaskiem i łoskotem zderzających się tarcz. Nim pomorscy i pruscy łucznicy zdążyli naciągnąć cięciwy do uszu i wypuścić jęczące strzały, biali paladyni pochylili włócznie i ruszyli zwartą szarżą w poszumie orlich piór i trzepocie sztandarów, tratując kopytami ogromnych, zakutych w stal rumaków chrzęszczący kobierzec rdzawoczerwonych liści...

1. Dziewanna (1008)

Dziewannę kochali wszyscy i nazywali w domu Dziewuszką.

We dworze mawiano, że gdy tańczy boso na łące w wieńcu z kwiatów, podobna jest do motyla o barwnych skrzydełkach, do skaczącej z gracją białej łani lub świeżo rozkwitłej róży. Zdawała się majową boginką, przynoszącą pomyślność domostwu.

Tak ją widzieli, miłujący nade wszystko najmłodszą córę, rodziciele: pan ojciec Dowbor i pani matka Sirguna. Dzieweczka wiedziała, że nawet starszy brat, Miłobor, kochał ją gorąco, choć zazdrosny o rodzicielskie uczucia, targał ją niekiedy za włosy i mówił, że dziewczyny są głupie. Osobne miejsce zajmował w jej sercu kuzynek Czcibor, przygarnięty przez ród sierota. Chłopiec zawsze się do niej garnął i lubił się z nią bawić, w przeciwieństwie do starszego krewniaka. Pieściły ją stare piastunki, uwielbiali parobczacy, z których żaden nie ośmieliłby się skrzywdzić panienki. Dziewanna była szczęśliwa i wspominała potem dzieciństwo, spędzone w rodowej siedzibie Liw, niczym błogi Wyraj.

Szczęście skończyło się, gdy zaczęła dorastać i w jej życie wkroczył okrutny książę Bolesław. Matka ostrzegała, że człowiek nie zawsze sam ściąga na siebie Niedolę. Czasem ona nas odnajduje.

Liwowie byli odwiecznymi panami Krainy Mazowszan do czasu, aż pokonali ich Polanie. Mieszko z rodu Piasta wyparł plemiennych książąt z Płocka, a kiedy zdali się na łaskę zwycięzcy, pozostawił im prastare dworzyszcze nad rzeką Liwiec. Podczas owych walk zginęli właśnie rodzice Czcibora, kiedy jeszcze był niemowlęciem. Nic dziwnego, że we dworze mówiono źle o księciu, który nie tylko podbijał wolne dotychczas ludy, ale również zaczął wyznawać jakiegoś obcego Boga, przywleczonego ponoć przez Niemców, którzy nie znają Słowa. Nie dość, że sam sprzymierzył się z wrażym bóstwem, przyjmując plugastwo chrztu, to jeszcze próbował narzucić je swym poddanym. Nowy Bóg był wielce samolubny, zazdrosny, w jego imieniu więc piastowski władca palił święte gaje, niszczył posągi rodzimych bożyszcz, burzył pięknie zdobione świątynie, stawiając na ich miejscu, o zgrozo, ponure chramy Jezu Krysta. Kapłanów, którzy nie zdążyli zawczasu skryć się w przepastnych borach, wyjął spod prawa i kazał drużynnikom tępić jak jakieś szkodliwe bestie. W głębi kniei właśnie zrozpaczony lud ukrywał swoich wieszczków, a także ocalone wizerunki, i świętował tam potajemnie prastare obrzędy.

Despota sprowadził z dalekich krain całe chmary obcych czerńców, przemawiających niezrozumiałym szwargotem i odprawiających dziwaczne obrzędy w swym tajemnym języku. Odnosili się z pogardą do miejscowych bóstw i zwyczajów. Zakazywali pracy siódmego dnia, gdyż tak często obcy Bóg domagał się ofiary. Zabraniali spożywania mięsa w pewnych okresach, nawet gdy było pod dostatkiem zwierzyny i pełno w spiżarniach. Wtrącali się do spraw małżeńskich, uzurpując władzę rodowych patriarchów i próbując wpływać na to, kto ma kogo poślubić. Nie pozwalali palić zwłok na stosach, lecz przymuszali do ziemnego pochówku, czym przyczynili się do niezmiernego rozplenienia upiorów.

Kiedy wreszcie Mieszko Zaprzaniec, jak go zwano po cichu, zamknął na zawsze powieki, lud odetchnął z ulgą, żywiąc nadzieję, że się zły czas odmieni, jak zwykle przy młodym panu. Następca prędko rozwiał złudzenia. Bolesław, który spędził znaczny kęs młodości na dworze niemieckim, okazał się jeszcze bardziej gorliwy i bezwzględny w krzewieniu obcej wiary. Zmienił natomiast zarządzenia swego rodziciela wobec rodu Liwów: mianował Dowbora wojewodą mazowieckim i nakazał powrót do Płocka wraz z rodziną. Nie przyjęto tej decyzji radośnie, wietrzono w niej jakiś podstęp, nawet na Mazowszu słyszano bowiem o chytrości nowego Piasta.

Dziewanna niewiele o tym wszystkim wówczas wiedziała, lecz – obdarzona bystrym umysłem – łowiła czasem urywki rozmów starszych, prowadzonych zawsze przyciszonymi głosami. Choć nie rozumiała do koń ca owych pokątnych utyskiwań, czuła jednak, że książę Bolesław na pewno jest złym człowiekiem, skoro wywoływał zasępienie na twarzach rodziców, a przy tym bezustannie wyciągał ojca i brata na dalekie wojenne wyprawy. Na szczęście matka i trochę starszy krewniak dotrzymywali towarzystwa dziewczynce, tworząc złudne poczucie bezpieczeństwa. Pochłonięta dziecinnymi zabawami, prędko zapominała o cieniach życia.

Pani matka, Sirguna, nie należała do Ludu Słowa, lecz pochodziła z wolnej Krainy Jezior, położonej na północy. Było w rodzie Liwów od wieków uświęconą tradycją brać małżonkę z jakiegoś zacnego pruskiego rodu. Jak większość kobiet, czciła Matkę Wilgotną Ziemię, zwaną w jej stronach Żemine, a przez tutejszy lud Żywią albo Mokoszą.

Prowadziła często córkę na łąki nadrzeczne, wskazując i zbierając rozmaite zioła. Pouczała przy tym, które rośliny są pożyteczne dla ludzkiego zdrowia, jakie zaś otumaniające, tudzież zabójcze i jakie rytuały trzeba odprawiać, aby były skuteczne. Czasem zagłębiała się wraz z nią nawet w leśne ostępy, ucząc małą rozumieć bór, wsłuchiwać się w jego tajemny język: szum liści, skrzypienie gałęzi, mowę strumieni i głosy zwierząt. Tłumaczyła, że duchy i demony wypełniają cały świat otaczający człowieka: zamieszkują drzewa, rzeki, jeziora, ale także próg domu, studnię czy ognisko domowe.

– Wszystko jest przesycone duchem – mówiła – Słońce, Księżyc, Gwiazdy, Gromy, Ziemia i Ogień. Dlatego moi ziomkowie nie boją się śmierci, wiedzą bowiem, że nawet jeśli ktoś nie zasłużył sobie, by od razu zasiąść w Prawii wśród zmarłych przodków, odrodzi się jednak w drzewie, zwierzęciu, a jeśli lichy wiódł żywot, to choćby nawet w owadzie lub małym kwiatku. Zaszczytny zgon jest tym, co cenimy najbardziej. W obronie wolności i rodzimych bogów poświęcamy życie śmiało i bez wahania.

Dzieweczka dowiedziała się także, jak zyskać łaskę Wielkiej Bogini i jej opiekę przed kryjącymi się w mrocznych chaszczach groźnymi stworami, istotami nie z tego świata, które czasem nawiedzały lasy, a nawet ludzkie siedziby. Odkąd bowiem zdradzieccy Piastowie zaczęli na ziemiach Słowa krzewić obcą wiarę i niektórzy ulegali jej zwodniczym naukom, inni zaś wyznawali Boga Niemców ze strachu lub dla wygody, urażone bóstwa stały się gniewne i złośliwe, szczególnie wobec zaprzańców. Wycofały się do Zaświata i rzadko ukazywały śmiertelnym.

Urozmaiceniem tych wypraw były niekiedy figle i swawole zawsze rozdokazywanego, rozhukanego Czcibora. Niestety, gdy skończył siedem lat, Dowbor postrzygł go uroczyście w zastępstwie nieżyjącego ojca i zabrał ze sobą do Płocka, aby odebrał tam męskie wychowanie. Dziewanna płakała rzewnie za utraconym towarzyszem zabaw. Matka przekonywała ją, że droga życia dziewcząt i chłopców jest odmienna i stało się to, co nieuchronne.

– Żywot niewiasty – wyjaśniała córce – zawsze się wiąże ze stratą. Najpierw traci ojca, gdy jako panna młoda opuszcza dom rodzicielski, potem męża, jeśli znękany swoimi sprawami przedwcześnie umiera, wreszcie syna, kiedy chłopak żenić się chce i ciągnie go do szerokiego świata. Taki nasz los niewieści i nic na to nie poradzimy.

Słuchała uważnie słów matki, wiedząc, że doświadczona kobieta na pewno mądrze prawi, czuła jednak zarazem w głębi dziecięcego serca, że jej Dola będzie odmienna, niepodobna do przeznaczenia zwykłych niewiast, chociaż oczywiście nie potrafiła jeszcze wtedy zrozumieć ani określić istoty owej inności.

Kilka lat później Sirguna zdecydowała się wreszcie także przenieść do Płocka, gdzie najczęściej przebywali jej małżonek i pierworodny. Córka dorastała, miała już prawie czternaście lat, pora więc ją było wyrwać z wiejskiej głuszy i naradzić się z panem ojcem w sprawie zamążpójścia najmłodszej latorośli. Dziewanna lękała się nowego, nieznanego miejsca i czekającej ją tam przyszłości, lecz zarazem cieszyła się, że spotka dawno nie widzianego, ukochanego kuzyna.

Nie poznała go w pierwszej chwili, kiedy wyszedł im na powitanie w gronie innych wyrostków. Wyszczerzył zęby na jej widok i zmarszczył nos jak wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi, i dopiero wtedy rzuciła mu się na szyję. Czcibor bardzo wyrósł i był od niej wyższy o głowę, zrobił się też szeroki w ramionach. Nie umiała ocenić: zbrzydł czy jeszcze bardziej wyładniał, ale jej się podobał. Odnosił się do dziewczyny, jak dawniej, z sympatią, lecz teraz w głowie mu były tylko łowy i rycerskie ćwiczenia z rówieśnikami. Ogromnie żałował, że nie mógł pójść już w tym roku wraz z dojrzałymi mężczyznami na wojenną wyprawę do Łużyc i Milska, lecz przechwalał się, że przybrany rodzic obiecał wziąć go następnym razem. Dziewannie owe nazwy nic nie mówiły, nie chciała jednak, by książę Bolesław zabrał kolejnego krewniaka w odległe i niebezpieczne strony, z których chłopak mógłby już nie powrócić.

Pewnego dnia pani matka zaprowadziła ich oboje do kamiennej rotundy, wzniesionej na rozkaz nowego władcy w miejsce Kuźni Peruna, zburzonej jeszcze za Mieszka. Dzieweczka obawiała się, że spotkają tam niemiłego czerńca wrażej wiary. Ojciec Marcjalis, krzywousty i z lekka garbaty staruch, przemawiał ledwie zrozumiałym bełkotem, strzykając przy tym obficie śliną, ale zawsze tonem wielce surowym. Odnosił się zarówno do pani domu, jak i do wesołych dworskich niewiast z nieskrywaną niechęcią, mrucząc pod nosem, że są naczyniami grzechu.

– Co to jest ten grzech, którego tak nie lubi ojciec Marcjalis? – odważyła się raz spytać matki.

Sirguna wzruszyła ramionami.

– Chrześcijanie nazywają tak wszelką radość życia – odparła. – Ich Bóg nie znosi, gdy ludzie są szczęśliwi. Woli, by jak najwięcej cierpieli, wtedy zwracają się do niego o pomoc. Skoro wydał na okrutną mękę własnego syna... A ten paskudny klecha ma w pogardzie kobiety, bo dobrze wie, że żadna by go nie chciała – dodała z sarkastycznym uśmieszkiem.

Dziewanna pokręciła tylko głową, niczego nie pojmując z matczynych wyjaśnień, może poza ostatnią uwagą. Przekraczało to możliwości jej dziewczęcego umysłu, chociaż wiedziała, że wcale nie jest niemądra.

Tym razem macierz zapewniła, że nie zobaczą wiecznie skwaszonego Niemca, spotkał się bowiem w karczmie na podgrodziu z jakimiś wędrownymi czerńcami. Widocznie chwilami nawet on musiał utopić w piwie swoje posępne, nieżyczliwe wolnym ludziom dumania.

Dziewczyna omijała dotychczas z daleka mroczny chram Jezu Krysta, zionący chłodem i grozą. Pod opieką matki i barczystego, silnego kuzyna czuła się jednak bezpiecznie. Była przy tym ciekawa, wkraczając po raz pierwszy w progi obcej świątyni.

Niepotrzebnie się jednak lękała, gdyż okazało się, że w środku nie było niczego ciekawego. Kamienne wnętrze tchnęło pustką i martwotą niby opuszczony grobowiec. Nie bez powodu zwano przybytek „kościołem”, skoro czerniec kazał bogatszym neofitom grzebać szczątki swych zmarłych pod posadzką rotundy, wbrew odwiecznym zwyczajom. Tłumaczyło to również panujący tu trupi zaduch.

Najmłodsza latorośl Liwów poczuła się trochę zawiedziona. Może w głębi duszy myślała, że nowy, nieznany Bóg zechce objawić się jej w całej groźnej potędze. Spodziewała się chyba kaskady błyskawic lub nagłego rozbłysku światła, oślepiającego profanów. Tak zapewne Perun lub Swarożyc powitaliby niegodnych intruzów, buszujących w ich sanktuariach. Usłyszała jednak tylko chrobot myszy gdzieś za ołtarzem.

Prędko odwróciła oczy od drewnianej rzeźby, wiszącej na wprost wejścia pomiędzy dwoma niewielkimi okienkami. Kościste, wyprężone i boleśnie powykręcane ciało, przybite do dwóch skrzyżowanych desek, napełniało ją tylko odrazą. Baczniejszą uwagę przyciągnęła mniejsza figurka, stojąca na ołtarzu między płonącymi świecami. Dziewczyna podeszła bliżej i przekonała się, że posążek wyobraża uśmiechniętą dobrotliwie niewiastę w niebieskim płaszczu, przydeptującą bosą stopą wijącego się u jej nóg węża.

– Kim ona jest? – zapytała. – Czy to Matka Wilgotna Ziemia?

Matka z trudem powstrzymała się, by nie parsknąć śmiechem.

– Gdzież tam – odpowiedziała po chwili. – Chrześcijańska Bogurodzica nawet się nie umywa do naszej Wielkiej Bogini. Mokosza wydała na świat co najmniej szóstkę boskich potomków, podczas gdy Maryja porodziła tylko owego zdechlaka, który haniebnie skończył. Utrzymują, że do koń ca życia pozostała dziewicą...

– Dziewicą?! Jakże to? – zdumiała się Dziewanna. – Wszak uczyłaś mnie, pani matko...

Sirguna skrzywiła się pogardliwie.

– Wiem, to głupota, jednak ci szaleńcy uporczywie ją rozgłaszają i grożą surowymi karami, jeśli ktokolwiek by temu przeczył. Nigdy więc owa Panna z dzieckiem nie zaznała męża, nie doświadczyła prawdziwie kobiecych udręk ani rozkoszy. Jest obrazą dla naszej płci.

W tej chwili zbliżył się do nich Czcibor i rzekł półgłosem:

– Mówcie trochę ciszej, bo ściany tu mają uszy. Jezu Kryst tylko z pozoru wydaje się słaby, ale naprawdę jest okrutny i mściwy, tak jak jego wyznawcy. Lepiej go nie rozdrażniać w jego własnym chramie.

Odkąd został na płockim dworze jedynym strzegącym kobiet mężczyzną, czuł się niezwykle dumny z przydzielonej mu roli i czasem zdarzało mu się przybierać wobec nich władczy ton. Dziewanna spodziewała się, że pani matka spiorunuje go wzrokiem i skarci ostrym słowem, ta jednak skinęła głową twierdząco.

– Wyjdźmy stąd – zdecydowała. – To nie miejsce dla nas.

Kiedy znaleźli się na zamkowym dziedzińcu, wzięła córkę za rękę.

– Chodź ze mną – poleciła. – Pokażę ci coś. Pora, byś poznała nasze tajemnice.

A kiedy Czcibor chciał iść z nimi, osadziła go w miejscu stanowczo.

– Ty zostań. To nie są sprawy dla chłopców. Kuzynek pozostał jak niepyszny. Chociaż Dziewanna bardzo go lubiła, odczuła na dnie serca odrobinę złośliwej satysfakcji, że jej matka przytarła nosa aroganckiemu młodzikowi.

Macierz wyprowadziła ją z grodu, nie zważając na rozleniwionych w majowym cieple bramnych strażników, którzy poderwali się na jej widok. Zeszły ze Wzgórza Tumskiego i poszły na nadrzeczne łąki, pokryte kobiercem kwiatów. Sirguna doradziła córce, by uzbierała bukiet stokrotek i bławatkowych chabrów, po czym ruszyły dalej. Oddaliły się dość poważnie od grodu, lecz dziewczyna wcale się nie bała.

Świat wokół był taki piękny i spokojny, cóż im mogło zagrażać?

Zatrzymały się chwilę u wierzby płaczącej, zwieszającej swe liście ku rzecznemu nurtowi. Matka wskazała dziewczynce owalny kształt, wyżłobiony na korze.

– Zapamiętaj ten znak – powiedziała – wskaże ci drogę.

– Czy to wiosenna kraszanka? – zapytała coraz bardziej zaciekawiona Dziewanna.

Kobieta skinęła poważnie głową.

– Tak. Malowane jajo, symbol Wielkiej Bogini.

Niespodziewanie zawróciła w stronę lasu i ruszyła prosto w gęstwinę. Córka szła w ślad za nią i ze zdumieniem stwierdziła, że po krótkim przedzieraniu się przez gęste z pozoru chaszcze znalazły się na dosyć wygodnej, choć nieco zaniedbanej ścieżce. Wiodła w głąb boru, lecz niedaleko, w zasięgu wzroku majaczyła przed nimi wśród grubych pni jasna polana. Matka prowadziła tam córkę, idąc pewnym krokiem, jakby nieraz już przemierzała tę drogę. Promienie słońca, przebijając przez korony drzew, skrzyły się na ich jasnych sukniach nieustannie zmiennymi łatami.

Gdy mijały bukowy zagajnik, Sirguna znów przystanęła i wskazała nań dłonią.

– Tutaj znajduje się prastary żalnik Liwów – oznajmiła – gdzie składali swe prochy.

Dziewczyna wytężyła wzrok i dostrzegła w cieniu drzew niewysokie kurhany, na nich zaś płaskie kamienie z wijącym wężowo symbolem Welesa i wkopane w ziemię popielnice, zdobne runami, które potrafili odczytać już tylko nieliczni wieszczbiarze. Jedne były spękane i mocno naruszone zębem czasu, inne zdawały się świeższej daty.

– Czy i my tutaj spoczniemy? – chciała wiedzieć Dziewanna.

Matka wzruszyła ramionami ze smutnym uśmiechem.

– Będzie to zależało od mego pana małżonka – odrzekła – na ile zechce sprzeciwić się tyranii Piastów i nakazom obcej wiary.

Ruszyła dalej szybkim krokiem, nie oglądając się. Wyszły w końcu na szeroką murawę, okoloną ze wszystkich niemal stron niebosiężnymi wiązami. Ogromne drzewa, jak się zdaje, zasadzone tu ludzką ręką, splatały od wieków korzenie i konary, tworząc naturalne ściany i sklepienie leśnej kaplicy. W samym środku łąki stał gładki, okrągły kamień wykuty na kształt kurzego jaja. Powierzchnię pokrywały tajemnicze, magiczne malowanki, wpół zatarte przez czas, wiatry i burze.

Dziewczyna odwróciła się w stronę matki z niemym zapytaniem, ta zaś skinęła głową, jakby odpowiadając jej domysłom.

– Jesteśmy w świętym gaju Mokoszy – stwierdziła. – Niegdyś stał tutaj także jej posąg, lecz przeniesiono go w bezpieczniejsze miejsce. Chyba niepotrzebnie, gdyż słudzy Jezu Krysta nie dowiedzieli się, jak dotychczas, o tym ustroniu, a i tak baliby się tutaj zapuszczać, lękając leśnego licha – dorzuciła, wydymając wzgardliwie pełne wargi.

Ujęła córkę za ramiona i pchnęła lekko do przodu.

– Złóż ofiarę bogini – poleciła. – Najbardziej lubi świeżo rozkwitłe kwiaty lub soczyste owoce.

Kiedy dziewczyna podeszła bliżej do krągłego ołtarza, zauważyła na czubku głazu niewielkie wgłębienie, będące, jak się domyśliła, misą ofiarną. Wokół walały się strzępki barwnie wyszywanych skrawków płótna i zerwane z nici paciorki, świadczące, że jeszcze całkiem niedawno miejscowe niewiasty nawiedzały leśny przybytek, by służyć Wielkiej Bogini. Śmiało podniosła dłoń i położyła kwiaty na kamieniu.

Gdy to uczyniła, zdarzyło się coś niezwykłego. Głaz rozjarzył się złociście, a powietrze wokół zgęstniało i zadrgało jak nad ogniskiem. Wyskoczyły z niego skwierczące iskry i otoczyły Dziewannę smugami ognistych wici. Brzęcząc niczym pszczoły, spętały złotymi więzami i wniknęły w jej ciało. Wzdrygnęła się, czując moc, pulsującą w żyłach jak płynny ogień. Nie było to nieprzyjemne uczucie, a jednak wystraszyła się żaru, jaki ogarnął ją całą. Głęboko westchnęła, pragnąc ostudzić serce buzujące gorącem.

Z następnym jego uderzeniem stało się coś jeszcze bardziej niesamowitego.

Kwiatki, trzymane wciąż w dłoni, w oka mgnieniu zwiędły i zamieniły się w suche badyle. Niebo pociemniało, jakby nagle zakryły je czarne chmury. Zielona murawa pod stopami stała się skorupą, pokrytą zeschłym błotem. Śpiew leśnych ptaków urwał się, jakby ucięty nożem. Polanę zasnuła gęsta mgła, tłumiąc barwy i powlekając wszystko różnymi odcieniami szarości. Uczucie błogiego ciepła zastąpił dojmujący, wilgotny chłód, który sprawił, że skórę przeszły ciarki, a zęby rozdzwoniły się trwożnie. Kiedy dziewczyna powiodła wzrokiem po otaczających polanę drzewach, dostrzegła w zawiesistym, bezsłonecznym tumanie ohydnie powykręcane kształty odartych z listowia konarów, wyciągających ku niej zakrzywione, suche gałązki niczym straszliwe szpony... Pomiędzy spotworniałymi, węźlastymi korzeniami snuły się ulotne zjawy i błądziły sine ogniki, mrugając do niej upiornie. Świat sprawiał wrażenie zgłodniałej bestii, gotowej w każdej chwili rzucić się na nią i pożreć.

Nie to jednak najbardziej ją przeraziło.

Z brudnoszarego oparu wyłoniły się tuż przed nią rozchwiane postacie dwóch okrwawionych i skrępowanych powrozami wojowników w kolczugach na grubych kaftanach. Unosili się w powietrzu, jakby uwieszeni na gałęzi wielkiego drzewa. Rozkołysanych bosych stóp próbowały dosięgnąć żarłoczne płomienie, wystrzelające nie wiadomo skąd. Mężczyźni żyli wciąż, lecz ich oczy były pełne bólu i błagania o szybką śmierć.

Usłyszała swój własny krzyk i ocknęła się z zapatrzenia. Potrząsnęła głową, zamrugała i krwawa wizja zniknęła.

Rozbłysło znowu słońce na błękitnym, niemal bezchmurnym niebie. Ptaki podjęły śpiew, a murawa i gałęzie drzew na powrót okryły się soczystą zielenią. Wszystko było jak przedtem, a jednak Dziewanna spoglądała na te bujne, wiosenne wspaniałości już innym okiem. Niby świat pozostał ten sam, ale dla niej nie był już taki sam.

Chwilę potem znalazła się w ramionach stroskanej matki, która wyprowadziła ją czym prędzej z leśnego sanktuarium.

– Co się stało? – pytała rodzicielka. – Widziałam, jak twoje policzki pokryły się czerwienią, a zaraz potem martwą bladością... Na chwilę zniknęłaś mi z oczu, jakby spowita nieuchwytnym cieniem. Jakie masz zimne dłonie... I drżysz jak w gorączce... Powiedz, co zobaczyłaś?

Opowiedziała matce, czego doświadczyła na początku. Kobieta uśmiechnęła się niewyraźnie, pragnąc ukryć niepokój.

– Mokosza obdarzyła cię wielką łaską – oznajmiła. – Ofiarowałaś jej dziś nie tylko kwiatki, ale też swą kobiecość – podjęła, spoglądając wymownie na krwawą plamę, rozlewającą się coraz szerzej na białym gieźle córki w okolicach podbrzusza.

Dziewanna dopiero teraz ją zauważyła, lecz nie przejęła się zbytnio tym, o czym słyszała od matki, że kiedyś musi nastąpić. Wiedziała, że nie ma się czego bać ani wstydzić, jedynie trzeba się bardziej w owych dniach wystrzegać mężczyzn, których może przywabić kusząca woń miesięcznej posoki.

– Bogini przekazała ci cząstkę swej mocy, która przenika całą przyrodę – tłumaczyła dalej Sirguna, prowadząc powoli dziewczynę leśną ścieżką. – Dlaczego jednak zbladłaś jak chusta i tak strasznie krzyknęłaś? Ujrzałaś coś okropnego?

Ostrożnie, nie chcąc zasmucać rodzicielki, opisała jej, co ujrzała.

– Co to był za świat, matko? – spytała.

– Nawia – odparła kobieta pozornie spokojnie, zerkając na córę spod oka z mimowolnie lękliwym respektem. – Ujrzałaś Zaświat, moje dziecko.

– Martwa Kraina, do której odchodzą zmarli? – upewniła się dziewczyna.

Matka skinęła głową.

– I skąd przychodzą do nas upiory, rusałki, skrzaty. To świat magiczny i tajemniczy, niewidzialny dla większości śmiertelnych za życia.

– Ja jednak go zobaczyłam – stwierdziła Dziewanna – chociaż piastunki powiadały, że znajduje się gdzieś za siedmioma górami... za rzeką ognia, w niedosiężnych podziemiach...

Sirguna skrzywiła się lekceważąco samym kącikiem ust i machnęła ręką.

– Właśnie tyle są warte bajania starych bab. Prosty lud zmyśla takie historie, nie znając istoty rzeczy. I może lepiej, żeby nigdy nie poznał... Powiedz, jak wyglądał tamten świat?

– Tak samo jak nasz. Był jednak obumarły i jakby... wykoślawiony.

– Otóż to! Wiedźmy i guślarze dobrze wiedzą, że tak naprawdę Nawia znajduje się tuż obok nas, nieomal na wyciągnięcie ręki. Otacza nas zewsząd i przenika na wskrośwszystkie znane nam rzeczy, stanowiąc ich drugą, dziwaczną i wypaczoną naturę. Duchy zmarłych, jeśli od razu nie trafiły do Prawii, by obcować z bogami i prawymi bohaterami, są ciągle w pobliżu. Dlatego zostawiamy im jadło z odświętnej biesiady, a u progu zimy, w czas Dziadów, palimy na żalniku ogniska, by ogrzać wezwanych przodków.

Dziewanna wzdrygnęła się.

– To trochę straszne...

– Tak. I niebezpieczne – potwierdziła matka. – Zwykły śmiertelnik nie powinien nawet próbować zapuszczać się w Zaświat, pchać się prosto w łapy demonów i upiorów, które czyhają, by pożreć jego duszę i ciało. Tylko potężny czarownik lub czarownica, znający właściwe Słowo, mogą się na to poważyć.

Dzieweczka otworzyła szeroko zdumione oczy.

– Dlaczego więc zobaczyłam Nawię? Nie wyrzekłam przecież zaklęcia! Czy to znaczy, że wkrótce umrę?

Matka uśmiechnęła się pobłażliwie, choć trochę wymuszonym uśmiechem.

– Na szczęście nie. Otrzymałaś jednak od Matki Żyznej Ziemi mroczny i groźny dar. Stałaś się Widząca.

– Widząca?! Co to znaczy?

Sirguna przygarnęła mocniej córkę.

– Oznacza to, moja śliczna, że posiadłaś moc dostępną tylko nielicznym. W każdej chwili możesz przemieszczać się między obydwoma światami, nie potrzebując zaklęć. Bogowie muszą mieć jakieś niezwykłe plany, skoro ciebie wybrali... Bo na pewno zostałaś wybrana.

– To dobrze czy źle?

Kobieta namyślała się przez moment, gładząc uspokajająco pasma włosów spływające jasną kaskadą na ramiona córki, wreszcie westchnęła smutno.

– Hm, to zależy... Niełatwo żyć z taką umiejętnością, gdy w każdej chwili można zobaczyć ciemną stronę żywego świata, jakby jego upiorną podszewkę. Niby zależy to od woli Widzącego, ale Martwa Kraina kusi, przyciąga i wsysa niczym bagno, aż w końcu zaczyna się wydawać piękniejsza niż Jawia, w której mieszkamy. Człowiek traci wtedy zmysły. Nie potrafi już żyć między współziomkami, którzy boją się go i nie rozumieją. Kiedy zasypia, słyszy nad sobą dyszenie zmór, szepty zmarłych i szyderczy rechot demonów...

Obie zadrżały, tuląc się do siebie.

– Chłodny dzisiaj odwieczerz, słońce już chce zachodzić – stwierdziła matka, otulając ramiona chustą. – Pora do domu. Musisz się przebrać, obmyć i ochłonąć. Potrzebujesz sporo chłonnego mchu i miękkich płóciennych opasek.

Wyszły z lasu i ruszyły szybkim krokiem w stronę grodu.

– Będziemy musiały znaleźć guślarza Welesa, by nauczył cię roztropnie wykorzystywać twój dar – oznajmiła rodzicielka po chwili milczenia.

– Wkrótce Noc Kupały – przypomniała jej córka.

– Tak, na pewno któryś wyjdzie o północy z boru, by złożyć ofiarę bogom i wieszczyć przyszłość. Może wywróży przy tym także i twoją Dolę...

Dziewanna zastygła na chwilę.

– Wywróży... – powtórzyła w zadumie. – Ja też miałam wieszczy zwid, matko – zdecydowała się w końcu wyznać.

Kobieta zatrzymała się i spojrzała jej przenikliwie w oczy.

– Widzącym często przytrafia się ujrzeć różne rzeczy, nim się wydarzą na Jawii. Opowiedz o tym – zachęciła.

Opowiedziała w paru zdaniach. Gdy skończyła, dostrzegła błysk trwogi w zielonkawych oczach matki. Sirguna chwyciła córkę za ramiona i zaczęła lekko potrząsać.

– Kim byli ci dwaj nieszczęśnicy?! – wołała. – Czy wyglądali jak twój ojciec i brat?! Nie ukrywaj przede mną niczego! To byli Dowbor i Miłobor?!

– Nie wiem, pani matko – odparła zgodnie z prawdą. – Twarze mieli zalane krwią. Widziałam ich tylko przez jedno mgnienie, ale widok był bolesny jak strzała przeszywająca serce. Te ich oczy, okropne oczy... Bardzo cierpieli przed skonaniem.

Sirguna puściła ją. Chwilę zastanawiała się, marszcząc czoło, w końcu odetchnęła.

– Skoro wizja nie była wyraźna, chyba jest jeszcze nadzieja – stwierdziła. – Być może zobaczyłaś kogoś innego, zabitego w taki sposób przez zbójców lub najemników księcia Bolesława gdzieś w okolicy. Mogło się to zdarzyć w odległej przeszłości albo był to znak nadciągających kłopotów. Czasem bogowie ostrzegają nas przy pomocy takich mglistych obrazów. Trzeba będzie zapytać guślarza.

Na tym stanęło i nie wracały póki co do tej kwestii. Dziewanna zajęła się przygotowaniami do święta Kupały, ucząc się wraz z rówieśnicami rusałczanych tańców. Niemal zapomniała w tym czasie o swym mrocznym darze, tym bardziej, że jej uwagę przyciągnęły sprawy jak najbardziej ziemskie. Jeśli jednak nie pamiętała wtedy o Nawii, Nawia pamiętała wciąż o niej.

Dni były dłuższe i cieplejsze. Dziewczęta tańczły w coraz lżejszych strojach na ustronnej łączce pod lasem. Pewnego ranka przyłapały jednego z pachołków, przytajonego w gęstych krzewach czarnego bzu. Nic dziwnego, że chciał je podglądać, były bowiem niemal całkiem nagie. Nie zdołał uciec kilkunastu dzieweczkom, które rzuciły się na niego jak strzygi i wywlekły na światło słoneczne. Sprawa była poważna, gdyż karą za przyglądanie się dziewczętom podczas obrzędów zwanych Rusalia mogło być nawet załaskotanie na śmierć przez rozsierdzone napastniczki. Chcąc uniknąć okrutnego losu, chłopak zdradził im, w którym zakolu rzeki kąpali się giermkowie wraz ze starszymi wojakami. Cenna ta wiadomość sprawiła, że puściły go wolno, kiedy tylko poprzysiągł na Welesa zachować całkowite milczenie.

Odtąd szły co pewien czas oglądać kąpiących się młodzieńców, dobrze ukryte w gęstych zaroślach. Tłumiąc chichoty, rozognionym okiem patrzyły na ich wodne figle i specyficznie męskie zabawy. Dziewanna mogła także zaobserwować zmiany, jakie zachodziły w dojrzewającym gwałtownie kuzynie. Urósł jeszcze większy i zmężniał na obliczu. Nie miał już krągłej, dziecinnej buzi, lecz pociągłą twarz wyrostka z sypiącym się wąsem. Dotychczas jego skóra była gładka, złotawa od słońca i wyglądał jak posążek Jarowita, lecz w ciągu bez mała dwóch miesięcy zrobił się kosmaty niczym koziołek. Dziewczynę niezmiernie to bawiło, choć sama nie wiedziała dlaczego.

Chłopcy woleli zdecydowanie rzekę od ciasnej, dusznej łaźni. Nie obawiali się najwidoczniej pływać przed rytualnym zanurzeniem podczas Nocy Kupały, nic sobie nie robiąc z wodników i rzecznych boginek. Złożyli im zresztą ofiarę, topiąc w rzece, gdy tylko stopniał lód, namaszczony miodem koń ski łeb. Niewiele przejmowali się także napomnieniami ojca Marcjalisa, który wołał z kazalnicy:

– Albowiem kąpiel młodzieńców i chłopiąt czasu letniego jest bardzo gorsząca i pociąga za sobą wiele zła!

W całej okolicy nikt poza nim tak nie uważał, włącznie z wodnymi demonami, skoro nie próbowały porywać i wciągać na dno niesfornych chłopaków. Wszyscy podśmiewali się w kułak ze stukniętego klechy. Matka Dziewanny wzruszyła wzgardliwie ramionami, słysząc te głupie słowa.

– Widać wygłodzonemu ciągle chleb na myśli – stwierdziła złośliwie. – Gromi przecież także odsłonięte piersi i ramiona naszych niewiast. Biedaczek... Zasługuje tylko na litość.

To bowiem, co dla obcego czerńca było „złem”, tutaj uważano za rzecz piękną i naturalną, dlatego też jego srogie pouczenia zdawały się ludziom śmieszne i bezsensowne. Zakonnik nurzał się w lodowatej wodzie tylko wtedy, gdy zanadto przypiliły go „grzeszne” żądze, których odczuwania sam sobie wzbraniał. Nie tylko nigdy się nie mył, ale także nie pozwalał prać swego sztywnego, przepoconego habitu. Gdy się zbliżał zamkowym korytarzem, dwórki i pachołkowie ostentacyjnie zatykali nosy, czuć go było bowiem na odległość kilkunastu kroków.

Dziewanna nie obawiała się natarczywych spojrzeń kuzyna, gdy siedzieli przy wspólnym stole lub kiedy spotykała go na dziedzińcu przy stajniach. Jako wyrostek nie miał już wstępu do komnat niewieścich, nad czym ubolewała niejedna, gdyż powszechnie uważano go za wielce urodnego. Nawet jeśli domyślał się, że jest skrycie oglądany i oceniany, nie dawał tego po sobie poznać. A jednak jego oczy błyskały swawolnie, kiedy tylko ją ujrzał, a na ich dnie czaiło się pragnienie, które wypełniało zaokrąglające się piersi dziewczyny nieznanym wcześniej żarem.

Matka przyłapała raz w nadrzecznych zaroślach córkę i jej druhny, lecz wcale ich nie zganiła. Z trudem powściągając rozbawienie, nakazała pannom wracać na zamek i zająć się wyszywaniem, skoro się nudzą, wyuczywszy się rusałczanych pląsów. Tego samego dnia wezwała pod wieczór przed swoje oblicze dziewczynę i chłopca, by porozmawiać samotrzeć. Twarz miała poważną, lecz na ustach wyrozumiały uśmiech.

– Wiem, że macie się ku sobie – oznajmiła bez ogródek – i jestem temu rada, gdyż dawno nie widziałam piękniejszej pary. Zawsze uważałam, żeście dla siebie stworzeni. Jesteśmi, Czciborze, równie drogi jak własny syn. Nie wiem jednak, co powie mój pan małżonek, kiedy wróci z tej przeklętej wojny. Być może zamyśla o świetniejszym związku dla jedynej córy i pragnąłby wydać naszą Dziewę za potomka jakiegoś możnego rodu. Postaram się go jednak przekonać, iż lepiej, by poślubiła swojaka, niż kogoś obcego... Mam jakieś złe przeczucia, ale może to tylko niemądre lęki białogłowy... Jutro Kupała. Kiedy połączycie się podczas świętej Nocy i przepasani bylicą staniecie przed guślarzem Welesa, by wypić kubek miodu, nawet Dowbor nie ośmieli się sprzeciwić woli bogów.

Młodzi pokłonili się z wdzięcznością i odeszli do swoich zajęć, prawie nie spoglądając od tej chwili na siebie. Zbędne stały się wszelkie sekrety i ukradkowe zerknięcia, skoro miał ich złączyć uświęcony odwieczną tradycją obrzęd. Serca obojga biły mocno, radośnie, odmierzając czas upływający razem z nurtami Wisły.

Byli zbyt szczęśliwi, aby spodziewać się tego, co nadejdzie następnego dnia.

Następnego dnia na zamkowym stołpie zamiast proporca Liwów, pradawnego mazowieckiego Żmija, zafurkotała chorągiew z lechickim orłem skąpanym w krwawej purpurze.

Od samego rana dworskie panny, przędąc i wyszywając pod kierunkiem starszych niewiast, szeptały między sobą i chichotały, wyobrażając sobie uciechy, jakich miały dostąpić tej jedynej w roku, niepodobnej do wszystkich Nocy. Wesołą atmosferę zmroziło wtargnięcie do kobiecych komnat zaaferowanego pachołka.

– Pani... – wybełkotał z trudem. Sirguna zmarszczyła brwi.

– Cóż to się stało, mój chłopcze, że wpadasz tu, jakby się paliło?

– Pani...

– No, wyduś że wreszcie!

– Książę zjeżdża tu na noc.

W izbie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Dziewczęta spoglądały po sobie, nie rozumiejąc jeszcze wagi wydarzenia. Pani domu zrobiła także zdumioną minę.

– Co mówisz? Jaki książę?!

– Bolesław... Właśnie przybył posłaniec.

– Jest tutaj?

– Czeka na dziedzińcu.

Matka Dziewanny namyślała się chwilę, wymieniając z córką zaniepokojone spojrzenia, po czym odłożyła kądziel i wstała z ławy.

– Prowadź mnie do niego. Sama wypytam... Skinęła na córę i obie poszły za sługą. Kiedy wyszły z ciemnego zamkowego wnętrza, jak na komendę ocieniły oczy dłoń mi przed jaskrawymi promieniami, lejącymi się bezlitośnie z błękitnego nieba.

Pośrodku dziedzińca istotnie stał goniec w barwach dworu piastowskiego, cuchnący swoim i koń skim potem. Opodal dwaj stajenni wycierali wiechciami słomy płaty piany z boków srodze zajeżdżonego wierzchowca.

– Cóż to za szaleństwo? – zapytała ostrym tonem Sirguna, mierząc niechętnym wzrokiem zwiastuna złych nowin. – Czemu książę przybywa tak niespodzianie? Dlaczego mój pan małżonek nie zawiadomił mnie o tym wcześniej?

Posłaniec skłonił się z szacunkiem.

– Nie wiem, pani. Książę wybrał się na łowy, by uzupełnić zapasy dla drużyny... Nagle wezwał mnie do siebie i rozkazał jechać do Płocka.

– Powiadasz, że polował w pobliżu? Goniec kiwnął twierdząco głową.

– To znaczy, że wojna skończona?

– Chyba tak – odparł bez przekonania. – Nie moja w tym głowa, co czynią możni panowie.

– Rzecz jasna – przytaknęła pobłażliwie. – Czy mój mąż towarzyszy księciu? A może syn pierworodny?

Wpatrzyła się z natężeniem w jego poczerwieniałe, tępawe oblicze, aż spuścił głowę i wbił wzrok w zdeptaną ziemię.

– Nic więcej mi nie wiadomo ponad to, że kazano powiadomić cię, pani, o rychłym przybyciu księcia – bąknął wreszcie.

– Dobrze – odrzekła z rezygnacją, widząc, że niczego nie wydobędzie z prostaczka. – Kiedy możemy się spodziewać... nieoczekiwanych gości?

– Są pół dnia drogi stąd, dostojna pani.

– Idź więc do kuchni, niech cię tam pokrzepią jadłem i napojem.

Odwróciła się od posłańca i spojrzała na córkę, która zdawała się nieco zalękniona nagłą wizytą osławionego krzywdziciela ich rodu. Obok Dziewanny stał Czcibor, od jakiegoś czasu przysłuchujący się wszystkiemu z niespokojną ciekawością. Pragnąc uśmierzyć targające wszystkimi obawy, Sirguna zdobyła się na opanowany ton.

– Nie ma co żywić próżnych strachów – stwierdziła. – Dziwne jednak te nagłe odwiedziny... i brak wieści od naszych krewnych.

– To zły znak, pani matko – szepnęła Dziewanna.

– Zły znak.

Matka przyjrzała się jej uważnie.

– I ja wyczuwam w tym coś niedobrego. Lecz trudno, nic na to nie poradzimy. Skoro Piastowic szuka u nas gościny, będzie ją miał. Przyjmiemy go jak na Liwów przystało.

– A co z nocnym obrzędem? – spytał niecierpliwie młodzieniec. – Książę będzie mu nierad...

Sirguna tymczasem już całkiem wzięła się w garść, zdołała więc nawet uśmiechnąć lekceważąco.

– Miły mój Czciborze, znasz przecież obyczaje wojaków. Nie będziemy żałować im piwa ni miodu, a gdy tęgo sobie popiją, wkrótce zmorzy ich sen. W stosownej chwili wymkniecie się z zamku niepostrzeżenie, ja zaś później do was dołączę. Idź, każ wyłożyć podłogi świeżą słomą i przystroić ściany jedliną. My zajmiemy się przygotowaniem biesiady.

Zaklaskała na sługi i poczęła wydawać rozkazy nadbiegającej czeladzi.

Kiedy rozpalona do czerwoności Tarcza Swarożyca zaczęła chylić się ku zachodniemu krańcowi nieboskłonu, na tarcicach zwodzonego mostu zadźwięczały podkowy licznych rumaków. Książę Bolesław wjechał na dziedziniec na czele oddziału przybocznego mocno zbudowanych, uzbrojonych po zęby drabów. Jeden z nich dźwigał cesarski dar, włócznię świętego Maurycego z uczepionym do niej rozdwojonym jak smoczy język proporcem. Monarcha, mąż w sile wieku z płowym, sumiastym wąsem, odziany w gruby myśliwski kaftan, zdawał się przerastać swych towarzyszy niedźwiedziowatą posturą, zwłaszcza szerokością potężnych ramion i masywnym byczym karkiem. Kiedy całkiem zręcznie zeskoczył z ogromnego wierzchowca, zwierz stęknął z ulgą. Reszta drużynników poszła za przykładem swego pana, przekazując cugle nadbiegającym otrokom. Wszyscy zdawali się być w doskonałych humorach, chociaż, dziwna rzecz, nie przywieźli ze sobą żadnych łowieckich trofeów. Bolesław zbliżył się raźnym krokiem do wystrojonej w paradne szaty pani domu, która oczekiwała go u zamkowych wrót z chlebem i solą w towarzystwie córki i młodego krewnego.

Władca stąpał pewnie, robiąc wielkie kroki, a Dziewanna mogła przekonać się, że nie tylko olbrzymia sylwetka księcia sprawiała, iż wszyscy obecni zdawali się przy nim drobni, mali i nic nie znaczący. Wyczuła żar niesamowicie silnej woli, buchający zeń niczym z huczącego pieca. Przez chwilę spoczęło na niej przenikliwe spojrzenie wypukłych, ciemnoniebieskich oczu, a wtedy zadrżała na całym ciele i poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Spuściła zatem wzrok i skupiła się na kołyszącym się w rytm mocnych, ciężkich kroków, zdobnym klejnotami krzyżu, zawieszonym na złotym łańcuchu. W pewnej chwili promień zachodzącego słońca odbił się od wielkiego diamentu i poraził ją świetlistą strzałą. Cicho jęknęła, przysłaniając oczy dłonią. Matka zerknęła na nią z troską.

– Co z tobą? – zadała ciche pytanie. – Słabniesz?

– Nie, matko – szepnęła w odpowiedzi. – Oczy bolą od blasku tego złotego krzyża.

– Wielka jasność potrafi oślepić równie skutecznie, jak wielka ciemność – mruknęła Sirguna z sarkastycznym uśmiechem, równocześnie zginając się w kornym pokłonie.

– A otóż i nasza piękna wojewodzina – rzekł władca jowialnie, ułamując kęs chleba i posypując go szczyptą soli. – Waleczny Dowbor wielce wychwalał twoją urodę, pani.

Skrzywiła się nieznacznie, przywykła bowiem, iż tutejsi zwali ją zwyczajowo księżną, zamiast częstować tytułem nadanym jej mężowi przez znienawidzonego Piasta.

– Wielki to zaszczyt dla nas, wasza książęca miłość – odparła dwornie z pochyloną głową, lecz prędko się wyprostowała i spojrzała prosto w oczy dostojnego gościa. – Spodziewam się wkrótce ujrzeć małżonka i syna.

Szeroka, rumiana twarz Bolesława gwałtownie spochmurniała. Krzaczaste brwi zbiegły się nad orlim nosem, tworząc głęboką, pionową zmarszczkę.

– To może okazać się trudne, cna wojewodzino. Twój mąż i pierworodny znajdują się obecnie daleko, poza zasięgiem mej władzy.

Wpiła się weń nie rozumiejącym wzrokiem.

– Wojna chyba skończona? – zapytała niepewnie.

– Niezupełnie... Od paru tygodni mamy rozejm z niemieckim królem, lecz wkrótce po Świętym Janie znowu ruszamy w pole.

Serce kobiety zabiło mocniej, ściśnięte lodowatymi pazurami złych przeczuć.

– A zatem Dowbor i Miłobor są waszą tylną strażą? – spytała z nieśmiałą nadzieją.

Książę zasępił się jeszcze bardziej.

– Niestety, nie wrócili z podjazdu, gdy ich wysłałem przeciw sprzymierzonym z Henrikusem pogańskim Lutykom. Tak sobie poczyna ten wielce chrześcijański monarcha – dodał z krzywym uśmieszkiem.

– Dotychczas nie udało się ich wydobyć z niewoli.

Sirguna zachwiała się pod tym niespodziewanym ciosem. Wsparła się na ramieniu Czcibora, niezdolna wykrztusić jednego słowa.

– Lecz nie zamartwiaj się, pani – dodał Bolesław pospiesznie, widząc, jakie wrażenie zrobiła ta wieść na niewieście. – Niewola to jeszcze nie koniec świata, zwykła rzecz dla rycerza. Wkrótce podejmę rokowania z poganami, by porzucili germańskiego władcę. Chciwi są, zapłacę im więc okup, jakiego tylko zażądają, a wówczas, z Bożą pomocą, ujrzysz znowu swych bliskich całych i w dobrym zdrowiu.

– Z Bożą pomocą... – powtórzyła głucho kobieta.

Na jej długich rzęsach zadrgały dwie grube krople łez, które spłynęły powoli po bladych policzkach. Wstrząśnięta Dziewanna obserwowała spod oka, nieufnie, grę uczuć na obliczu niecodziennego gościa. Na pozór wydawał się szczery, życzliwy, otwarty i prostoduszny. Lecz były to właśnie czcze pozory, wyćwiczone w dworskich rozgrywkach i podstępnych intrygach. W jednej chwili pojęła, że Piastowic je okłamuje: nie będzie żadnego okupu, a jej ojciec i brat zapewne już wędrują po jałowych równinach Nawii. To ich straszną śmierć zobaczyła na jedno mgnienie w wieszczym zwidzie. Lutykowie złożyli pojmanych wojowników w ofierze swoim bogom. Ona, matka i kuzyn zostali sami, bez żadnej pomocy, wydani na łaskę i niełaskę piastowskiego tyrana. Wolała nawet nie myśleć, co to naprawdę oznacza. Podobnie musiała sądzić Sirguna, gdyż nadal milczała, tłumiąc szloch w ciężkim westchnieniu. Czcibor także wydawał się bardzo poruszony otrzymanymi wieściami.

Oblicze Bolesława rozpogodziło się tymczasem na widok nadchodzącego od strony rotundy, rozpląsanego w czołobitnych lansadach czerńca Marcjalisa.

– Trzeba mieć ufność w Panu – zauważył z naciskiem i zwrócił się do padającego mu do nóg mnicha: – Witaj, dzielny nasz płocki kapelanie! Zjawiłeś się w samą porę! Właśnie potrzeba Bożego sługi, by ukoił niewczesny smutek drogiej gospodyni.

– Laudetur... – zaskomlał klecha, szukając ustami pierścienia na dłoni monarchy. – Laudetur Iesus Christus!

– In saecula saeculorum – odparł z powagą Bolesław. – Amen!

Miejscowi speszyli się, słysząc tę wymianę wrażych zaklęć w tajemnej mowie wyznawców Jezu Krysta.

– Przy biesiadnym trunku zapomnimy o frasunku – oznajmił książę znacząco.

Sirguna zdążyła tymczasem zapanować nad emocjami, miotającymi jej głęboko zranioną duszą. Wspomniała o ciążących na niej obowiązkach gospodyni, przywołała więc na usta blady uśmiech.

– Nie chcę, panie, by nasz dwór wydał ci się niegościnny – powiedziała w końcu. – Jednak twoje nagłe przybycie i groźne wieści wytrąciły mnie z równowagi.

– To całkiem zrozumiałe – odparł łaskawie książę.

– Proszę więc do stołu – rzekła. – Chyba, że znużeni długą jazdą, wolelibyście wpierw zażyć łaźni?

Upodobanie Bolesława do łaziebnych rozkoszy było szeroko znane i wieści na ten temat dotarły nawet za mazowieckie opłotki. Oczy księcia błysnęły w pierwszej chwili twierdząco, lecz kiedy wzrok jego padł na stojącego w pobliżu, cuchnącego nigdy nie mytym ciałem czerńca, skrzywił usta z niechęcią.

– Dziś piątek, dzień męki naszego Pana, przy tym wigilia Świętego Jana. Nie pora na grzeszne przyjemności...

Widząc, że klecha kiwa głową z aprobatą, zwrócił się do gospodyni:

– Ufam, że i stół będzie postny?

Zmartwiała, zapomniawszy bowiem w ferworze pospiesznych przygotowań o dziwacznych chrześcijańskich przesądach, kazała podać dziczyznę, drób i pieczone prosięta. Porozumiała się wzrokiem z córką, która natychmiast dygnęła i pobiegła w głąb zamkowego korytarza, po czym odrzekła, siląc się na spokój:

– Naturalnie, spełnimy wszelkie życzenia waszej książęcej miłości. Proszę za mną, mili goście.

Ruszyła powolnym krokiem, wsparta na ramieniu młodego krewniaka. Umyślnie szła niespiesznie, z nadzieją, że tymczasem Dziewanna zarządzi wszystko, jak trzeba. Bolesław, widząc, że białogłowa ciągle jest słaba, podał jej z dworną galanterią drugie ramię. Za nimi posuwała się ślimaczym chodem reszta orszaku.

Gdy dotarli wreszcie do sali biesiadnej, Sirguna odetchnęła z ulgą. Półmiski z wyszukanymi mięsnymi potrawami zniknęły, zastąpiły je proste gliniane naczynia z pieczoną rybą, misy pełne kaszy, sery i czerstwy chleb. Czerniec, liczący na kompromitację gospodyni, chrząknął z zaskoczeniem, książę z satysfakcją.

– Wbrew temu, co o was mówiono – mruknął z ledwie wyczuwalnym, groźnym akcentem – widzę, że prowadzicie dom chrześcijański. Wielce się to wam chwali...

– A któż o nas rozpowiadał? – zapytała Sirguna pozornie żartobliwym tonem.

Bolesław udał, że nie słyszy pytania i zasiadł z rozmachem na dębowej ławie, która jęknęła pod jego ciężarem. Wyznaczył miejsca swoim ludziom i po pierwsze zażądał piwa dla przepłukania gardła.

– Chociaż dzień postny – wyjaśnił przy okazji – nie znaczy to, by Chrystusowi rycerze mieli całkiem rezygnować ze swych przywilejów. Cienkie, chłopskie piwo i świeżo sycony miód w zupełności wystarczą.

– Jak każesz, panie – odparła Sirguna i wydała służbie polecenia.

Potem zaś obserwowała z podziwem, jak tęgi monarcha pochłania obfite porcje postnej strawy, jedząc za trzech i żłopiąc za czterech. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż jego mocna głowa słynęła na równi ze skłonnością do nieposkromionego obżarstwa. Towarzysze broni dzielnie mu sekundowali, tylko siedzący na uboczu ojciec Marcjalis skubał symbolicznie podsuwane mu kąski, gotów do prawdziwych umartwień.

– Powetujemy sobie jutro – rzekł w pewnej chwili władca, jakby nadal coś wyjaśniając – skromność dzisiejszej uczty. Wiedz, pani, że przybędzie tutaj nad ranem jeszcze jeden ważny gość, którego wspólnie przyjmiemy...

– Goście waszej miłości będą i moimi – odpowiedziała układnie, znowu tłumiąc niepokój.

– Wielce zasłużony apostoł prawdziwej wiary, biskup Bruno z Kwerfurtu – oznajmił Bolesław z naciskiem. – Był kapelanem błogosławionej pamięci cesarza Ottona. Teraz udaje się z misją do Prusów... ja zaś wyznaczyłem mu tutaj spotkanie.

Sirguna nic na to nie odrzekła, skinęła tylko na sługi, by więcej dolewali księciu i jego druhom. Z misją do Prusów, pomyślała. Trzeba będzie uprzedzić jej rodaków, by zgotowali temu niemieckiemu czerńcowi odpowiednie przyjęcie... Powieszą go? Spalą? Zarąbią? Wszystko jedno, byle dostał, na co zasługuje.

Przestała być panią we własnym domu i musiała się z tym pogodzić, przynajmniej w danej chwili. Dziewanna i Czcibor siedzieli po obu jej stronach jak trusie, nie śmiejąc się odezwać ani nawet poruszyć. A jednak w końcu zwrócili uwagę nieproszonego gościa.

– A cóż to za młodzik przy was? – zapytał z ciekawością. – Dowbor nie wspominał nic o młodszym potomku.

– To syn ciotecznej siostry mego małżonka – odparła. – Sierota, którego przygarnęliśmy.

– Ach tak? – zdziwił się władca nieszczerze. – Jego rodzice pomarli?

– Zginęli, broniąc rodowego dworzyszcza – oznajmiła, spoglądając wymownie na księcia.

– Przed kim? – pytał dalej, choć chyba domyślał się prawdy. – Któż ich napastował? Prusowie? Pomorzanie?

– Przed Polanami – odrzekła twardo, patrząc mu prosto w oczy. – Wojami twego ojca.

Bolesław zmarszczył czoło.

– No cóż... – mruknął niechętnie. – Różnie między nami bywało... kiedyś. Teraz stanowimy jedno plemię. Wisła już nas nie dzieli, lecz łączy.

– Wola waszej miłości – odrzekła, zaciskając usta.

– Widzę, że chłopak urodny, śmigły jak topola... – podjął monarcha. – Znasz może jakąś wesołą piosnkę? – zwrócił się wprost do młodzieńca.

– Znam jedną, panie – odrzekł Czcibor, rumieniąc się pod badawczym spojrzeniem srogiego męża.

– A zatem zaśpiewaj dla naszej uciechy – polecił łaskawie książę.

Młodzik powstał z ławy, dał znak nadwornemu gęślarzowi, po czym zaśpiewał mocnym, czystym głosem:

Rumak Jarowitowy, Złote pod nim podkowy,

Złota grzywa w warkocze czesane;

Złotogłowe czapraki,

Złotolite kulbaki,

Złotem uzdy, wędzidła kowane.

Nocą wjedzie pod bronę, Wszystko na nim złocone,

Zarży śmiechem, wę dzidłem zadzwoni,

Brzę knie złotym kopytem

Nad stajennym korytem,

Dać mu paszy, nim dalej pogoni...

Pieśń spodobała się książęcym drużynnikom, zaczęli przyklaskiwać do wtóru. Bolesław także kiwał w jej takt swoim wielkim, kudłatym czerepem. Jedynie ojciec Marcjalis miał minę, jakby właśnie napił się octu.

– Zacna, junacka pieśń – pochwalił monarcha. – Szkoda, że pogańska... – dorzucił, zezując na skwaszonego czerńca. – Ale cóż, innych na razie nie mamy. Potrafisz walczyć, chłopcze? – wypytywał dalej życzliwie.

Czciborowi oczy zalśniły z ochoty.

– Potrafię, panie – oświadczył dumnie. – Zamkowi strażnicy ćwiczyli mnie od małego. Niechaj któryś z twoich ludzi rzuci wyzwanie... Mogę sprostać każdemu!

– Cha, cha, nie trzeba – sprzeciwił się władca kordialnie. – Twój zapał mówi sam za siebie. Zdałbyś się nam do drużyny! Chcesz być moim giermkiem? Do tej pory był nim Skarbek z Awdańców, lecz wkrótce go zrobię przybocznym, tak jak jego starszego brata, Michała – oznajmił, wskazując na asystujących mu dwóch młodych, podobnych do siebie rycerzy, którzy skłonili się wdzięcznie.

Czcibor pochylił głowę, zmieszany. Propozycja księcia bardzo mu pochlebiła i wydała się wielce kusząca. Już chciał wyrazić zgodę, lecz zaraz pomyślał o nocnym obrzędzie, mającym go złączyć z wybranką serca. Zerknął niepewnie na Dziewannę i jej macierz, po czym milczał dalej, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Wahasz się, młodzieńcze? – zdziwił się szczerze Bolesław. – Odrzucasz taki los? Życiowe szczęście? Najwyższa pora, byś przestał trzymać się niewieściej spódnicy...

– Po słowie jest z moją córą – pospieszyła chłopakowi w sukurs Sirguna. – Czekałam tylko na powrót małżonka, by wyprawić ich zrękowiny.

Książę zmarszczył się gniewnie. Nie lubił, by mu się sprzeciwiano, zwłaszcza kiedy ośmielała się na to niewiasta. Milczał chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, ogarniając trójkę Liwów natarczywym spojrzeniem, wreszcie wycedził:

– Wojewodzianka wdała się w matkę z urodą i pewnie zacne otrzyma wiano... Godna świetniejszego zamęścia, niźli z ubogim krewnym. A zresztą nie mogliby stanąć na ślubnym kobiercu.

Sirguna uniosła wysoko brwi.

– A to czemu?

– Bóg nie pochwala kazirodczych związków – stwierdził monarcha.

– Kazirodczych?! Wszak Czcibor nie jest bratem rodzonym? – oponowała zdumiona.

– Ojcze Marcjalisie – zwrócił się władca do czerńca – co powiada nasz Święty Kościół w sprawie podobnych koligacji?

– Zakazuje małżeństw do siódmego stopnia pokrewieństwa – oświadczył skwapliwie klecha – pod grozą surowych kar...

– Słyszałaś, pani? – rzekł książę triumfująco. – Podobny związek byłby ciężkim grzechem. Całe szczęście, że w porę was uchroniłem...

– Lecz wola rodu... – broniła się, zaskoczona.

– O związkach możnych ja teraz decyduję – oznajmił oschle. – Mówiłem już zresztą z wojewodą, że wasza nadobna córa mogłaby uszczęśliwić któregoś z braci Awdańców – dodał, mrugając porozumiewawczo do swych przybocznych. – Obaj majętni, przystojni, prości jak świece... Chyba nie odrzucicie takiego zaszczytu? – spytał z niemal jawną pogróżką.

– Młodzi się kochają... – próbowała jeszcze Sirguna.

Monarcha zaśmiał się gromko, aż odpowiedziały mu echa od okopconej powały.

– A któż mówi o miłości, gdy w grę wchodzi rodowy splendor? Niechaj chłopstwo parzy się, jak chce, lecz na możnych spoczywa wielki obowiązek dostarczenia krajowi zdrowych, chrobrych rycerzy... Niejedna panna durzy się w gładkim kuzynie, ale potem posłusznie wychodzi za wyznaczonego jej męża i znajduje szczęście w małżeńskiej łożnicy – prawił niedbale, z szerokim uśmiechem. – Ty się także nie frasuj, młodziku – zwrócił się znów do Czcibora. – Gdy dołączysz do mojej drużyny, nie zbraknie ci hożych dziewek. Aby się napić piwa, nie trzeba kupować całej beczki – zakończył, rechocząc rubasznie i popatrując na swoich wojów, którzy odpowiedzieli mu zgodnym chórem.

Matka Dziewanny z trudem opanowała wzbierającą w niej złość.

– Odbierasz nam wszystkich mężczyzn – rzekła w końcu dobitnie.

– Nie ma co dalej gadać – uciął ostro Bolesław. – Młodzik zostanie giermkiem, córkę wydamy za Awdańca. Koniec i amen! Jak to powiadają, ojcze Marcjalisie?... Roma locuta...

– Causa finita – dokończył gorliwie mnich. – Słowa świętego Augustyna.

– Rzym przemówił, sprawa skończona – objaśnił łaskawie władca zebranym.

Wzniósł do góry kufel przelewający się pienistym trunkiem.

– Wypijmy za karierę młodego wojaka i szczęście waszej córy! – wygłosił toast.

Wychylił duszkiem zawartość, po czym otarł wierzchem dłoni mokre wąsiska. Pozostali biesiadni goście poszli za jego przykładem. Pani domu zaledwie umoczyła usta, bo wyrwało się jej mimowolnie obelżywe słowo w jej rodzimym języku.

– Guzis! Piastowic rządzi się tutaj jak u swoich Polan – warczała cicho, tak że słyszeli ją tylko siedzący obok młodzi. – Niby dziki orkan pragnie wszystko wywracać i burzyć. Niedoczekanie jego! Zabrał mi męża i syna, ale was nie odbierze – dorzuciła mściwie. – Klnę się na wszystkich bogów!

Dziewczyna i chłopiec pojęli, co chciała rzec. W odpowiedniej chwili, gdy za oknem zabłysły gwiazdy na granatowym niebie, a księżna skinęła głową znacząco, oboje podnieśli się i wymknęli chyłkiem, starając nie zwracać na siebie uwagi. Książę, zajęty pozornie rozmową z rycerzami, zarejestrował jednak ten fakt kątem oka. Toteż nie zdziwił się, kiedy niewiele później wstała od stołu Sirguna.

– Wybacz, książę – rzekła, siląc się na grzeczny ton. – Twoi ludzie mocno już sobie podchmielili, skromnej białogłowie pora więc udać się na spoczynek.

– Dobrej nocy, wojewodzino – odparł bez wahania Bolesław. – I nie zapomnij ucałować przed snem twojej uroczej córy!

Gospodyni skłoniła się wiernopoddańczo, lecz oddaliła spiesznym krokiem. Książę odprowadził ją uważnym spojrzeniem, aż zniknęła za drzwiami, po czym skinął na czerńca.

– Widziałeś, Boży człeku? Uchodziła jak ze zbójeckiej jaskini! – zauważył złośliwie. – Myślałby kto, że jej owa gościna niemiła!

Mnich nic nie odrzekł, wzniósł tylko oczy ku niebu. Obaj wstali jak jeden mąż i pozostawili bełkoczących, nieskładnie podśpiewujących lub kiwających się sennie towarzyszy biesiady.

Marcjalis poprowadził dostojnego gościa na zewnętrzny wał, wspinający się na skarpie od strony Wisły, gdzie mogli zaczerpnąć świeżego powietrza, a także pogawędzić poufnie. Książę władczym gestem odesłał nocne straże, lecz dla pewności posłużyli się mową Niemców, by nie zrozumiał ich nikt z miejscowego pospólstwa.

– Wielce ci jestem wdzięczny, świątobliwy braciszku, za twą gorliwość – rzekł Bolesław po chwili milczenia. – Dobrzy mnisi, którym pobożnie doniosłeś, co się tutaj wyprawia, opowiedzieli mi o wszystkim. Teraz już wiem, czemu Mazowszanie tak opornie płacą dziesięcinę.

– Zawsze do usług waszej książęcej miłości – odpowiedział zakonnik z kornym pokłonem.

Obaj spoglądali na drugi brzeg rzeki, gdzie paliły się liczne ogniska. Nawet z tej odległości można było dostrzec roztańczone korowody z pochodniami, ciągnącymi za sobą smugi iskier. Rzeczny nurt przynosił odgłosy chóralnych śpiewów i rytmicznego przyklaskiwania pod dzikie tony bębnów, gęśli, piszczałek. Dwaj mężczyźni obserwowali wielkie, pokryte smoloną słomą płonące koła, staczające się ze skarpy.

Mnich drżał na całym ciele, jakby wystraszony, a może podniecony.

– Sam widzisz, panie... – rzekł, wzdychając żałośnie. – W ową przeklętą noc zbiera się tam cała miejscowa młódź i starszyzna, nie na modlitwy jednak, nie aby Boga wzywać, lecz diabła.

Bolesław skrzywił się z rozdrażnieniem.

– Pogański kraj... Mimo waszej długotrwałej i ciężkiej pracy na roli Pańskiej, wciąż nie udało się wyplenić chwastów bałwochwalstwa – stwierdził. – Lecz nie chcę wyrzynać własnego ludu... Opłakane byłoby takie apostolstwo wzorem germańskich cesarzy... Biskup Bruno nie pochwaliłby rzezi. Zaleca nawracanie maluczkich słowem i dobrym przykładem, nie zaś orężem. Podobnie czynił święty Wojciech...

I źle na tym wyszedł, dodał w duchu, lecz myśli tej nie wyjawił. Czekał, co powie czerniec, którego pragnął pociągnąć za język.

– Zaiste, ciemny lud nie jest winien – odparł z namysłem duchowny – że idzie za przykładem złych możnych, którzy tylko udają chrześcijan. A najgorszy grzech sieje pani Sirguna.

– Sirguna – powtórzył powoli Bolesław, jakby delektując się dźwiękami obco brzmiącego imienia. – Cóż to za dziwne miano?

– Pruskie. Rodzime – wyjaśnił zakonnik.

– A jakie jej dano na chrzcie?

Mnich wzruszył chudymi ramionami.

– Pytałem ją o to kilkakroć, lecz zawsze odpowiadała wykrętem. Zdaje się, że z całej familii Liwów tylko wojewoda przyjął Ducha Świętego. Lecz jedynie ciałem, nie sercem.

– Bywali na mszy?

– Z rzadka, wasza miłość. I zawsze skąpili datków – poskarżył się klecha.

– Jaszczurcze plemię... – syknął władca przez zaciśnięte zęby. – Myśleli, stary Dowbor i jego nieodrodny synalek, że nie dostrzegam wilczych spojrzeń i pokątnych szeptów... Zmawiania się z Jaksą Toporem i Wszeborem Łabędziem... Dlatego ich posłałem do diabła!

– Prosto w łapy pogan? – spytał domyślnie Marcjalis.

– Tak... Lutykowie podczas owej wyprawy nie brali jeńców. Przyznasz, że to osobliwa ironia losu? Służący niemieckiemu królowi połabscy poganie zabili mazowieckich pogan w służbie prawowiernego księcia Polan...

– Skoro chrześcijanie zabijają chrześcijan – mruknął pod nosem czerniec.

Bolesław puścił tę uwagę mimo uszu, jego myśli pobiegły bowiem w inną stronę.

– Sirguna... – powtórzył znowu. – Powiadasz, że źle się prowadzi?

– Nie przestrzega postów – zaczął gorliwie mnich

– unika spowiedzi i innych sakramentów...

– Ma oczy wiedźmy – przerwał mu Bolesław z nienawistną oskomą. – Dumne i niepokorne. Zimne, zielonkawe, jak dwa pruskie jeziora. Widać, że się nie boi nikogo, nawet samego Boga...

– Złe oczy – przytaknął Marcjalis. – Z pewnością jest czarownicą.

– Stara, lecz wciąż urodziwa. To przeciwne naturze... Zachowała smukłą sylwetkę, rodząc tylko dwoje dzieci – głośno rozmyślał władca. – Praktykuje zbrodniczą sztukę spędzania płodów.

– Niegodziwa kobieta... Chytra i podstępna jak żmija, korzysta z zyskanej swobody, drwiąc sobie z boskich i ludzkich praw – wtórował mu zakonnik, uradowany przebiegiem rozmowy. – Dlatego nikt dotychczas nie przyłapał jej na gorącym uczynku.

– Nie zwiodła mnie udawaną pokorą – oznajmił książę z satysfakcją. – Podobnie jak jej córka, która rzucała mi spod rzęs nieprzyjazne spojrzenia. A ten ich sierocy szczeniak... niby usłużny, ale jednak bezczelny. Wszyscy są mymi wrogami.

– Niedaleko pada zgniły owoc z zatrutego drzewa

– stwierdził sentencjonalnie zakonnik. – Jaka matka, taka córka.

– A zwie się tak słodko: Dziewanna. Wcale gładka dziewuszka – zauważył monarcha z lubieżnym grymasem – jak świeżo zroszona łączka... Chętnie przeorałbym jej dziewicze wdzięki...

Rozmarzył się na chwilę. Był krzepkim czterdziestolatkiem i jak większość mężów w tym wieku, potrzebował odmiany po dwudziestu z górą latach przykładnego małżeństwa z dobrą, potulną Emnildą. Zasmarkane, brudne dziewki, gwałcone podczas krwawych orgii w zdobytej Pradze, nie dały mu zadowolenia. Pragnął delikatnej, bezbronnej istotki, której odebrałby niewinność, na zawsze brukając ją grzesznym piętnem. Czuł przypływ męskiego wigoru na samą myśl o czymś tak rozkosznie występnym.

Klecha chrząknął, skonfundowany owym niestosownym wyznaniem. Za mało był mężczyzną, by się z nim identyfikować. Postanowił pozostać głuchy na niewygodne dlań słowa, lecz wyczuwając chwilową słabość rozmówcy, natychmiast przypuścił frontalny atak.

– Czy wiesz, panie, gdzie obie są teraz? – zapytał znacząco.

Bolesław zerknął nań bystrze spode łba. Domyślał się, co chce mu przekazać pobożny delator, lecz wolał usłyszeć to z jego ust.

– Nie w sypialnej komnacie? – rzucił z głupia frant.

Czerniec wskazał oskarżycielskim, a zarazem jakby triumfalnym gestem przeciwległy brzeg rzeki.

– Tam! – zawołał piskliwie, dygocąc z chorobliwej emocji i pryskając obficie śliną. – Tam się dopuszczają bezwstydu! Zaprawiają młodych w rozpuście, wymawiając imiona demonów! Gżą się z kim popadnie, jak stado dzikich bestii!

Bolesław spurpurowiał z gniewu, chociaż spodziewał się właśnie czegoś takiego. Nie cierpiał jednak, kiedy oczekiwana zdobycz wymykała mu się z rąk.

– Ośmieliła się... Pod naszym bokiem...

– Kpi z ciebie, wasza miłość – potwierdził klecha z fałszywym ubolewaniem. – Za nic ma twoją władzę. Tutaj ona jest panią.

– Ha! Podła suka! – ryknął książę. – Ukażemy ją za to przykładnie. Trzeba jej wybić zęby za drwiny z postu i oćwiczyć pod pręgierzem jak ladacznicę. Nie będzie już taka harda!

– Niech sczeźnie czarownica! – potakiwał mnich ze złośliwą uciechą. – Szarpać grzeszne ciało na sztuki rozpalonymi cęgami! A jako dzieciobójczynię pogrzebać żywcem, palik w usta i palik w serce!...

Zabrakło mu tchu od tych rozkosznych, snutych na jawie wizji, zamilkł więc, łapiąc ciężko oddech, z pianą na wąskich wargach.

Twarz władcy zrobiła się tymczasem mroczna i zacięta. Powziął już decyzję.

– To koniec Liwów – oświadczył głucho. – Znikną z Płocka jak legowisko gadzin w skoszonej trawie. Trzeba ich jednak pojmać po cichu. Nie chciałbym, by im przyszedł z pomocą wierny lud albo przyjaciele.

Mnich odzyskał tymczasem zdolność mówienia.

– Nie będzie z tym kłopotu, mój książę – odrzekł z perfidnym uśmieszkiem. – Wiem, którędy wymykają się czasem z zamku... i tamtędy wracają.

Bolesław skinął głową i ruszył prędkim krokiem w stronę palatium. Mnich następował mu niemal na pięty. Czuł na plecach jego gorączkowy, smrodliwy dech. W sali biesiadnej zorientował się, że młodzi Awdańcowie jeszcze się trzymają na nogach, wydał im zatem stosowne rozkazy.

Bębny wybijały rytm serca Matki Wilgotnej Ziemi. Dziewanna długo nie mogła zapomnieć natarczywego, palącego spojrzenia księcia Bolesława.

Czcibor patrzył na nią inaczej. Miał wejrzenie młodego myśliwego, który zastawia dopiero sidła, niepewny, co w nie wpadnie. Na dnie szarobłękitnych chłopięcych oczu czaiła się subtelna nieśmiałość, przydająca mu jeszcze uroku.

Dojrzały mężczyzna ogarniał ją i przenikał wzrokiem zdobywcy, jakby już należała do niego. Nie dopuszczał odmowy. Wszystko musiało się dziać zgodnie z jego wolą. Zwalisty, grubo ciosany Piastowic emanował brutalną siłą, która napawała dziewczynę wstrętem, budzącym niejasne obawy.

Nie pora było jednak oddawać się ponurym rozważaniom o niewiadomej przyszłości. Tej szalonej nocy wróżb, czarów i kochania łatwo się było zapamiętać w śpiewie i skocznych tanach. Czuwały nad świętującymi wszystkie żywioły, czuwali bogowie, którym składano ofiary. Ich domeny przenikały się dzisiaj wzajemnie, splatając wspólny kobierzec światła i mroku, tworzący jedność Kupały.

Iskry, strzelające spośród wachlarzy ognia, leciały ku górze, by uwięznąć w granatowym aksamicie niebios i zamienić się w wesoło mrugające gwiazdki.

Dziewanna, rozgrzana buchającym zewsząd żarem, pląsająca w korowodzie roześmianych dziewcząt, zdołała w końcu stłumić w sercu niemiłe wspomnienie.

Oj, rada byś ty chłopcu,

Rada niejednemu;

Oj, żeś ty taka smutna,

Poradziłby temu!

Nuciły, nieco już podpite, starsze niewiasty, bijąc drgające powietrze giętkimi, chmielowymi łodygami. Sirguna szeptała na boku z siwobrodym kapłanem Welesa, nie spuszczając czujnych oczu z hasającej w pobliżu córy.

Dziewczyna tak się skupiła na tańcu, że nawet nie zauważyła chwili zniknięcia umiłowanego kuzyna. Dopiero co Czcibor skakał z rówieśnikami przez ogień, aż tu nagle jakby się zapadł pod ziemię. Pozostali młodzieńcy także opuszczali po kolei krąg płomiennego blasku i przepadali w mrocznych chaszczach.

Panny zostały same. Nadeszła godzina wianków.

Zeszły nad rzekę, każda z własnoręcznie uwitym wieńcem, w który wplatała umówione z wybranym chłopakiem wstążki o niepowtarzalnych deseniach. Zapaliły osadzone wśród kwietnych gałązek ogarki i małe oliwne lampki, po czym puściły je z nurtem, tęsknie zawodząc:

Hej, wianuszku, hej,

Co masz, to daj mnie,

Póki byłam dziewką,

To w wianku chadzałam,

Wolę swoją miałam.

Hej, wianuszku, hej,

Dziś ty służysz mnie:

Będę wszystko miała,

Czego bym zachciała,

Będę wodzić rej.

Żadna nie wątpiła, że znajdzie tej nocy szczęście. Większość par dobierała się wcześniej w tańcach, a ewentualne konflikty chłopcy rozwiązywali pomiędzy sobą, mocując się pod dębem albo rywalizując w skokach.

Wianki nie upłynęły zbyt daleko, kiedy spomiędzy nadrzecznych krzewów wynurzył się Czcibor, ustrojony w liście i kwiaty, kosmaty jak leśny bożek. Skoczył bez namysłu do wody, wyłowił zręcznie barwny, płonący pierścień i podpłynął do brzegu. Inni chłopcy poszli wnet w jego ślady.

Dziewczęta zawirowały w rusałczanych pląsach.

Chwyć się naszych rąk,

Jest nas tutaj krąg,

Którą bę dziesz chcieć,

Taką musisz mieć!...

Czcibor otrząsnął chmurę srebrzystych kropel z płowej czupryny i śmiało podszedł do wybranej. Ujął jej szczupłe ramię mokrą dłonią i poprowadził do lasu. Szli jakiś czas w milczeniu wąską ścieżyną pośród ciemnego boru, rozdygotani namiętnością, nie lękając niczego, wiedzieli bowiem, że dobrzy bogowie sprzyjają zakochanym.

Stanęli twarzą w twarz na małej polance, oblanej zwodniczym światłem księżyca. Książę Upiorów, Chors nie miał jednak nad nimi władzy. Mokosza dawała dziś pannom zniewalającą urodę, Jarowit zadbał o młodzieńczy wigor swoich wybrańców.

Chwilę przyglądali się sobie uważnie. Gładka twarz młodzika z dołkiem w brodzie zdawała się wykuta ze starego srebra. Patrzył na dziewczynę z zachwytem. Nie puszczał jej ręki, jakby bojąc się, aby nagle mu nie pierzchła, niby ulotna mara.

– Co teraz będziemy robić? – zapytała Dziewanna, przechylając zalotnie główkę. – Poszukamy kwiatu paproci?

Pociągnął ją ku sobie i otoczył silnymi, pulsującymi gorącą krwią ramionami. Wypukłe wargi musnęły policzek i błądziły chwilę, przyjemnie łaskocząc, wśród jasnych, rozpuszczonych kosmyków.

– Ty jesteśmoim kwiatem – szepnął jej wprost do ucha. – Ciebie właśnie znalazłem.

Wtuliła się w szeroką, twardą pierś, porosłą miękkim, młodzieńczym runem.

– Jesteśogniem, ja wodą – odpowiedziała zgodnie z pradawnym zwyczajem. – Ugaszę twój żar.