Ogród Miłości - Witold Jabłoński - ebook

Ogród Miłości ebook

Witold Jabłoński

0,0

Opis

KOD WITELONA – MROCZNA TAJEMNICA MANUSKRYPTU Z XIV WIEKU

 

Świat wokół Witelona pogrąża się w coraz większym szaleństwie. Klęski pomoru, plagi zarazy, bratobójcze rzezie, polowania na heretyków i czarownice oraz pogromy Żydów stają się codziennością. Wielki mag i astrolog próbuje tymczasem naprawić trzy nieudane piastowskie małżeństwa, posługując się dobrze wypróbowanymi metodami – intrygą i trucizną. Wszystkie jego dążenia mają jeden cel: koronacja Henryka Probusa. Świadom jest jednak faktu, że diabeł nie śpi... Spogląda w głębię swej mrocznej duszy, aby odczytać przyszłe losy królestwa.

Niczym w magicznym zwierciadle ukazują się naszym oczom kulisy tajnych zabiegów o polską koronę. Zabiegów wypełnionych zdradą, oszustwem i skrytobójstwem... Nikt już właściwie nie wie:

PRAWDA TO CZY SZATAŃSKI APOKRYF

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 808

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2020

ISBN 978-83-7578-194-6

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

  

Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.

Rozdział I

– Dlaczego właściwie muszę ciebie słuchać, astrologu?

– Bo jestem mądrym człowiekiem, mój książę.

Sprzeczałem się z moim wspaniałym księciem łagodnie i przyjaźnie, zazwyczaj stawiając na swoim. Byliśmy jak para druhów złączonych wspólną ideą, dwa pokrewne duchy czujnie w siebie nawzajem wpatrzone, chociaż on był panem, ja zaś jedynie sługą i to pozostającym w cieniu. Henryk upierał się wprawdzie i wielokrotnie namawiał mnie, żebym objął na jego dworze jakieś konkretne stanowisko, dzięki czemu wzbudzałbym większy respekt wśród rycerstwa i dworzan. Koniecznie chciał, abym w trakcie uczt zasiadał blisko niego, podczas gdy ja wolałem ustronny kąt, z którego mógłbym obserwować nieustający dworski spektakl, wieczną tragikomedię życia. Bliżej mi było do gibkich paziów, przemykających obok zwinnie z dzbanem wina, niż do nadętych wielmożów i śliskich pochlebców, przymilających się do naszego złotowłosego władcy w nadziei uzyskania dóbr i przywilejów. Ostatecznie stanęło na tym, iż zostałem nadwornym gwiaździarzem i dopiero wtedy ruszyła do mych skromnych progów cała czereda szczwanych lisów i rozpieszczonych próżniaków, odzianych w miękkie, delikatne materie, błyszczące klejnotami, gotowych zdradzić mi swoje i cudze tajemnice za cenę dyskretnego wspierania ich poczynań, czyli w efekcie pokierowania ich dalszym losem. Wiedzieli, że mam stały dostęp do osoby młodego księcia i mogę wkraczać w jego komnaty, kiedy zechcę, bez zapowiedzi i innych zbędnych ceremonii. W ten sposób moja ranga na dworze wrocławskim wzrosła niepomiernie, co sprytniejsi dworacy pojęli bowiem, że to właśnie ja dzierżę w garści cały tutejszy teatrzyk, którym potrząsam wedle własnej woli, jakby wszyscy ci szlachetnie i wysoko urodzeni byli tylko kukiełkami na drewnianych, cienko ostruganych palikach.

Nakłoniłem Probusa, aby wzorem swoich przodków utrzymał radę dwunastu najprzedniejszych panów, zwanych już w owym czasie na niemiecką modłę baronami, wśród których prym wiedli starsi, poważni wiekiem i doświadczeniem rycerze, jak wojewoda Nanker, sędziwy Jan z Osiny czy zawsze wierny Henryk z Woszowej. Czescy słudzy, Szymon Gallik i jego brat Eberhard, otrzymali wielkie dobra, między innymi Piotrowice, Marszowice, Blizanowice i stawy rybne koło Oławy, mające osłodzić Walończykom zepchnięcie ich na ubocze. Później uczyniliśmy także Szymona kasztelanem na Wieluniu i Rudzie, pragnąc jak najdalej odsunąć go od wpływów na wrocławskim dworze. Obaj bracia, jak się okazało, boleśnie ów fakt odczuli. Szczególnie starszy wielce sobie krzywdował i odjechał z Wrocławia niepocieszony, pomstując półgębkiem na niesprawiedliwość, jaka w jego mniemaniu go spotkała. Na szczęście drugi ewentualny malkontent, Jakub, który spodziewał się zostać kanclerzem i zawiódł się całkowicie w swych oczekiwaniach, pozostając jedynie podrzędnym kancelistą, zdawał się być całkowicie pogodzony ze swoim położeniem. Praski szpieg i mój padewski kolega, szczurzy Teodoryk, przestał się we Wrocławiu pojawiać, rozumiejąc najwidoczniej, że czas wpływów czeskich na Śląsku przeminął, przynajmniej w owej chwili. Nie otrzymywałem już zapłaty z Pragi, lecz niewiele sobie z tego robiłem, odkąd uświadomiłem naszemu księciu, że uwolnieni od nieco uciążliwej opieki Przemysła Ottokara możemy prowadzić niezależną politykę. Podobnego zdania byli chyba templariusze, sądząc po tym, co w swoim czasie oznajmił mi Bernard z Kamieńca. Wysyłałem regularnie szyfrowane raporty do Bolkowa, nie otrzymywałem jednak stamtąd żadnych dalszych poleceń, tak więc najwyraźniej dano mi wolną rękę pod dyskretną kontrolą nowego kanclerza, który wszak także był ich człowiekiem.

Oficjalnie nasz miłościwy książę liczył się ze zdaniem wielmożów, w których kole nie miałem, oczywiście, prawa zasiadać, choć przysłuchiwałem się debatom z ukrycia, w praktyce jednak polegał zawsze na mojej opinii, wypowiadanej tylko w cztery oczy lub w obecności zaufanego kanclerza Bernarda. Z chytrym Sasem prezentowaliśmy w danej sprawie zazwyczaj jednolite stanowisko, jakkolwiek niekiedy różniliśmy się nieco w argumentacji, by uczciwy z natury Henryk miał wrażenie, iż wypowiadamy się swobodnie, w sposób wcześniej nie ustalony. Razem uzgadnialiśmy, jakie książę wyda rozkazy i jakie dokumenty ma sporządzić dworska kancelaria.

Był to czas, kiedy mogę powiedzieć o sobie, że osiągnąłem stan zbliżony do pełni szczęścia. Zwykle taki okres zbywa się w baśni frazesem: „Żył potem długo i szczęśliwie”, ja jednak postaram się zgłębić istotę rzeczy i przekazać memu drogiemu czytelnikowi cały smak tego, czym karmiło się wówczas me niespokojne serce, radosne aspekty egzystencji przeklętego maga. Zafascynowany zagadką swego istnienia, wpatrywałem się w mroczne otchłanie mej duszy, niczym w magiczne zwierciadło, próbując dociec, w jakim celu nadludzkie potęgi powołały mnie na ten świat.

Wprawdzie sam nie byłem już młody, lecz moje otoczenie tętniło żarem młodości. Niemal na wszystkich piastowskich dworach owej doby doszło do władzy nowe pokolenie, które oczywiście sądziło, jak to zwykle bywa, że jest bardziej udane od poprzedniego. Nikt prawie nie słuchał bredzenia pozostałych jeszcze przy życiu starców, którzy twierdzili, że dawniej bywało lepiej, i z nostalgią rozpamiętywali zamierzchłe czasy. Byłem obdarzony doskonałą pamięcią i wspominałem zarówno dobre, jak i złe wydarzenia z przeszłości, gotowy podzielić się z młodymi skarbnicą moich niezwykłych doświadczeń. Niektórzy z nich umieli to docenić i chętnie z niej korzystali, pomijając zdanie lekceważących mą osobę głupców. W przeciwieństwie do ludzi przeciętnych nie zatrzymałem się, osiągnąwszy wiek dojrzały, na pewnym etapie rozwoju, lecz ćwiczyłem swój umysł dalej, otwarty na wszelkie nowiny. Dzięki temu pozostałem młody duchem, a w moim sercu gorzał wciąż nie zagasły płomień buntu i niezgody na otaczającą mnie marność tego świata, na którym przyszło mi żyć. Najważniejszą rzeczą jednak było dla mnie, iż pozyskałem całkowite zaufanie mego umiłowanego pana, co do którego żywiłem uzasadnioną nadzieję, że doczekam tej wspaniałej chwili, kiedy ujrzę jego skroń ozdobioną królewską koroną. Temu nadrzędnemu celowi podporządkowałem wówczas wszystkie moje działania. „Cóżby ci przyszło z tego, gdybyś stał się zaledwie mistrzem zła?” – powiedział mi tuż przed swoją śmiercią mistrz Ludwik, jeden z nielicznych naprawdę dobrych ludzi, jakich w życiu spotkałem. „To by znaczyło, że potrafisz tylko niszczyć, wiem jednak, iż twoją ambicją jest także budować i tworzyć”. Rzeczywiście wziąłem sobie do serca ostatnie słowa troskliwego opiekuna z czasów mego niewesołego dzieciństwa.

Ogromnym sukcesem była niewątpliwie nasza wyprawa do Wiednia, zaaranżowana głównie przez kanclerza Bernarda i Zakon Świątyni. Król Rudolf potwierdził w pełni swoje życzliwe uczucia dla wrocławskiego księcia i jego teścia z Opola. Niezwykle zaimponował nam ten pozornie mały człowieczek, którego niezgłębione fatum uczyniło wielkim. Bystry, rozumny, skrzętny i gospodarny, potrafił narzucić bezwzględnie swą wolę germańskim krajom, tworząc tym samym podstawę potęgi Habsburgów, jej zaś ośrodkiem stała się owa starożytna Vienna, o którą staczał tak ciężkie boje z nieboszczykiem Przemysłem Ottokarem. Hołd, jaki złożyli mu dobrowolnie Probus i Władysław Opolski, nie był w naszych oczach szczególnie istotny w sensie dochowania absolutnej wierności niemieckiemu władcy, dawał jednak w owym czasie określone profity i otwierał dla mego księcia piękne widoki na przyszłość. Ostatecznie, jeśli chodzi o dawnych królów, nawet potężny Bolesław Chrobry był lennikiem cesarza Ottona, pradziad naszych książąt, Krzywousty, nosił przed Lotarem krzyż koronacyjny, a jego synowie, Bolko Kędzierzawy i Mieszko Stary, również ukorzyli się w Krzyszkowie przed siłą Fryderyka Barbarossy, jakkolwiek warunków ugody w niczym nie dotrzymali. Rzecz jasna, potwierdzenie godności królewskiej dla wrocławskiego Piasta ze strony Rudolfa, na wzór takiego, jakim od lat cieszyli się czescy władcy, nie wchodziło w rachubę, dopóki sam Habsburg nie ozdobi skroni cesarskim diademem. W tym jednym wypadku pan Rzeszy nie miał szczęścia, całe lata nie mógł się bowiem doczekać zaproszenia na koronację do Rzymu, poszczególni papieże tylko go w owej mierze zwodzili albo umierali zbyt szybko. Klechom nie był widać potrzebny kolejny cesarz rzymski narodu niemieckiego, z którym musieliby toczyć nieustanny bój o władztwo nad Europą, choćby tylko duchowe, tak jak to bywało za czasów Fryderyka II. Co zaś się tyczyło planów Henryka, jasno zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, iż nie miałoby sensu rozpoczynanie na dworze papieskim starań o wskrzeszenie Królestwa Polskiego, dopóki nasz słodki książę nie zajmie przynajmniej jednej z dwóch pradawnych lechickich stolic, choćby Gniezna, a najlepiej Krakowa. Wielkopolską rządził jednak ambitny kuzyn Przemysł, w Małopolsce zaś usadowił się całkiem pewnie Leszek Czarny. W obu dzielnicach wszakże niektóre możne rody burzyły się przeciwko rządom owych Piastów, gdyż w swym młodzieńczym zapale popełniali rozmaite błędy, nie słuchając najwidoczniej doradców tak przemyślnych i doświadczonych, jak ja i Bernard z Kamieńca. Należało te niepokoje wewnętrzne obrócić na naszą korzyść i wyczekiwać sposobnej chwili, w której moglibyśmy przedstawić swego pretendenta do tronu. Zawsze też mogło się przytrafić któremuś z drogich krewniaków zejście z tego świata przedwczesne i bezpotomne. Widząc przed oczyma duszy świetlaną przyszłość śląskich ziem, połączonych z Polską na wieki pod berłem wrocławskiego pana, wracaliśmy z habsburskiej siedziby w dobrych nastrojach, pełni najlepszych nadziei.

Zatrzymała nas jednak w drodze powrotnej niemiła wieść, przesłana przez gońca śląskich templariuszy, iż na nasze ziemie wkroczyli Brandenburczycy wspólnie z synami Bolesława Rogatki. Pragnęli wykorzystać nieobecność Henryka, sądzili bowiem, że łatwo opanują opuszczone księstwo, a przy tym Otto Długi nadal domagał się prawem kaduka wypłaty sześciu tysięcy grzywien za zamek Krosno, a właściwie za to, że w swoim czasie nie wsparł legnickiego tyrana. Nasz słodki książę okazał w owej trudnej chwili właściwy sobie hart ducha i bez zwłoki zaatakował śmiałym uderzeniem wrogie krainy, pustosząc je skutecznie ogniem i mieczem. Pilnowałem, aby nic się memu panu w czasie owych działań nie stało, zaufani więc słudzy, zręczny Rusin i potężny Litwin, roztaczali nad nim dyskretną opiekę na polu chwały. Odważną decyzją zyskał sobie Henryk mir i poważanie nawet wśród starszych wiekiem rycerzy, którzy poszli za nim do boju z radosną ochotą, jaka łączy każdą grupę uzbrojonych mężczyzn, złączonych we wspólnym plądrowaniu, paleniu, gwałceniu i mordowaniu. Z satysfakcją obserwowałem, jak klepią się wzajem po potężnych byczych karkach, ściskają i całują w oparach łaźni i przy biesiadnym kielichu. Piękny przykład wojennej zażyłości stanowiła czuła drużba naszego księcia z jego miecznikiem Ottokarem ze Styrii, dzielili bowiem zawsze namiot i sypiali nieraz na jednym posłaniu. Zwłaszcza ze strony styryjskiego wojaka była to przyjaźń granicząca z uwielbieniem, fascynacją podobną tej, jaką mógł żywić Lancelot wobec króla Artura. Ottokar w swej ślepej adoracji słodkiego księcia nie był bynajmniej odosobniony. Śląscy rycerze gotowi byli skoczyć za swym młodym wodzem choćby w tatrzańską przepaść. Udany wypad sprawił, iż wystraszeni legniczanie i Askańczycy czym prędzej przysłali do naszego obozu posłów z propozycją układów pokojowych. W ich efekcie legnicki Henryk Brzuchacz został zaproszony w lutym następnego roku na zjazd przychylnych Probusowi krewnych do Baryczy, natomiast chciwy margrabia zgodził się sprolongować nam spłatę urojonego długu.

Były także ciemniejsze strony owego zwycięstwa. Podczas walk został przypadkowo pojmany zdrajca Burhard, jeden z wnuków Jana z Osiny, który zdążył się tymczasem jako legnicki najemnik wsławić licznymi łotrostwami, rabunkami i rozbojami. Chociaż początkowo stawał przed naszym księciem hardo, zaczął w końcu małodusznie kajać się i żebrać o łaskę, gdy zawisło nad nim ostrze topora. Nikt się wszelako za nędznikiem nie ujął, nawet krewni, zgorszeni niecnym występkiem braci, którzy wsparli naszych wrogów parę lat wcześniej podczas porwania słodkiego księcia w Jelczu. Jan z Osiny przyjął wyrok na złego wnuka z kamienną twarzą i oglądał egzekucję wyrodka suchym okiem, bez cienia wzruszenia, doskonale rozumiejąc, że nie mogło być innej kary dla nikczemnika. Jak nam donosili rycerze zakonni z Bolkowa, drugi z braci, Jeszko, ukrywał się jak dotąd bezpiecznie w Jaworze, służąc najmłodszemu z synów Cudacznego, Bernardowi Zwinnemu. Bardziej pamiętliwy niż nasz wielkoduszny książę, obiecałem sobie w duchu, iż znajdę w końcu sposób, aby dosięgnąć we właściwej chwili także drugiego z podłych przeniewierców, którym udało się w swoim czasie nawet mnie oszukać i wyprowadzić w pole.

Każdy sukces bywa okupiony stratą, podobnie było także i w naszym przypadku. Niemłody już wprawdzie, starszy bowiem ode mnie o pięć lat, lecz wciąż jeszcze zdrowy i silny Władysław Opolski został w trakcie podjazdu dźgnięty lekkim myśliwskim oszczepem w bok przez jakiegoś brandenburskiego zbira, którego też zaraz na miejscu przykładnie zasieczono. Ponieważ książę spadł przy tym z konia, do rany dostał się prawdopodobnie brud, ten zaś wywołał późniejszą zgniliznę. Gdyby zgodził się oddać w moje ręce, zapewne zdołałbym odpowiednio oczyścić okaleczenie, wolał jednak swoich opolskich medyków, co się najwyraźniej źle zabrali do rzeczy. Po długich cierpieniach skonał więc w sierpniu następnego roku, pozostawiając księstwo podzielone między czterech synów. Można by rzec, sam się usunął ze sceny, ustępując nowemu pokoleniu. Chociaż miał ogromne ambicje, nie doczekał się realizacji żadnego ze swych wielkich zamierzeń i mógł się tylko przed śmiercią pocieszać, że wydał jedyną córkę za przyszłego króla. W oczach zarówno nieboszczyka Przemysła Ottokara, jak i Rudolfa z Habsburga, a nawet, co tu dużo mówić, własnego zięcia, był jedynie mało znaczącym pionkiem na wielkiej szachownicy życia. Bez wątpienia jednak Henryk Probus mógł tymczasem liczyć na przychylność i wierność młodych szwagrów, braci swej małżonki, Konstancji.

Pomysł zjazdu w Baryczy został naturalnie uknuty przeze mnie pospołu z kanclerzem Bernardem. Kiedy jednak przedstawiliśmy księciu precyzyjny plan, opracowany w najdrobniejszych szczegółach, szlachetny nasz władca żachnął się gwałtownie, na co byliśmy zresztą przygotowani. Znając jego prostolinijną, nie znoszącą tajnych knowań i podstępów naturę, mogliśmy się naturalnie tego spodziewać. Nie mógł zachować się inaczej ktoś, kto potrafił spierać się ze swymi wojowniczymi druhami po całych dniach, jakie postępowanie jest jego zdaniem godne rycerza, jakie zaś nierycerskie. Mogłem w tym momencie wspomnieć chociażby niekończące się dyskusje na temat używania łuku i kuszy na polu bitwy.

– Nie uczynię tego, co mi radzicie – oznajmił stanowczo, potrząsając złotą, cudnie trefioną grzywą. – Jakże mógłbym spojrzeć później w oczy mym krewnym, gdybym postąpił z nimi tak wiarołomnie i podle. Pragniecie chyba, abym wzorem mego niesławnej pamięci legnickiego stryja splamił swój honor i naraził się przy tym na pogardę i nienawiść nie tylko ze strony wrogów, ale nawet moich poddanych – zakończył, patrząc na nas z wyrzutem.

Z trudem mogłem znieść na sobie chłodne spojrzenie jasnych, modrych oczu. Bernard z Kamieńca szturchnął mnie w owej chwili w bok i chrząknął znacząco, dając znak, że mam przemówić, tak jak to wcześniej ułożyliśmy między sobą.

– Panie, jak możesz porównywać się z Bolesławem Rogatką? – niezwłocznie odparłem. – Twój stryj, niechaj ziemia mu lekką będzie, rządził jak prawdziwy tyran i był powszechnie znienawidzony, także przez własnych ludzi, porywał się bowiem na ich niewiasty i mienie, plądrując i paląc liczne wsie. Uważano go nadto za lekkomyślnego i szalonego, gdyż nigdy nie było wiadomo, czego się po nim spodziewać...

– Twoje przewagi nad pozostałymi krewnymi i sprawiedliwe rządy zapewniły ci już, książę, miłość ludu – wtrącił skwapliwie Bernard z Kamieńca, słuchający moich słów z uwagą.

– Masz przy swoim boku wierne rycerstwo i wypróbowanych w potrzebie przyjaciół – ciągnąłem dalej wywód. – Tymczasem nieboszczyk Cudaczny utrzymywał hordy najemników, a jak powszechnie wiadomo, jest to wojsko chciwe i często wiarołomne, idzie bowiem za tym, kto lepiej zapłaci. Najemnicy są odważni wobec przyjaciół, tchórzliwi w starciu z wrogiem. Podczas pokoju stanowią istne utrapienie. Pamiętasz, mój książę, jak legnicki despota musiał po krwawym zwycięstwie pod Stolcem wynagradzać owych zbójów zamkami i sporymi dobrami, aż jego skarbiec całkiem opustoszał, przez co nędzne zostawił dziedzictwo swym synom. Dajmy zresztą spokój przeszłości...

– Słusznie – przerwał mi książę Henryk. – Obaj uważacie zatem, iż mając miłość ludu, nie mogę liczyć na afekt najbliższych krewnych? Moi kuzyni nie wydają mi się wcale groźni ani też wrogo nastawieni.

– To zwykła rzecz nie pamiętać o burzy, kiedy niebo bezchmurne – rzekł Sas, uśmiechając się wyrozumiale, wyraźnie rozczulony naiwnością naszego młodego pana. – Leszek Czarny jest ci otwartym wrogiem, nie bez racji podejrzewając, iż najchętniej wydarłbyś mu jego krakowskie księstwo. Co zaś się tyczy pozostałych krewnych, ci, co mienią się przyjaciółmi w świetle dziennym, nocą łatwo się zamieniają we wrogów. Przemysł Pogrobowiec jest człowiekiem o wielkich ambicjach i zapewne sam marzy o krakowskim tronie, może nawet o koronacji. Henryk Głogowski to prawdziwy sfinks, chodząca zagadka. Dużo milczy i nigdy nie wiadomo, co naprawdę myśli. Fakt, że odbyliście wspólnie jeden udany turniej i obaj wystąpili później w twojej obronie, o niczym jeszcze nie świadczy. Zapewne bardziej kierowała nimi niechęć do Rogatki niż świeżo zawarta przyjaźń z tobą, miłościwy panie. Z pewnością każdy z nich miał na widoku własne interesy. Brzuchaty legniczanin, choć dzisiaj pokonany, jutro może okazać się niebezpieczny, niedaleko bowiem pada jabłko od jabłoni. Sam więc widzisz, że nie możesz mieć nadziei na ich lojalność jedynie na podstawie rodzinnych uczuć. Trzeba, aby się ciebie bali, mój książę.

Probus, jak było do przewidzenia, zerwał się w tym momencie z krzesła i począł przechadzać się po komnacie nieco zbyt szybkim krokiem, cały czas potrząsając gwałtownie lwią grzywą. Przyglądał się swym doradcom zaskoczony, jakby zobaczył nas pierwszy raz w życiu.

– Lepiej, bym wzbudzał strach niż miłość? – spytał z niedowierzaniem.

– Mój książę, jako idealny rycerz możesz być miłowany – rzekłem tonem łagodnego, cierpliwego mentora – ale władca, który nie wzbudza lęku, jest niczym jeździec, co nie używa uzdy. Musisz myśleć o przyszłości. Ludzie są z natury nikczemni i dlatego mniej boją się zranić i oszukać kogoś, kto budzi miłość, niż tego, co budzi strach. Większość zrywa miłosne zobowiązania, kiedy tylko nadarza się okazja osobistej korzyści. Strach natomiast oparty jest na obawie przed karą, dlatego w rządzeniu jest tak niezawodnym środkiem. Oczywiście, nie należy siać terroru niskimi, podłymi metodami, jak czynił to wielekroć już dzisiaj wspomniany Rogatka. Ty, który zyskałeś przydomek Prawego i którego cały Wrocław nazywa słodkim księciem, możesz pozwolić sobie na odrobinę okrucieństwa, bez ściągania na siebie nienawiści...

– Odrobinę okrucieństwa? – wpadł mi książę w słowo, marszcząc lica w krzywym uśmieszku, z którym bardzo przypominał swego ojca. – Zaiste, mój rozum uległby sile waszej uczonej argumentacji, ale serce ostrzega przed popełnieniem tak niecnego i bezwzględnego uczynku.

Odwrócił się do nas tyłem i grzał przez chwilę u ognia na kominie swoje szlachetne, czysto utrzymane i gładkie, lecz silne dłonie nawykłego do miecza wojownika.

– Wszystko zależy od tego, w jaki sposób i w jakim celu posłużymy się owymi środkami – wyręczył mnie od odpowiedzi kanclerz Bernard. – Dobrze użyte okrucieństwo, jeśli o czymś złym można powiedzieć, że jest dobre, popełnione być powinno przez władcę tylko jeden raz w celu zapewnienia bezpieczeństwa sobie i poddanym. Nowy władca zmuszony jest zaraz na początku dopuścić się wszystkich nieodzownych niegodziwości, aby więcej nie potrzebował ich już powtarzać i mógł świadczyć potem same dobrodziejstwa. W przeciwieństwie do krzywd, dobro należy dawkować ludziom po trosze, by lepiej smakowało.

Książę westchnął głęboko, słuchając owych cynicznych wywodów. Ruszył do okna i otworzył je jednym ruchem, jakby zrobiło mu się duszno w przestronnej przecież komnacie. Chociaż lutowy wiatr sypnął mu w twarz sporą garścią białego wilgotnego puchu, pozostał na miejscu, zapatrzony w widok skutej lodem Odry i zastygłego, jak się wydawało, pod śnieżnym całunem miasta po drugiej stronie rzeki. Czułem, że należy kuć żelazo, póki gorące, i zadbać o to, by szlachetny młodzian nie wymknął się nam z rąk.

– Smutna to rzecz, że prawdziwie wielki władca – oświadczyłem nieco zbolałym tonem – musi czasami dla utrzymania swego państwa postępować wbrew miłosierdziu, wierze oraz wszelkim ludzkim uczuciom. Taki jest świat i nic na to nie poradzimy. Idealny książę nie powinien porzucać dobra, kiedy jest to możliwe, winien jednak też nauczyć się posłużyć złem, jeśli to konieczne. Szczęście jest niczym przewrotna niewiasta, którą mężczyzna musi bić i dręczyć, aby ją posiąść. Pewnie dlatego Fortuna jest przyjaciółką młodych, gdyż są oni zapalczywi i postępują odważnie, niestała zaś bogini zawsze sprzyja zuchwałym.

Henryk nagle niespodziewanie roześmiał się na całe gardło i spojrzał na nas nieco przychylniej. Odwrócił się od okna i zbliżył ku nam, nawijając na palec, w powściąganej emocji, jeden z loków swej złocistej czupryny. W błękitnych oczach błyszczały ogniki przekory.

– Moi mądrzy doradcy – rzekł z nutką ironii – zatroskani wiecznie o nasze dobro, muszą z natury rzeczy mieć rację. Jeśli przystanę na wasz plan, to tylko pod warunkiem, że mych krewnych nie narazicie na żadną cielesną krzywdę.

– Tak właśnie będzie, wasza książęca miłość – oznajmił z niezmąconym spokojem kanclerz Bernard, chociaż widać było, że z trudem powstrzymywał westchnienie ulgi. – Naturalnie, jeśli twoi kuzyni okażą się wystarczająco rozsądni, aby nie stawiać oporu.

W taki oto sposób nakłoniliśmy naszego słodkiego księcia do zgody, przeczuwałem jednak, że skrywa w zanadrzu jakiś żart, którym postanowił się wykpić od spełnienia niezbyt dlań miłego uczynku. Wszystko się wyjaśniło, kiedy znaleźliśmy się razem w loży dla dostojnych widzów, ustawionej na udeptanym polu w Baryczy. Mimo siarczystego mrozu rycerze z czterech dzielnic potykali się dla rozgrzewki na miecze, podczas gdy ich giermkowie wywijali toporami, ślizgając się na zlodowaciałym śniegu. Trzech książąt, legnicki Henryk Brzuchacz, wielkopolski Przemysł Pogrobowiec i Henryk Głogowski, przybyło na zjazd rodzinny z niewielkim pocztem, ufając w dobrą wolę i szczerą gościnność wrocławskiego kuzyna. Jedynie Leszek Czarny zignorował zaproszenie, nie racząc nawet podziękować śląskiemu krewniakowi. Osobiście byłem przekonany, że małopolski monarcha wyczuje nieprzyjazną mu atmosferę i z pewnością nie przyjedzie, wietrząc z naszej strony jakiś podstęp. Mieliśmy jednak wystarczającą liczbę grubych ryb w sieci, aby przeprowadzić nasz misternie skonstruowany manewr.

Litewski olbrzym Witenes dał niezwykły pokaz zręczności i siły. Na własne życzenie walczył naraz z trzema największymi osiłkami z ościennych księstw. Sprawiłem mu jakiś czas wcześniej, jeszcze przed pamiętną wyprawą do Dziewina, wielki oburęczny topór bojowy o podwójnym ostrzu. Odziany tylko w skórzaną kamizelę mocarz roztarł w dłoniach garstkę popiołu ze śniegiem, po czym ujął krzepko kwadratowy trzonek z dębowego drewna, owinięty oplotem z namoczonej w wodzie skóry, która pokrywała całe drzewce aż do wewnętrznej krawędzi żeleźca, dzięki czemu toporzysko nie ślizgało się w rękach. Pozwalało to zawodnikowi rozstawiać szeroko łokcie przy parowaniu ciosów i umożliwiało wykorzystanie wszystkich sił. Stanąwszy w rozkroku wywinął niesamowitego młyńca, który rozległ się w czystym, mroźnym powietrzu złowieszczym świstem. Cały czas utrzymywał przeciwników na dystans, nie pozwalając się dosięgnąć. Drobniejsi od niego pachołkowie obskakiwali go bezsilnie ze wszystkich stron niczym młode wilczki starego, zaprawionego w bojach niedźwiedzia. Spostrzegłem, że lewa dłoń Witenesa w trakcie zadawania cięcia zsuwała się lekko po trzonku, kontrolując nabierające prędkości ostrze. Chociaż bowiem było ono na czas owej zabawy przytępione, mógł jednak ten Herkules z dalekich borów zadać swym rywalom ciężkie obrażenia samym impetem rąbnięcia. Patrzyłem z dumą, jak wymachuje mocno i celnie dookoła, niczym tęgi drwal wyrąbujący ścieżkę w leśnej gęstwinie. Za każdym takim zamachem leciały w powietrze, niby wióry ze zręcznie ociosywanych pni, strzępy żelaznych kolczug i zakrwawione rzemienie. Jak silny wicher łamie z suchym chrzęstem co słabsze gałęzie, nasz siłacz łamał stopniowo opór współzawodników, jednego ugodziwszy w brzuch, aż się zwinął z jękiem na śniegu, drugiego walnąwszy po ciemieniu, tak że z pewnością ujrzał wszystkie gwiazdy, trzeciego rażąc boleśnie w udo, co widać było z wyrazu twarzy owego pachołka, jakby trafionego gromem. Musieli wreszcie uznać jego przewagę. Nasz książę, uradowany, iż tak dzielnie litewski siłacz bronił barw wrocławskiego księstwa, obdarował go zacnym, okutym w złoto myśliwskim rogiem bawolim, wartym co najmniej kilkanaście grzywien srebra. Witenes przyjął zgotowaną mu przez publiczność owację z pokorą, pochyliwszy spotniałe czoło i mamrocząc coś z cicha pod nosem w swym niezrozumiałym, barbarzyńskim dla naszego ucha, acz nie pozbawionym dziwnie pięknej melodii języku.

Kiedy zakończył się czas rycerskich zapasów, przyszła kolej na zawody łucznicze. Pośród strzelców wyróżniał się mój dzielny Fiodor, smukły i jasnowłosy, urodziwy niczym elf w ciepłej, obszytej futrem kurcie zielonej barwy. Na prawej dłoni miał ochronną rękawicę, albowiem do naciągnięcia cięciwy potrzebna była ogromna siła, której mu na szczęście nie brakowało, mimo wątłej pozornie postury. Łuk, wybrany przezeń w swoim czasie u wrocławskiego kupca, prezentował się okazale, nawet noszony w skórzanych łubiach na plecach. Łęczysko, wykonane z ciemnego cisu, ocenił Rusin ze znawstwem i zadowoleniem, gdy gnąc je w dłoniach, stwierdził, iż długo musiano czekać, aż drewno wyschnie, po czym profilowano je toporkiem, nożem i grubym żwirem, by nadać mu odpowiednią giętkość i elastyczność. Prawdziwe arcydzieło łucznictwa posiadało też wzmocniony rogiem majdan, czyli specjalny uchwyt, który nie zginał się, ułatwiał zaś celowanie. Równie imponująco przedstawiał się dokupiony do kompletu drewniany, pokryty błyszczącą złotawo żywicą kołczan, mieszczący w sobie dwa tuziny długich jesionowych strzał, pyszniących się w zimowym słońcu zielono-złotymi lotkami.

Prawdziwym konkurentem do zdobycia sławy najlepszego strzelca był dla Fiodora młody Pakosław z rodu Awdańców. Rycerz ten, przebywając w legnickiej niewoli po klęsce pod Stolcem, zyskał przyjaźń Henryka Brzuchacza i przeszedł w końcu na jego służbę, zostając najbardziej zaufanym przybocznym księcia, który w odróżnieniu od swego ojca niezbyt cenił cudzoziemskich najemników i wolał się otaczać swoimi, pochodzącymi z najlepszych rodów. Podczas gdy odpadali kolejni, mniej biegli w owej sztuce zawodnicy, dwaj prawdziwi bohaterowie igrzysk trwali niewzruszenie na swoich pozycjach, za każdym razem trafiając nieomylnie w czerwone koło pośrodku słomianej tarczy, zarówno na sześćdziesiąt, jak i osiemdziesiąt kroków. Stanęli wreszcie sami, ramię przy ramieniu, gdy specjalnie dla nich odsunięto dwie tarcze o kroków sto. U swoich stóp wbili w zdeptany śnieg po trzy długie strzały, zwane łokciowymi. Kiedy napięli cięciwy łuków, publiczność wstrzymała oddech. Zanosiło się na prawdziwy pojedynek między księstwem wrocławskim i legnickim.

W owej pełnej napięcia chwili mój drogi książę pochylił się ku mnie. Z ledwie zauważalnym złośliwym błyskiem w swych modrych oczach rzekł z cicha:

– Szedłeś kiedyś ze mną o zakład, mistrzu Witelonie, że nikt nie prześcignie w łuku twego ruskiego sługi. Oto więc stawiam warunek: jeśli Fiodor zwycięży, zgodzę się spełnić prośbę twoją i naszego zacnego kanclerza, dotyczącą moich kuzynów.

Zamarłem i jedyne, na co się mogłem zdobyć, było skinienie głową. Probus zamilkł z wyrazem zadowolenia na twarzy, jakby wystawianie na hazard dalszych zdarzeń i uzależnienie ich od niepewnego wyniku zawodów było zwykłą dworską krotochwilą. Bernard z Kamieńca siedział nieco z tyłu, toteż nie mógł dosłyszeć wypowiedzi naszego pana, jednak chyba wyczuł, że dzieje się coś niespodziewanego, zaczął bowiem spoglądać na nas z niepokojem. Zajmujący właściwe miejsce dla trefnisiów Surian, rozparty na schodkach książęcego tronu, słyszał natomiast doskonale wszystko i posłał w mą stronę porozumiewawczy, łobuzerski uśmieszek. Tego zręcznego, sympatycznego łotrzyka udało mi się wkręcić na dwór po krótkim okresie terminowania w roli stróża porządku „Pod Wzgórkiem Wenery”. Było to o tyle łatwiejsze, że podczas jednej ze swych potajemnych wizyt w najlepszym wrocławskim burdelu książę Henryk usłyszał jego grę na lutni i śpiew, przy czym wielce sobie upodobał talent czeskiego urwipołcia.

Z trudem stłumiłem w sercu złość wywołaną jawnym nieposłuszeństwem naszego pięknego pana, który postanowił wyraźnie zadrwić sobie ze mnie i mego uczonego kolegi, swoich mądrych i roztropnych zauszników. Wiedziałem jednak, że urażona duma i zadraśnięta ambicja złymi są doradcami i zamącają właściwe widzenie rzeczy. Całą siłę mej przepotężnej woli skupiłem zatem na osobie Fiodora, aby udzielić mu dodatkowej energii i bystrości w trafianiu do odległego celu. Nie wątpiłem w jego umiejętności, a jednak bezwiednie nieomal zacząłem mamrotać pod nosem wspomagające zaklęcia.

Dzień był mroźny, lecz na szczęście prawie bezwietrzny. Zimowe słońce świeciło zawodnikom w plecy, dając im doskonałe warunki do popisania się przyrodzonym kunsztem. Kiedy w czystym powietrzu furknęły pierwsze strzały, wszyscy widzowie wydali z siebie głębokie, wstrzymywane przez małą chwilkę westchnienie. Po chwili ujrzeliśmy, jak długie brzechwy wystają z idealnego środka czerwonych kół bliźniaczych tarcz. Rozległy się gorące oklaski i radosne okrzyki z obu stron loży. Zawodnicy pokłonili się dostojnym gościom, po czym ponownie naprężyli cięciwy. Za drugim razem także trafili niezgorzej, chociaż wszyscy dostrzegli, że w ruchach Fiodora dała znać o sobie niepewność, jakby zdawał sobie sprawę z ciążącego na nim brzemienia. Jego pocisk utkwił w pobliżu krawędzi czerwonego kręgu, bliżej jednak środka niż grot strzały Pakosława. Pośród wrocławian objawiło się lekkie zaniepokojenie, mnie zaś wystąpił na czoło perlisty, gęsty pot. Bardziej jeszcze natężyłem swoją wolę, próbując się złączyć duchowo z Rusinem i natchnąć go wolą zwycięstwa.

Zanim przeciwnicy wypuścili po trzeciej strzale, obaj, świadomi bliskiego zwycięstwa, ale i ryzyka przegranej, popatrzyli sobie najpierw głęboko w oczy, jakby próbując się złamać nawzajem. Z tego pojedynku wygrany wyszedł jednak Fiodor, gdyż jego delikatne słowiańskie oblicze pozostało niewzruszone. Kiedy zmierzył przeciwnika dumnym spojrzeniem, w ostrych rysach Awdańca pojawił się jakby przestrach. Owe duchowe zmagania trwały zaledwie przez parę uderzeń serca, po czym rywale zwrócili się do tarcz.

Wyznaję, że gdy ostatnie strzały świsnęły jękliwie, przymknąłem na chwilę oczy, trochę bojąc się tego, co zaraz nastąpi, ale także próbując wyobrazić sobie lot pocisku niechybnie zmierzającego do celu. Z tego chwilowego letargu, wywołanego skupieniem magicznej energii na jednym, jedynym elemencie, wyrwała mnie głośna wrzawa, a właściwie ryk zgromadzonych na polu tłumów. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że mój książę mówi z odcieniem ledwo wyczuwalnego triumfu, chociaż treść wypowiadanych przezeń słów temu niby przeczyła:

– Twój faworyt zawiódł cię, z wielkim wstydem dla naszego księstwa. Spójrz tylko, mistrzu...

Zdobyłem się na odwagę i otworzyłem oczy. Spojrzałem w stronę tarcz i na chwilę poczułem lodowatą kulę w piersi. Uspokoiłem się jednak natychmiast, kiedy zobaczyłem spokojnie stojącego Fiodora i zrozumiałem wszystko w jednej chwili.

– Obaj zawodnicy pokpili sprawę – prawił dalej nasz książę z nieodgadnionym uśmieszkiem w kąciku ust. – Zbytnio się widać emocjonowali... Strzała legniczanina na krawędzi celu, strzały naszego w ogóle nie widać. Poszła więc poza tarczę.

Trwałem w stoickim milczeniu, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Po chwili, zgodnie z mym podejrzeniem, okrzyki zawodu ze strony wrocławian zamieniły się w niepewne wyrazy aplauzu. Turniejowy pachołek podbiegł do tarczy Fiodora, znieruchomiał na chwilę, przyglądając się jej z wyraźnym zdziwieniem, po czym machnął w naszą stronę barwną chorągiewką.

– Trafił, trafił! – zakrzyknęło rozradowane rycerstwo.

Przyniesiono słomiany cel przed zdumione oblicza młodych książąt, którzy nie mogli uwierzyć własnym oczom. Ostatnia strzała, wypuszczona przez niezawodnego Fiodora, utkwiła dokładnie obok wystrzelonej za pierwszym razem, tworząc jakby jeden gruby pocisk, nawet lekko rozszczepiając poprzedni. Bez wątpienia taka celność godna byłaby pochwały samego Robina z Locksley, który próbował wyuczyć mnie przed laty doskonałego strzelectwa w Paryżu, ze skutkiem zresztą mizernym, gdyż nie miałem do tego wrodzonych umiejętności. Czyn Rusina dowiódł mi, jak wsparta niezgłębioną wolą Opatrzności natura nierównomiernie rozdaje ludziom rozmaite zdolności oraz talenty, czyniąc zresztą właśnie dlatego świat tak barwnym i różnorodnym.

Na anielskim licu wrocławskiego władcy pojawiły się sprzeczne uczucia. Z jednej strony ucieszyło go na pewno zwycięstwo naszego łucznika, z drugiej jednak nie w smak mu było przegranie zakładu i konieczność zastosowania się do mej potajemnej rady. Z nieco więc kwaśnym uśmiechem zwrócił się do zarumienionego radośnie zwycięzcy:

– Dzielnie się dzisiaj spisałeś, młodzieńcze. Jakiej żądasz nagrody?

Bystry Rusin spojrzał wtedy na mnie i odrzekł księciu z wesołym śmiechem, zgrabnie się przy tym kłaniając, swoją śpiewną, potoczystą mową:

– Wasza książęca miłość, największą dla mnie nagrodą jest nieustająca łaska, jaką obdarzasz zarówno mnie, jak i mego pana, mistrza Witelona.

Ledwie się powstrzymałem, by nie wyskoczyć z loży i uściskać rezolutnego pachołka. Chłopak jak gdyby czytał w moich myślach. Probus, najwyraźniej zadowolony z takiej odpowiedzi, klasnął w dłonie i kazał przynieść dla zwycięzcy spory antał przedniego reńskiego wina, sam zaś zsunął z dłoni zacnej roboty pierścień i osobiście wręczył go Fiodorowi. Potem zwrócił się ku mnie i rzekł półgłosem:

– Chciałbym mieć więcej takich ludzi w naszym księstwie... Odniosłeś dzisiaj podwójne zwycięstwo, mój mądry doradco, czyńcie zatem z Bernardem to, cośmy wcześniej ustalili, skoro taka jest wola losu – zakończył z melancholijnym westchnieniem, które wskazywało, iż z pewnym trudem zniósł swą małą porażkę.

– Stanie się wedle twego rozkazu, mój książę – odparłem dosyć głośno, zerkając przy tym wymownie na Bernarda, który począł się przedzierać gwałtownie ku nam poprzez wstający za przykładem księcia i opuszczający lożę tłum dworzan.

Surian, który ostatnio nabrał maniery komentowania każdego podpatrzonego zdarzenia przy wtórze lutni, zanucił w owej chwili:

Losy księstwa wisiały

Na ostrym grocie strzały...

Wyszczerzył potem swoje piękne zęby, dając do zrozumienia, że domyślił się, o co toczyła się przed chwilą gra. Zacząłem chyba wtedy obawiać się o dalsze losy tego starzejącego się już urwisa, był bowiem trochę za sprytny, aby dobrze skończyć. Jak się później okazało, były to przesadne obawy.

W pobliskim Sądowlu, na kasztelańskim zameczku odbyła się tegoż popołudnia skromna wieczerza, albowiem nie podano żadnych wymyślnych potraw poza naprędce przyrządzoną dziczyzną, nie było też na niej żadnych dam. Jako że biesiadowano wyłącznie w męskim gronie, niewyszukane jadło suto podlewano piwem i winem, co sprzyjało naszym sekretnym zamiarom. Zabawnie było słuchać, jak chrobrzy rycerze z czterech księstw, mocno sobie podchmieliwszy, zaczęli z miejsca plotkować niczym gromada wrocławskich kumoszek na targu.

Rozmawiano przede wszystkim o najbliższym Ślązakom dworze praskim, gdzie działy się rzeczy doprawdy skandaliczne. Cudnej urody wdowa po walecznym Przemyśle Ottokarze, królowa Kunegunda, coraz bardziej otwarcie obnosiła się ze swoim romansem z osławionym zdrajcą i spiskowcem, Zawiszą z Falkensteinu, którego uczyniła pierwszym dostojnikiem kraju. Mówiło się wiele o potajemnym ślubie, Kunhuta miała bowiem zajść w ciążę z kochankiem. Jej prawowitego syna, Wacława, wielce oburzał ten haniebny związek i narzucona mu opieka znienawidzonego ojczyma. Drażliwy i wątły chłopiec wdarł się ponoć pewnego wieczoru do sypialni królowej wdowy i czynił jej gorzkie wymówki, po której to awanturze dostał silnego krwotoku z ust i musiał kilka dni słabować na łożu boleści. Kiedy wcześniej przebywał w wymuszonej gościnie u margrabiego brandenburskiego, Otto Długi niezbyt zadbał o edukację czeskiego królewicza, toteż Wacław nie nauczył się czytać ani pisać, kazał jednak dworskim lektorom głośno deklamować fragmenty ze sławetnej kroniki Saxo Grammaticusa, dotyczące duńskiego księcia Amletha, który musiał udawać obłąkanie, aby pozostać przy życiu i dokonać zemsty, kiedy podstępny stryj zabił mu ojca i poślubił jego matkę. Opowieść ta, przytoczona w trakcie jednej z uczt, wywołała zrozumiałą irytację, a nawet wściekłość pana Zawiszy, była bowiem aż nazbyt przejrzystą aluzją do sytuacji, w jakiej znalazło się czeskie królestwo.

Wacław wyszedł z sali biesiadnej rozgorączkowany, z rozpalonymi policzkami i przechadzał się krużgankiem hradczańskiego zamku, aby ochłonąć po przeżytych właśnie emocjach. Matka podeszła do niego, niby dla otarcia mu czoła z grubych kropli potu.

– Wacławie – rzekła dobitnie, tak aby wszyscy dworzanie słyszeli – niezmiernie uraziłeś dzisiaj pana Zawiszę, swego przybranego ojca.

– Pani matko – odparł mały król poważnym, jak na swój wiek, tonem – niezmiernie obrażasz codziennie mego prawdziwego ojca.

Obecni na uczcie widzieli, jak po tych twardych słowach Kunhuta zalała się łzami i opuściła ucztę wsparta na ramieniu kochanka. Nie zmieniła jednak ani trochę swych rozwiązłych obyczajów i nie oddaliła od siebie faworyta, chuć bowiem niewieścia była widać w niej silniejsza niźli rozsądek.

Gdy Wacław mężczyzną się staje,

Duch ojca spać mu nie daje –

– skomentował celnie zasłyszaną właśnie opowieść Surian, przygrywając na lutni do wtóru.

Niemniej ciekawe rzeczy działy się na nieco odleglejszym od nas dworze węgierskim. Opowiadał miecznik Ottokar ze Styrii, człek w świecie bywały, jakoby młody król węgierski Władysław po zwycięstwie pod Suchymi Krutami, gdzie walczył u boku najętych Połowców, zwanych też Kumanami, tak rozsmakował się w wyuzdanych rozkoszach i szalonych zabawach owych srogich barbarzyńców, że wraz z całym niemal rycerstwem przejął nawet ich strój, nie mówiąc już o zwyczajach. Porzucił całkiem sycylijską małżonkę, Izabelę, córkę Karola Andegaweńskiego, aby wziąć do swej łożnicy trzy połowieckie dziewki: Eduę, Cupchech i Mandulę, które zawsze umiały pobudzić jego zmysły gorącym tańcem i wyrafinowanymi pieszczotami. Przerażony legat papieski, Filip z Cassate, surowo napominał go, aby upodobnił się z powrotem do innych władców chrześcijańskich i nie dawał się odwodzić pogańskim kochanicom od katolickiej wiary, aby wreszcie przyjął z powrotem prawowitą żonę i zaczął z nią żyć, jak Pan Bóg przykazał. Rozzuchwalony młokos w koronie odpowiedział na to kpinami i wzgardą. Kiedy zaś nuncjusz rzucił nań uroczystą klątwę, rozkazał swym podłym zbirom dostojnika pojmać i wywieźć na lichym wozie poza granice madziarskiego kraju, grożąc mu śmiercią, gdyby się ważył powrócić. Rzecz skończyła się na tym, iż w końcu niektórzy oburzeni nierozważnym postępowaniem króla węgierscy rycerze dokonali rokoszu i przepędziwszy z dworu dzikich Kumanów oraz bezwstydne nałożnice, uwięzili monarchę na zamku w Budzie i trzymali pod strażą tak długo, aż wreszcie zgodził się zmienić swoje postępowanie i powrócić do przestrzegania praw małżeńskich, iżby zapewnić królestwu dziedzica.

Wisi gniew nad Węgrami,

Król kuma się z Kumankami –

– nucił od niechcenia książęcy trefniś, budząc wesołość słuchaczy.

Co się zresztą tyczyło matrymonialnych niesnasek i nieporozumień, nie trzeba było wcale tak daleko szukać i sięgać aż za Dunaj, wystarczyły nam rodzime przykłady, jakkolwiek o niektórych sprawach jeszcze się wtedy głośno nie mówiło.

Na zjazd w Baryczy książęta przybyli bez małżonek, każdy, jak się zdaje, z innego powodu. Półgębkiem wspominano już wówczas, że Przemysł Pogrobowiec, początkowo wielce rozkochany w pomorskiej Ludgardzie, począł się od niej coraz bardziej odsuwać, albowiem chociaż od siedmiu lat z górą stanowili idealną, wydawałoby się, parę, nieszczęsna niewiasta nie dała mu dotychczas upragnionego potomka. Szeptano, iż Wielkopolanin przemyśliwa o rozwodzie i oddaleniu bezpłodnej połowicy, choćby nawet miało go to narazić na gniew Pomorzan.

Nie lepiej działo się i na naszym wrocławskim dworze. Henryk Prawy od początku niezbyt gustował w narzuconej mu drogą dynastycznych układów nieurodziwej Konstancji. Odnosząc się w stosunku do niej zawsze z dworną grzecznością, starał się jednocześnie widywać ją jak najrzadziej i wyznaczył osobną sypialną komnatę, w której nieczęstym bywał gościem. Jego męską jurność zaspokajały po dawnemu ladacznice z przybytku Jagody. Wzgardzona opolanka skrywała za murem ostentacyjnej pobożności i wyniosłej dumy zranione serce i gorycz odtrąconej kobiety. Nawet twórca owego niedobranego związku, kanclerz Bernard z Kamieńca, począł w owym czasie przebąkiwać, że pomylił się najwyraźniej w swoich rachubach i kto wie, czy nie będziemy musieli w najbliższym czasie zastanowić się nad anulowaniem nieudanego mariażu i poszukaniem dla naszego słodkiego księcia bardziej odpowiedniej panny, która rozpłomieniłaby jego zimne z natury serce. Odesłanie Konstancji jej braciom oznaczałoby jednak zerwanie korzystnych dla nas sojuszów, z czego zarówno ja, jak i chytry Sas doskonale zdawaliśmy sobie sprawę.

Henryk Głogowski pozostawał ciągle w kawalerskim stanie z sobie tylko znanych powodów, choć wiedziano powszechnie o jego szpetnym okrucieństwie, z jakim traktował specjalnie sprowadzane dla jego uciechy dziewki z otaczających stolicę księstwa wsi, żadna bowiem szanująca się ladacznica nie chciała mu usłużyć, nawet za sowitą opłatą. Nieszczęsne wieśniaczki powracały po spotkaniu z księciem do swoich chat zbite i okrwawione, acz z obietnicą posagu, choć zdarzało się także, iż tajemniczo znikały, a wówczas nikczemnik wzruszał jedynie ramionami, oznajmiając zrozpaczonym rodzicom, że nie wie, co się stało z ich córką. Próżno młodszy brat, garbaty Konrad, z powodu ułomności do duchownego stanu przeznaczony, po powrocie ze studiów w Bolonii wyrzucał Henrykowi jego odrażające zwyczaje i uleganie zwyrodniałym chuciom – Głogowczyk pozostawał głuchy na wszelkie prośby i napomnienia. Strach, jaki wzbudzał w swoim księstwie, sprawiał jednak, że pod jego panowaniem we wszystkich ziemiach panował powszechny pokój, surowy był bowiem wielce dla schwytanych złodziejów, łupieżców, gwałcicieli i z lubością przyglądał się każdej krwawej kaźni. Lękano się go zatem wielce i straszono wrażym imieniem dzieci, szczególnie zaś małe dziewczynki. W oczach moich i kanclerza Bernarda był dosyć wątpliwym sojusznikiem, nieobliczalnym i mogącym sprawić w przyszłości niemałe kłopoty.

Wyglądało na to, że z obecnych na wieczerzy Piastów jedynie legnicki Brzuchacz żył po bożemu ze swoją wielkopolską Elżbietą, jakkolwiek rodziły im się same córki, co także pozwalało snuć pewne obawy na przyszłość, nie było to jednak na szczęście naszym zmartwieniem, mieliśmy bowiem wtedy pod dostatkiem mnóstwo własnych problemów.

Chociaż słuchaliśmy jednym uchem nowin z szerokiego świata, równocześnie omawialiśmy z Bernardem na boku przyciszonymi głosami nurtujące nas wówczas sprawy. Najważniejszą kwestią było obsadzenie gnieźnieńskiej stolicy arcybiskupiej, która od blisko dziesięciu lat pozostawała bezpańska. Od chwili śmierci arcybiskupa Janusza Roku Pańskiego tysiąc dwieście siedemdziesiątego pierwszego szacowna kapituła podzieliła się na dwie zwalczające się frakcje zwolenników prepozyta Konrada i kanonika Jana, zwanego Rydlicą. Obaj elekci zajęli dochody i dobra arcybiskupie, szafując nimi hojnie na rzecz swoich totumfackich i krewnych, rzecz jasna z wielką szkodą dla kościelnego majątku, obaj także wysłali w tej sprawie skargę do Rzymu, wzajemnie na siebie donosząc. Częste zgony kolejnych papieży sprawiły, że sytuacja ta trwała bez zmian siedem lat z górą. Dopiero Mikołaj III starał się położyć kres owemu kryzysowi, mianując w czerwcu Roku Pańskiego tysiąc dwieście siedemdziesiątego ósmego swego penitencjariusza i kapelana, dominikanina Marcina z Opawy, zwanego także Polakiem. Niewątpliwie dobry był to wybór, albowiem rzeczony zakonnik, autor Kroniki papieży i cesarzy, mężem był wielce uczonym i roztropnym w sprawach zarówno świeckich, jak i duchownych. Z rąk papieskich otrzymał Marcin święcenia biskupie i paliusz, po czym wyruszył do Gniezna, zły los sprawił wszakże, iż zmarł nagle w drodze do ojczyzny, bawiąc w Bononii. Zasmuceni takim obrotem spraw przedstawiciele kapituły, lękając się przy tym kolejnego narzuconego z Rzymu elekta, pogodzili się wreszcie i wybrali mało znaczącego kanonika, pochodzącego z lichej familii, niejakiego Włościborza. Papież jednak zlecił wspomnianemu już wcześniej legatowi Filipowi, powracającemu właśnie z Węgier, aby zbadał zgodność elekcji z prawem kanonicznym oraz osobę samego kandydata, azali odpowiada warunkom wymaganym dla tak poważnego i odpowiedzialnego stanowiska. Ponieważ zanosiło się na to, że nuncjusz wkrótce nawiedzi polskie ziemie, obawialiśmy się, ja i Bernard, iż biskup wrocławski Tomasz zechce dochodzić przed nim sprawy długu zaciągniętego przez nas u dominikanów, a także innych, coraz liczniejszych zatargów między dworem biskupim a książęcym. Bez wątpienia nie oznaczało to dla naszego księcia niczego dobrego. Należało zatem wpłynąć dyskretnie na kapitułę gnieźnieńską, aby wybrała tym razem człeka cieszącego się poważaniem Stolicy Apostolskiej i przychylnie nastawionego do śląskiego Piasta. Król niemiecki Rudolf doradził nam w owym czasie, poprzez tajne pismo skierowane do rycerzy Świątyni, abyśmy przyjrzeli się bliżej osobie pewnego niezwykłego wrocławskiego franciszkanina, którym posługiwał się już dawniej w wielu specjalnych misjach. Byliśmy zdecydowani rozważyć ową kandydaturę, co zaś z tego wynikło, drogi mój czytelnik dowie się we właściwym czasie.

Podczas wieczerzy nikogo nie dziwiło, że wrocławski książę pije niewiele wina, wiedziano bowiem powszechnie o jego rozwadze i umiarkowaniu w używaniu mocniejszych trunków. Nalewano mu zresztą z osobnego dzbana, podobnie jak całej jego świcie. Nasi goście popili się jednak prędko, dodany zaś przeze mnie wywar z usypiających ziół sprawił, że posnęli przy biesiadnym stole, a niektórzy nawet pod stołem. W owej chwili, na znak dany przez Bernarda, czekająca pod ścianą gromada pachołków, giermków i strażników rzuciła się na trójkę kuzynów Henryka i czym prędzej wyniosła ich z sali. Ci, którym przyszło dźwigać potężne cielsko legnickiego Brzuchacza, stękali przy tym z wielkiego wysiłku. Nie bez trudu ułożono w końcu trzy bezwładne korpusy, podobne raczej umarłym niż żywym, w saniach na dziedzińcu i opatulono warstwami futer. Woźnice strzelili z bata i już po chwili pojazdy na płozach ruszyły po gładkim, gęsto ubitym śniegu lotem błyskawicy w stronę Wrocławia.

Resztę biesiadników zawleczono do lochów kasztelu w Sądowlu. Pakosław Awdaniec oprzytomniał w pewnej chwili i próbował się wyrwać z rąk porywaczy, zaraz się jednak uspokoił, kiedy Witenes, nadzorujący całe przedsięwzięcie, przyłożył niesfornemu rycerzowi po łbie, swą ciężką pięścią pozbawiając go przytomności. Rycerzy z ościennych dzielnic przetrzymano pod strażą kilka dni, po czym wypuszczono na wolność, oznajmiając surowo, iżby nie myśleli nawet o jakichkolwiek próbach uwolnienia swoich panów, jeśli pragną ujrzeć ich jeszcze przy życiu i w dobrym zdrowiu.

Dla dostojnych więźniów urządzono w jednej z baszt wrocławskiego zamku paradne komnaty, w których mogli bez przeszkód korzystać z rozmaitych wygód, jakkolwiek cały czas pilnie byli strzeżeni. Otrzymywali sute jadło i spełniano ich rozmaite zachcianki. Wieczorami dotrzymywały książętom towarzystwa w osamotnieniu dziewki z „Venusbergu”, bawiąc ich nie tylko miłosnymi sztuczkami, ale także wdzięcznym śpiewem i grą na lutni. Niektórzy mieli specjalne życzenia, na przykład Henryk Głogowski domagał się, aby pozwolono mu od czasu do czasu wybatożyć jakąś schwytaną na gorącym uczynku złodziejkę, któremu to pragnieniu również uczyniono zadość. Liczyliśmy z Bernardem, że traktując łagodnie dumnych jeńców i nie urażając ich monarszej godności, zdołamy po jakimś czasie nakłonić ich do spełnienia naszych żądań, które tymczasem im przedstawiono.

Świat zareagował na ten śmiały wyczyn prawdziwym osłupieniem. Nikt nie spodziewał się po naszym łagodnym z natury księciu podobnego postępku, toteż ościenne dwory ograniczyły się głównie do pergaminowych protestów i daremnych próśb. Leszek Czarny, oburzony uwięzieniem wielkopolskiego kuzyna, odgrażał się wprawdzie, iż najedzie nasze księstwo w odwecie, wsparty posiłkami poznańskimi i pomorskiego Mszczuja. Małopolski władca odniósł niedawno wielkie i świetne zwycięstwo nad kniaziem Lwem Halickim, o czym osobiście słyszałem od ruskiego kupca w karczmie „Pod Lipowym Aniołem”.

– Uczynił Bóg wolę swoją nad Lwem, ubili bowiem Lachy w wojsku jego mnogich bojarów, towarzyszów walecznych, i część Tatarów ubili, i tak wrócił się kniaź do domu z wielką konfuzją i sromotą – opowiadał ciekawym słuchaczom tłusty brodacz, okryty niedźwiedzią szubą.

Zaprowadziłem czym prędzej Rusina na dwór, aby powtórzył swą opowieść przed obliczem Prawego. Kupiec prawił ze swadą, podbechtany niejedną szklanicą piwa, jak to wspomógł krakowskiego pana podczas bitwy cud niebieski, ukazał się bowiem na firmamencie anioł z ognistym mieczem. Na ten widok wrogów ogarnął tak wielki strach, że rzucili się do panicznej ucieczki na wszystkie strony, za ruskimi zaś wojami czmychnęli też wkrótce niczym zające barbarzyńcy z hordy emira Nogaja. Polacy ścigali uciekających wiele mil, biorąc do niewoli dwa tysiące jeńców i zdobywając siedem sztandarów bojowych. Wylękły Lew z garstką swoich zaledwie uszedł z życiem. Leszek Czarny zapędził się za najeźdźcami na ruskie ziemie, a spustoszywszy wsie i grody aż po Przeworsk, powrócił do Krakowa z wielkim łupem, zarówno w ludziach, jak i w bydle. Z opowieści informatora wywnioskowaliśmy jednak, że nasz małopolski przeciwnik niezmiernie wykrwawił się podczas owej wyprawy, a zagrożony nadto ciągłymi najazdami ze strony Jaćwingów i Litwinów, na pewno nie zdoła podjąć przeciwko wrocławskiemu księstwu żadnych realnych działań. Tak się też stało, skończyło się bowiem na czczych pogróżkach. Osobiście nawet przez chwilę nie lękałem się tego bezsilnego księcia, któremu sprzyjało wprawdzie wojenne szczęście, ale nie potrafił zadowolić swojej nieszczęsnej małżonki, Gryfiny, przez co budził pogardę wśród będących u niego na służbie małopolskich rycerzy. Osławiony z powodu rozwiązłego trybu życia biskup krakowski, Paweł z Przemankowa, takoż nie był mu przychylny, o czym donosił nam zaufany szpieg, Jerzy z Kotowic, nadal wykonujący w królewskim grodzie szlachetną profesję kata. Po kilku latach bezczynności rozpustny kościelny dostojnik powrócił do swych podstępnych knowań, lejąc tym samym, zapewne nieświadomie, wodę na nasz młyn, chociaż w istocie był zwolennikiem księcia Konrada Czerskiego, który wzorem mazowieckiego dziadka łakomym okiem spoglądał na wawelski tron. Zamiarem naszym było wykorzystać w przyszłości wewnętrzne niepokoje małopolskiego księstwa. Tak czy inaczej, Leszek Czarny miał dość własnych kłopotów, abyśmy musieli się go rzeczywiście obawiać.

Mieliśmy natomiast pod bokiem innego wroga, znacznie groźniejszego, chociaż siekącego złym słowem, nie zaś ostrym mieczem.

– Książę, zwany Prawym, wbrew oczywistemu znaczeniu tego słowa, gdyż właściwszy byłby dla niego przydomek Nieprawy, skoro jął się podstępu i zdrady – grzmiał biskup Tomasz z kazalnicy – podjął walkę nader nierozważną i niesprawiedliwą, zwrócił bowiem swój oręż ku rzeczom haniebnym i świętokradczym. Zbrodniczo łamiąc prawa gościnności i prawo narodów, a także boskie i ludzkie, przy pomocy swych płatnych zbirów pojmał i uwięził niewinnych krewniaków, trzymając ich w kajdanach pod ścisłą strażą. Trudno orzec, czy sprawiła to nienasycona chciwość, czy też nieludzka pycha i duma...

Bezczelny ten i pyskaty klecha coraz bardziej zaczął nam wszystkim dopiekać i zalazł pod skórę niczym dokuczliwa, bolesna zadra. Wspólnie z Bernardem poczęliśmy zastanawiać się, w jaki sposób dać nauczkę niewygodnemu dostojnikowi, aby nie rozpuszczał wciąż przeciwko naszemu słodkiemu księciu jadowitego języka. Paląca zatem stawała się dla nas kwestia obsadzenia stolicy arcybiskupiej przez przychylnego Ślązakom duchownego, dlatego też gotowi byliśmy przyjąć propozycję króla Rudolfa i wprowadzić ją w czyn. Jego kandydat wydawał się idealnie pasować do naszych zamierzeń.

Trzymaliśmy książąt w więzieniu aż do Zielonych Świąt, kiedy to nareszcie umęczeni długotrwałą niewolą kuzyni stali się skłonni do zawarcia pożądanych przez nas układów. Przemysł Pogrobowiec zgodził się przekazać nam kasztelanie w Wieluniu i Rudzie, gdzie, jak już wcześniej wspomniałem, osadziliśmy Szymona Gallika. Dwaj Henrykowie, legnicki oraz głogowski, zobowiązali się służyć naszemu panu trzydziestoma kopijnikami przeciw każdemu wrogowi i w każdej potrzebie, co w praktyce czyniło ich wasalami stryjecznego brata. Nadto odebrano od nich potajemną przysięgę na krzyż, że na wypadek ewentualnej koronacji Probusa uznają w nim króla całej Polski i złożą hołd lenny nowemu monarsze. Kiedy więc książęta wyznaczyli zakładników jako rękojmię dotrzymania układów, oznajmiając przy tym publicznie, iż nie będą się mścić na naszym panu za swoje uwięzienie, odjechali w spokoju do swych dzielnic ze swobodnym uśmiechem na ustach, lecz zapewne też goryczą w sercu. Ja i kanclerz Bernard nie zważaliśmy na ich dąsy, całkowicie osiągnęliśmy bowiem zamierzony cel, jakim była uległość krewniaków Henryka wobec naszych planów. Rzuciliśmy także postrach na wszystkich sąsiadów, byliśmy zatem pewni, że nikt już nie ośmieli się lekceważyć naszego młodego pana. On sam zaś przekonał się, że podstęp i zdrada czasem popłacają, przynajmniej w polityce.

Postanowiliśmy opić z kanclerzem Bernardem ten sukces w karczmie „Pod Lipowym Aniołem”. Towarzyszyła nam wesoła rybałtowska kompania Dzika z Jaskulan, która ponownie nawiedziła Wrocław, a także zaufana wiedźma Pochyła. Miałem zamiar posłużyć się ową rozumną niewiastą, aby drogą rozmaitych plotek i pomówień zaczęła zohydzać osobę księżnej Konstancji w oczach wrocławskiego mieszczaństwa i gminu tak, aby nikt nie ośmielił się w przyszłości współczuć niewydarzonej opolance, gdyby przyszło do rozwiedzenia jej związku z Probusem. Stary Dzik odbywał ostatnią włóczęgę ze swoim teatrem, albowiem jego zdrowie szwankowało coraz bardziej, co nie przeszkadzało mu zresztą wychylać kolejnych dzbanów świdnickiego piwa. Rzecz jasna goniłem spojrzeniem za mą nieszczęsną miłością, wyrachowanym Michałem, który obecnie rządził trupą i grał główne role dzielnych rycerzy i szlachetnych królewiczów. Stwierdziłem przy tym z pewnym ubolewaniem, że śliczny niegdyś pacholik przytył nieco i zbrzydł, jak to się zdarza większości nadobnych chłopiąt usidlonych przez samicę, tak jakby ich młodzieńcza uroda nie była już potrzebna naturze. Mileny na szczęście z nimi nie było, niańczyła w Pradze synka nazwanego Kacperkiem. Wymieniłem z moim byłym kochankiem parę obojętnie brzmiących, życzliwych zdań, nie objawiając żalu, który przepełniał me serce. On także zachowywał się, jakby nigdy nic między nami nie zaszło. Trzeba przyznać, znakomitym był komediantem, zarówno w życiu, jak i na scenie.

Postacie złych czarodziejów i niegodziwych władców odtwarzał nowy nabytek, nad wyraz szpetny i łysy jak kolano Sławko z Sulejowa, którego publiczność uwielbiała wprost nienawidzić, miał bowiem wielki talent. Poza sceną był to zresztą człek sympatyczny, ciepły, rubaszny, obdarzony przy tym niezwykle mocną głową, słowem wspaniały kompan. Nie omieszkałem oczywiście zerknąć na kilku wartych grzechu długowłosych młodzików, grających dziewczęce role. Nauczony smutnym doświadczeniem trzymałem się jednak na bezpieczny dystans od owych zniewieściałych, zepsutych nicponi. Wspólnik politycznych knowań, przemądry Sas, łowił moje łakome spojrzenia z lubieżnym uśmieszkiem godnym starego satyra.

Tęskniłem oczywiście za Eufrozyną, o której docierały do nas z Pomorza dziwne i sprzeczne wieści, jakby matka kujawskiego karła nie potrafiła pozbyć się swego mało budującego wizerunku wiecznej intrygantki i awanturnicy. Spędzoną z nią noc wspominałem jako jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń w moim i bez tego pokrętnym, skomplikowanym żywocie, ale ten jednorazowy epizod nie odmienił rzecz jasna moich właściwych upodobań. Platoniczna z konieczności, niemożliwa do spełnienia miłość do Henryka Prawego, którą przemieniłem w pragnienie uczynienia mego ideału królem, nie mogła przecież zapełnić pustki mrocznej, jałowej egzystencji. Stała obecność wiernych sług tym dotkliwiej uświadamiała mi wyobcowanie z grona zwykłych ludzi, podobnie jak chmara nadskakujących dworaków, widzących we mnie możnego książęcego zausznika. Zimne srebro, brzęczące w mej sakwie, nie dawało już zadowolenia, kiedy coraz bardziej doskwierała samotność. Marzyłem o idealnym uczniu, kochanku, asystencie i zaufanym sekretarzu. Nigdzie nie mogłem go znaleźć. Jak zawsze tam, gdzie poszukiwałem miłości, przyjaźni, oddania i lojalności, znajdowałem tylko rozpustę, chciwość, sprzedajność i niewierność. Nieraz bywało, że idąc wrocławską ulicą, wyłowiłem wśród przechodzącej mimo grupki smukłych, długonogich żaków nadobne liczko, bystre spojrzenie lub głos o miłym brzmieniu, wygłaszający jakąś obiegową maksymę, ale wszystko to było nie to, czułem całym głęboko poranionym i nienasyconym nigdy sercem, nie to, czego naprawdę pragnąłem. Klerycy spoglądali na mnie często z lękiem i szeptali między sobą dyskretnie na mój widok. Nie dziwiłem się temu, wiedząc, że opowiadano o mnie na mieście najróżniejsze plotki, powtarzane zwłaszcza chętnie przez wagantów i zawistnych ludzi Kościoła, przymuszonych do życia w celibacie księży i zakonników. Pamiętna historia ze Stulichą i Jurkiem z Kotowic, wreszcie ostatnia niemiła przygoda z rybałtem, nadszarpnęły mocno moją opinię wśród bogobojnych mieszczan, także wśród dwórek księżnej Konstancji nie brakowało nieżyczliwych języków. Jako samotnik i odszczepieniec, otoczony niezrozumiałą dla wielu opieką młodego księcia, któremu miałem zatruwać umysł swoją magią, wzbudzałem w prostych umysłach strach, jak niegdyś mój mroczny mistrz, Wolfgang z Weimaru. Ja także lękałem się, nauczony przykrym doświadczeniem z Michałem, że kolejny szczwany młodzik będzie mnie łupił bezczelnie i zdradzi na końcu, jak to się zwykle przydarza większości uczniów czarnoksiężnika. Ciążyła nade mną klątwa otrutego czarodzieja, a im bardziej starałem się oszukać zły los, tym częściej mnie dopadał.

Owego wieczoru byłem jednak w dobrym humorze i pełen optymizmu, podobnie jak większość uczestników popijawy. Tylko Witenes upił się na smutno, wspomniał bowiem czasy swej wczesnej młodości w ojczyźnie.

– Biruta, moja Biruta – jęczał żałośnie, rozpamiętując stratę ukochanej, zgwałconej i zamordowanej podczas rzezi po upadku króla Mendoga. Chociaż miał we Wrocławiu wielkie powodzenie u płci przeciwnej, ciągle tęsknił za swą pierwszą miłością, a pewnie też i krajem rodzinnym.

Wesoły zazwyczaj Fiodor próbował zagłuszyć ten męski skowyt swymi tęsknymi, ale dziwnie przy tym skocznymi pieśniami, co mu się w znacznym stopniu udawało. Czarny kot Bestyjka, siedząc na ramieniu Pochyłej, dołączył się do Rusina przeraźliwym miauczeniem. W odległym kącie Surian i Ottokar ze Styrii układali wspólnie śpiewkę, dotyczącą najnowszych wypadków:

Kuzyni w złotych kajdanach

Uznali w cnym księciu pana,

A ich okowy złocone

Przetopić trza na koronę...

Ostatnimi czasy mądry trefniś i miecznik trubadur bardzo przypadli sobie do serca i włóczyli się w każdy wolny wieczór po karczmach i zamtuzach, pijąc i hulając tak tęgo, że zyskali wśród poważnych mieszczan i zawistnego plebsu przydomki Leliwa i Doliwa. Nic sobie z tego nie robili, zresztą cieszyli się ogólną sympatią, jak wszelkie lekkoduchy i wartogłowy. Ich swawolne, a nieraz celnie trafiające w samo sedno zagadnień piosnki śpiewała potem ulica, toteż nie zbywało im na chętnych słuchaczach i wielbicielach, gotowych postawić kielicha. Nie miałem im wcale za złe, że zdradzają w publicznych miejscach nasze polityczne plany, przeciwnie, zależało mi na tym, by jak najwięcej ludzi każdego stanu ujrzało w naszym księciu przyszłego władcę całego Królestwa Polskiego, który opanuje dręczący je chaos, przywróci ład, porządek i doda nowego blasku koronie Chrobrego, kiedy ta już spocznie na jego szlachetnej skroni.

Panujące przy naszym stole zgiełk i harmider nie przeszkodziły mi wcale rozglądać się bystro po sali i wypatrywać nowych twarzy, tym bardziej że wypite w pewnym nadmiarze piwo czyniło mnie coraz śmielszym. Dostrzegłem wreszcie w ciemnym kącie izby bystro spoglądającego od czasu do czasu ku nam przystojnie odzianego ciemnego blondyna, mniej więcej osiemnastoletniego, sądząc z wyglądu, który wychylając kufel za kuflem, uśmiechał się czarująco i sprawiał wrażenie, jakby pragnął dołączyć do naszej rozbawionej kompanii, a tylko nie starczało mu odwagi, aby do kogoś przepić i zagadać. Zarazem jednak wodził tęsknym spojrzeniem za kręcącymi się między stołami dziewkami służebnymi, co świadczyło, że mogę liczyć z jego strony jedynie na ewentualną przyjaźń albo interesującą współpracę. Od razu mi się jednak ten młodzik spodobał, wydał się bowiem pojętny i sprytny, mimo swojego młodego wieku. Miał w oczach i uśmiechu coś takiego, że od razu wzbudzał sympatię i chęć nawiązania z nim komitywy. Niewiele myśląc, pochyliłem się w stronę rozbawionej młodej zielarki i rzekłem półgłosem:

– Droga przyjaciółko, zwróć, proszę, uwagę na tego przystojnego nieznajomego, siedzącego ówdzie samotnie. Zdaje się, że szuka towarzystwa na dzisiejszy wieczór. Chętnie bym z nim pogawędził i napił się czegoś dobrego, ale obawiam się, że wystraszyłby się starego czarodzieja, gdybym zaczepił go osobiście. Użyj zatem swoich uroków, aby się do nas przysiadł.

Pochyła przyjrzała mi się uważnie i wyszczerzyła po chwili ząbki w domyślnym uśmiechu.

– A wiadomo przecież, gdzie diabeł sam nie może, tam babę pośle – odparła wesoło. – Rozumiem cię, mistrzu Witelonie. Spróbujemy najpierw, jak się zachowa wobec mojej czarnej Bestyjki.

Co powiedziawszy, zdjęła kota z ramienia i szepcząc mu coś do spiczastego uszka, posłała zręcznym ruchem wprost pod nogi tajemniczego gościa. Zwierzak przyglądał się chwilę uważnie ciżmom młodzika, potem jednym susem znalazł się na jego kolanach i umościwszy się tamże wygodnie, począł mruczeć przymilnie. Zdumiony młodzik począł głaskać nieśmiało natrętne zwierzątko. Wiedźma zerwała się wówczas z ławy, prężąc imponującą kibić i ruszyła ku swojej ofierze, wdzięcznie kołysząc biodrami. Po chwili siedziała już obok zaskoczonego chłopca i gadała z nim w najlepsze, gładząc pieszczotliwie koci grzbiet i strojąc zalotne miny. Nie przesypało się więcej niż kilkadziesiąt ziaren piasku w klepsydrze, kiedy udało jej się skłonić interesującego młodzieńca, aby przysiadł się do naszego stołu. Postanowiłem go niezwłocznie wybadać.

– Pochodzisz z zacnej mieszczańskiej rodziny? – zapytałem, z trudem zachowując powagę. – Zapewne z Saksonii? I jako młodszy syn przybyłeś na Śląsk szukać szczęścia?

Zasypany gradem brzmiących jak stwierdzenia pytań, młodzik wytrzeszczył ciemnoniebieskie oczy.

– Skąd o tym wszystkim wiecie, panie? – wyjąkał ze zdziwieniem.

Wiedźma Pochyła zaśmiała się dźwięcznie i położyła delikwentowi dłoń na ramieniu.

– Uważaj, młody człowieku – mruknęła mu do ucha, zerkając na mnie porozumiewawczo. – Rozmawiasz ze słynnym wrocławskim magiem i astrologiem, mistrzem Witelonem, najbardziej zaufanym doradcą naszego księcia. Mówią, że ma wieszczy dar oraz wiele innych niesamowitych zdolności. Jeśli będziesz niegrzeczny, zamieni cię w ropuchę, wtedy będę musiała odczarowywać cię pocałunkiem, a wolałabym już raczej całować pyszczek mojej Bestyjki... To człek mądry, lecz niebezpieczny, ostrzegam cię.

– Tylko tacy ludzie są na tym świecie ciekawi i cokolwiek warci – oznajmił rezolutnie młodzieniec, nie przestając przyglądać mi się z ciekawością. – Domyślam się, że mój strój i młody wiek były dla ciebie wskazówką, uczony mężu. Istotnie, jestem mieszczańskim synem i nazywam się Dytryk, pochodzę zaś z Miśni.

Jego opowieść potwierdziła moje podejrzenia, wsparte uważną obserwacją i znajomością życia. Dytryk był młodszym dzieckiem przyzwoitej kupieckiej rodziny, której ostatnio dość kiepsko powodziło się w interesach z powodu srożącego się w owych czasach w germańskich prowincjach głodu. Kiedy chłopak ukończył szkółkę katedralną, zacny ojciec wyprawił go w świat, zaopatrzywszy w trzos cięższy od pouczeń i dobrych rad niż brzęczących denarów. W taki oto sposób znalazł się we Wrocławiu, tak jak przed laty mój rodzic, a ponieważ nie miał w sobie nic z biblijnego syna marnotrawnego, zamiast trwonić resztki otrzymanej od rodziciela chudoby, starał się zdobyć jak najwięcej odpowiednich kontaktów z poważnymi negocjatorami, o których słyszał, że najczęściej zbierają się w owej właśnie, cieszącej się zasłużenie dobrą sławą, gospodzie. Szczęśliwy traf chciał, że to właśnie ja pierwszy zwróciłem na niego uwagę i postanowiłem mu dopomóc, uważając, iż sprytny młodzieniec może być dla mnie wartościowym pomocnikiem w rozmaitych przedsięwzięciach, tym bardziej że jedno z nich akurat się kroiło i zapowiadało się wielce zyskownie. Tymczasem przedstawiłem chłopaka memu starszemu bratu i poleciłem mu jego talenty. Henryk Turyng przyjął moją rekomendację życzliwie, nie mógł się bowiem doczekać syna i następcy od swojej Szalonej Grety, a najbardziej obiecujący siostrzeniec, Janek Muskata, nie wrócił jeszcze wówczas ze studiów z Bolonii. Powoli zaczął wprowadzać tedy chłopaka w arkana zarządzania książęcym majątkiem tak, aby nie ucierpiały na tym profity naszej znakomitej familii. Przy okazji zaproponował również mnie udział w pewnej ważnej transakcji, czego się chętnie podjąłem z kilku przyczyn, jakie się za chwilę postaram nakreślić.

Tymczasem muszę zauważyć mimochodem, iż sam nie osiągając szczególnych sukcesów w miłości, miałem jednak najwyraźniej szczęśliwą rękę w kojarzeniu cudzych związków. Dytryk i Pochyła przypadli sobie do gustu, toteż młodzieniec zamieszkał u niej, zostając jej nieodłącznym towarzyszem i wiernym kochankiem. Starsza nieco odeń wiedźma zwała go żartobliwie chowańcem, to jest jakby demonem wezwanym na swe usługi. Istotnie, mimo delikatnej urody było w nim coś ze szczwanego diablika, który potrafił przede wszystkim pomnażać fortunę. Do wiedźmowej kwatery całą chmarą zaczęły ściągać młode dziewki i leciwe niewiasty, aby obejrzeć ów niezwyczajny nabytek, sprowadzony jakoby za pomocą czarów, jakkolwiek przynajmniej uczestnicy naszej karczemnej biesiady wiedzieli doskonale, że młody Sas nie wyskoczył nagle spod ziemi ani z wrzącego kotła. Bardzo dobrze grał jednak swoją rolę tajemniczego przybysza z nieznanej krainy przed łatwowiernymi wrocławskimi mieszczkami, spragnionymi w swym nudnym życiu jakiejkolwiek sensacji. Równie dobrze szła mu praca w kantorze Turyngów, toteż mój przyrodni brat nie mógł się dość go nachwalić. A chociaż moja nagle obudzona sympatia do obrotnego młodzieńca wywoływała tu i ówdzie ironiczne, wymowne uśmieszki, postanowiłem w tym względzie nie przejmować się zdaniem ciasno rozumujących głupców, którzy nie mogli uwierzyć, że jakiś przystojny młodzieniec nie wzbudził we mnie grzesznego pożądania. Przedwieczna mądrość, szeptana mi do ucha przez mego diablego stróża, powiadała: „Nie poluje się na uprawnych polach”. Zamierzałem się zastosować do tej złotej myśli i nie zapuszczać się w nieodpowiednie do moich łowów rejony. Zdecydowałem się zatem wyruszyć wraz z Dytrykiem w swoją misję, nie bacząc na szeptane półgębkiem ploteczki. Gnało mnie do opuszczenia na pewien czas Wrocławia także pragnienie ostatecznego wyrównania pewnego zaległego rachunku, chociaż zdecydowanie nie był to czas sprzyjający podróżom.

Tajemnicze, złowieszcze fatum, wiszące nad moim losem, postanowiło tymczasem pokrzyżować snute na wrocławskim dworze plany do tego stopnia, iż na chwilę zwątpiłem w moc mojej opiekuńczej gwiazdy. Pisałem już o strasznym głodzie w Czechach, wywołanym klęską wojenną i rabunkami brandenburskimi, wspomniałem także o podobnej pladze w krajach niemieckich, gdzie z powodu bratobójczych niesnasek między książętami Rzeszy zrozpaczeni wieśniacy porzucali swe uprawy, opuszczali pola i osady, aby udać się w bezpieczniejsze miejsca. Część z nich szukała lepszego życia, osiedlając się w księstwach śląskich, ale i tutaj dopadła ich prześladująca ościenne kraje plaga. Wprawdzie na naszych ziemiach panował akurat pokój, lecz za to niezmiernie surowa i długa zima, później częste w marcu opady gradu wielkiego jak kurze jaja, wreszcie padające całe przedwiośnie uporczywe deszcze sprawiły, że zarówno siewy jare, jak i ozime uległy całkowitemu zniszczeniu. Nic nie chciało rodzić się i wzrastać w rozmiękłej, błotnistej glebie. Zrozpaczony lud nie tylko przestał płacić daniny, ale także począł rabować dobra rycerskie i mienie zamożniejszych od siebie mieszczan. W samej stolicy dochodziło do coraz częstszych kradzieży, rozbojów i mordów. Namówiłem wprawdzie Henryka Probusa oraz mego starszego brata, aby otwarto dla potrzebujących książęce spichrze i spiżarnie najbogatszych rycerzy i mieszczan dla wspomożenia biedaków, ale ta skąpo i niechętnie udzielana jałmużna okazała się zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Wśród dworzan nie mówiło się wprawdzie zbyt głośno, że owa niesłychana klęska, jaka na nas spadła, jest karą Bożą za niecny czyn podstępnego uwięzienia krewniaków naszego księcia, ale już w otoczeniu biskupa Tomasza mówiono to całkiem otwarcie, a echo owych słów powtarzał cały Śląsk. Może dlatego większość dotychczasowych pochlebców zaczęła spoglądać na mnie koso, jakbym to ja był winien wszystkiemu, powszechnie bowiem uważano mnie, razem z kamratem Bernardem, nie bez racji zresztą, za głównego autora spisku przeciw ościennym książętom. To właśnie chytry Sas namówił mnie wówczas, abym wyjechał na jakiś czas z wrocławskiego księstwa, dopóki umysły ludzkie się nie uspokoją, a żołądki nie napełnią. Początkowo myślałem, żeby się zaszyć w pobliskim Wilkowie, lecz skoro nastręczała się okazja podróży, postanowiłem ją wykorzystać, bo wszak całe życie byłem wiecznym tułaczem, niczym jakiś wyklęty Żyd.

Podróż na zachód przypominała istną drogę przez mękę, koszmar śniony na jawie. Kopyta naszych rumaków grzęzły lub ślizgały się w błocie gościńca, ochlapując jeźdźców strugami brudnej mazi. Udrękę pogłębiał jeszcze dodatkowo ostro siekący, rzęsisty deszcz. Zmęczeni i przemoczeni przemierzaliśmy osnute niezdrowymi mglistymi oparami lasy, z których nie dobiegał niemal żaden odgłos zwierza, czasami tylko słyszeliśmy żałosny skowyt wilka lub ostry skrzek wygłodniałego ptaka. W powietrzu unosiły się zgniłe wyziewy, niosące niebezpieczeństwo zaraźliwych chorób. Bory wionęły martwotą i pustką, jakby kryła się w nich zapowiedź rychłej i niechybnej śmierci.

Mijaliśmy wyludnione wsie, opuszczone przez zrozpaczonych ludzi, i zamarłe grody z zatrzaśniętymi na głucho bramami. Ponura atmosfera otoczenia i uciążliwości niefortunnej eskapady sprawiły, że w naszej małej drużynie śmiałków zapanował także nastrój rozdrażnienia – zawsze przyjaźni wobec siebie Litwin i Rusin przy lada okazji warczeli jeden na drugiego, a wzięty do kompanii młody Dytryk z Miśni dodatkowo ich podbechtywał szyderczymi docinkami. Próbowałem wpłynąć łagodząco na owe drobne niesnaski, w naszej sytuacji jednak urastały one do wielkich rozmiarów, ja zaś nie mogłem być szczególnie przekonujący, skoro sam odczuwałem jakiś gniotący me serce ciężar, niby przeczucie czającej się w najbliższej przyszłości groźby.

Na szczęście zabraliśmy ze sobą dosyć zapasów, które dźwigał specjalnie w tym celu najęty juczny wałach. Kiedy jednak zrobiliśmy ponad połowę drogi, żywność zaczęła się kończyć, zdecydowaliśmy się więc nawiedzić pod wieczór pierwszą z brzegu gospodę. W pierwotnych planach nie zamierzaliśmy wcale tego czynić, pragnąc jak najprędzej dotrzeć do celu, jednak pociągała nas nadzieja na ciepły posiłek przy wesoło buzującym ogniu i pierwszy od paru nocy spokojny sen na suchym sienniku.

Budynek stał milczący i ciemny, z zawartymi okiennicami i wierzejami. Na podwórzu nie było nikogo, w kurniku, chlewie, stajni panowały złowroga pustka i cisza. Wydało się nam jednak, iż z wnętrza głównego budynku słyszymy ciche odgłosy szeptanych rozmów i delikatne szurania. Nieustanna plucha monotonnym, szemrzącym potokiem dźwięków pogłębiała złudzenie. Doszliśmy do wniosku, że najwidoczniej właściciele karczmy postanowili wobec niesprzyjającej aury i braku licznych podróżnych chwilowo zwinąć interes i zamknęli podwoje dla gości, aby przeczekać zły czas, przejadając zapasy ze swojej spiżarni. Z pewnością w obecnej sytuacji mogli się także obawiać okrutnego zbójeckiego napadu, jakkolwiek w normalnych czasach rozbójnicy nie atakowali gospód, znajdując w nich czasem nawet pomoc czy też dogodną kryjówkę przed pogonią, w zamian za obietnicę, że nie będą okradać nocujących tam gości. My wszakże mieliśmy w sakwach dość brzęczącego srebra, aby zapłacić nawet niezwykle wygórowaną cenę za jadło i nocleg. Tym gwałtowniej zaczęliśmy się więc dobijać do głównego wejścia, wołając, żeśmy nie zbóje, lecz strudzeni wędrowcy, marzący o kawałku dachu nad głową.

Odpowiedziało nam milczenie, które sprawiło, że uznaliśmy nasze poprzednie wrażenia za przywidzenie rozgorączkowanych zmysłów. Dopiero w owej chwili spostrzegliśmy, że drewniane godło karczmy zostało przez kogoś zerwane z łańcuchów i leżało nieopodal na poły zatopione w miękkim szlamie, tak zbutwiałe i popękane, że nie dawało się nawet odczytać. Musiało się zatem wydarzyć w owym miejscu coś na tyle niebezpiecznego, że skłoniło gospodarzy do rychłego opuszczenia owego miejsca. Tknięty ponurą obawą, próbowałem wyperswadować mym druhom dalsze zgłębianie tajemnic opustoszałego domostwa, jednak ich ciekawość i pożądanie przygód okazały się silniejsze niż strach. Z bezsilnym westchnieniem pozwoliłem zatem wedrzeć się dzielnej kompanii do środka, sam w gruncie rzeczy ciekaw, co tam zastaniemy.

Dębowe odrzwia i żelazne wrzeciądze nie stanowiły rzecz jasna żadnej przeszkody dla herkulesowych ramion Witenesa. Kiedy naparł na nie swoim potężnym ciałem, ustąpiły w końcu z przeraźliwym trzaskiem i wpadły do środka z hukiem zdolnym obudzić zmarłego. Młodzieńcy śmiało wkroczyli do środka, ja za nimi, trzymając się ostrożnie z tyłu. Izba jadalna była pusta, kiedy zaś skrzesaliśmy ogień i zapaliliśmy jedyne znalezione w żelaznej obręczy na ścianie łuczywo, ujrzeliśmy istne pobojowisko. Wszędzie walały się szczątki stołów, ław i zydli, nieliczne zaś, które ocalały, nosiły ślady głębokich nacięć i pokryte były ciemnobrunatnymi plamami, jakich z pewnością nie zostawia nieopatrznie rozlane wino. Nad owym rumowiskiem unosił się dobrze nam znany miedziany odór zaschniętej krwi. Musiało się w tej sali wydarzyć coś strasznego i nie była to zwyczajna karczemna bójka.

Fiodor i Dytryk myszkowali po kątach, spodziewając się znaleźć gdzieś resztki jadła czy też choć jeden ocalały dzban piwa lub wina, lecz ich nadzieje okazały się płonne. Nie znaleźli niczego prócz skorup potłuczonych naczyń i bezwartościowych odpadków. Ktoś działający tutaj przed nami oczyścił starannie szynkwas ze wszystkiego, co nadawałoby się do jedzenia lub picia. Uwagę młodzików przyciągnął w końcu spory antał pod ścianą, wielkie wszakże czekało ich rozczarowanie, gdy odkryli, iż wypełniony jest po brzegi zwyczajną deszczówką. Po chwili jednak bystre oko Rusina dostrzegło, że beczułkę ustawiono w owym miejscu specjalnie, spoczywała bowiem na klapie wiodącej do bez wątpienia suto niegdyś zaopatrzonej piwniczki. Na obliczach moich kompanów pojawiło się ożywienie, kiedy przy pomocy Litwina przetoczyli antał w kąt, odsłaniając wejście. Okazało się wtedy, że zostało ono dodatkowo zabezpieczone żelazną sztabą. Coś tam pod ziemią szurało, piszczało i chrobotało... Tym razem nie mogliśmy tego uznać za złudę. Wymieniliśmy między sobą wielce zaniepokojone spojrzenia.

– Może zostawili tam przez zapomnienie psiaka lub kota – szepnął Dytryk drżącym z trwogi głosem.

– Lub tylko spłoszymy parę myszy – zawtórował mu Fiodor, siląc się na żartobliwy ton.

– Albo zbóje zamknęli oberżystę i posługaczy – mruknął ponuro zwykle milczący Witenes. – I któryś z nich jeszcze żyje.