Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
SŁOWIAŃSA APOKALIPSA
Następny rozdział piastowskiej sagi i zarazem nowa opowieść. Jej bohaterem jest Sieciech, „mąż wprawdzie rozumny, szlachetnego rodu i piękny, lecz zaślepiony chciwością, przez którą wiele popełniał czynów okrutnych i nie do zniesienia”(Gall Anonim). Obaleni bogowie upatrzyli w nim sobie szermierza walki o panowanie nad utraconym światem. Z grobu powstaje czarodziej Kościej, mający poprowadzić wojownika Ścieżką Zakazanych Prawd. Pod wpływem nauk przewrotnego maga Sieciech zapragnie uderzyć w samo serce dynastii piastowskiej, zdruzgotać jej panowanie, by samemu sięgnąć po władzę, wspierany demoniczną potęgą. Chce też zdobyć miłość pięknej Krystyny, którą nieodgadnione fatum uczyniło kochanką dwóch Piastów i matką mrocznego dziedzica, Zbigniewa.
Książęta wojują o władzę, biskupi o rząd dusz, bogowie o pamięć ludu.
Wojna trwa... i nie kończy się nigdy.
ŚLEPY DEMON kontynuuje historię opowiedzianą przez Witolda Jabłońskiego w SŁOWIE i MIECZU, tomie pierwszym jego słowiańskiej gry o tron. Kazimierz Odnowiciel, pogromca pogan i uzurpatora Miecława, powoli umiera od rany zadanej mu Włócznią Perkuna, a jego następca, Bolesław Śmiały, musi się zmierzyć z demonami, które wypełzły z kuźni Rogatego Pana. Rupezal, Rzepiór, Kościej – Zło niejedno ma imię.
Część II ŚLEPY DEMON. ZBIGNIEW
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski
ISBN 978-83-7578-198-4
Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2021
Illustration © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2021
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny Mirosław Kowalski
Przygotowanie wersji elektronicznej LogoScript Sp. z o.o.
Lecz po cóż niosą chorągiew Anioła...jakby na walkę Piekła i Kościoła...
Stanisław Wyspiański, Bolesław Śmiały
Zło nie istnieje, myślał młody czarownik, nie istnieje też absolutne Dobro. To tylko słowa, wytwory ludzkiego umysłu. Utwierdził się w tym przekonaniu, uwalniając z klasztornych lochów.
Cena wolności okazała się bardzo wysoka. Czuł się kompletnie wyczerpany. Wędrówki korytarzami magii zawsze zużywały jego duchowe moce, lecz tym razem było gorzej niż kiedykolwiek. Zawrót głowy sprawił, że chłopak opadł na murawę, wstrząsany drgawkami i spazmami żołądka. W duszy miał zamęt, w sercu pustkę. Wiedział, że musi odczekać długą chwilę, nim jego organizm odzyska równowagę.
Brama Wymiarów znajdowała się u podnóża czarodziejskiej góry. Wir Przejścia zamknął się bezgłośnie za plecami czarodzieja, pozostawiając nieznaczny ślad w postaci lekkiego drgania powietrza. Młodzieniec zdany był na własne, mocno teraz nadwątlone siły. Wiedział jednak, że ma dość czasu, aby je odzyskać. Czekała go bowiem jeszcze długa i żmudna wspinaczka na najwyższy szczyt. Musiał tego dokonać, zanim zapadnie zmrok.
Najwyższy szczyt.
Fatum, przeznaczenie. Dola, jak mawiano w jego stronach. Urodził się po to, by go zdobyć. Najpierw musiał jednak pokonać swoje ludzkie słabości.
Szczyt Brocken panował nad całą okolicą, spowity gęstymi mgłami i mrocznym majestatem. Czarodziej szedł pod górę ostrożnie, powoli, oszczędzając kruche, chuderlawe ciało. Nasłuchiwał pędu swej krwi, dudniącego rytmicznie w uszach. W żyłach płonęły resztki magii niczym usypiająca trucizna. Zmęczenie ciążyło mu nie gorzej niż łańcuchy, z których rozkuł się dzisiejszego ranka. Nie poddawał się jednak, zwalczając słabość cielesną całą mocą ducha.
Mimochodem dostrzegał kątem oka nadciągające ku wyżynie młode i stare wiedźmy z tajemnymi kamratami, którzy mieli im dopomóc w przygotowaniach dorocznego, pradawnego obrzędu. Wyczuwał ich podniecenie, oczekiwanie na połączenie dusz i ciał w odwiecznym, zakazanym przez Kościół rytuale. Wkrótce zaczną znosić z lasu drewno i chrust, splatać wieńce na cześć Wielkiej Bogini, stroić i malować świeżymi farbami posąg Rogatego Pana. Wśród kultystów panowała na razie zmowa milczenia, schodzili się w skupieniu, lecz czarownik słyszał ich ukradkowe stąpania i cicho mamrotane zaklęcia. Sam pozostawał dla nich niewidoczny, zbytnio wyprzedził przybyszów. Drobna plamka cienia, przesuwająca się uparcie, chociaż mozolnie, wzwyż.
Ciemna opończa wzdymała się wokół niego, jakby spowijały go burzowe chmury. Wichry wyły, przemawiając doń głosami demonów. Szlak piął się w górę stromym zboczem, co chwila znikając w plątaninie roślinności.
Do Świętego ¡ródła Bode, bijącego w górnej części masywu, dotarł utrudzony, zdyszany i zlany potem. Każde uderzenie serca zdawało się pięścią, chcącą zdruzgotać żebra. Chwiejnym krokiem zbliżył się do szemrzącej krynicy, z ulgą opadł na kolana i drżącą dłonią zaczerpnął życiodajnego płynu. Po chwili poczuł, jak lodowata woda oczyściła umysł i odegnała natrętną chęć snu. Wzmocniony na ciele i duchu szedł dalej.
Wszedł wreszcie na wierzchołek, goniąc resztkami sił, z łokciami i kolanami rozkrwawionymi na granitowych głazach. Przysiadł na skale, obejmując chude łydki cienkimi, długopalczastymi dłońmi, otulony smagnięciami wiatru i zimna. Chroniła go przed nimi materia tak czarna, że zdawała się wchłaniać wszelkie światło. Spojrzał oczami zdobywcy na świat rozciągający się u jego stóp.
Zachodzące słońce kąpało masyw Harz w ognistym przepychu. Czarodziej przenikał wzrokiem bezkresne lasy, opadające kaskadą w odległe doliny, jak w ogromne otchłanie bezdennej pustki. Kosmata szarość traw kładła się wielkimi łatami na ciemnych wzgórzach. Na halach i polanach młodzieniec dostrzegał niewielkie figurki schodzących się pozornie niemrawo kultystów. Ich cienie wydłużały się w ukośnym świetle jak zbudzone duchy. W dole błyskały już pierwsze ognie, niczym odpryski spadających gwiazd.
Niespiesznie i precyzyjnie czarodziej zakreślił wokół siebie znalezionym po drodze ostrym krzemieniem idealne koło, krąg Matki Ziemi, symbol nieskończoności i doskonałości. Przysiadł na piętach i zacisnął prawą dłoń na zawieszonym na łańcuszku kamieniu runicznym, czekając, aż przemówi do niego, gdy napełni go swoją mocą. Potem niemal bezwiednie kreślił nad nim w powietrzu wzory utkane z magicznej energii. Przymknął powieki, podczas gdy jego duch tańczył wśród chmur i płynął z wiatrem przemian. Poczuł w końcu iskry biegające pod skórą. Krew zaczęła buzować najpierw w sercu, później pulsować żywym ogniem w całym ciele, kiedy poczęło emanować nadludzką potęgą. Trwał tak aż do chwili, gdy pojawił się znajomy dreszcz na karku, niczym tchnienie bogów. Usłyszał też odległy jeszcze i niewyraźny głos, który zdawał się dobiegać z głębin czasu. Wtedy otworzył oczy.
Otaczał go dziki krąg wichrów magii, prądów czarodziejskiej aktywności. Wyzwolone przezeń moce starły się ze sobą i wszystko zostało pochwycone w wir światła i mroku. W końcu długa nić światła napięła się i pękła, rozszczepiając się i tworząc tęczowy pierścień wokół ogromnego cienia, unoszącego się na wprost klęczącego czarownika. Orgia cieni i blasków stopiła się w jeden fascynujący obraz. Natężając wolę i wykonując parę skomplikowanych gestów, młodzieniec uspokoił szalejące energie. Ujrzał wreszcie to, co chciał zobaczyć, to, po co tutaj przyszedł. Widmo Brockenu, o którym szeptali z trwogą zabobonni kmiotkowie i klasztorni nowicjusze.
Cień zdawał się początkowo nadnaturalnie powiększonym sobowtórem klęczącego młodzika, przyczajonym jakby w oczekiwaniu. Czarodziej domyślał się, że jak każda istota przywołana z Zaświata, czeka, by mu zadać pytanie.
– Kim jesteś? – zapytał więc. – Skąd przybywasz?
Jego ciało było tak znękane całodzienną mitręgą i utrzymywaniem magicznego napięcia, że mógł się zdobyć jedynie na chrapliwy szept.
– Przybywam z ognia, ciemności i krwi – usłyszał głos cichy i spokojny, jak wody prastarej rzeki.
W trakcie tej krótkiej, acz przejmującej odpowiedzi Widmo zaczęło zmieniać postać i po chwili przeistoczyło się w blade odbicie pięknej, jasnowłosej kobiety, wyglądające, jakby wynurzyła się ze srebrnej lustrzanej tafli albo wodnej głębiny. W jej wielkich fiołkowych oczach tańczyły eteryczne fluidy. Uśmiechnęła się do młodzieńca pełnymi, karminowymi wargami. Poczuł wtedy, jak opustoszałe od dziecka, zbolałe serce wypełnia błogie ciepło, a źrenice zachodzą łzami.
– Matko – zaszeptał głosem zdławionym wzruszeniem.
W tym jednym słowie zawarł wszystko, ból ogromnej straty i równie wielkiej tęsknoty za rodzicielką. Ladacznicą i morderczynią, jak mówiono, lecz dla niego najbardziej umiłowaną.
Cienista sylwetka pokręciła delikatnie głową.
– Nie jestem twoją matką – zaprzeczyła głosem dźwięcznym i zarazem twardym jak stal.
Z trudem powstrzymał odruch rozczarowania. Szybko zapanował nad sobą. Wiedział, że takie uczucia osłabiają czarodziejską moc i czynią śmiertelnika bezbronnym wobec nadprzyrodzonych zjawisk. Domyślił się, kim jest widziadło: potężną wieszczką i kapłanką Matki Ziemi. Na jej zew szło w bój i zginęło wielu chrobrych wojów. Nawet własny syn...
– Przybrałam jej postać, abyś łatwiej mógł stawić czoło przeznaczeniu, jakie wybrali ci nasi bogowie – dodała łagodnym tonem wyjaśnienia.
Drgnął mimowolnie.
– Czego ode mnie żądają Przedwieczni? – wychrypiał niespokojnie.
Czule wpatrzyła się w jego oczy: młode, piękne, kuszące i zabójcze.
– Zrozumiesz to, gdy zobaczysz dawne dzieje i poznasz tajemnicę swoich narodzin. Ostrzegam cię jednak. Jeśli nie wykorzystasz tej wiedzy, by zdobyć władzę nad ludźmi, przyniesie ci tylko rozpacz i niepotrzebne cierpienie.
– Jestem synem książęcym – syknął przez zaciśnięte zęby. – Pierworodnym następcą. Odbiorę, co moje.
– Będziesz wędrować niebezpiecznymi ścieżkami – przestrzegała dalej. – Spojrzysz w przeszłość swego rodu przez mgłę krwi, zasłonę szaleństwa i furii. Czy jesteś na to gotów? – zakończyła pytaniem, w którym po raz pierwszy od początku rozmowy pobrzmiewała niepewność.
Uniósł hardo głowę, czując, jak zadraśnięta ambicja wlewa weń nowe siły. Wyszczerzył się w wilczym grymasie.
– Ten, kto ma odwagę wędrować ścieżkami ciemności, powinien widzieć w mroku – zaszemrał cicho, lecz dobitnie. – Tak mnie nauczał mój mistrz. Spełnię wolę Nieśmiertelnych.
Ponownie obdarzyła go czułym, a zarazem triumfalnym uśmiechem, przypatrując się wciąż przenikliwie.
– Wierzę ci – oznajmiła. – Jesteś słaby ciałem, lecz silny duchem. Dojrzałeś, by kroczyć wyznaczoną ci drogą wielkości. Ty, który dzieckiem przemierzyłeś Otchłań, aby zyskać Widzenie – dodała, znacząco zawieszając głos.
– Uczynię to ponownie – zapewnił niecierpliwie z młodzieńczym zapałem. – Nie zawiodę odwiecznych potęg.
– Skoro tak – rzekła powoli i uroczyście – zamknij oczy i otwórz się na to, co już nigdy nie wróci, aby w przeszłych zdarzeniach zobaczyć swą przyszłość.
Jej wyciągnięta prawa dłoń zawisła nad pochyloną głową młodzieńca. Ciemnopurpurowa emanacja o barwie zakrzepłej juchy spłynęła na jego kruczoczarną czuprynę i zaczęła wnikać w głąb czaszki, aż dotarła na samo dno duszy. Powietrze wokół nich wibrowało od mocy, rozbrzmiewało głosami umarłych i przywoływało echa minionych lat. W sercu młodego czarodzieja rozwarła się przestrzeń, pełna kolorów i zmiennych świateł, w których czaiły się cienie demonów. Ujrzał przepływający pod zaciśniętymi powiekami istny potok objawień, feerię barwnych obrazów, niczym w latarni jarmarcznego kuglarza. Kiedy stały się bardziej wyraziste i zaczęły układać w logiczny ciąg, zrozumiał jednak, że są prawdą, a nie iluzją.
Cudze wspomnienia, wizje, sny zaczęły przepływać przezeń jak krople deszczu przez palce, odsłaniając swą ciemną i brudną stronę.
Śmiertelnie przerażony pastuszek nie miał już sił dłużej się szamotać. Zakwilił tylko cichutko, jak jagnię w paszczy wilka, i znieruchomiał.
– Smakowity – pochwalił Nostrzyk, wypuszczając po dłuższej chwili z objęć bezwładne ciało chłopca i oblizując wargi ze świeżej krwi. – Jak go znalazłaś?
Potrząsnęła głową, pozwalając, by fala srebrnobiałych włosów spłynęła na blade czoło.
– Nie było to wcale trudne – odparła beznamiętnie.
– Przygrywał na fujarce, grzejąc się przy ognisku i marząc o utraconej miłości...
Smętną nutę powolnej, cichej muzyki zmąciły dziwne jęki. Pies czujnie uniósł łeb i warknął przeciągle. Pasterz przerwał grę, schował piszczałkę za pazuchą i zerwał się na równe nogi. Chwycił oparty o pień drzewa solidny kij i rozejrzał wokół groźnie, choć trochę półprzytomnie.
Nad łąką i lasem zapadał powoli zmierzch. Noc skradała się już śladem wydłużających się cieni poruszanych lekkim wietrzykiem drzew. Stadko owiec zbiło się w ciasną gromadkę blisko ogniska, grzejąc się nawzajem. Zwierzęta nie wydawały się spłoszone, raczej senne i apatyczne, skoro przestały nawet skubać soczystą trawę i wpatrywały się tępo w otaczającą przestrzeń, pobekując od czasu do czasu. W środku lata wygłodniałe wilki nie zbierały się w watahy, a żaden samotny drapieżnik nie odważyłby się zaatakować w blasku ognia, mając za przeciwników zajadłego wiejskiego Burka i jego młodego pana umiejącego posłużyć się tęgim kijem.
Chociaż nie widział zagrożenia, chłopak poczuł narastającą w brzuchu lodową kulę, gdy wsłuchiwał się w owe zagadkowe, tęskne zawodzenia. Zdawały się napływać zewsząd i znikąd, upiorne dźwięki dobiegające z nicości albo otchłani Zaświata. Młodzik słyszał coś podobnego pierwszy raz w życiu. To nie były słodko wabiące piosnki rusałek ani złośliwe chichoty borowego licha. Wiedziałby, jak sobie w razie czego z nimi poradzić. Czasem wystarczało po prostu zatkać uszy. Tym razem jednak był instynktownie pewien, że nawet gdyby tak uczynił, dziwny zaśpiew rozlegałby się nadal w jego głowie. Zacisnął mocniej obie dłonie na sękatym kosturze. Nie należał do lękliwych, lecz w owej chwili zrozumiał, że ma do czynienia z czymś wykraczającym poza jego mizerne młodzieńcze doświadczenie. Nie był przecież guślarzem ani wróżem, tylko zwykłym wiejskim pastuchem. Nierozumny strach narastał, wprawiając w drżenie całe ciało chłopca, wypalając w nim męstwo, niczym gorączka trawiąca mięśnie i kości, czyniąc go słabym i bezbronnym wobec niebezpieczeństwa, którego nie rozumiał i na które nie był przygotowany.
Pies wyczuł najwyraźniej stan swego pana, bo zaczął kręcić się niespokojnie wokół owieczek, skomląc i powarkując. Wydawał się zdezorientowany i nieswój, niepewny, co czynić. Łypał co jakiś czas na pasterza, oczekując odeń zachęty do działania lub jasnego rozkazu, człowiek jednak stał bez ruchu, niby zaklęty, drżąc tylko lekko jak olchowa gałązka, wsłuchując się z rozdziawioną gębą w dziwne leśne hałasy. Nie był zatem specjalnie pomocny.
Liście drzew i krzewów zaszeptały nagle jak przerażone dzieci. Wzmagający się wiatr przywiał znad pobliskich moczarów trupią woń rozkładu. Między konarami zaczęła przesączać się gęsta mgła o jadowicie zielonkawym odcieniu. W jej głębi tańczyły sinawe błędne ogniki. Ohydny opar zalewał powoli łąkę, pochłaniając wszystko, jak brudna fala powodzi.
Burek obejrzał się raz jeszcze na swego pana i rzucił zajadle w stronę czegoś czającego się w mętnym tumanie, szaleńczo ujadając. Gdy znalazł się na jego granicy, stanął jak wryty, z sierścią zjeżoną na karku i boleśnie wytrzeszczonymi ślepiami. Po chwili nastąpiła gwałtowna rejterada: zaczął cofać się tyłem z podkulonym ogonem, skomląc żałośnie. Przypadł do nóg pasterza, ocierając się o jego gołe łydki mokrym grzbietem. Człowiek jednak nadal nie zważał na niego.
Teraz i on dojrzał postać tonącą we mgłach. To, co zobaczył, wcale go jednak nie przeraziło, w przeciwieństwie do biednego kundla. Pasterz widział, jak bagienne płomyki splotły się ze sobą siecią pełgających wiązek energii, formując powoli kształty, na widok których serce chłopaka najpierw zamarło, a potem zaczęło walić jak młotem. Obraz prześlicznej, płowowłosej dzieweczki w białej szacie wyszywanej w kwietne desenie, wirującej w sobótkowym tańcu. Postać emanowała teraz własnym, bijącym jakby z wnętrza istoty, złotawym światłem. Przyzywała go do siebie gestami, zapraszała w tany z promiennym uśmiechem. Młodzik zadrżał znowu, tym razem z narastającego podniecenia. Znalazł się całkiem pod urokiem niesamowitego zjawiska. Głosem pełnym tęsknoty i niezręcznie tłumionego pożądania wyszeptał imię dziewczyny...
– Jak ono brzmiało? – przerwał opowieść Nostrzyk, nadstawiając szpiczastego ucha.
Wzruszyła kościstymi ramionami.
– Zosia, a może Goplana – odparła z niechęcią.
– Czy to ważne? Tak samo nieistotne, jak imię tego biedaka – dorzuciła, zerkając na leżącego nieruchomo u ich stóp bosego chłopca w podartej, okrwawionej koszuli. – Antoś albo Grabek... kogo to obchodzi, skoro stał się pokarmem upiorów? Ważne, że wydobyłam z jego myśli wspomnienie ukochanej, która utonęła niedawno podczas Kupały, czy też, jak oni teraz mówią, Sobótki. Uczucia śmiertelników są takie powtarzalne i łatwo przewidywalne. Bez trudu można zwodzić prostaczków, wiedząc, czego pragną w głębi duszy. My także coś o tym wiemy, nieprawdaż... Czciborze?
– zakończyła, zerkając z ukosa na upiornego kompana.
Zapadł się nagle w sobie, jakby poczuł przeszywający ból w piersi od ciosu zadanego osinowym kołkiem.
– To imię od dawna nic nie znaczy – zaskrzeczał, błyskając gniewnie oczami jak żarzący się popiół.
– Umarło wraz ze mną, gdy krystowiercy sprawili, żem sobie podciął gardło pod płockim pręgierzem. Wolałem śmierć niż utratę męskości.
Skrzywił się wściekle na samo wspomnienie tamtej chwili.
– Całkiem zrozumiałe – odparła z przekonaniem.
– Postąpiłeś z honorem, jak prawy potomek Liwów.
– Tęskniłaś i rozpaczałaś? – zadał wielokrotnie powtarzane pytanie, jakby pragnąc się upewnić.
– Dziewanno? Żywio? – wyrzucił z siebie dawno nie wymawiane imiona z nutką nostalgii.
Wiedźma zaśmiała się srebrzyście, ponownie wstrząsając szopą siwych włosów.
– Oczywiście, mój miły – zapewniła trochę dwuznacznym tonem – i nigdy nie przestałam. W innych mężczyznach szukałam zawsze ciebie, do czasu, aż mogliśmy się znowu połączyć. Nie zapominaj, że Księżycowy Pan mnie także nadał nowe miano – dodała trochę karcąco.
– Jakżebym mógł zapomnieć – odparował z lekkim sarkazmem. – Nowy żywot, nowe imiona. Jesteś w wielkich łaskach u Władcy Nocy, pani Maro.
– Tak – odpowiedziała w zadumie – ja także przestałam być Żywią, księżną Mazowszan i wielką kapłanką Matki Żyznej Ziemi, kiedy piastowski kuzyn przebił serce mego syna, a obrońcy rodzimej wiary zostali zmieceni z pola bitwy przez lśniącą stal paladynów i zmiażdżeni kopytami ich rumaków. Gdy Miecław skonał, moje serce zamieniło się w kamień. W popiołach stosu pogrzebowego zgasł we mnie ostatni przebłysk człowieczeństwa.
– I co było dalej? – zaciekawił się strzygoń.
– Z czym? – spytała w roztargnieniu wywołanym wspomnieniami.
– Z naszym zauroczonym pastuszkiem – sprecyzował Nostrzyk.
– Ach, z nim – podjęła, prychając lekceważąco.
– Wszystko potoczyło się bardzo szybko...
Oczarowany młodzieniec zapuszczał się coraz głębiej na bagna, goniąc za umykającym cieniem ukochanej. Nie słyszał i nie widział tego, co działo się za jego plecami.
Skażona mgła ogarnęła w końcu ognisko, które w jednej chwili zgasło z rozpaczliwym sykiem. Polanę spowił mrok, naznaczony tylko srebrnymi smugami, jakby śladami pazurów na czarnej ścianie. W koronach drzew przetoczył się dudniący wilczy skowyt i zawarta w nim żądza krwi znalazła po chwili odzew w wyciu reszty braci. Między konarami zabłysły podwójne świece drapieżnych oczu i z lasu zaczęły wyłaniać się ogromne cienie istot nie należących do ludzkiego świata, postacie o wielkich paszczach i muskularnych, zgarbionych grzbietach, wstające powoli na tylne odnóża, by za chwilę poruszać się na nich z niesamowitą prędkością. Napastnicy skoczyli na polanę ze wszystkich stron, osaczając strwożone owce.
Dzielny Burek rzucił się do walki, chociaż nie mógł liczyć na pomoc oddalającego się bezwolnie człowieka. Zmiotło go z drogi machnięcie monstrualnej, szponiastej łapy. Niefortunny obrońca stada grzmotnął grzbietem o pień drzewa, przy czym jego kark trzasnął jak sucha gałązka. Wtedy rozpaczliwy bek roślinożerców zmieszał się z odgłosami rozrywania mięsa i miażdżenia kości strasznymi zębiskami. Nad łąką zapanowały krzyk, krew i zgroza. Wreszcie skargi ofiar ucichły, a demoniczna uczta trwała dalej, wśród radosnego mlaskania i siorbania smakowitej posoki.
Wokół biesiadujących wilkołaków walały się zbroczone strzępki owczego runa, świadczące o obfitości zdobyczy. Zakończyło wszystko chóralne wycie, sławiące mrok i księżycową poświatę.
Potem zapadła cisza, krucha jak szkło lub życie śmiertelnych istot.
Do mnie chodź, do mnie! – bezgłośnie przyzywała pasterza wirująca w tańcu boginka, wiodąc go na posępne, nieprzyjazne, cuchnące trupem moczary.
– Nim nocna sfora dopełniła Strawy, zdołałam doprowadzić go tutaj – zakończyła opowieść Mara.
Chwilę milczeli, wpatrując się w bezbronną, nieprzytomną ofiarę.
– Musimy go zabrać w Zaświat – oznajmiła cicho wiedźma – dopóki tli się w nim jeszcze ostatni płomyk.
– Bez obaw – odparł Nostrzyk, obnażając w uśmiechu długie kły. – Nadgryzłem tylko i lekko possałem, by pozbawić go przytomności. Zostało sporo ożywczego kordiału.
– Zatem ruszajmy – nakazała.
Zbliżyli się do siebie i ujęli za ręce, szepcząc zaklęcie. Po chwili byli już w Nawii. Krajobraz wokół nich pozostał ten sam i zarazem odmienił się: pozbawione gwiazd i księżyca niebo zasnuło się mroczną, jednolitą szarością, a prastare drzewa przepoczwarzyły w upiorne szkielety, których odarte z kory konary powykrzywiała sama śmierć.
Wiedźma i jej towarzysz także ulegli metamorfozie. Sylwetka Mary stała się mniej zwiewna i bardziej wyrazista. Wiotkie kształty oplotła pajęcza szata, utkana z nici księżycowych i pobłyskująca srebrzystą aurą. Oczy zajaśniały bursztynowo w pomroce, jak ślepia polującej wilczycy. Krwiopijca przybrał właściwą dla Ziemi Umarłych postać wielkiego nietoperza. Rozwinął błoniaste skrzydła i pochwyciwszy szponami tylnych kończyn bezwolną zdobycz, pomknął ku milczącym niebiosom. Wiedźma podążyła za nim, zostawiając za sobą smugę gwiezdnego pyłu.
Lecieli teraz nad brzegiem Gopła, które zamieniło się w rozległe, martwe bajoro, buchające smrodem zepsutej wody, grzybów i pleśni. Tu i ówdzie sterczały ze zgniłej topieli butwiejące gałęzie, jak połamane kości wystające z rozkładającego się ciała.
Mroczna magia działała tutaj wielekroć mocniej. Mara i Nostrzyk mogli się porozumiewać samą myślą.
– Czego szukamy? – spytał po chwili gacek, strzelając w stronę wiedźmy bystrym oczkiem.
– Nie wiesz? – zdziwiła się. – Książę Nocy wydał przecież dokładne rozkazy?
– Tobie, nie mnie – zaskrzeczał z nieskrywaną zazdrością. – Ty jesteś teraz jego powiernicą.
Prychnęła z pobłażaniem i zachichotała cichutko, jak srebrny dzwoneczek.
– Służba naszym bogom nie kończy się wraz ze śmiercią – zauważyła sentencjonalnie. – Musimy odnaleźć miejsce – wyjaśniła po chwili – gdzie dokonał żywota Popiel, Syn Popiołów.
– Chodzi o Mysią Wieżę? – zapiszczał triumfalnie Nostrzyk. – Każdy dzieciak w Kruszwicy wie, gdzie ona jest. Niedaleko stąd, na półwyspie...
– Chodzi o Szczurzy Stołp – przerwała niecierpliwie. – Wieża, o której mówisz, na nic się nam nie zda. Zbudowali ją ludzie wiele lat później, gdy prastara historia zamieniła się w legendę, a legenda w baśń, śpiewaną u dziecięcej kołyski. Ta, której my szukamy, znajduje się na jednej z wysp. To dzieło potężnych czarów, twór wydarty magią z kośćca świata. Chroni ją przed oczami profanów silna niewidzialna bariera. Przeniesiona została do Nawii, gdy jej kreator skrył się przed wrogami w podziemiach i zamknął we własnoręcznie wykutym skalnym sarkofagu.
– To właśnie jego mamy przebudzić? – indagował domyślnie strzygoń. – Za pomocą krwawej obiaty? Kim on był, że się tak staramy? Samym księciem Popielem?
Pokręciła lekko głową.
– Wielkim kapłanem i magiem, jednym z najzdolniejszych Posłanników Chorsa. Pogromcą Krakonowego Żmija, stwórcą Szczurzych Pomiotów, których najdrobniejsze ukąszenie oznaczało śmierć w strasznych mękach... Jego zasługi dla Księżycowego Pana są nieprzeliczone.
– I dlatego musimy go zbudzić? – dopytywał zaintrygowany upiór. – Jakie zamiary ma wobec niego Pasterz Zmór?
Westchnęła w zadumie.
– Zamiary naszego Władcy są, jak zawsze, nieodgadnione i zmienne niczym fazy miesiąca. Mogę się ich tylko domyślać. Wiesz przecież, co się dzieje na tych ziemiach. Krystowiercy wycinają święte gaje i plugawią magiczne źródła swymi klątwami. Stawiają kamienne chramy Jezu Krysta w miejsce spalonych świątyń. Wielka Bogini płacze nad każdą rusałką i skrzatem, przepędzonymi z leśnych ostępów wrażymi egzorcyzmami. Nadszedł czas zemsty. Czas wilków i strzaskanych tarcz.
– I ten dawny mag ma tego dokonać? – wtrącił gacek z nutką powątpiewania. – Jakim sposobem?
– Przywołaniem prastarych mocy – odparła. – Jeśli nie możemy odmienić Jawii z powrotem, skoro nie zdołamy zawrócić wirującego koła Czasu, przynajmniej spowolnimy jego pęd i zepsujemy dzieło naszych wrogów... na ile się tylko da – dokończyła z tajemniczym uśmiechem.
– Mam wrażenie, że wiesz znacznie więcej, niż chcesz powiedzieć – pisnął z wyrzutem monstrualny nietoperz. – Czy to ładnie mieć przede mną sekrety? W imię naszej dawnej miłości...
– Dowiedziałeś się tyle, ile należało – syknęła wiedźma z lekką irytacją. – Nie męcz mnie dłużej pytaniami i użyj swych upiornych zmysłów, abyśmy nie błądzili dalej w poszukiwaniach.
– Jak każesz, Maro – mruknął, nieco zawiedziony.
– Natężam, wytężam słuch!
Mamrocząc tak, przymknął niepotrzebne w tej chwili oczka i zastrzygł wielkimi, szpiczastymi uszami. Po dłuższej chwili zaskrzeczał uradowany.
– Chyba znalazłem to, czego szukamy – oznajmił.
– Coś dużego i wyniosłego, otoczonego posępną i tragiczną aurą nadludzkiej, choć upadłej potęgi.
– Z pewnością to Szczurzy Stołp – oceniła wiedźma.
– Prowadź, nocny wędrowcze.
Skierowali się na sam środek martwych wód. Ich oczom ukazała się czarna wieża, wznosząca się dumnie na jednej z jeziornych, pozbawionych życia wysepek. Choć poszczerbiona zębami czasu, wciąż była imponującą budowlą, a jej ostry szczyt sterczał na tle szarego nieboskłonu jak grot włóczni wymierzonej w serce wroga.
– No więc jesteśmy – mruczał z zadowoleniem Nostrzyk. – Oto siedziba Posłannika Chorsa!
– I zarazem jego grobowiec – dodała znacząco Mara.
– Jak się zwał? – zainteresował się upiór.
– Kościej.
Gdy tylko wypowiedziała imię czarodzieja, jakby na umówione hasło, atramentowe wody pod nimi wzburzyły się i zasyczały jak stado rozwścieczonych żmij. Z gęstej, oleistej mazi wystrzeliły w górę zgniłozielone, pierścieniowate macki, które oplotły i wessały się w ciało nieprzytomnego pastuszka. Wyglądały jak gigantyczne pijawki. Pod powierzchnią Martwego Jeziora zabłysło wielkie oko z pionową źrenicą, jarzące się niepohamowaną, chciwą żarłocznością.
Nostrzyk zaskrzeczał gniewnie i próbował wyrwać swą zdobycz monstrualnym przyssawkom, zaciskając szpony i łopocząc gwałtownie skórzastymi skrzydłami, było jednak za późno. Wszystko stało się w mgnieniu oka.
– Nie utrzymam go – zapiszczał nietoperz do swej przyjaciółki. – Pomóż mi!
Wiedźma wahała się tylko jedno uderzenie serca. Wyciągnęła ręce w stronę, gdzie czyhał ohydny stwór.
– Promień Lodu! – wrzasnęła przeraźliwie, budząc złowieszcze echa.
Z jej palców spłynęły na spienioną powierzchnię mlecznobiałe smugi. Po chwili część jeziora pokryła gruba kra. Uwięzione w niej macki zesztywniały, puściły ofiarę i zastygły w mroźnym podmuchu, unosząc się nad lodową powłoką jak drogowskazy wskazujące drogę do Otchłani.
Mara i jej towarzysz odetchnęli z ulgą.
– Bagiennik – syknął ze złością nietoperz, kierując się czym prędzej w stronę zrujnowanej baszty. – Stwór z czasów, gdy świat był młody. Od dawna wymarły na Jawii.
– Jak widać, niektóre uchowały się w Martwej Krainie – stwierdziła rzeczowo wiedźma, lecąc za nim. – Tego zresztą zawiódł zwierzęcy instynkt. Zbyt tępy i wygłodniały, by wyczuć, że nie należało z nami zadzierać. Czarownik uczynił go strażnikiem swego legowiska. Dziwnie duży wyrósł na zaświatowym wikcie – zauważyła mimochodem. – Chyba nie ma go tu zbyt wiele...
– W Nawii wszystko się dzieje na opak – przytaknął Nostrzyk.
Kamienie, tworzące fundament Szczurzego Stołpu, oblepiała gruba warstwa mułu i dziwnego, czarnego mchu, toteż były prawie niewidoczne. Splątane korzenie uschłych drzew i ostre ciernie osnuwały wejście, osłaniając je przed najbystrzejszym spojrzeniem. Wiedźma wykryła także wciąż silne zaklęcia ochronne, strzegące drzwi. Dwojgu sług Chorsa wystarczył jednak otwór w osypującym się murze, by przeniknąć do środka.
U ich stóp rozwierała się mroczna czeluść, cuchnąca wielowiekową stęchlizną. Stropy poszczególnych pięter dawno się zawaliły, tworząc na dole bezkształtne rumowisko spękanych głazów i spróchniałych belek. W lochu było czarno jak w beczce ze smołą, lecz para kompanów widziała wszystko dzięki nadludzkim zmysłom. Mara stąpała ostrożnie i lekko po resztkach schodów, których połamane stopnie sterczały z krętej ściany jak żebra martwego potwora. Nostrzyk ścigał ją cichym lotem, nie wypuszczając ofiary. Niepewny, co mogą znaleźć na samym dnie stołpu, trzymał się za plecami czarodziejki.
– Wspominałaś – mruknął w pewnej chwili – że stary Widun zakradł się kiedyś do tej wieży, by wykraść... to jest, wydobyć wróżebną czarę. Ciekawe, jak dał sobie radę z czającą się tutaj grozą?
– Widun był wielkim guślarzem – przypomniała – i sługą Welesa. Rogaty Bóg ochraniał go swoją mocą.
– Przydałby się nam teraz do kompanii – szepnął upiór.
Wzruszyła lekko ramieniem.
– Pragnął zbyt wiele i w końcu połknęła go Otchłań. Kto chce władzy nad światem, ma świat przeciw sobie. Zresztą słusznie zwróciłeś uwagę, że w tym przypadku zachował się jak rabuś grobów, który złakomił się na konkretny skarb – dodała z odrobiną sarkazmu. – Uśpiony mag nie uznał widać za konieczne przerywać swego letargu z powodu jednego artefaktu.
– Mówiłaś jednak, że owa czara była bardzo cenna i użyteczna! – zaoponował.
– Zapewne nie dla martwego – odparła nieco oschle – i to takiego, który sam pogrążył się w mroku.
– Więc czara jest bezpowrotnie stracona? – zaciekawił się strzygoń. – Przepadła w pożarze Kuźni Peruna?
– Nie powiedziałam, że przepadła – sprostowała zagadkowo. – Magiczne przedmioty zwykle wracają do swego twórcy. Później ci rzecz wyjawię, bo teraz...
Rumowisko na dnie lochu buchnęło sinym, widmowym światłem i wionęło grobowym chłodem. Zimna, gnijąca ciemność wypełniła się raniącym uszy, przeciągłym piskiem i równie nieprzyjemnymi chrobotami. Kopiec zaczął się poruszać jak olbrzymie mrowisko. Liczne kościste szpony wyłoniły się spod gruzów i zaczęły grzebać w nich niespokojnie, odwalając przygniatające je dotychczas zwały drewna i kamieni. Nieproszeni goście ujrzeli błyskające w mroku bystre oczka i ostre ząbki, wyszczerzone w drapieżnych grymasach. Istoty, uwolnione spod wielowiekowego brzemienia i wyłażące z każdej, wydrapanej przez siebie szpary, miały wydłużone, szczurze pyski i długie pazury. Poruszały się na tylnych odnóżach, a choć były wielkości dużego psa i sięgały przeciętnemu człowiekowi najwyżej do pasa, wyglądały na szybkie, zwinne i niebezpieczne.
– Szczurze Pomioty! – syknął Nostrzyk, cofając się nieco ze swą ofiarą.
– Twór magii szalonego czarodzieja – potwierdziła szeptem Mara, kiwając głową. – Nie obawiaj się, były szkodliwe dla ludzi, lecz nas nie zdołają skrzywdzić.
Szczurze monstra, rozwaliwszy ostatecznie swoje dotychczasowe więzienie, zbiegły się w jednym miejscu, jakby się naradzając. Po chwili wszystkie naraz rzuciły się na parę intruzów, skacząc jak wygłodniałe insekty.
Wiedźma spodziewała się tego, toteż zareagowała bez zwłoki.
– Ściana Ognia! – krzyknęła, wznosząc ręce.
Jej klątwa rozdarła powietrze jak płomień. Czerń, dzieląca ją od demonicznych strażników grobowca, została naznaczona promieniami magii niczym pchnięciami nożem, pocięta strugami blasku i cofającego się cienia. Powódź światła zalała oślepione stwory, zatrzymując je wpół kolejnego, ostatecznego skoku. Wnet strawił je ogień, buchający z podziemnej szczeliny. Czarny dym poniósł w górę kamiennego komina wstrętny odór spalonej sierści i przypieczonego szczurzego mięsa. Powietrze wypełniło się hukiem płomieni i bolesnym skowytem wielu szeroko rozwartych paszczy. Kiedy wszystko ucichło, na dnie lochu pozostały tylko popioły, nadpalone, dymiące wnętrzności martwych Pomiotów i zwęglone szczątki budowli.
Uwidocznił się też płaski kamień, wbity w skałę nadludzką mocą. Na jego powierzchni zabłysły runy, rozpalone do czerwoności zaklęciem wiedźmy.
Mara porozumiała się wzrokiem ze swym towarzyszem i uśmiechnęła z satysfakcją. Bez wahania podeszła do nagrobka i położyła na nim dłonie. Dała znak głową wspólnikowi, szepcząc zaklęcia. Nietoperz podfrunął bliżej i zawisł nad sarkofagiem. Przytrzymując swą zdobycz twarzą do dołu, ostrym szponem, wieńczącym prawe skrzydło, rozpłatał gardło chłopaka i rozpruł klatkę piersiową. Świeża krew bryznęła na płytę, zalewając i wypełniając wszystkie żłobienia. Czarnoksięskie napisy rozjarzyły się jeszcze mocniej.
– Wstań – mamrotała wiedźma słowa, jakich nauczył ją Władca Nocy – ty, który widziałeś nasze najstarsze dzieje i światło, które nie rzuca cienia...
Na powierzchni kamienia pojawiły się wokół starożytnych symboli drobne początkowo rysy, które zamieniły się w pęknięcia. Ludzka krew zdawała się żłobić je coraz głębiej, aż w końcu pokryły skomplikowaną siecią całą płytę. Po jakimś czasie pokrywa grobowca rozpadła się w drobne ułomki, te zaś prędko rozsypały się w proch.
Oczom przybyszy ukazała się nieruchoma postać, spoczywająca w płytko wykutej skale. Wysuszone truchło potężnego niegdyś mężczyzny w zetlałej, poszarzałej szacie kapłanów Chorsa. Na piersiach miał medalion o kształcie mlecznego, pełnego miesiąca, w zgrabiałych dłoniach ściskał kurczowo okuty srebrem kostur, przyozdobiony na czubku kamieniem krwawnika. Twarz, niegdyś szlachetnie zarysowana, zmieniła się w ciągu wieków pozornej śmierci we własną karykaturę, odpychającą maskę, pokrytą resztkami zarostu oraz wyschłą, woskowo żółtawą skórą, naciągniętą jak pergamin na ostro sterczących kościach.
Krew spływała nań nieprzerwanie, wypełniając powoli grobowiec i zanurzając leżącego w gorącej, ożywczej kąpieli.
– Światło, co przemienia krew w ogień, a ciało w lód – szeptała tymczasem czarownica.
Z wolna uparte cienie śmierci zaczęły ustępować z trupiego oblicza. Mężczyzna drgnął i otworzył szeroko sine usta, pozwalając, by spływała w nie struga ludzkiej posoki. Krwawnik na jego kosturze rozjarzył się rubinowym światłem. Powracający do życia mag chłeptał chciwie juchę szybko stygnącego pastuszka, mlaskając co pewien czas przeraźliwie. Widać orzeźwiający kordiał, jakiego nie pił od stuleci, wielce mu zasmakował.
Po jakimś czasie twarz czarownika wygładziła się i nabrała kolorów. Woskowa pośmiertna maska znikła, zastąpiona przez przystojne, choć blade oblicze mężczyzny w sile wieku. Czarne włosy zgęstniały i splątały się, wijąc się jak zbudzone węże i układając w falujące pukle na brodzie i nad czołem.
Kiedy Nostrzyk wyczuł, że ostatnia skra życia opuściła ciało nieszczęsnej ludzkiej ofiary, odrzucił zwiotczały zewłok w kąt piwnicy niczym zbędną, szmacianą kukłę. Nietoperz wylądował na ziemi i stanął za plecami wiedźmy, przybierając na poły ludzką, na poły upiorną postać i obserwując uważnie budzące się nowe życie.
Kościej otworzył powieki. Bystre i całkiem przytomne, badawcze spojrzenie błyszczących, czarnych oczu spoczęło na parze nieznajomych, stojących nad grobowcem.
– Bycie martwym to ciekawe doświadczenie – wysyczał w końcu, z pewnym trudem obracając dawno nie używanym językiem. – Każdy tego powinien spróbować chociaż raz w życiu.
Wypowiedział tę uwagę z oczywistym sarkazmem. Mara westchnęła z ulgą, oceniając, iż kostyczne poczucie humoru, tak charakterystyczne dla wszystkich Posłanników Chorsa, nie opuściło maga podczas wieków dobrowolnego spoczynku. Dawało to nadzieję, że mimowolny zmartwychwstaniec nie utracił mocy, na którą bardzo liczyli bogowie, strąceni ze swych ołtarzy.
– Kim jesteście? – zapytał bez ceregieli, nieustannie świdrując oboje ostrym wzrokiem, którym zdawał się przenikać na wskroś widmowych przybyszy.
– Krzykiem, który budzi z głębokiego snu – odrzekła śmiało wiedźma. – Wysłańcy Pana Nocy: Mara i Nostrzyk – przedstawiła oboje.
– Widzę, kto was tu przysłał – oznajmił, śmiejąc się z cicha. – Czemu jednak nakazał mnie zbudzić? Dlaczego zapragnął, bym powstał z martwych?
Mara zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią.
– Obcy porządek rozrywa skórę Matki Ziemi – oznajmiła, starannie dobierając słowa. – Kościoły wrażego Boga są dla niej jak ropiejące rany, które nigdy się nie zabliźnią.
– Obcy porządek? – zdziwił się mag trochę jakby nieszczerze. – Kościoły?
Wiedźma skinęła smutno głową.
– Świat zmienił się, kiedy spoczywałeś tutaj, stał się nieprzyjazny dla naszych panów – tłumaczyła dalej cierpliwie. – Ludzie, otumanieni przez Jehowę...
– Jehowa! – podchwycił czarownik. – Gdzieś to imię słyszałem!
– Synajski demiurg, przywleczony do nas przez niemieckich czerńców, którzy jak zaraza rozpełzli się po wszystkich krainach Ludu Słowa – wyjaśniła, krzywiąc się nienawistnie. – Pod wpływem ich zwodniczych nauk prostaczkowie zwątpili w moc rodzimych bogów...
– Złe drzewo wydało złe owoce – mruknął sentencjonalnie mag.
– Zaczęli się od nich odwracać – ciągnęła Mara, puszczając mimo uszu uwagę czarodzieja – i zapominać, komu wcześniej składali ofiary, kto ich za to nagradzał szczęśliwym żywotem. Odwieczni dość są jednak potężni, by przypomnieć o swym istnieniu biednym śmiertelnikom.
– I tego pragnie Duch Nawii? – podjął Kościej z ironicznym uśmieszkiem, wymieniając miano mrocznego boga znane tylko wybranym. – Bym odmienił naszą Dolę? Zawrócił kołowrót dziejów?
– Raczej spowolnił i zakłócił jego bieg – uściśliła czarodziejka.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której czarownik marszczył czoło w zamyśleniu, a para wysłanników księżycowego władcy spoglądała nań wyczekująco.
– Chociaż spoczywałem we śnie podobnym do śmierci, nie straciłem całkiem świadomości – wyznał w końcu mag cichym, osobliwie ponurym głosem. – Dalekie echa wydarzeń docierały do mnie zza grubych zasłon Jawii przez pustkowia Martwej Krainy. Wiem, co się stało i jakie spadło na nas nieszczęście w postaci obcej wiary.
– Obcej, wrażej i krwawej – warknął gniewnie Nostrzyk.
– Zmuszono pokonany Lud Słowa, by klęknął przed ukrzyżowanym żydowskim prorokiem – dodała Mara.
– „Pogaństwo” karane jest śmiercią.
– Gdy walczą ze sobą bogowie, zawsze giną ludzie – stwierdził nieco bezdusznie czarodziej. – Zadanie, jakie Pan Księżyca chce mi powierzyć, jest kuszące, lecz może się okazać zbyt ciężkie... nawet dla mnie. Co się stanie, jeśli odmówię? – zainteresował się, niby od niechcenia.
– Umrzesz – odparła z kamiennym spokojem wiedźma, lekko wzruszając ramionami. – Tym razem ostatecznie. Twe ciało strawi ogień, ducha zaś wessie Otchłań.
– Żałosny koniec wszystkich przegranych magów – zauważył Kościej, potrząsając smolistą czupryną.
Nagle jednym ruchem stanął na nogi, otrząsając się z ostatnich kropli opływającej go wcześniej posoki. Jego kapłański strój, barwy nocnego nieba, odzyskał dawny, dostojny wygląd i nie pozostała na nim nawet plamka z krwawej obiaty. Gdy tak stanął przed nimi, wielki i silny, okazało się, że przerasta oboje co najmniej o głowę. Mężczyzna rozprostował kości, przeciągnął się, aż chrupnęło w stawach, i odetchnął pełną piersią, nie bacząc na piwniczny zaduch. W czarnych oczach pojawił się cień szalonego i zarazem chłodnego wyrachowania.
– Ech, nie po to przyjąłem kordiał życia, by się pogrążać w nicości – zawyrokował. – Wdzięczny jestem za przebudzenie nawet w tak ciężkich czasach. Gotów wypełnić rozkazy Pasterza Zmór. Od czego zaczniemy? – zapytał z entuzjazmem. – Od spotkania z Władcą Nocy?
– Najpierw pójdziemy na Jawię – oznajmiła Mara – byś ujrzał, jak zmienił się nasz świat i z czym przyjdzie ci walczyć.
– Pokażemy ci wszystko – zapewnił upiór, zachęcony gestem towarzyszki. – Nowe grody i zamki, nowe chramy obcego Boga i jego wstrętnych, kłamliwych czerńców!
– Doskonale! – odparł szczerze uradowany. – Tak dawno mnie tam nie było. Pragnę znowu przechadzać się wśród żywych, obserwować zachodzące zmiany i upajać się życiem – dorzucił dwuznacznie, wywołując sardoniczne grymasy na twarzach nowych współtowarzyszy.
Chwilę potem cała trójka opuściła Nawię, przenosząc się przy tym na odległy kraniec Gopła. Kościej przyglądał się z fascynacją, jak konary wokół przestały wić się w udręce, pnie wyprostowały, a liście znowu poczuły przypływ życiodajnych soków. Wody ogromnego jeziora stały się czyste, wionące krystalicznym chłodem. Zieleń pokryła się rosą przepięknego poranka. Skowronek rozpoczął pochwałę dnia. Przyroda wokół odradzała się w oczach, jak wstający z grobu czarodziej.
– Odkąd zginął waleczny Miecław – opowiadał ze smutkiem Nostrzyk – rdza pokryła nasze ostrza, a magiczne zwoje rozpadły się w pył.
– Odtworzymy je z powrotem – oświadczył z przekonaniem mag. – Skoro łączy nas zew wspólnej krwi, skoro, jak mówicie, Arkona nadal istnieje...
– Nie ma już dawnej mocy – orzekła twardo Mara.
– To już nie ta sama Arkona, jaką znałeś. Zawisł nad nią cień śmierci. A jednak dla wielu nadal pozostaje nadzieją na lepsze czasy. Musimy to wykorzystać.
Namyślała się chwilę, marszcząc brwi.
– Chrześcijańskie zło płonie zimnym i strasznym płomieniem – dodała po chwili z powagą. – Trzeba przeniknąć do wnętrza tego płomienia i zgasić go od środka.
Chociaż wstający dzień powoli przepędzał mrok, upiorna trójca pozostała niewidzialna dla oczu zwykłych śmiertelników. Okryci chmarą ruchomych cieni zmierzali w stronę ludzkich osiedli.
Rytuał to bicz zbawienia – biskup krakowski Aron wspomniał owe słowa, powtarzane przez dawno zmarłego współpracownika, brata Lucjusza. Chociaż kulawy mnich często budził w nim odruch niechęci, a nawet przerażał pasją w zgłębianiu tajemnych, piekielnych mocy, hierarcha żałował, że nie może już liczyć na jego determinację i fanatyczną zajadłość. Tyle razem przeżyli, wojując, każdy na swój sposób, z miejscowymi złymi duchami! Przydałby się zwłaszcza dzisiaj, gdy sercem dostojnika targały zwątpienie i obawa o przyszłe losy przybranej ojczyzny.
Celebrował konsekrację nowego kościółka na Skałce pod wezwaniem Michała Archanioła, zarazem była to jednak msza w intencji o zdrowie miłościwie panującego władcy. Książę Kazimierz Karol podczas ostatnich zimowych miesięcy zamknął się w sobie, jakby nękany wewnętrzną zgryzotą, z której nie chciał się zwierzyć nawet spowiednikowi. Tak oddany w ciągu minionej dekady sprawie odbudowy zniszczonego kraju i tworzenia sieci parafii, obecnie coraz częściej usuwał się do swych komnat, pędząc długie godziny w całkowitej samotności, jakby wszystko mu nagle zobojętniało. Zawsze surowy i władczy, nawet w stosunku do najbliższych, wobec żony i dzieci stał się teraz zupełnie zimny i nieprzystępny. Dziwne zachowanie monarchy, który ledwie dwa lata temu przekroczył czterdziestkę, zdumiewało dworskich wielmożów i dostojników kościelnych, lecz najbardziej niepokoiło Arona, gdyż zdawał sobie sprawę, że choroba ich pana tkwi w duszy i ogarnia powoli, lecz nieubłaganie ciało, niczym zgnilizna ze źle zagojonej rany.
Usługiwali biskupowi do mszy dwaj wychowani w Tyńcu nowicjusze, brat Terlik i kleryk Stanisław ze Szczepanowa, który wkrótce miał być wyświęcony na księdza, a także przybysz z Niemiec, nieco starszy benedyktyn, ojciec Wilibald, wysłannik opata regensburskiego. Choć celebrant stał tyłem do wiernych, wyczuwał jednak ich obecność, szczególnie tych najważniejszych: księżnej Dobroniegi, jej pierworodnego Bolesława i młodszego o rok Władysława, nazwanego także Hermanem na cześć stryjecznego dziadka, arcybiskupa Kolonii. Wyczuwał ich napięcie, zdawało mu się, że słyszy, poprzez śpiewy żaków ze szkółki diecezjalnej, przyspieszone nieco, głębsze niż zwykle oddechy młodzieńców i ciężkie westchnienia ich matki. Odwrócił się w końcu, dostrzegając w świetle wielu świec blade plamy twarzy książęcej małżonki i obu dziedziców. W migotliwym poblasku płomyków wyglądali trochę jak zwiewne widma, czyhające w krypcie grobowej na nowego zmarłego. Trudno było rozeznać, co kryło się za tymi niewyraźnymi, rozmytymi w półmroku maskami. Aron jednak domyślał się i sama myśl sprawiła, że lęk ścisnął jego serce drapieżnymi, bezlitosnymi kleszczami.
Powolnym, wyważonym krokiem biskup wszedł na kazalnicę. Ogarnął z góry jednym spojrzeniem zebranych i rozpoczął homilię.
– Jakże się nie weselić – zagrzmiał dobrze wyuczonym, radosnym tonem, który zawsze odpowiednio oddziaływał na wiernych – kiedy widzi się nową świątynię Pańską w miejscu, na którym stał bałwan demona! Gdy słyszy się nabożne śpiewy zamiast bluźnierczych zawodzeń i dostrzega światło prawdziwej wiary w miejscu, gdzie niegdyś poganie palili ognie na cześć swoich bożków!
W tym momencie drzwi kościółka rozwarły się z trzaskiem i wpadł do środka zziajany pacholik. Aron wytężył wzrok i rozpoznał małego Sieciecha Topora, którego piskliwy, chłopięcy głos odbił się wibrującym echem od sklepienia rotundy.
– Wasze miłości, wybaczcie! Książę, nasz pan...
Zaciął się, ciężko zadyszany.
Dobroniega podeszła doń energicznym krokiem i potrząsnęła za ramię.
– Co z księciem?! Gadaj zaraz!
Synowie wyrośli za jej plecami niczym dwa cienie.
– Co z naszym rodzicem? – krzyknęli niemal jednogłośnie.
– Padł jak rażony gromem – wyjąkał w końcu Sieciech, zerkając trwożnie na Piastowiców – niczym zrąbane drzewo.
Księżna jęknęła boleśnie, zakrywając dłonią oczy. Choć małżonek nigdy nie okazywał jej zbyt wiele serca, miłowała go przecież jak należało, rodząc mu potomstwo. Jej twarz i cała sylwetka, choć ociężałe, nalane po licznych ciążach, ciągle nosiły ślady niegdysiejszej urody.
– Żyw jeszcze? – spytała z nadzieją, łamiącym się głosem.
– Tak, tak – zapewnił młodzik, łapiąc dech. – Moi stryjowie, Jaksa i Suła, są przy nim.
– Wracajmy na Wawel – rzekł Bolesław tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Musimy być przy naszym ojcu, skoro nadeszła godzina...
– Powinniśmy chyba najpierw wysłuchać do końca mszy – wtrącił niespodziewanie młodszy Piastowic zjadliwym, jakby szyderczym głosem – i kazania naszego drogiego biskupa.
Wszyscy na dworze wiedzieli, że drugi z kolei potomek: cherlawy, chorowity, niewydarzony, w przeciwieństwie do pięknego, rosłego i dzielnego pierworodnego, nie cieszył się ojcowską miłością i odpłacał rodzicielowi równą niechęcią. Nikogo więc nie zdziwiła jego opieszałość w udzieleniu ojcu ostatniej posługi.
– Stul pysk, szczeniaku – warknął nań Bolko, zaciskając zęby. – Nie masz tu nic do gadania!
Władysław Herman zmełł tylko pod nosem jakieś złe słowo i schylił głowę, zerkając krzywo, nienawistnie na starszego brata.
– Ty także nie, mój synu – skarciła Dobroniega następcę. – Dopóki żyje twój ojciec, jeszcze nami nie władasz.
Aron schodził tymczasem z kazalnicy, podtrzymywany przez zawsze usłużnego Terlika. Nagła, choć przeczuwana wieść uderzyła go obuchem między oczy. Poruszał się i stąpał ciężko, jakby miał nogi z ołowiu.
Powinienem coś w tej sytuacji powiedzieć, myślał gorączkowo, starając się opanować chaos rozprzężonych emocji i wrażeń. Coś podnoszącego na duchu... dającego nadzieję...
– Pierwszą naszą powinnością jest czuwać przy konającym – odezwał się Stanisław ze Szczepanowa, podchodząc bliżej lekkim, jakby kocim krokiem – ulżyć w cierpieniach i modlić się o zbawienie duszy.
Właśnie to powinienem był rzec, skonstatował w duchu Aron, dziwiąc się śmiałości kleryka. Słowa te, wypowiedziane miodopłynnym, kojącym tonem, podziałały niczym oliwa na wzburzone wody. Cała książęca trójka spojrzała z niekłamaną sympatią na przyszłego księdza, którego uczoność i nad wiek rozwinięty umysł znane były na wawelskim dworze.
– Może jeszcze nie konającym – stęknęła głucho kniahini, ocierając łzy z oczu.
– Wola Boża – odparł spokojnie kleryk. – Nie znamy dnia ani godziny.
– Masz rację, Stanisławie – rzekł Bolesław, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela z dzieciństwa. – Zawsze umiałeś lepiej ode mnie dobrać właściwe słowa, nawet w najgorszych chwilach.
Pamiętał, że spokojny, zrównoważony chłopak nieraz wybronił krnąbrnego, nieposkromionego druha od rózeg, ukrywając jego psoty i wybryki przed preceptorami ze szkółki diecezjalnej, zwłaszcza jednak przed surowym ojcem i biskupem Aronem, który nadzorował edukację młodych książątek. Władko, na ich szczęście, cały niemal tamten czas spędził w łożu, zapadając kolejno na wszystkie dziecięce choroby, gdyby bowiem im towarzyszył, z pewnością nie omieszkałby niejednokrotnie skarżyć na starszego przed dorosłymi.
– To dar Opatrzności – odparł skromnie kleryk.
– Pamiętaj jednak – dorzucił następca chłodniejszym tonem, dźwięcznym jak stal – że nie jest rzeczą klechy mówić księciu, co ma czynić.
Przystojna, szlachetnie wyrzeźbiona twarz Stanisława nawet nie drgnęła, a duże orzechowe oczy zachowały ciepły, potulny odcień.
– Tylko doradzam – odparł układnie.
– I niech tak pozostanie – rzekł twardo młody książę. – Mam nadzieję, że gdy wrócisz z dalekich stron, nie zapomnisz, komu masz służyć.
Chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem usta kleryka zacisnęły się w cienką linię, a oczy skryły pod półprzymkniętymi powiekami.
– Na pewno nie zapomnę – mruknął w końcu nieco dwuznacznym tonem.
– Razem umacniamy Królestwo Boże na tej ziemi, pełnej pamiątek pogaństwa – zauważył poważnym tonem ojciec Wilibald, przychodząc w sukurs młodemu podopiecznemu. – Miecz duchowy jest bezsilny bez miecza świeckiego.
Wszyscy zerknęli z lekkim zdziwieniem na cudzoziemskiego zakonnika, że się tak nagle wmieszał do rozmowy, zuchwale wypominając miejscowym niedawną, niechlubną przeszłość. Bolesław zmarszczył brwi, mierząc ostrym spojrzeniem obcego, którego trójkątna twarzyczka, ognistoruda czupryna i chytre oczka przywodziły na myśl lisa przecherę.
– Pamiętajcie o tym... wszyscy – rzucił w końcu następca tronu, krzywiąc się niechętnie.
Dlaczego milczę? – dziwił się sam sobie biskup Aron, czując coraz większą otępiałość i znużenie we wszystkich członkach. Dawno powinienem interweniować w obronie moich ludzi... Inni działali i mówili za niego, jakby go tutaj nie było. Jak przez mgłę dotarło doń, że Bolesław zwrócił się właśnie do niego.
– Chwila jest wyjątkowa – prawił stanowczo, choć grzecznie – więc wybaczysz nam, czcigodny biskupie, że teraz zostawimy cię z twą owczarnią.
Dostojnik poczuł, że braciszek Terlik ściska go za łokieć, jakby chciał przekazać mu tym niemym gestem coś znaczącego. Aron drgnął, niczym obudzony z głębokiego snu.
– Tak, oczywiście – wymamrotał wreszcie. – Spieszcie, umiłowani. Odpuszczam wam na ten raz. Stanisławie, Wilibaldzie, ruszajcie z książętami. Wkrótce także przybędę, modlić się u łoża naszego pana.
Modlitwy Arona miały kiedyś zdolność uzdrawiania, lecz dawno wyczerpała się owa duchowa moc, podobnie jak siły fizyczne. Wymówienie każdego słowa sprawiało mu niesłychaną trudność, ledwie poruszał dziwnie zdrętwiałymi wargami i językiem. Widząc, że dostojni fundatorzy przyklękają pospiesznie i zbierają się do odejścia, chciał zawrócić w stronę ołtarza, by dokończyć obrzędu, lecz kurczowy uścisk zimnych palców młodego mniszka zatrzymał go w miejscu.
Krew, wszędzie krew. Na podłodze, na ścianach. Ściekała z brzeszczotu Bolesława, ściskanego w prawicy. Młody władca zbryzgany był cały. Jaskrawe plamy na białej tunice zlewały się z królewską purpurą płaszcza. W oczach płonęła lodowata furia. U jego stóp drgały rozsiekane szczątki człowieka: osobno ręce i nogi, oddzielnie kadłub w biskupim ornacie. Głowa Stanisława toczyła się wolno po ziemi, ciągnąc za sobą szkarłatną smugę, niczym ogon zwiastującej nieszczęście komety.
Aron otworzył usta w niemym okrzyku zgrozy. Wyciągnął przed siebie drżącą dłoń, czyniąc ruch, jakby chciał zamazać przeraźliwą wizję. Zrobił niepewny krok do przodu na miękkich, uginających się nogach i runął na posadzkę.
Mrok ogarnął biskupa czarną, nieprzyjazną otuliną, pełną złowrogich szeptów i tajemniczych szelestów. Chociaż nie mógł się poruszać, słyszał jednak wszystko, co wokół niego się działo.
– Hospody! – zawodziła księżna Dobroniega. – Dwaj wielcy mężowie jednego dnia! Ciężko nas Pan doświadcza!
– Palec Boży! – wtórował jej Władko Herman.
– Nie pomogą nam próżne lamenty – sarknął Bolesław. – Ni modły. Trzeba działać!
Inni także krzyczeli, pomstowali i błagali Boga o zmiłowanie. Nagle cały ten bezsensowny rwetes przecięty został, niby stalową klingą, zimnym, opanowanym głosem brata Terlika:
– Czcigodny staruszek omdlał tylko, strwożony hiobową wieścią i znużony duchotą. Nie tłoczcie się tak wokół, wielmożni państwo! Biskupowi trzeba świeżego powietrza. Hej, służba! Zanieść wielebnego nad sadzawkę! Tam wkrótce dojdzie do siebie.
Brat Terlik, choć młody jeszcze i nieznanego rodu, zdążył już dać się poznać na dworze jako znakomity zielarz, niosący ulgę licznym schorzałym, toteż niezwłocznie zastosowano się do jego poleceń. Kościelni słudzy poderwali z ziemi, nie bez trudu, bezwładne ciało i ponieśli w ślad za uchodzącymi z kościoła książętami, duchownymi i dworzanami.
Dźwigany jak martwa kukła Aron poczuł po dłuższej chwili w nozdrzach podmuch rześkiego, marcowego wiatru i chłodną, nieco stęchłą woń sadzawki, małego oczka wodnego, wciąż uważanego przez lud za lecznicze, choć zaniedbanego i grubo porośniętego rzęsą, odkąd czerńce odprawili nad nim swe modły i pokropili toń wodą święconą. Pachołkowie ułożyli pieczołowicie dostojny ciężar na brzegu, opierając siwą głowę o drewniany cokół zwalonego pogańskiego bałwana, po czym odeszli na wyraźny rozkaz Terlika.
Przytomniejący nieco biskup z wysiłkiem uniósł ciężkie, ołowiane powieki. Chociaż poraziły go ostre promienie słońca i musiał zaraz przymrużyć oczy, jak przez mgłę dojrzał orszak książęcy, oddalający się drogą wiodącą przez dębowy las ku Wiśle i dalej, na wawelskie wzgórze. Zauważył przy tym, że dwaj młodzi duchowni pozostali w tyle, gwarząc cicho w mowie ludzi Kościoła. Aron słyszał jednak każde słowo, jakby pulsujący pod czaszką bolesny szept śmierci wyostrzył nadnaturalnie słuch umierającego.
– Dobrze uczyniłeś, bracie Stanisławie – szeptał ojciec Wilibald młodszemu – że zniosłeś spokojnie zaczepkę księcia. Cierpliwość winna być naszą główną cnotą.
– Cierpliwość? – podchwycił kleryk, przekornie przechylając głowę. – A nie mądrość?
– Właśnie mądrość każe nam być cierpliwymi – odrzekł poważnie niemiecki mnich. – Znosić ucisk tyranów do czasu, aż dokona się Boża sprawiedliwość – dodał, cedząc wymownie wyrazy.
– Trudno niekiedy stłumić emocje – wyznał głucho młodzieniec, patrząc posępnie pod nogi – i powstrzymać cisnące się do ust słowa.
– Misja, jaką wykonujemy, ważniejsza jest od naszych urażonych uczuć – podjął rudzielec, błyskając chytrze zielonkawymi oczami – i zranionych ambicji. Musisz nauczyć się nieszczerości wobec ludzi świeckich, niegotowych jeszcze na światło prawdy. Niech sądzą cię po twoich słowach i czynach, a zamiary zna tylko Bóg – dokończył tonem sentencji.
– I Gladius Dei – mruknął kleryk ze Szczepanowa.
Oficjalnie mówiono, że wybiera się po wyższe nauki do dalekiego Cluny, lecz w istocie ojciec Wilibald miał go wkrótce zawieźć do Regensburga, gdzie obiecujący młodzian winien był dostąpić ostatecznych wtajemniczeń, aby wejść w szeregi potężnej, tajnej kongregacji.
– Przeczuwam, że Bolesław przysporzy nam w przyszłości wiele kłopotów – podjął Niemiec, puszczając mimo uszu uwagę młodzika. – Nie zechce słuchać mądrzejszych od siebie. Lekceważy nas, zapominając, że służymy władzy wyższej niż jego. Ten jasny sokolik pragnie wysoko latać. Zbyt wysoko. Znajdziemy jednak na niego wabiki i odpowiednie sidła – prawił dalej spokojnie, znacząco modulując głos, jakby chcąc, by każde słowo wryło się w pamięć młodego podopiecznego.
– Wpadnie w naszą sieć, a wtedy ukrócimy jego zapędy i ułożymy odpowiednio do naszych pragnień.
– A jeśli nie zdołamy? – zapytał Stanisław nieco drżącym głosem.
– ¡le skończy – odparł mnich beznamiętnie. – Sam wyda wyrok na siebie. Każdy silny człowiek ma jakąś słabość. Nasza w tym głowa, by wykorzystać ją przeciw niemu.
– I jego miejsce zajmie młodszy brat? – zasugerował ostrożnie Stanisław, zerkając spod oka na duchowego przewodnika.
Przesycone zimnym wyrachowaniem oblicze rudzielca rozpogodziło się jak pod działaniem ożywczego balsamu.
– O tak, Władysław Herman – szepnął, z lubością wymawiając imiona młodszego Piastowica, jakby były najmilszą dla jego uszu melodią. – Skromny, słaby, pobożny: wprost idealny dla naszych celów. Przydzielimy mu odpowiedniego kapelana, który go będzie urabiał. A tymczasem – dorzucił konfidencjonalnie, czujnie się rozglądając, chociaż nikt z niepowołanych nie mógł ich słyszeć ani tym bardziej rozumieć – niech, podobnie jak my, ćwiczy się w cnocie cierpliwości – dodał, szczerząc krzywe, spróchniałe zęby.
– Niełatwo będzie pokonać Bolesława, skoro urośnie w siłę – zauważył z namysłem Stanisław. – Sam dzisiaj rzekłeś: Cóż poradzą słowa przeciwko mieczom?
Mnich milczał dłuższą chwilę, ważąc w duchu odpowiedź.
– Słowo Boże potrafi być zabójczą bronią – oznajmił w końcu. – Pamiętaj, że naszym najważniejszym orężem jest strach... i to on powstrzymuje prostaczków przed zbłądzeniem na ciemne ścieżki.
– Prostaczków, tak – powtórzył kleryk jak przewrotne echo – ale nie możnych władców, których grzechy brzęczą żelazem i złotem – stwierdził sentencjonalnie.
Wilibald zachichotał.
– Masz rację i nie masz, młody adepcie – zauważył nieco pobłażliwie. – Za mało poznałeś świat, by wiedzieć, że właśnie władcy mają najwięcej powodów, by się lękać...
– Czego? – wpadł mu niecierpliwie w słowo Stanisław. – Buntów, intryg lub spisków? Te zawsze mogą utopić we krwi, jak książę Kazimierz Karol. Gniewu Bożego? Zawsze umieją się wykpić, fundując nowy kościół i kupując tym grzechów odpuszczenie – dodał z lekkim przekąsem. – Wiedzą, że moralność stworzona jest dla biedoty, aby ją trzymać w ryzach.
– Istnieją jednak królewskie zbrodnie, jakich nie wybaczą poddani ani sam Bóg miłosierny – zareplikował Wilibald, kwaśno się uśmiechając.
Stanisław uniósł wysoko brwi. Po raz pierwszy nie rozumiał swego preceptora.
– Jakież to? – spytał, popatrując niepewnie na rozmówcę. – Czego nikt nie wybacza?
– Dowiesz się tego kiedyś – zaświszczał zagadkowo wysłannik z Regensburga, nieznacznie zacierając dłonie w szerokich rękawach habitu.
Skręcili w stronę Wawelu i zasłoniły ich prastare, dębowe olbrzymy. Przestali być słyszalni. Uszu półprzytomnego Arona dobiegł teraz głośny śmiech czuwającego nad nim braciszka.
– Ha, ha, wasi przebiegli czerńce nigdy nie przestają knować przeciwko władcom – oznajmił zielarz z dziwnie złowrogą satysfakcją. – To silniejsze od nich. Tym lepiej. Nieświadomie przysłużą się naszej sprawie.
Aron wpatrzył się weń ze zdumieniem. Brat Terlik przemawiał jak nigdy dotąd, tonem pełnym pychy i bezwzględnego okrucieństwa. Głos jego brzmiał jakoś obco. Oczy gorzały nieludzką, wiekową mądrością, usta wykrzywiał pogardliwy, wyniosły uśmieszek. Gdzież się podział ten zawsze przymilny, użyteczny medyk? To chyba nie był on...
– Trzeba przyznać, że ich spostrzeżenia są trafne – rozprawiał dalej ze swadą fałszywy mniszek, jak gdyby głośno dzielił się z przełożonym najbardziej skrywanymi myślami. – Trudno bowiem wyobrazić sobie większą sprzeczność, niż między tymi braćmi: jeden urodziwy, jasnowłosy, śmigły jak sosna i śmiały jak żbik, drugi chwiejny, tchórzliwy, podstępny, przygarbiony pod brzemieniem własnej brzydoty. Starszy wziął po ojcu żelazną dłoń i stalowe serce, młodszy odziedziczył po matce wielką ambicję, skrywaną pod maską obłudy. Ze swymi cienkimi kończynami i kabłąkowatym ciałem przypomina jadowitego pająka. Starannie i wytrwale będzie tkał swoją sieć, aż wreszcie ukąsi śmiertelnie znienawidzonego rywala do tronu.
To na pewno nie Terlik, nabierał coraz bardziej zatrważającej pewności Aron. Wysilał załzawione oczy, by przeniknąć niby znajomą, pryszczatą, niepowabną gębusię rzekomego nowicjusza. Zza owej złudnej osłony przezierał chwilami blady zarys obcego, brodatego oblicza, całkiem jakby duchowny oglądał na wpół zatarty palimpsest. Pogrążonym w niemocy ciałem zatrzęsły drgawki. W jednej chwili biskup zrozumiał wszystko. Wilk! Wilk w owczej skórze!
– Tak jest, wielebny – zwrócił się nagle do niego zły czerniec z kłamliwym ubolewaniem. – Wpuściłeś wilka do owczarni, wyhodowałeś żmiję na łonie własnego konwentu. Zapłacz nad sobą! Błędy starca tym mocniej krwawią serce, im bardziej uchodzi zeń życie – dodał z cyniczną emfazą. – Brak czasu, by je naprawić.
Bies! – myślał gorączkowo rozdygotany staruszek. Przeklęty czart! Wkradł się do naszego grona, zwiódł wszystkich udawaną pokorą, a teraz czyha na moją duszę!
Mozolnie rozwarł usta i spróbował przemówić do największego nieprzyjaciela duchownych.
– Ktoś ty? – wychrypiał ledwie zrozumiale. – Gdzie jest?...
– Prawdziwy brat Terlik? – dokończył za niego szalbierz, jakby czytając w myślach. – Jego kości gniją w jakimś wykrocie – oznajmił, wzruszając ramionami. – Wypiłem zeń młode życie, a wraz z nim połknąłem jedną małą duszyczkę. Przybrałem cudzą postać i ten kostium okazał się wielce przydatny. Zamierzam dłużej z niego korzystać, by mamić pozostałych.
Biskup nie miał zamiaru się całkiem poddawać. Podczas gdy tamten monologował, pusząc się i zachwycając swą kuglarską sztuczką, sługa Chrystusowy zbierał powoli resztki rozproszonych sił, duchowych i cielesnych. Gdy zdołał przesunąć odrętwiałą dłoń na swej piersi i zacisnąć sztywne palce na krzyżyku, rozpoczął egzorcyzm, jakiego nauczono go jeszcze w Regensburgu.
– W imię Boga Jedynego w Trójcy! – zacharczał gniewnie. – Powiadam ci: zgiń, przepadnij maro piekielna, duchu nieczysty! W imię...
Przeciwnik ani drgnął. Spojrzał tylko na bezsilnie szarpiącego się starca z chłodnym politowaniem.
– Nie służę twojemu bogu – oświadczył beznamiętnie – więc nie podziałają na mnie twe zaklęcia. Synajski uzurpator nie ma nade mną władzy. Ten rzekomo wszechmocny demiurg to kłamstwo, utkane z waszej pychy i ignorancji.