Popiel -  Witold Jabłoński - ebook + książka

Popiel ebook

Witold Jabłoński

3,8

Opis

Dawno, dawno temu, w czasach, które zaginęły już w pomroce dziejów, ziemiami naszych przodków wstrząsnął potężny konflikt pomiędzy potomkami króla Anta. Umierający monarcha przekazał władzę swoim synom Lechowi i Krakowi, dzieląc między nich kraj i nakazując wspólną obronę ojcowizny przed najazdem koczowników ze wschodu. Bracia uszanowali wolę ojca i walczyli ramię w ramię, wspierali się w rządach. Założyli własne rody, poślubili wybranki swoich serc i doczekali się potomstwa.

Z upływem lat Lechitów skaził pradawny mrok, który od zarania czasów skrywał się w kniejach otaczających Kruszwicę. Niczym rak począł toczyć ród Lecha, a zwłaszcza kniazia Popiela, który oddał się całkowicie czarnoksięskim praktykom i pojął wiedźmę za żonę.

Wybuchła wojna domowa, brat stanął przeciw bratu, mrok przeciw jasności, zło przeciw dobru…

Poznaj opowieść o naszych przodkach z czasów przed nastaniem mrocznych wieków. Opowieści o honorze, miłości i poświęceniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (56 ocen)
17
23
8
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Całkiem niezła

Ciekawa i zabawna baśń, dziejąca się w fantastyczno-magicznych praczasach słowiańskich, pełnych rusałek, demonów, złych i gorszych czarowników, żmijów, obrów i wszelakiego tym podobnego plugastwa. Nie brakło oczywiście i smoka wawelskiego choć moim zdaniem zbył mało otrzymał w tej powieści miejsca. Dość dobra rozrywka dla wielbicieli fantasy.
10
mania2610

Z braku laku…

Narracja jest nudna jak flaki z olejem a szkoda. Doceniam research ale Wandy już nie przeczytam bo szkoda czasu.
01
Potkaj

Nie polecam

Grafomańska proza, brak atmosfery, przegadane dialogi, arcynaiwna psychologizacja. Mimo że nowe wersje legend bardzo mnie interesują, Jabłoński nie jest na tyle dobrym pidarzem, żeby ten temat udźwignąć.
01

Popularność




OSOBY

Ród Lecha

Lech – wódz Antów/Lechitów

Nija – córka Derwana, knezia Goplan, wieszczka na Orlim Gnieździe, później żona Lecha i matka Popiela

Popiel – syn Lecha i Nii, władca krain Lechitów, czarnoksiężnik

Jaga – żona Popiela, pomorska wiedźma

Ród Wisława

Wisław – pokonany kneź Wiślan, później władca wodnego ludu

Wiła – jego żona, matka Kolady, Welindy i Rzepichy

Kolada – wodna boginka, córka Wisława i Wiły, pierwsza żona Kraka, matka Krakusa i Leszka

Welinda – wodna boginka i czarownica, córka Wisława i Wiły, uczennica Jagi, kochanka, później trzecia żona Kraka, matka Wandy

Rzepicha – wodna boginka, córka Wisława i Wiły, żona Piasta, matka Ziemowita

Ród Kraka

Krak – młodszy brat Lecha, wódz Antów, później władca Wiślan, ojciec Krakusa, Leszka, Piasta i Wandy

Wesna – pasierbica Jagi, druga żona Kraka, matka Piasta

Krakus – syn Kraka i Kolady, książę następca tronu, później wędrowny guślarz

Leszek – syn Kraka i Kolady, książę malkontent, później wędrowny guślarz

Wanda – półboginka, córka Kraka i Welindy, wojowniczka, przywódczyni Samożonek

Piast – syn Wesny i Kraka, ojciec Ziemowita, „biały” czarodziej, później władca zjednoczonych Polan

Ziemowit – syn Piasta i Rzepichy, późniejszy władca Polan

Pozostali

Kościej – doradca Popiela, kapłan Chorsa i czarnoksiężnik

Madej – przywódca górskich skrzatów rozbójników, potem wojewoda krakowski

Bohord – kagan Obrów, sojusznik Popiela

Skrzek – kapłan Strzyboga i wróżbita Wiślan

Rutger – najemnik germański, Popiel wcielony

Zgub – szewczyk krakowski, przyjaciel Wandy z dzieciństwa

1

Opowieść Wędrowca

Nazywali go Wędrowcem, bo nikt nie znał jego imienia. Nikt nie wiedział, kim jest ani skąd przychodzi. Zjawiał się niewołany i znikałniepostrzeżenie.

Był guślarską legendą, zwłaszcza wśród młodych uczniów czarodziejskiej sztuki przywoływania umarłych. Opowiadali sobie o nim nocą przy ognisku, drżąc z przejęcia, niepewni, czy znów nagle nie zasiądzie pośród nich. Właśnie w taki sposób pojawił się po raz pierwszy pewnej nocy. Nie była to jednak zwyczajna noc, ale Noc Dziadów, gdy zanika granica między światem i zaświatem, a przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatają się w jeden mocnywęzeł.

Nie było to też zwykłe miejsce. Podczas gdy lud odprawiał obrzędy na brzegach Gopła, ucztując wokół kurhanów kryjących prochy praojców, dzieląc się jadłem i napitkiem z cieniami zmarłych, oni przechadzali się po zgliszczach Kruszwicy, grzebiąc w popiołach i na polecenie mistrza szukając przedmiotów przydatnych w czarach: kości poległych w boju, szczątków oręży, kolczug albo nawet uprzęży. Po skończonej pracy rozpalili ognisko u stóp zrujnowanej wieży, która czerniała groźnie nad ich głowami niczym wielki kamienny grobowiec mieszczący strome zejście ze świata żywych do Nawii. Zwykli ludzie omijali tę ruinę z daleka, uważając ją za przeklętą, dla przyszłych guślarzy stanowiła jednak ciekawewyzwanie.

Jeszcze przed chwilą nie było nocnego gościa, teraz siedział już pośród nich: ciemny kształt, szczelnie otulony opończą z kapturem, z rękami ukrytymi w szerokich rękawach. Wpatrywali się weń oczarowani, nie śmiąc się poruszyć ani zajrzeć pod ciemną materię, w cień pochłaniający oblicze. Wiadomo, że postać Wędrowca bywa ulubionym przebraniem niejednego z bogów. Kiedy odezwał się do nich starczym, nieco chrapliwym, a jednak dziwnie urzekającym głosem, zasłuchali się w jegosłowa.

– Okrutny książę Popiel, jego jadowita żona, myszy i Mysia Wieża… Każdy zna tę baśń od kołyski. Zdziwi was zapewne, że moja opowieść będzie całkiem inna niż zasłyszane w dzieciństwie bajania piastunek. Tylko zaufani Welesa mają rzetelną wiedzę na temat naszych zbroczonych krwią korzeni. Tylko guślarz ma odwagę spojrzeć prosto w oczy strasznego żmija i pożyć wystarczająco długo, by o tym opowiedzieć. Aby zrozumieć całą prawdę zawartą w owej historii, musimy ją wydobyć z głębi dziejów, cofnąć się w przeszłość ku dalekim puszczom i stepom. Rozsiądźcie się wygodnie, przymknijcie oczy, aby nie oślepił ich błysk stali, niech uszy wypełni brzęk oręża, a w sercach wyryją się czyny mrocznych czarowników i mocarnychwitezi.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w krainie, gdzie wschodzi słońce, mieszkał nad wielkim jeziorem dzielny lud Antów, któremu przewodził Najstarszy Ant. Jezioro było głębokie i rozległe niczym morze, toteż nazwano je Morzem Sarmackim. Antowie łowili w nim ryby, wypuszczając się w śmigłych łodziach na dalekie połowy. Wypasali też stada bydła na bezkresnych stepach. O te stada dochodziło czasem do walk z innymi plemionami, lecz zazwyczaj żyli z nimi w pokoju, chyba że wojownikom zaczynały doskwierać głód lub nuda – wówczas udawali się na łupieżczą wyprawę. Poległych palili na stosach, a ich prochy grzebali w wielkich kurhanach. Sąsiednie ludy bały się ich, byli bowiem zajadli i niezwyciężeni w bojach, słynęli z twardej dłoni i celnego oka. Jako rybacy, myśliwi i pasterze nie znali rolnictwa, lecz i tak stepy dostarczały im wszystkiego, czego mogli zapragnąć. Przemierzali je na chyżych, nawykłych do dalekiej jazdy rumakach, które chwytali na równinach, pętali powrozami i oswajali. Główne siedziby Antów mieściły się na zachodnim brzegu jeziora, gdzie panowała wielka obfitość słodkich jagód i innych owoców, ptactwa i wszelakiejzwierzyny.

Ant miał licznych synów z wielu żon i branek, lecz najbardziej ukochał dwóch najstarszych, niezrodzonych z ludzkiej niewiasty. Ich matką była bowiem wężowa pani jeziora, srebrnołuska boginka Manasa, która wyłoniła się pewnej nocy z wód Morza Sarmackiego i objawiła Antowi w postaci nadludzko pięknej kobiety. Usidliła go swymi wdziękami i w krótkim czasie poczęła z nim dwóch potomków, którym sama nadała imiona: Lech i Krak. Pierworodny urodził się głęboką nocą, drugi w środku jasnego dnia, co wyznaczyło ich dalsze losy. Manasa wychodziła często na brzeg jeziora i patrzyła, jak jej pacholęta wyrastają na krzepkich i psotnych chłopaków, a potem dorodnych i walecznych młodzieńców, przynosząc chlubę swemu plemieniu i budząc nadzieje na przyszłość.

Skoro jednak wszystko na tym świecie ma swój początek, ma także kres. Pewnego dnia nad wschodnim krańcem jeziora ognista zorza zapłonęła jak wielki stos ofiarny, a słońce wzeszło czerwone niczym nabrzmiały krwią rybi pęcherz. Ant wezwał wtedy synów przed oblicze i rzekłim:

– Tej nocy wasza wodna macierz oznajmiła, że widzę ją raz ostatni, a także was, moi synowie. Ze wschodu nadciągają ku nam hordy dzikich Obrów. Włosy noszą oni splątane w kształt wężowych ogonów, czczą bowiem święte węże i karmią je ciałami jeńców. Postury są dość nikczemnej: mali, żółci, skośnoocy, o płaskich, niby martwych twarzach, lecz podczas walki strach budzi ich mrowie, są bowiem liczni niczym ziarnka piasku na stepach. Jeziorna pani nie ma mocy, aby ich powstrzymać, toteż ogłosiła koniec swego panowania. Nakazała, byście ruszyli razem z młodymi druhami na ziemie zachodnie, zamieszkane przez plemiona Wenedów, i zdobyli tam nowe siedziby dla siebie i swych rodzin. Według boginki twoja dola, Lechu, dopełni się nad podobnym do naszego jeziorem, w którym ze śmierci odradza się życie. Ty zaś, Kraku, zwiążesz swój los z wielką rzeką, która jest samym życiem. Ruszajcie więc co sił, ja zaś z waszymi młodszymi braćmi będę was osłaniać i postaram się zatrzymać tu Obrów jaknajdłużej.

Wola rodzica jest święta, tak więc junacy nie ociągali się z jej spełnieniem. Skrzyknęli swe drużyny, zebrali stada wołów, siedli na koń i ruszyli w drogę w ślad za zachodzącym słońcem. Lech wolał zresztą od mozolnej jazdy w słonecznym skwarze wędrować chłodną nocą, kierując się gwiazdami, dzięki czemu czasem wyprzedzał młodszego brata. Wtedy już wystąpiły między nimi pierwsze braterskie swary, lecz umieli je załagodzić, dopóki przyświecał im wspólnycel.

I tak wędrowali dniami, nocami, a drogę wytyczały im przemiany przetaczającego się po nocnym niebie miesiąca i następstwo słonecznych lat. Przemierzali rozległe przestrzenie, lecz nigdzie nie zagrzali zbyt długo miejsca, jako że w sercach obu braci gościł smutek – wciąż bowiem nie zdołali dotrzeć do krain przyobiecanych przez starego ojca i matkęboginkę.

Wymieniali towary z pokojowo nastawionymi plemionami, które napotkali na swej drodze, lub wojowali ze skorymi do walki, po czym brali łupy i niewolników. Uczyli się sporo od spotykanych obcoplemieńców, w tym biegłego władania mową wspólną dla Ludów Słowa. Stepy uczyniły z nich wojów bitnych i nieulękłych, walczących nie tylko dla grabieży, lecz także dla nieśmiertelnej sławy opiewanej w pieśniach przez wielepokoleń.

Prawdziwym wyzwaniem okazały się dla nich nieprzeniknione bory, które zagrodziły im drogę. Wydały się zachwycające, ale i groźne, gdyż dobiegały z nich głosy duchów. To wówczas po raz pierwszy przeniknął ich dreszcz czegoś nieuchwytnego, niewidzialnego, przynoszącego wizje zaświata. Minęło sporo czasu, zanim nauczyli się przedzierać przez knieję, wyrąbując dalszą drogę na zachód, i rozeznawać się na tyle, by nie pobłądzić, lecz to właśnie dzięki temu stali się wybornymi tropicielami oraz łowcami. W leśnej głuszy, siedząc po udanych łowach przy ogniskach u stóp prastarych dębów i wpatrując się w lotne opary unoszące się nad moczarami, dostrzegali mgliste cienie przodków, o których czynach długo w noc snuli opowieści. W lasach nie tylko więc nauczyli się tropić i polować, ale też odnaleźli nowych bogów łudząco przypominających ich samych. Lubili potem wracać do leśnych legend jak do źródła wiecznejmłodości.

Gdy zaś przedarli się przez owe puszcze, stanęli nad wielką rzeką przypominającą tę z ojcowskiej przepowiedni. Zasięgnąwszy języka od miejscowych rybaków, dowiedzieli się, że tutejsze plemiona zwą ją Wisłą. Serca Lecha i Kraka zadrżały radośnie. Poczuli, że nareszcie dotarli do wymarzonej krainy. Młodszy z braci chciał od razu powędrować w górę rzeki, wywiedziawszy się o leżących tam żyznych ziemiach, starszy parł jednak nieprzerwanie naprzód w poszukiwaniu czarownego jeziora. Tak oto, z niemałym trudem przedostawszy się na drugi brzeg, a dalej grzęznąc po drodze w licznych mokradłach i rozlewiskach, dotarli w końcu nad Gopło. Północnego krańca jeziora strzegła potężna warownia na wyspie, stołeczny gród Goplan zwanyKruszwicą.

Wobec nadejścia obcych wojów mieszkańcy niezwłocznie podpalili most łączący wyspę z brzegiem i zawarli główną bramę. Lech i Krak niezrażeni wrogim przyjęciem – bo też innego się nie spodziewali – zdołali w porę ugasić ogień i poczęli oblegać gród, największy, jaki do tej porywidzieli.

Antowie opłynęli wyspę ze wszystkich stron i zarzuciwszy na wysokie wały powrozy oraz drabinki na hakach, poczęli się wspinać na palisady, rażeni przez obrońców strzałami, włóczniami, kamieniami i belkami. Dwaj młodzi wodzowie przystanęli u wejścia na most, doglądając postępów, jakie czynił potężny taran tłukący miarowo w drewniane wierzeje. Rozmawiali podniesionymi głosami, przekrzykując łoskot uderzeń i bitewnyzgiełk.

– Miejscowi powiadają, że gród ten zwie się Kruszwica, bo każdy najeźdźca skruszył oręż na tych ziemnych wałach i ostrokołach – wyrzekł Lech, obserwując swych wojów spod powiek przymrużonych w świetle zachodzącegosłońca.

– Wygląda, że i my połamiemy na nim zęby – odparł posępnieKrak.

– Nie trać ducha, braciszku. Trzeba przyznać, że twój pomysł, by wyposażyć drabiny w haki, okazał sięwyśmienity.

– Cóż z tego, skoro naszych wciąż spychają do wody niby ślepe szczenięta – westchnął młodszy z braci.

Nie skończył mówić, gdy jeden z wojów wdzierający się na wał nieopodal runął do jeziora z przeraźliwymwrzaskiem.

– Trzeba przyznać obrońcom, że to żelaźni ludzie… Spójrz na tamtych, czynią nam najwięcej szkód. – Wskazał dwóch mężczyzn: włócznika oraz osłaniającego go woja z potężną tarczą, szalejących na wałach niczym dwugłowe straszydło. Biada temu, kto stanie im na drodze – stwierdził Lech z odcieniem podziwu dla nieznanej mu wcześniej bojowejsztuki.

– Jeńcy mówili, że to bliźniaczy synowie starego władcy, knezia Derwana, który zagrzewa synów do walki, wygrywając pieśń bojową nadudach.

– Muszą w tym być jakieś czary. Zauważyłeś, Kraku, że żaden z naszych rannych nie wypływa na powierzchnię? – dodał po chwili, wpatrując się w toń jeziora. – A przecie Antowie umiejąpływać…

– Jakaś zła siła wciąga ich na dno – potwierdził młodszy z nieskrywanym niepokojem. – A spostrzegłeś, że zrzucają do wody także własnychzabitych?

– Widać, że to plemię o dzikich zwyczajach, choć potrafi budować grody – ocenił wzgardliwie Lech. – Ojciec powiadał, że wielkość każdego rodu rozpoczyna się od czci dlazmarłych…

– Może boją się w grodzie zarazy? – zastanawiał się głośnomłodszy.

– Albo raczej chcą wśród nas szerzyć zarazę, gdy zatrują wody jeziora. Powinni rzucać swe trupy w ogień. Nasze płonące strzały wznieciły tam sporopożarów…

– Lecz je ugasili, bo wody im nie brak. Cała nasza nadzieja, że wyłamiemy te drewniane wrota. Twój taran spisuje sięnieźle!

– Pewnie, że nieźle, skoro kazałem na niego ściąć najwyższą sosnę w okolicy – odrzekł wódz z dumą. – Tylko patrzeć, jak brama padnie. Wtedy wyrąbiemy sobie drogę do środka i zatłuczemy dwugłowegowodza…

– Cofnij się, bracie! – krzyknął Krak, osłaniając Lecha tarczą, w którą zaraz wbiło się paręstrzał.

Lech odetchnął z ulgą i spojrzał na brata z wdzięcznością, chwilę potem jednak zaśmiał siękpiąco.

– Co, braciszku? Wystraszyłeś się paru strzałek? Nie bój się, nie padniemy tutaj na progu chwały. Nie taka pisana namdola…

– Odwrót! Leją smołę! – zawołał Krak, cofając się odruchowo, choć znajdowali się poza zasięgiem, na drugim krańcumostu.

– Całe szczęście, że doradziłeś, by okryć taran daszkiem wilgotnych skór – pochwalił brata Lech, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Gdy trzeba, nie brak ci sprytu… Hej, tam, walić, nie ustawać! – krzyknął na wojów przy taranie. – Gorąca kąpiel jeszcze nikomu niezaszkodziła!

Odpowiedzią był chlupot lejącej się smoły i wrzaskpoparzonych.

– Wymienić rannych i tłuc! – rozkazywał Lech. – Słyszycie, jak brama trzeszczy? Zarazpadnie!

Nagle Krak strącił z ramienia dłoń brata, mocniej zacisnął palce na pochodni i wyrwał się doprzodu.

- Dam radę, Lechu – rzucił naodchodnym.

Podbiegłszy do samych odrzwi zalanych smołą, podpalił je. Ogień ogarnął wrota na całej wysokości, a po chwili wszystko inne zagłuszył huk płomieni i trzask pękającegodrewna.

– Sława księciu! – ryknęli rozradowaniwojowie.

Lech rozłożył szeroko ramiona i uściskał powracającego dońbrata.

– Dobrześ się spisał, bracie. Sława! Wrota wnet upadną!

Podniesieni na duchu Antowie wzmogli siłę uderzeń, czując, że zaraz przebiją się przez płonące bierwiona. Nagle, gdy huk tarana i trzask wrót stały się niemal ogłuszające, górę nad nimi wziął złowrogi szum wodnych fal na marszczącej się gniewnie powierzchnijeziora.

– Gopło się burzy – rzekł Krak zobawą.

– Nie widzę dobrze przez tę mgłę – warknął gniewnie Lech, usiłując coś wypatrzyć w zapadającymzmroku.

– Chyba czarodziejska – podchwycił młody drżącym głosem. – Słyszysz, jak nasikrzyczą?

Obaj wytężyli wzrok i zdołali coś wreszcie dojrzeć w szarymzmierzchu.

Z głębiny wynurzały się ciemne postacie. Topiły łodzie Antów jedna za drugą i wciągały wojów wtopiel.

– Skąd się tu wzięli? – wyszeptał zdumionyLech.

– Pamiętasz, jak rzucali trupy dowody?

– Udawali zabitych i teraz wypłynęli? Żaden człowiek nie zdzierży tak długo podwodą…

– Chyba nie udawali. Trupy byłyprawdziwe…

– Co?! Ożywieńcy? Niewierzę!

– Słyszałem o takich czarach – wyznał z trwogą Krak. – Nie sprostamy im, bo nie da się zabić tego, co już umarło. Nasi ginący ludzie tylko zwiększą ichliczbę.

– Wrota zaraz padną, a wtedy nie powstrzyma mnie żaden upiór ani topielec – rzekł twardo Lech. – Wytrwamy.

Rozległ się potworny trzask mostowych pali, który na kilka uderzeń serca zagłuszył huk tarana. Most się zachwiał i począł zapadać, a nad wodą niosły się upiorne piski, wycia, rzężenia trzęsących nimtopielców.

Krak wskazał bratu wzburzoną, zmętniałą wodę, w której upiory wyrywały z jeziornego dna podtrzymujące mostpale.

– Czar nieumarłych dał im nadludzką siłę – jęknął z przerażeniem. – Wycofajmy się, bracie, albo tutajzginiemy!

– Teraz, gdy zwycięstwo tak blisko? Nie cofnę się za nic! – upierał się hardywódz.

Pale chwiały się coraz bardziej, pękały mostowe deski, wysuwały się spomiędzy nich zielone łapytopielców...

– Rąbcie te szpony, ścinajcie łby! – krzyczał zapamiętale Lech. – Antom zmoryniestraszne!

– Nas tutaj garstka, a ich przybywa, bo nasi wciąż giną – przedkładał bratu Krak. – Nie sprostamy tym czarom. Zaklinam cię, Lechu, cofnijmy się, jeśli nie chcemy sami do nichdołączyć!

– Tym razem cię posłucham, aby oszczędzić naszych – odparł niechętnie wódz. – Hej, poniechajcie! – zwrócił się do swych wojów. – Do czorta z przeklętą bramą, niech bies porwie Kruszwicę! Trąbićodwrót!

Krak zagrał na trwogę. Po chwili Antowie uciekali jak jeden mąż, z nieznanym dotąd popłochem, ścigani dzikim wyciem topielców i radosnym krzykiem ocalałych obrońcówKruszwicy.

Najeźdźcy wycofali się do obozowiska nad Wisłą, żeby się przegrupować i podleczyć rany po doznanej porażce. Lech i Krak topili smutki w skisłym kobylim mleku, lepiej według nich kojącym gorycz przegranej niż miejscowe piwa imiody.

– Mam nadzieję, że żaden z Antów nie uwieczni w pieśni tego, co nam się dziś przydarzyło – wyrzekł Lech, przerywając ponuremilczenie.

– Bądź spokojny, nikt nie zechce, bo i nie ma czego wysławiać – zapewnił Krak. – Kruszwica wciąż nieskruszona, my zaś uciekliśmy pobici. Sam najchętniej bym o tym zapomniał. Goplanie z pewnością tańczą już taniec zwycięstwa pospołu z topielcami, a władca przygrywa im na czarodziejskichdudach…

– Nic to, póki żyjemy, żyje też nadzieja – stwierdził starszy z braci, wpatrzony w ogień. – Jeden chybiony atak nie przesądza o losach wojny. Będziemy prażyć gród ognistymi pociskami, aż zgorzeje, a obrońcy siępoddadzą.

– Jeśli bardziej cenią życie niźli chwalebną śmierć i jeśli topielcy z Gopła pozwolą nam się zbliżyć na dogodną odległość – uściślił z namysłemmłodszy.

– Ich także spopielimy! – warknął Lech gniewnie. – Czuję, że można zwalczyć ogniem tepoczwary.

Krakwestchnął.

– Oby starczyło smołowanych ognistychkul…

– Dobrze, że poznaliśmy tajemnicę ich wyrabiania – podjął wódz, ocierając pot zczoła.

– Gdybyś nadto nie przypalał jeńca łuczywem, może zdradziłby nam jakieś inne tajniki bojowe – rzekł Krak z przekąsem. – Kto wie, co jeszcze Goplanie szykują przeciwkonam.

– Ano tak… – Lech cmoknął – szybko się biedakwypalił.

Obaj zaśmiali się z cicha na wspomnienie owych gorącychspytek.

– Dosyć tego krakania, Kraku – rzekł Lech. – Co może być gorszego niż ziemne wały grube na cztery łokcie i wyłażący z wody topielcy? Ufam, że to kres ichmożliwości.

– Gdybyśmy się zawczasudowiedzieli…

– Stało się, nie ma co biadać – uciął Lech. – Matka przepowiedziała mi święte jezioro, miejsce odrodzenia ze śmierci, lecz Gopło okazało się dla nas śmiertelnąpułapką.

– Właściwie to nieśmiertelną – sprostował Krak przekornie – i naszą wieczystąhańbą.

– Uznajmy, że dzisiejsza porażka to ledwie kropla w morzu krwi i łez – orzekł Lech, prostując się dumnie. – Czeka nas jeszcze wiele drobnych potyczek i wiele wielkichzwycięstw.

– Obyś miał rację, Lechu… bo na razie tkwimy niby łosie po szyję w bagnie i dalej anirusz…

Mówiąc to, Krak zachichotał pijacko, na co Lech chrząknął jak rozdrażnionydzik.

– Idźmy lepiej spać, młody, skoro zaczynasz pleść trzy po trzy – zrugał brata. – Może we śnie znajdę sposób, jak skruszyć wałyKruszwicy.

– Rozkaz, wodzu – odrzekł młodszy, podnosząc się z miejsca. Kolebał się teraz, usiłując stać prosto. – Przysłać ci którąś z nałożnic? – spytał jeszcze, popatrując spod oka nawodza.

– Nie, bracie – odmówił stanowczo tamten. – Muszę sam się przespać z owymkłopotem.

– Śpij więc i wyśnij dla nas zwycięstwo. – To rzekłszy, wyszedł znamiotu.

Podczas gdy Krak szukał zapomnienia w objęciach przygodnej miłośnicy, Lech osuszył do dna kociołek i z pomocą ognistego trunku zdołał w końcu przegnać ponure myśli. W głowie mu się mąciło i legł jak podcięty dąb. Ukołysany szumem pobliskiej rzeki i lasu zapadł w głęboki, ale męczący, pełen dziwacznych wizjisen…

Śnił o tym, że się zbudził i wstał z posłania, zaniepokojony martwą ciszą w obozie. A raczej jego duch powstał, bo kiedy się obejrzał za siebie, cielesna powłoka wciąż spoczywaław głębokim uśpieniu. Wiedział, że to sen, a zarazem w swej duchowej postaci czuł się jak najbardziej rzeczywisty. Targany nieznanym dotychczas lękiem, a także przeczuciem czegoś ważnego i nieodwracalnego, podszedł do wyjścia i odchylił połę namiotu. Na chwilę zamarł w zdumieniu. Obozowisko okazało się puste, jakby wymarłe, nie było w nim ludzi ani zwierząt, tylko porywisty wiatr miotał zetlałymi płachtami namiotów, obsypując wszystko szarym popiołem. Nie wiadomo było, czy to noc, czy dzień. Nieboskłon zasnuły ołowiane chmury, nisko zawieszone nad wierzchołkami martwych drzew. Wszystko zdawało się tu pozbawione życia, nawet pobliska rzeka, która toczyła leniwie mętne, ciemnoczerwone wody wśród piasków osuwających się z brzegu. Nad nią unosiła się rdzawa mgła, a w jej oparach kłębiły się dziwne kształty, potworne i nieuchwytne, aż w końcu uformowały kobiecąpostać.

Stanęła na brzegu dostojna jak posąg bogini, nieprzystępna, straszliwa. Jej twarz wyglądała jak ciemna chmura o sinawych księżycowych odblaskach, oczy jaśniały niczym para błyskawic, usta zaś wyginały się pożądliwie, przywodząc na myśl krwawy miąższ owocu o białych pestkach. Odziana była w długą szatę barwy nocnego nieba, a w kruczoczarne włosy wplotła srebrny półksiężyc. Wokół jej bosych stóp wiły się dwa syczące węże, jasny i ciemny. W prawej dłoni trzymała wieniec z dębowych liści. Lech ruszył ku niej, zachwycony i rozpalony, lecz kiedy się zbliżył, spostrzegł, że jej ciało jest równie ulotne jak snujące się wokół nadrzeczne opary. Zatrzymał się więc stropiony i rozejrzawszy dokoła niepewnie, zapytał zrozdrażnieniem:

– Co to za dziwne miejsce? Gdzie ja, u czarta, jestem?!

– U czarta? – powtórzyła zjawa z wyraźnym rozbawieniem. – Zgadza się, jesteś w Nawii, za pozwoleniem jej rogatego pana, Welesa. A raczej twój duch nawiedza we śnie ową martwą krainę. Ludzie nas nie widzą, ale my ich tak i patrzymy na ich czyny, zwłaszcza teraz, gdy ponury wiek żądz, krwi i zbrodni skalał tęziemię.

– Kim jesteś, pani? – spytałLech.

– Nazywam się Nija i jestem wieszczką tutejszych ludów – oznajmiła. – A także tą, która na ciebie czekała, twoją przyszłą oblubienicą. To dla mnie przeszedłeś wszystkie rzeki i bory, pokonywałeś obce plemiona i powalałeś ich wodzów. Ten wieniec będzie twoją nagrodą. Gdy przyjmiesz go z mojej ręki i uwieńczysz nim skroń, zostaniesz władcą całej krainy Goplan i wszystkich ościennychziem.

Lech bez namysłu wyciągnął dłoń po dębowy wieniec, lecz ten rozwiał się w okamgnieniu, jakby upleciony był z mgły i dymu. Młody wódz cofnął się o krok i wybuchnął pustymśmiechem.

– Mamisz mnie złudnym wieńcem i wiele obiecujesz, choć jesteś senną marą, obrazem moich pragnień. Niby czemu miałbym zostać twoim wybrańcem iwładcą?

– Są władcy noszący koronę, lecz niebędący godnymi władcami, jak tutejszy kneź dudziarz i jego dzicy synowie. Są też synowie pasterzy, co noszą niewidzialną książęcą godność na swych czołach i nie znają własnej potęgi – wyrzekła, wpatrując się weń przenikliwie. – Jesteś silny, młody i dzielny, idą za tobą liczni wojowie. Pomogę ci zwyciężyć, a wtedy otrzymasz wieniec i stworzysz nowy ród. Reszty dowiesz się jutro, gdy odwiedzisz moją wyrocznię i przekonasz się, że nie jestem jedyniezłudą.

– Gdzie jest owa wyrocznia? – zapytałniecierpliwie.

– Trochę dalej na zachód, na wzgórzu Orle Gniazdo – odparła. – Z jego szczytu wyrasta potężny dąb, w którego konarach niegdyś uwił gniazdo wielki orzeł, praojciec wszystkich orłów. Ale to dawne dzieje. Teraz znajduje się tam wyrocznia, w której wróżę z ognia i wody, przepowiadam przyszłą dolę okolicznym władcom, wielmożom i zwykłym kmieciom. Ty również poznasz swój los. Ruszaj skoro świt, niezwlekając.

– A jak znajdę to twoje wzgórze? – podjąłnieufnie.

– Ten, kto znalazł przeznaczone mu jezioro, nie powinien o to pytać – odparła z dźwięcznym chichotem. – Każdy malec w tej krainie wie, gdzie jest Orle Gniazdo. Weź dzieciaka naprzewodnika.

To rzekłszy, wieszczka znów się zaśmiała i zniknęła, a wtedy miotany wichrem martwy las zawył rykiem setek podziemnych biesów. Przebudzony Lech wciąż miał w uszach głos zaświatowych potęg i tajemnicze słowawieszczki.

Wyruszył w drogę bez zwłoki, wziąwszy ze sobą tuzin zaufanych druhów. Po gorących namowach przyłączył się także Krak, chociaż dziwnie niechętny. Poprowadził ich chłopak najęty w najbliższej wiosce, którego wołaliLudek.

Jechali przez gęstą puszczę wąską dróżką, na którą olbrzymie pnie drzew, wspomagane skrzekiem ptactwa oraz rykami żubrów i turów, zdawały się napierać z obu stron, jakby pragnęły odzyskać swoją odwieczną dziedzinę. Lech nie zważał na otoczenie, uporczywie patrząc przed siebie. Jak wcześniej zmierzał bez wahania do przyobiecanego jeziora, tak teraz przyciągało go nieodparcie wyśnione Orle Gniazdo.

Krak rozglądał się nieufnie naboki.

– Nie wiem, Lechu, czy słusznie czynimy, znów wędrując w nieznane – odezwał się w końcu z przyganą. – Nie dość, że rozdzieliliśmy nasze siły, to jeszcze zostawiamy za plecami silną i niezdobytąwarownię.

– Pozbędziesz się tych wątpliwości, gdy dotrzemy na miejsce – odrzekł Lech z przekonaniem. – Wieszczka przepowie naszą dolę i wskaże drogęzwycięstwa.

– Jaka znów wieszczka?! – zawołał drwiąco Krak. – Twoja senna mara? Nie wiadomo, czy naprawdęistnieje.

– Nasz mały przewodnik potwierdził, że każdy na tych ziemiach słyszał o Orlim Gnieździe i wielu możnych odwiedza wyrocznię, by poznać przyszłość, odczytać wolę bogów albo choćby zasięgnąćrady.

– Może powiedział tak, by nas poprowadzić prosto w zasadzkęGoplan?

– Tego na pewno nie uczyni, skoro wzięliśmy na zakładników całą jego rodzinę: ojca, matkę, braci i siostry. Jeśli nie wrócimy do obozu za dwa dni, nasi woje poderżną im gardła. A jeśli wrócimy, otrzymają sowitą zapłatę i odejdą wolni – oznajmił beznamiętnie wódzAntów.

– Umiesz być okrutny, gdy trzeba – mruknąłKrak.

– Tylko roztropny i zapobiegliwy, mój drogi bracie – wytłumaczył mu Lech. – Nie podjąłbym tej niepewnej wyprawy, nie zabezpieczywszy się wprzódy. Chłopak jest wprawdzie Goplaninem, lecz synem zwykłego rybaka. Nie narazi rodziny dla dobra swych pomylonych władców. Co za różnica, kto ich gnębi i uciska daninami? Równie dobrze mogę to być ja. Waśnie możnych są obojętne ludowi, byleby miał co włożyć do garnka. To nie ja jestem okrutny, lecz świat, w którymżyjemy.

– Masz rację, Lechu – przyznał niechętniemłodzik.

– Pewnie, że mam rację, dlatego jestem wodzem – odparł beztroskoLech.

– Tak, ja zaś twoim marudnym przybocznym – burknął młodszy z braci. – A jednak mam złeprzeczucia…

– Zawsze masz złe przeczucia – zauważył starszy. – Krakanie to twój chleb powszedni, ale mógłbyś czasem zamknąćdziób.

I tak jechali, skracając sobie czas braterskimi utarczkami. Pod wieczór dotarli do upragnionej czarodziejskiej góry, malowniczo okolonej ze wszystkich stron nurtami krętej rzeczki i kilkoma jeziorami. Mały przewodnik ostrzegł ich, że wieszczka nie życzy sobie zbędnych świadków podczas głoszenia przepowiedni, towarzyszący dowódcom wojowie rozłożyli więc niewielki obóz u stóp wzgórza, bracia zaś sami weszli na szczyt. Gdy go zdobyli, okazało się, że obawy Kraka nie byłychybione.

– Widzisz? – zawołał, rozglądając się wokół. – Niczego tu nie ma! Dawno wygasłe kamienne palenisko i uschły dąb rozszczepiony piorunem. Przybyliśmy tu napróżno.

– Cierpliwości, braciszku – odrzekł Lech. – Może wieszczka chce nas wystawić na próbę. Usiądźmy izaczekajmy.

– Nie zamierzam tracić czasu w tym martwym miejscu – warknął Krak popędliwie. – Nic nas tu nie czeka poza pustką. Czuję, że muszę poszukać własnejdrogi.

Powiedziawszy to, zrobił ruch, jakby zamierzałodejść.

–Dokąd to?! – krzyknął Lech zaskoczony, świdrując brataspojrzeniem.

– Nie tylko ty miewasz wieszcze sny, Lechu – wyznał śmiało młodzieniec. – Tej nocy przyśniła mi się rzeczna rusałka o płowych włosach i oczach jak bławatki. Wabiła mnie, wskazując drogę ku Wiśle. Pójdę z moją drużyną jejposzukać.

– Chcesz mnie opuścić teraz, gdy ważą się losy wojny? – zawołał gniewnie wódz. – Osłabić nasze siły, aby z gromadą młodszych synów szukać gdzieś wodnej dziewki? Nie pozwolę ci odejść! Tozdrada!

– I kto to mówi? – sparował atak Krak. – Ten, co przyprowadził nas tutaj na darmo, wiedziony sennym przeczuciem? Spróbuj mniezatrzymać!

Krew w braciach zawrzała i mało brakowało, a skrzyżowaliby miecze, gdy nagle zatrzęsło się Orle Gniazdo i ziemia rozpękła się pod stopami przybyszów. Z buchającej ogniem rozpadliny wyszła na żywy świat wieszczka Nija, gromiąc wzrokiem zwaśnionych. Po chwili ziemia na powrót się zasklepiła, zaś ofiarne palenisko zapłonęło sinympłomieniem.

– Zaniechajcie bratobójczej zwady – wyrzekła wróżka. – Nikomu nie wolno dobywać broni na Orlim Gnieździe, bo spadnie na niego gniew bogów. Lechu, twój młodszy brat słusznie prawi. Wasze drogi się właśnierozchodzą.

– Mam pozwolić, żeby mnie teraz zostawił? Naprawdę musimy się rozstać? – pytał stropionyLech.

– Właśnie tak – potwierdziła Nija. – Odmienne są wasze dole i żądają tego nasi bogowie. Różnicie się między sobą jak dzień od nocy. Jak słoneczny Swarożyc i księżycowy Chors, gdy walczyli o miłość Jutrzenki… Walka bogów wiecznie powtarza się wśródludzi.

– Ale my się nie wadzimy o niewiastę – wtrącił przekornie Krak. Popatrywał jednak na wieszczkę z głębokimszacunkiem.

– Och, a zdawało mi się, że przed chwilą spieraliście się o jakąś wodną pannę? – odparła w podobnymtonie.

– Hm, niewiele wiem o czarach ani proroczych snach – przyznał młodzik. – Jestem prostym wojem szukającym własnego miejsca na ziemi. Może wskażesz midrogę?

– Zapalczywi jesteście obaj – podjęła wróżka, poważniejąc. – Wężowa krew krążąca w waszych żyłach będzie zagrzewać was do kolejnych podbojów. Srebrnołuska Manasa była córą białego węża i czarnej żmii, połączyła w sobie światło i ciemność. Waszą matką jest wodna pani i dlatego to woda wyznacza losy jej synom. Jest przeznaczeniem twoim, Lechu, i twego brata, ale może być także przekleństwem. Od was zależy, jakimi pójdzieciedrogami.

– Skąd to wiesz? – spytałLech.

– Objawił mi to mój pan, Chors, który każdej nocy wędruje po niebie i widzi wszystkie sprawy w ciemności. Lech czerpie swą moc i mądrość z głębokiego mroku, ale ty, Kraku, jesteś słonecznym wojem, witeziem Swarożyca. Święty ogień wypełnia twe serce, w nim kąpią się twoja młodość, siła i męskość. Idź na południe, w górę Wisły, do kraju Wiślan. Są rzecznym ludem i czcili dotychczas wodę, ty zaś nauczysz ich patrzeć w niebo. Przyniesiesz im cześć dla ognia, słońca i błyskawicy oraz dla domowego ogniska. Rozpytuj po drodze o ich główny gród, Wiślicę, a znajdziesz tam swojąrusałkę.

– Sądzisz, że mnie zechce? – spytał z nieśmiałąnadzieją.

– Na pewno, skoro nawiedza cię w snach – zapewniła. – Pasujecie do siebie i uzupełniacie się jak dwa przeciwstawne żywioły, lecz uważaj, bo może zgasić twój żar. Wiślanie ukorzą się przed tobą, a wiślańska księżniczka odda ci swój wianek. Któż by się zresztą oparł twoim błękitnym oczom i złotym kędziorom – dodała żartobliwie z wieloznacznymuśmieszkiem.

– Hej, ja także tutaj jestem, gdybyście zapomnieli – wtrącił Lech niezadowolony, że wróżka poświęciła głównie uwagę bratu, a niejemu.

– Ty tu jesteś najważniejszy, Lechu – zapewniła go stanowczo Nija. – Nie musisz błagać swej doli o zwycięstwo. Gdy zwyciężysz, ona uklęknie przed tobą. Wyjaśnię ci wszystko, lecz najpierw pozwól odejśćKrakowi.

– Dobrze – zgodził się Lech wbrew własnej chęci, nie chciał jednak spierać się z wolą bogów. – A zatem… szczęśliwej drogi – rzekł, spoglądając z żalem na brata, który miał go opuścić w najważniejszej życiowejchwili.

– Żegnaj, Lechu – odpowiedział Krak z westchnieniem ulgi. – Niech bogowie dadzą ci wielkiezwycięstwo.

Starszy z braci rozłożył szerokoramiona.

– Niezgłębione wyroki losu – mruknął Krak, tonąc w niedźwiedzim uścisku, choć sam był przecież chłopem naschwał.

– Przysięgnijcie na wasze miecze, że nigdy nie będziecie ze sobą walczyć i wzajemnie najeżdżać swych ziem – przykazała surowo wieszczka. – Tak chcąbogowie.

Bracia bez wahania złożyli przysięgę, po czym Krak ruszył w drogę powrotną. Zszedłszy ze wzgórza, odszukał Ludka i kazał mu w te pędy zanieść rozkaz młodszym drużynnikom, by skierowali się w górę Wisły i dogonili swego wodza w drodze do Wiślicy. Sam zaś podążył ku swemuprzeznaczeniu.

Lech i Nija pozostali we dwoje przy palenisku ofiarnym, mierząc się wzajemnie czujnymispojrzeniami.

– Żywe trupy wyłażące z Gopła to twoje dzieło? – Ant przerwał w końcu napiętąciszę.

– Widzę, że od razu przechodzisz do rzeczy. Prawdziwy człowiek czynu, który nie bawi się w gładkie słówka. Wódz nawykły do rozkazywania – stwierdziła ni to chwaląc, ni ganiąc. – Tu jednak nie możesz nikomu rozkazywać. Możesz jedynieprosić.

– Oco?

– O zwycięstwo. Przyszedłeś tutaj, gdyż po raz pierwszy w życiu poniosłeś porażkę. Dobry powód dorokowań.

– To prawda – przyznał z ciężkim sercem – wczoraj sromotnie przegrałem, ale głównie dlatego, że nie wiedziałem, jak walczyć z tym… paskudztwem. Co sprawia, że chcesz mnie wspierać? – zapytał bezogródek.

– Zaufałbyś mi, gdybym odpowiedziała, że miłość? – odpowiedziała pytaniem, zalotnie przechylającgłowę.

– Nie – odrzekł wprost. Był odporny na takie sztuczki. – Czemu miałabyś kochać obcegonajeźdźcę?

– Słusznie. Żadnej kobiecie nie należy ufać w tych sprawach… Może więc bardziej przemówi do ciebiezemsta?

– Owszem – przytaknął z ożywieniem. – Na kim pragniesz sięmścić?

– Na moim ojcu i braciach, władcach krainy Goplan – wyznała, patrząc mu woczy.

– Kneź Derwan jest twoim ojcem?! – zawołałzaskoczony.

Nie był pewien, ale miał wrażenie, że pod jedną z jej powiek zakręciła się łza powstrzymana chyba siłą woli, albowiem nie spłynęła popoliczku.

– Przestał nim być – rzekła z goryczą – odkąd zostałam wiedźmą Chorsa i przyjęłam nowe imię: Nija, które w naszej tajemnej mowie oznacza nicość i pustkę zaświata. Opowiem ci, jak do tego doszło, chcesz?

Skinąłgłową.

– Matka odumarła mnie bardzo wcześnie, prawie jej nie pamiętam. Ojciec i bracia ciągle zajęci byli wojowaniem albo łowami, toteż rzadko ich widywałam. Pewnego dnia, gdy błąkałam się sama po grodzie, przyłączył się do mnie chłopiec, którego wołali Kostuś. Był rzeczywiście dosyć kościsty jak na kuchcika, niezbyt urodziwy, lecz jego ciemne oczy, blada twarz i kruczoczarne włosy tchnęły dziwnym, posępnym urokiem. Spokojny, nad wiek poważny, nikomu nie wadził. Ciekawiły go głównie cudowne właściwości różnych ziół, z których przyrządzał lecznicze wywary oraz którymi przyprawiał potrawy na pański stół. Grywał także przepięknie na gęślach, wprawiając słuchacza w stan rozmarzenia. Odnaleźliśmy się jak dwie bratnie dusze i spędzaliśmy razem dużo czasu. Połączyła nas gorąca przyjaźń, która stała się jeszcze gorętsza, kiedy zaczęliśmy dorastać. Gdy raz baraszkowaliśmy na sianie, nasze usta jakby same się nagle zetknęły. Był to niewinny pocałunek, raczej wyraz wzajemnej czułości niż pożądania, lecz mój ojciec i bracia potraktowali go bardzo poważnie, gdy nakryli nas na tej beztroskiej pieszczocie. Starsi bracia, bliźniacy Lel i Pol, byli szczególnie gniewni, miałam być bowiem im poślubiona, gdy dojrzeję już dozamęścia…

– Ciekawe tu macie zwyczaje – mruknął pod nosem, niespecjalnie zresztą poruszony, widział bowiem u różnych plemion przedziwne, uświęcone tradycją obrzędy, które innych mogły oburzać lub wzbudzać zgrozę albo co najmniejodrazę.

– Nasz ród zawsze dbał o czystość krwi, by jej nie mieszać z pospólstwem – odparła z dumą godną księżniczki, choć jakby bez przekonania. – Z czasem jednak ta zasada wyjałowiła nasze serca i zaczęła obdarzać umysły szaleństwem. Bracia chcieli natychmiast zarąbać chłopaka, lecz ostatecznie wymyślili dla niego specjalną kaźń. Uznali, że powieszą go za włosy na drzewie i obiorą za cel, ciskając weń toporami. Błagałam, płakałam, tłumaczyłam nasze nieopatrzne zachowanie jako dziecinną pustotę. Wszystko na próżno. Ojciec, kneź Derwan pozostawał niewzruszony. Okazało się jednak, że Kostuś umiał o siebie zadbać. Prowadzony na miejsce stracenia zdołał się jakoś wywinąć strażnikom. Głębokie cienie skryły go przed oczami pogoni, gdy wymykał się z grodu. Mnie zaś zamknięto w ciemnym lochu do czasu, aż zdecydują, co począć z siostrą, która zhańbiła ród, zadając się ze zwykłym pachołkiem.

Zamilkła, a Lech nie odważył sięodezwać.

– Zrozpaczona, zapłakana ległam na przegniłej słomie zaścielającej posadzkę – podjęła. – Stopniowo w miejsce głębokiego smutku rodził się w moim sercu gniew, rosło poczucie krzywdy i wyrządzonej mi niesprawiedliwości. Byłam księżniczką, a oni ukarali mnie jak byle niewolnicę. Byłam dziewicą, a sponiewierali jak nędzną sukę. Z góry wydali wyrok, nawet mnie nie wysłuchawszy. Czy na świecie zawsze musi zyskiwać przewagę głupota wsparta siłą? Wszystko we mnie się buntowało przeciw takiemu stanowi rzeczy. Zwróciłam się do bogów, by mnie wyrwali z tej matni. Nie mogłam liczyć na tych jasnych, którzy z zasady są po stronie ojców rodzin i pierworodnych synów, ale wiedziałam, że mogą wesprzeć mnie mroczne bóstwa, które sprzyjają nieszczęśliwym niewiastom i dają im moc, jakiej bardzo się boją mężowie. Obiecałam bogom ofiarę złożoną z siebie samej. Wkrótce, jakby w odpowiedzi na moje modły, zbudziło mnie z odrętwienia znajome granie gęśli. Tęskna, upojna melodia przyzywała mnie ku sobie, wabiła… Ze zdumieniem spostrzegłam, że towarzysze mojej niedoli, myszy i szczury, ruszyły do wyjścia, najwidoczniej przyciągane czarownym graniem. Drzwi celi skrzypnęły i uchyliły się nieco, wypuszczając gromadę zbiegów. W pierwszej chwili sądziłam, że śnię, ale kiedy wbiłam paznokcie w dłoń, ból okazał się rzeczywisty. Ostrożnie, powoli wyszłam z lochu. Strażnicy spali jak susły, żaden się nawet nie ruszył. Cały gród pogrążony był we śnie, osrebrzony pełnią księżyca, a główna brama rozwarta na oścież. Wyszłam wraz z całą chmarą gryzoni, które przebiegły most, tłocząc się i przepychając tak, że część wpadała z pluskiem w wody Gopła. Na drugim krańcu mostu czekał na mnie Kostuś. Podeszłam do niego. Przestał grać, wziął mnie za rękę i poprowadził do ukrytej na mokradłach świątyni Chorsa. Gdy już byliśmy bezpieczni, wyjawił mi, że jest młodziutkim posłannikiem księżycowego boga, a jego prawdziwe imię brzmiKościej.

– Posłannicy Chorsa wysłali młodego czarodzieja, by zwabił cię do świątyni – zauważył bystroLech.

– Można i tak na to spojrzeć, ja jednak nie miałam mu niczego za złe, wiedząc, że każdy musi wypełnić, co mu przeznaczono, bez względu na to, czy urodził się panem, czy sługą. Kościej zbudził mnie z niedobrego snu i wyprowadził z niewoli – opowiadała dalej. – Wkrótce udał się ze swym mistrzem na południe, aby w wysokich górach przechodzić kolejne próby, mnie zaś świątynne czarownice zaczęły szkolić na wiedźmę. Kiedy poczułam się dość silna, rzuciłam klątwę na Kruszwicę i cały swój ród. Roznoszące choroby bagienne pasożyty stały się moimi małymi sprzymierzeńcami. Wkrótce plemię Goplan zaczęła nękać okrutna zaraza, która psuła krew. Na całym ciele występowały czarne plamy, oddech stawał się płytki i cuchnący, nabrzmiałe, pokryte wrzodami członki ulegały zniekształceniu i chorzy umierali w najsroższych męczarniach. Wtedy mój ojciec i bracia przybiegli do mnie, skamląc oratunek.

– Uleczyłaś ich? – spytał z ciekawością, mając nadzieję, że wiedźma da się namówić do uzdrowienia ciężko rannych w bitwiewojów.

– Rzecz w tym, że wtedy jeszcze tego nie potrafiłam – zaprzeczyła.

Lech starał się nie okazywać rozczarowania.

– Umiałam rzucić klątwę, lecz nie zdołałam jej odwrócić. Łatwiej skazić, niż uleczyć, zniszczyć, niż odbudowywać. Mroczne czary najwygodniej zwalczyć czymś jeszcze mroczniejszym. Rzuciłam więc na Goplan czar nieumarłych: ciężko chorzy i konający skakali w wody Gopła, które niosły im śmierć, ale dawały też nowe, pośmiertneżycie…

– Twoi pobratymcy na to przystali? – spytał zdumionyAnt.

– Właściwie nie mieli wyboru – odparła z zimnym uśmiechem. – Droga każdego śmiertelnika i tak nieuchronnie zmierza ku śmierci, ale służba mrocznym bogom nie kończy się wraz z nią. Ożywieńcy otrzymali drugą sposobność przysłużenia się własnej ojczyźnie, a władcy Goplan zyskali armię niepokonanych upiorów, nieulękłych i nieustępliwych, którym niestraszne nawet najgorsze rany. Tak oto moi rodacy stali się wyznawcami Chorsa i księżycowy urok bez reszty zawładnął nadgoplańskąkrainą.

– Istotnie, wydają się niepokonani, a najsilniejszą ich bronią jest strach, który wywołują samym swoim widokiem – przyznał ponuro Lech. – Domyślam się jednak, że znasz sposób ichpokonania?

– Ogień bywa skuteczny, a także ścinanie łbów – odparła. – Zbyt szczupłe są jednak wasze siły, aby sobie poradzić z chmarą ożywieńców. Armię upiorów zniszczy najpewniej siarczysty dech czarnego żmija, jednej z pradawnych bestii, które stworzył Weles u zarania dziejów, gdy wojowali ze sobą bogowie jasności i ciemności. Obecnie jest jednym ze strażników podziemnego świata. Co noc ożywieńcy wychodzą na brzeg Gopła, aby złożyć hołd księżycowi. Zacznijcie wtedy uderzać toporami o tarcze, aby obudzić żmija. Żmij spopieli truposze jednym tchem, posyłając znękane dusze do Nawii. Pora zwrócić je Welesowi. Z jego mocą zwyciężysz i będziesz odtąd walczył pod jego godłem, rzucając postrach na okoliczne ludy. Mogę go przywołać zaklęciem, ale ty musisz coś złożyć w ofierze, aby czar siędopełnił.

– Co takiego? – podchwycił niespokojnie. – Ufam, że nie własneżycie?

– Im czary są mroczniejsze, tym więcej potrzeba krwi – wyjaśniła. – By zyskać przychylność podziemnych mocy, musisz oddać to, co dla ciebienajdroższe.

– Mogę ofiarować waszej świątyni wszystkie łupy zdobyte po drodze – rzekłochoczo.

– To za mało – odparła obojętnie. – Nie dbasz zresztą tak naprawdę o te przemijające dobra. Mówiłam też, że ofiara musi byćkrwawa.

– To może przyprowadzę jutro siedem moich nałożnic? – spytał z zakłopotaniem, sam sobie się dziwiąc, że przychodzą mu do głowy podobne pomysły, ale w końcu był jak tonący, chwytający się wszystkiego, co go mogło wydobyć z topieli. – Nudzą mnie, lecz kochają i zrobią dla mniewszystko.

– Trochę lepiej, ale to wciąż zbyt mało cenny dar – odrzekła, kręcąc głową. – Te nieszczęśnice kochają cię jeno z musu, pod groźbą śmierci. Nie próbuj się targować z mocami ciemności, bo cię pochłoną i pożrą – ostrzegła. – To, co dla ciebie najdroższe, masz niemal zawsze przy sobie. Bez czego nie mogą się obejść ludywędrowne?

– Bez koni… – zrozumiał wreszcie wódz Antów. – To prawda, mój rumak jest niezrównany i kocham go ponad wszystko. Towarzyszy mi od początku wędrówki i jest mi najwierniejszymdruhem.

– Dlatego właśnie musisz go poświęcić bez wahania ni żalu – orzekła twardo. – Mrocznym bogom najmilsze są takie dary… Czemu się tak dziwnie uśmiechasz? – zapytała, widząc nieznaczny grymas jego zaciśniętychwarg.

– Przyszło mi właśnie do głowy – rzekł jakby trochę kpiąco – że w działaniach sług Chorsa jest jakaś osobliwa prawidłowość: pokonałaś zarazę, przeistaczając zmarłych w upiory, a teraz chcesz je niszczyć ogniem bestii przywołanej z otchłani. Mniejsze zło zwalczaszwiększym.

– Zło czy dobro to czysto ludzkie wymysły – syknęła, wzruszając ramionami. – Bogowie są ponad takie płaskie pojęcia, tak samo jak przyroda, której siły uosabiają. W przyrodzie zło nie istnieje. Są tylko życie lub śmierć, czyli kto kogo szybciej zagryzie i pożre. Mój pan Chors po prostu spełnia swoją powinność, podobnie jak jegosłudzy.

– Cóż, jestem tylko człowiekiem, nie bogiem – usprawiedliwił się Lech, wzdychając, bo ciągle żal mu było niedościgłego rumaka. – Mogę sięzawahać.

– Jesteś wodzem i przyszłym władcą tych krain – podjęła stanowczo – dlatego nie możesz okazać lęku ani żadnej innej słabości, gdy czeka cię sława. Wielkość ma swoją cenę. Czasem trzeba poświęcić to, co dla nas najdroższe, by zyskać coś większego, wspanialszego.

– A co konkretnie mi za to dasz? – zapytał.

– Dębowy wieniec zwycięzcy i tron Goplan – obiecała z mocą. – I godnego następcę, którego pocznę z tobą tejnocy.

Lech wiedział, że decyzja podjęta teraz zaważy na całym jego dalszym życiu. Mógł odrzucić ofertę wiedźmy i zrezygnować z krwawej ofiary, opieki podziemnych potęg oraz drogi bezwzględnego podboju. Może zwycięskie surmy nigdy nie zdołają zagłuszyć wyrzutów sumienia, a zjawy zabitych będą go dręczyć nocami. Jednocześnie rozumiał, że jako wódz poszukujący dla swego ludu miejsca na ziemi musi być ponad takie wątpliwości. Nigdy nie wolno się wahać, gdy pragnie się dokonać wielkich czynów i dąży do wiecznej sławy. Zwyciężył więc w nim duch zdobywcy i nienasyconego drapieżcy. Zaciął wargi, namyślając się chwilę, po czym wycedziłlodowato:

– Przekonałaś mnie, wiedźmo. Przywiodę tu megokonia.

To rzekłszy, Lech przyprowadził opierające się zwierzę. Wiedźma jednym ruchem przecięła tętnicę na końskiej szyi i życiodajna posoka spłynęła na głazy paleniska, które buchnęło czerwonym ogniem. Wtedy wojownik i czarownica padli sobie w objęcia. Tarzając się we krwi, spłodzili potomka. Tymczasem nad końskim truchłem z krwi, ognia i dymu uformował się potężny czarny rumak. Z jego nozdrzy buchała gorąca para i zostawiał na ziemi ognisty ślad, niczym wcielony bies. Nija oznajmiła, że pochodzi z Welesowej stajni i prześcignie każdego ziemskiego wierzchowca. Lech śmiało go dosiadł, a podziemny rumak poddał się jego woli. Wódz zjechał na nim z góry niczym mroczny pogromca, wywołując popłoch wśród swoich druhów. Gdy ochłonęli, a Lech wyjaśnił im, co się stało, pognali co koń wyskoczy w stronę Kruszwicy jak zgraja szalonychczartów.

Była jasna noc księżycowa. Kruszwica spała spokojnie, ufna w potęgę ogromnych wałów i moc ożywieńców, które nie raz już odparły wroga. Od czasu do czasu słychać było tylko nawoływania straży. Wojska Lecha skryły się w pobliskim lesie, czekając, aż zgraja topielców wyjdzie na brzeg Gopła. Wreszcie, gdy księżyc osiągnął szczyt swej wędrówki, osrebrzając wody jeziora i wierzchołki drzew, z wody poczęli wyłaniać sięożywieńcy.

Wówczas Lech wyjechał z lasu na swym budzącym postrach rumaku, a w ślad za nim jego zbrojni. Poczęli uderzać o tarcze mieczami itoporami.

Całe wojsko czekało, aż spełni się przepowiednia. I patrzyło zdumione, jak czarny wierzchowiec wodza ogromnieje, przeistaczając się w przerażającą bestię: potężnego żmija z pazurzastymi łapami, wijącym się wężowo ogonem i paszczą pełną kłów wielkości męskiego ramienia. Niektórzy odwrócili wzrok, nie mogąc znieść tego strasznego widoku. Topielcy także stanęli, przyszpileni spojrzeniem zimnych, gadzich źrenic. Woje Lecha przestali uderzać w tarcze i na polu walki zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

– Giniemy…! – wyrzekł nagle jeden z nieumarłych, a jego jęk rozniósł się po całej równinie i odbił echem od wałów grodu.

Wówczas żmij rozwarł paszczę i zionął siarczystym oddechem, sprawiając, że horda żywych trupów stanęła w ogniu, a wkrótce rozsypała się w proch… Mgliste cienie odpłynęły do Nawii, spłacając dług Welesowi. Lech skierował żmija na pomost, aby przepalił bramę. Po chwili wielkie wrota zapłonęły i padły do środka, wzniecając pożar wewnątrz twierdzy. Lechowi wojeryknęli:

– Sława!!!

I runęli na przebudzone miasto, by palić, grabić imordować.

Obrońcy, widząc, co się stało, całkiem stracili ducha i dali się wycinać prawie bez walki. Kneź Derwan i jego synowie, uznawszy daremność wszelkiego oporu, wstąpili na przygotowany zawczasu stos pogrzebowy, który władca własnoręcznie podpalił. Wkrótce ogień opanował cały gród i zdobywcy musieli się wycofać, zagarnęli jednak, co tylko się dało. Rankiem, gdy zgliszcza miasta już dogasały, na pobojowisko przybyła Nija, która włożyła na głowę zwycięzcy dębowy wieniec i ogłosiła go władcą całej krainy. Wzięli ślub według obrządku Chorsa wśród ciągle gorącychpopiołów.

– To zwycięstwo ma smak popiołu – powiedział Lech, ujmując dłoń małżonki. – Kruszwica jest jednym wielkimpogorzeliskiem.

– Ale legła skruszona u twoich stóp, jak i cała kraina Goplan – stwierdziła bystroNija.

Uklękła przed zwycięzcą i przyszłym panem podbitych ludów, a w jej ślad poszła jegoświta.

Lech kazał wybudować na wyspie kamienny stołp, który stał się oznaką jego władzy. Górował on nad całą okolicą, a przez prosty lud nazwany został Wieżą Lecha. Wielkie zwycięstwo nad Goplanami rzuciło blady strach na okoliczne ludy, które drżały odtąd przed potęgą lechickiego miecza i grozą czarnego żmija. Właśnie wtedy zaczęto Antów zwać Lechitami, a całe ich władztwoLechią.

Trzeba wam jednak wiedzieć, że Nija zaraz po ceremonii zaślubin zebrała pieczołowicie prochy ojca i braci, po czym schowała urnę w sobie tylko wiadomymmiejscu.

Dziewięć miesięcy później, gdy Lech podbijał kolejne plemiona, wymknęła się głęboką nocą z grodu na dawne pobojowisko, miejsce ostatecznej zagłady swego ludu. Wydobyła spod ziemi popielnicę i obsypała brzemienne łono prochami krewnych. Zagrzebana w popiołach, zaciskając zęby, by nie wydać nawet cichego jęku, porodziła upragnionego następcę. A tuląc noworodka do piersi, szeptała:

– Witaj, mścicielu Goplan. Witaj, synu popiołów… Witaj, Popielu.

I z tej opowieści możecie wyciągnąć naukę, aby nigdy nie ufać wiedźmie, zwłaszcza kiedy sama ostrzega, żeby tego nie robić. Zanim jednak zajmiemy się ciemnymi sprawkami młodego Popiela i jego zwodniczej matki, pora, bym opowiedział, jak Krak zawojował krainę Wiślan. A było totak…

OD AUTORA

Smocza klątwa rodu Kraka, Kołowrót Piasta, czyli jak Popiel powstał z popiołów

Popiel to wielowątkowa słowiańska epopeja, osnuta na bogatym tle rodzimych podań, mitów i baśni. Ukazuje pierwotne wyobrażenia o tej części ludów słowiańskich, z których w przyszłości miał powstać naród polski. Walki Lechitów i Wiślan przedstawione są także w powiązaniu z mityczną wizją świata i wierzeniami naszych przodków. (Każdego, kto chciałby dokładniej je poznać, zachęcam do przeczytania moich Darów bogów). Pradawne opowieści o Lechu, Kraku, Wandzie, Popielu i Piaście zostały w niej urozmaicone i przekształcone, jednak z zachowaniem ich podstawowych, znanych każdemu od dzieckaskładników.

Jakie czynniki podziałały na moją wyobraźnię i skąd czerpałem pomysły? Odpowiedź jest prosta i zarazemskomplikowana.

Sięgając na przykład po najstarszy zapis podań krakowskich, zawarty w Kronice polskiej Wincentego Kadłubka, i traktując go jako punkt wyjścia, możemy wyróżnić trzy podstawowe elementy: walkę Kraka i jego synów ze smokiem, bratobójczą zbrodnię młodszego syna i szczególną pozycję Wandy jako ostatniej dziedziczki rodu. I chociaż średniowieczny dziejopis dodał też sporo własnych, pseudohistorycznych fantazji (chociażby fikcyjne boje praprzodków z Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem), zdolni jesteśmy wyłuskać z Kroniki… zrąbopowieści.

Pokonanie smoka przez władcę, założyciela grodu i prawodawcę, można uznać za kolejną wersję archetypu praindoeuropejskiego, w tym również słowiańskiego mitu o zmaganiach słonecznego bóstwa Swaroga/Peruna, uosabiającego prawo i porządek, ze Żmijem reprezentującym siły chaosu i śmierci. Mit ten został przekonująco zrekonstruowany przez Aleksandra Gieysztora (Mitologia Słowian, wyd. III, Warszawa 2006) na podstawie źródeł etnograficznych i omówiony szerzej na bogatym tle kulturowym przez Andrzeja Szyjewskiego (Religia Słowian, Kraków 2003). W takim kontekście należy przyjąć, że opowieść o rodzie Kraka nie była całkowicie dowolnym wymysłem średniowiecznego kronikarza, lecz najprawdopodobniej zaczerpnął jej zasadnicze komponenty z miejscowych podań, w których zachowała się pradawna symbolika rodzimych wierzeń. Podanie o Smoku Wawelskim można potraktować też jako metaforyczną odmowę składania ludzkich ofiar bóstwu podziemnemu, w tym wypadku Welesowi, reprezentowanemu przez Żmija. Krak, witeź słonecznych bogów i jego synowie sprzeciwiają się temu, zabijając smoka, tak jak Perun zwalcza każdej wiosny z pomocą płanetników wiążące wody żmije, kryjące się w skłębionych cielskach burzowych chmur. W podaniu zachowały się więc być może ślady jednego z podstawowych słowiańskich mitów obrazujących wieczną walkę światłości z ciemnością, dnia z nocą, wiosny z zimą i życia ześmiercią.

Rywalizacja dwóch synów Kraka odzwierciedla z kolei klasyczny mit indoeuropejski o walce słońca z księżycem, jeśli weźmiemy pod uwagę przewijający się często w słowiańskich baśniach konflikt sił solarnych i lunarnych, to jest współzawodnictwo słonecznego brata z młodszym, księżycowym. Zwykle w tego rodzaju narracjach jeden z braci ginie zgładzony przez drugiego lub naprzemiennie któryś z nich zyskuje przewagę, tak jak dzieje się to z żywiołamiprzyrody.

Warto przy okazji zauważyć, że Wincenty Kadłubek nic nie wiedział o żadnym szewczyku Skubie. W jego wersji legendy pokonali smoka Krak i młodzi książęta. Postać ta pojawiła się grubo później, bo dopiero w 1597 roku, w opracowanej przez Joachima Bielskiego kronice jego ojca, Marcina. Ponadto Bartosz Paprocki umieścił ją w legendzie herbowej rodu Awdańców, a w XIX wieku trafiła do popularnych powiastek opracowywanych na użytek oświaty. W dzisiejszych czasach, jak zauważyłem, Skub jest ustawicznie mylony z szewczykiem Dratewką, tworem imaginacji Janiny Porazińskiej. W napisanej przez nią baśni pokonuje wprawdzie złą czarownicę, a nie smoka, jednakże chyba wykonywany zawód sprawia, że czytelnicy utożsamiają go błędnie z zupełnie inną postacią. Być może część „winy” ponosi także utwór Marii Kownackiej z 1935 roku Bajowe bajeczki…, w którym autorka dokonała kontaminacji dwóch pokrewnych motywów. Tak czy owak nieszczęsny szewczyk nadal pojawia się w opracowaniach dla dzieci. Uporczywa literacka egzystencja tej sztucznie doczepionej postaci kazała mi go potraktować dość obcesowo, co mam nadzieję, zostanie miwybaczone.

Osobne miejsce zajmuje w narracji Kadłubka księżniczka Wanda, która w ujęciu kronikarza jest nie tylko dzielną wojowniczką broniącą kraju przed obcym najeźdźcą, ale także postacią nadludzką, mającą status półboskiej kapłanki rozkazującej potęgom natury. Przypomnijmy tu słynne, wielce zagadkowe słowa pokonanego agresora: „Wanda morzu, Wanda ziemi, obłokom niech Wanda rozkazuje, bogom nieśmiertelnym za swoich niech da się w ofierze…”. Nie wyglądają one na cytat z żadnego klasycznego dzieła (chociaż mistrz Wincenty szalenie lubił cytować) ani na autorski koncept, brzmią raczej jak fragment jakiegoś przedchrześcijańskiego rytuału. Możemy zatem ostrożnie założyć, że w tej części opowieści pojawia się pozostałość znacznie starszej tradycji ludowej, być może dziewiczych ofiar składanych wodzie, na skutek których poświęcone dziewczęta zamieniały się w baśniowe rusałki, wodnice itopielice.

Konstruując nową wersję klasycznych legend, czerpałem też inspiracje z literackich tradycji: romantycznej i neoromantycznej. W pierwszym rzędzie były to utwory Juliusza Słowackiego: Lilla Weneda (Lech jako krwawy najeźdźca; złowieszcza wiedźma uprawiająca czarną magię, aby wspomóc podbijany lud; bliźniaczy bracia obrońcy), niedokończony Krak (zbuntowany nastoletni Krakus zabawiający się w karczmie z podejrzaną kompanią) i Król-Duch (tamże matka Popiela nazywa go „synem popiołów”; konflikt Popiela z Lechem; próba uwiedzenia Wandy). Uważny czytelnik z pewnością wyłuska wiele innych nawiązań i nieco przewrotnie potraktowanych aluzji, zwłaszcza w początkowychrozdziałach.

Zasadniczą pożywką dla inspiracji stał się dla mnie poemat Wojciecha Dzieduszyckiego Baśń nad baśniami (Lwów 1889), stworzony u progu Młodej Polski i najprawdopodobniej nieświadomie antycypujący twórcze poszukiwania nadchodzącej epoki. Obecnie jest niestety niemal zupełnie nieznany i (niesłusznie według mnie) zapomniany. Jakie były przyczyny jego niepowodzenia? Można ich wskazać kilka. Autor miał ambitny zamysł wypełnienia pewnej luki kulturowej i stworzenia słowiańskiej epopei typu homeryckiego, jakiej brakowało w naszej literaturze. Miało to być dzieło na miarę nordyckiej Eddy lub co najmniej fińskiej Kalevali, spisanej nieco wcześniej (1835) przez Eliasa Lönrota. Niestety jako głównie prozaik i eseista, w swym wierszowanym eposie twórca nie sięgnął poetyckich wyżyn, (choćby na miarę Słowackiego czy wschodzącego wówczas talentu Stanisława Wyspiańskiego), popadając miejscami w nadmierną rozwlekłość i przegadanie. Jednakże wykazując niesamowitą erudycję i znawstwo tematu, stworzył na kanwie rodzimych legend barwną, fascynującą fabułę, pełną ciekawych, czasem zaskakujących, a jednak zgodnych z mitotwórczą konwencją pomysłów, nie burzących zasadniczo logiki ani sensu opowieści. Bogactwo treści i symboli zawartych w poemacie jest jego niezbywalną wartością, nawet jeśli w swoim czasie nie został doceniony. Ujmując tę kwestię na szerszym tle społecznym i historycznym, należy uwzględnić, że przeciętny polski czytelnik złakniony był w owych czasach przede wszystkim sentymentalnych patriotycznych powiastek pisanych „ku pokrzepieniu serc”. Utwór ewidentnie nie trafił na sprzyjający grunt, ponieważ literacka publiczność nie była jeszcze gotowa na tak nowatorskie, niekonwencjonalne ujęcie rodzimych mitów i legend. Kolejną przyczyną była postawa autora, który nie zabiegał zbytnio o uznanie krytyki czy poklask tłumów. Galicyjski dygnitarz, mąż stanu, słynny wykładowca i dziedzic ogromnej fortuny traktował własną działalność literacką jako rodzaj hobby, nie była ona podstawą materialną jego bytowania. A jednak utwór ten moim zdaniem wart jest, by ocalić go od zapomnienia, gdyż pomimo niedostatków formalnych zawiera sporo ciekawych konceptów fabularnych, nad którymi warto siępochylić.

Tworząc Baśń nad baśniami, był autor ewidentnie pod wpływem modnej wówczas teorii ujmującej legendarne motywy i postacie z rodzimych podań jako egzemplifikację zjawisk natury i przemian zachodzących w przyrodzie. Głównym jej przedstawicielem był Kazimierz Szulc, który w głośnej wtedy pracy Mityczna historia polska i mitologia słowiańska (Poznań 1880), tak na przykład ujmował dzieje Kraka i jego potomków:

„Zabójstwo smoka nic innego nie oznacza jak zwycięstwo światłości nad ciemnością, lata nad zimą, pierwiastka dobrego nad złym, bóstwa słońca nad księżycem. Ponieważ bóstwa słońca i księżyca, wedle wyobrażeń słowiańsko-polskich, były braćmi, więc Krakus, zabijając smoka, popełnił bratobójstwo, wskutek czego na czas jesieni i zimy poszedł na wygnanie, a rządy objęła bogini ziemi i wody Wanda. Wanda znów ze swej strony napastowana przez księcia ciemności i księżyca Rytygiera rzuciła się w nurty Wisły, a po niej rządzili w czasie zimy zmieniający się każdego miesiącawojewodowie”.

Trzeba przyznać, że owe interpretacje nie miały rzetelnych podstaw naukowych, były jednak niewątpliwie kuszące pod względem literackim i mogły zainspirować niejednego twórcę. Dzieduszycki podążył w swoim utworze podobnym tropem, a chociaż brak jednoznacznych dowodów bezpośredniego wpływu stwierdzeń Szulca na zastosowane przez autora rozwiązania fabularne, nie sposób nie zauważyć, że chwilami analogie są wręczuderzające:

Walka Kraka ze smokiem symbolizuje w tym aspekcie wiosenne słońce, triumfujące nad ciemnościami i chłodem zimy. Sam władca zamienia się potem w króla wężów – do czego jeszcze wrócę, omawiając Legendę StanisławaWyspiańskiego.

Współzawodnictwo Krakusa i Leszka ujęte zostało w podobny archetypowy sposób: młodszy zabija pierworodnego, czym sprowadza zagładę na swój ród, wydając kraj na pastwę mrocznych knowań zimowego władcy, Popiela.

Wanda nie ulega zakusom niemieckiego zalotnika (zresztą kolejnego wcielenia „księcia ciemności”, pod postacią cudzoziemskiego gościa kryje się bowiem Popiel). Perypetie niedoszłego mariażu, zakończonego skokiem Wandy do Wisły, są więc w Baśni kolejnym etapem walki światła z ciemnością, gdyż pozorne samobójstwo księżniczki w rzecznych nurtach stanowi w istocie powrót do świata podwodnego, czyli jej naturalnego środowiska. W ostatecznym starciu Wanda pokonuje czarnego żmija, potwierdzając status niezłomnej słowiańskiej wojowniczki, ale także ziemno-wodnej rusałczanejboginki.

Ciekawe, że również Stanisław Wyspiański zaprezentował dość podobną interpretację dziejów rodu Kraka w napisanych – stosunkowo niedługo po ukazaniu się poematu galicyjskiego senatora – dwóch wersjach dramatu Legenda (opublikowanych kolejno w latach 1897 i 1904). Wybitny twórca wystylizował je na modłę greckich lub szekspirowskich tragedii, niezwykle przy tym komplikując perypetie podaniowych postaci. Aby je w pełni zrozumieć, najlepiej posłużyć się dłuższym cytatem z listu do recenzentki Marii Krzymuskiej, w którym następująco przedstawił oś dramaturgicznąutworu:

„Wanda jest córką Kraka i Wiślany i dlatego jest »rusalną«; o tym swoim pochodzeniu dowiaduje się przy śmierci braci i odtąd już z tą świadomością żyje… (…)

Zaś właśnie Smok-Żmij, o którym jest u mnie w balladach wzmianka, jest owym Krakiem ojcem, który przez króla Wód – Wiślana zamieniony w straszliwego gada zamieszkiwał w norach nad rzeką, pilnując skradzionego miecza. Syn zaś jego z wiecznie młodej Wiślany zrodzony, a wyrzucony na brzeg i wychowany przez chłopów, ani przeczuwał, że zabijając Smoka, ojca swego zabił zaklętego. Wiślana wychodzi nad wodę płakać swego dawnego kochanka, a pociesza ją Krak młody i rozmiłowuje się w niej, porywa przemocą opierającą się. Ta też Wiślana później porzuca w szuwarach Wandę-dziecko. A młody Krak, ożeniony z córką chłopa, ma jeszcze dwóch synów wprzódy. Znajdę-Wandę każe wychować u siebie i oto cały powód zamętu, i oto cały szereg zbrodni i win samowiednie lub bezwiednie spełnionych. Otóż mam zamiar do istniejących dwóch aktów Legendy dopisać poprzednie cztery”.

(Cytuję za: Julian Maślanka, Literatura a dzieje bajeczne, Warszawa1990).

Autor niestety nie zrealizował owego zamiaru, co sprawia, że pogmatwana historia rodu Kraka pozostała opowiedziana jedynie w trzech wzmiankowanych „balladach” w sposób niezmiernie niejasny i niechronologiczny (poczynając jakby od końca całej historii). Dodatkowo utrudnia to percepcję i tak już niełatwego w odbiorze utworu, napisanego bowiem, zgodnie z panującą ówcześnie modą literacką, gwarą wsi podkrakowskich. Uznałem wszakże koncepty genialnego artysty za doskonały materiał fabularny, który postarałem się chociaż częściowo wyzyskać, tworząc własną wersję opowieści o rodzie Kraka. Od Wyspiańskiego przejąłem też kapitalny pomysł, by za właściwych Wiślan uznać lud wodników irusałek.

W ujęciu Wyspiańskiego, podobnie jak u Dzieduszyckiego, Wanda jest „rusalna, wodna” i „upomina się o nią woda”, zaś jej skok do Wisły wcale nie kończy się śmiercią, lecz jest jedynie przejściem do świata podwodnego, czyli innego wymiaru jejegzystencji.

Przemiana Kraka w smoka-żmija wydaje się na pierwszy rzut oka dość ekscentrycznym pomysłem (jak pamiętamy, Dzieduszycki także zamienił go w gada), jednakże odnajdujemy relikty podobnego sposobu myślenia w legendzie z okolic Szklarskiej Poręby. Występuje w niej, jak informuje nas Księga smoków polskich (Bartłomiej Grzegorz Sala, Paweł Zych, Witold Vargas, Olszanica 2017), smok o imieniu Krak, który jest zresztą postacią pozytywną i pomaga zagubionej dziewczynie. Widzimy zatem, że podwójna tożsamość pogromcy smoka, który zwyciężając bestię chaosu przejął niejako jej zewnętrzne cechy, zapładniała wyobraźnię nie tylko wykształconych artystów, ale także ludowychbajarzy.

Wracając do Baśni nad baśniamii podsumowując jej ideową wymowę, możemy stwierdzić, że główne postacie, Popiel i Jaga, reprezentują niszczące potęgi przyrody, szczególnie zimowe okowy mrozu, natomiast Piast i Rzepicha uosabiają siły płodności zapewniające odrodzenie życia na ziemi i pomyślną przyszłość. Piast jest w epopei synem Kraka/Swaroga i wcieleniem Peruna, a jego żona Rzepicha morską boginką i panią wód dbającą o żyzność gleby. Autor całkiem dobrze posłużył się intuicją artystyczną i mitotwórczą fantazją. W wyobrażeniach naszych praprzodków stary rok, zastąpiony przez nowy, przedstawiony bywał jako okrutny tyran, obalony przez młodego władcę przynoszącego ludziom światło i dobro. Ten mityczny sposób myślenia znalazł odbicie w legendach jako pojawienie się dobrego rodu Piastów, który strącił z tronu starego, złego Popiela. Wojciech Dzieduszycki pomysłowo zmodyfikował wątki podaniowe zgodnie z główną koncepcją ukazania słowiańskich bogów i herosów jako wcielenia żywiołów i potęgnatury.

Od dawna chodziła mi po głowie myśl, aby przetworzyć występujące w literaturze wątki podaniowe i stworzyć na ich kanwie własną wersję mającą wymiar przedchrześcijańskiej sagi z całym jej pierwotnym okrucieństwem. Osnutą na rodzimym tle mitologicznym i posiadającą specyficzny słowiański klimat, nawet wręcz „tchnącą polskością”, ale nowocześnie przy tym odczytaną w stylu dark fantasy. Traktując poemat Dzieduszyckiego jako materiał wyjściowy, zachowałem zasadniczy kościec fabularny, lecz jednocześnie mocno przekonstruowałem akcję i motywacje bohaterów zgodnie z naszą obecną wiedzą o tamtych mrocznych czasach; dodałem też sporo własnych pomysłów, a sławne baśniowe postacie pogłębiłem psychologicznie. Sporo materiału do przemyślenia dostarczyły mi w tym względzie dwie znakomite prace Jacka Banaszkiewicza: Polskie dzieje bajeczne mistrza Wincentego Kadłubka (Wrocław 1998), a także Podanie o Piaście i Popielu (wydanie II, Warszawa2010).

Na koniec jeszcze jedna uwaga na marginesie: pamiętajmy, że tajemniczy Wędrowiec zwraca się do słuchaczy nieodległych czasowo od snutej przezeń opowieści, nie musi zatem wdawać się zbytnio w opisy wczesnośredniowiecznych grodów, wnętrz, broni lub strojów, skoro te wszystkie realia są im doskonale znane. Wystarcza zaznaczenie pewnych istotnych elementów, by odbiorca resztę sobie w wyobraźni „dośpiewał”. Stąd pewna skrótowość opisów i pominięcie zbędnych z punktu widzenia opowiadającego detali. Mniemam jednak, że dzisiejszy czytelnik również zdoła bez trudu uzupełnić baśniowy świat przedstawiony własną fantazją, wzbogaconą o wizje zaczerpnięte z filmów i seriali kostiumowych lub choćby gierwideo.

W XX stuleciu krytycznie nastawieni historycy i teoretycy literatury traktowali często legendy dynastyczne Lechitów i Wiślan jako nic niewarte bajędy lub wymysły średniowiecznych kronikarzy. Zepchnięto je wówczas ostatecznie na półki z literaturą dziecięcą, choć gdy się głębiej wczytać, są to mroczne historie, pełne grozy i krwi. Mamy już jednak wiek XXI i zupełnie inną epokę literacką, w której rodzime mity, legendy i baśnie są odkrywane na nowo i w pewnym stopniu wracają do głównego nurtu literatury. Nie samym realizmem na szczęście żyje człowiek, o czym najlepiej wiedzieli nasi przodkowie, snując przy ognisku fantastyczne opowieści o bogach ibohaterach.

Witold Jabłoński