Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witold Jabłoński ŚLEPY DEMON. ZBIGNIEW
SŁOWIAŃSKA GRA O TRON
– TOCZY SIĘ DALEJ
Bohaterem kolejnego tomu piastowskiej epopei jest Zbigniew – oślepiony książę, ślepe narzędzie losu, ślepy, lecz śmiertelnie niebezpieczny demon. Jak napisał WincentyKadłubek: „Na dozgonne skazany został wygnanie”.
Szkolony przez czarodzieja Kościeja przemierza splątane drogi własnego żywota oraz tajemniczej i groźnej Krainy Zmarłych, by poznawać jej odwieczne tajemnice.
Bolesław Śmiały wyrusza na kolejną wyprawę kijowską,wadzi się z biskupem Stanisławem, co prowadzi do zbrodni i wygnania monarchy. Władysław Herman sprzymierza się z władcami Czech i Niemiec, i ogłasza świętym zamordowanego biskupa. Sieciech zostaje swatem władcy i przywozi mu nową żonę, zaś chytrzy mnisi doprowadzają do „cudownych” narodzin Bolesława, zwanego później Krzywoustym.
Książęta wojują o władzę, biskupi o rząd dusz, bogowie o pamięć ludu.
Wojna trwa... i nie kończy się nigdy.
Witold JABŁOŃSKI (ur.1957) jest autorem powieści historyczno-fantastycznych, horrorów i pastiszy twórczości popularnej, a także animatorem życia artystycznego i tłumaczem. Mieszka i pracuje w Łodzi. Twórca opartych na mitologii i historii Słowian audiobooków Dary bogów oraz Popiel, syn Popiołów.
ZBIGNIEW to druga odsłona tomu ŚLEPY DEMON. SIECIECH, kontynuacja SŁOWA I MIECZA.
W słowiańską grę o tron ponownie ingerują adepci czarnej magii. Wojna wszystkich przeciwko wszystkim zda się nie mieć końca. Zdrada i skrytobójstwa, fałsz i hipokryzja – napędzany ludzkimi ambicjami kołowrót dziejów toczy się nieustannie.
Gdy zło kryje się pod maską świętości, spadają głowy i… – upadają królestwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 694
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski
ISBN 978-83-7578-199-1
Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2021
Illustration © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2021
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny Mirosław Kowalski
Przygotowanie wersji elektronicznej LogoScript Sp. z o.o.
Jeden jest Prawdy wieczny bieg:
że nie masz życia, krom przez grzech;
jeden jest żywym wieczny los:
wzajemnych zbrodni ważyć cios.
Stanisław Wyspiański, Skałka
Kościej patrzył na Wawel. Wpatrywał się łapczywie i zachłannie jak drapieżnik czyhający na zdobycz. Majaczące na wzgórzu czarne kontury wież zamkowych, spowite sinym światłem pełni księżyca, drgały groźnie w mglistym powietrzu niczym nocne mary. Gród wydał się magowi sceną udekorowaną do odegrania tragedii władzy. Królestwo Polskie stawało się węzłem wielkiej sieci tkanej przez Nieśmiertelnych. Wkrótce miało należeć do niego z całą swą siłą, młodością i krwią.
„Poznać mrok i nie bać się go, oznacza władać światem – wspominał czarodziej nauki swoich mistrzów, Posłanników Chorsa. – Krew jest mrokiem krążącym w naszych żyłach. Potrzeba nam zwątpienia, strachu i cienia, w nich czai się wielka magia. Nasza moc jest potężniejsza, kiedy jesteśmy niewidzialni. Zyskujemy większe możliwości, działając skrycie. Dopełniamy zemsty potajemnie, szerząc zepsucie i chaos. Zwyciężamy dzięki magicznej potędze, a poprzez zwycięstwo zrywamy krępujące nas więzy.”
Przebłyski wszystkich przeżytych dawniej koszmarów zmywała świeża, gorąca krew. Skalane ciało pożądało wciąż nowych ofiar, żeby zaspokoić rosnący głód. Głębie oczu skrywały występki, na jakie krystowiercy nie mieli nawet właściwej nazwy. Ciemność falowała wokół czarodzieja, jakby gorzał czarnymi płomieniami.
Nasycił się właśnie przed chwilą. Ofiara leżała nieruchomo u jego stóp. Szukanie jej zajęło mu cały wieczór, aż w końcu zdybał w ciemnym zaułku odpowiednio młodą i zdrową dziewkę, choć naruszoną już nieco zębem pijaństwa i rozpusty. Zawlókł ją potem w pobliże jeziorka na Skałce. Gdy rano znajdą ciało, podejrzenie może paść na księży mieszkających w pobliżu, bo z pewnością nie na świątobliwego biskupa. Otarł usta i brodę, potem strzepnął palcami, przybierając na powrót gładką postać braciszka Ottona. Odzyskawszy złudne przebranie, mag ruszył w stronę wawelskiego wzgórza, by jak najszybciej wspiąć się krętą ścieżką na szczyt.
– Gdzie się podziewałeś? – ofuknął go cichcem brat Wilibald, przebierający niecierpliwie nogami u wejścia do sali narad. – Właśnie ważą się losy wyprawy.
– Czekałem na wieści z Tyńca – wyjaśnił gładko Otto. – Mazowszanie przybyli.
– Są już? – podchwycił z ulgą niemiecki zakonnik.
– Bogu niech będą dzięki! Ta wieść uraduje króla.
– Zapewne – przytaknął bez przekonania kapelan Władysława Hermana.
Bolesław stał wraz z grupą wielmożów nad wielkim stołem, na którym walały się mapy, plany machin wojennych i raporty szpiegów. Wsłuchiwał się uważnie w słowa kniazia Izasława, jednocześnie kątem oka obserwując gesty i poruszenia swoich podwładnych. Ciche wejście dwóch mnichów nie uszło jego uwagi.
– Doniesiono, że brat mój, Światosław, zmarł od rozcięcia wrzodu i pochowano go w Czernihowie u Świętego Spasa – relacjonował ruski wygnaniec.
– A na kijowskim stolcu zasiadł teraz Wsiewołod.
– Kolejny ambitny krewniak – zauważył oschle Bolesław. – Następny syn Jarosława, żądny wielkoksiążęcego tronu. Cóż o nim rzekniesz, wuju?
– Światosław był chciwy, lecz prostak – podjął Izasław. – Wierzył jedynie w siłę złota i swojej żelaznej pięści. Ten jest o wiele gorszy. Od małego przebiegły, chytry, podstępny, dwulicowy. Bawił nas za młodu rozmaitymi sztuczkami, umiał bowiem odmienić mowę i wygląd, przedzierzgając się wedle woli w kogo tylko zechciał i wybornie go naśladując. Urodzony skomoroch. Śmieszył nas, ale i straszył, nigdy bowiem nie wiedzieliśmy, kiedy mówi prawdę, a kiedy udaje i kpi w żywe oczy. Nie można mu zaufać...
– Jest bardziej niebezpieczny? – podsunął polski władca.
– Bez wątpienia, ooo, bez wątpienia – zajęczał kniaź. – Może liczyć na poparcie Carogrodu, bo pierwsza jego żona była córką bizantyńskiego Konstantyna, później zaś pojął dziewkę chana Kipczaków, który wesprze zapewne zięcia. Skumał się też ponoć z Wsiesławem połockim, przeklętym czarownikiem, któremu pogańskie diabły dają straszliwą moc.
– Uważaj, wuju – przerwał mu Bolesław z szyderczym uśmiechem. – Mówisz o moim szwagrze.
– Dał ci swą siostrę, skoroś go przegonił z Kijowa – zripostował Izasław, przebierając nerwowo palcami długą brodę. – Za to wielce cię nienawidzi i nigdy tego nie wybaczy. Udawał pokorę, całował kriest, klął się na przyjaźń i wierność, lecz dalej knował z mymi braćmi, bo wiedział, jak niechętni są Lachom, a specjalnie tobie, luby mój królu.
– Poznają więc smak cierpienia – zagroził dobitnie władca – a Ruś spłynie krwią.
– Wystawią przeciw nam chmarę biesów – biadał kniaź z teatralną emfazą. – Skośnookich demonów!
– Piekielne armie są niczym przy sługach Boga!
– wtrącił nagle milczący dotąd biskup Stanisław spokojnym, lecz mocnym głosem. – Potraktuj ich, miłościwy panie, jak stado wściekłych wilków lub chorą trzodę. Pokonaj w orężnych zmaganiach, lecz okaż wielkoduszność zbłąkanym. Pomnijcie, szlachetni władcy, że ślubowaliście przywrócić Ruś na łono Kościoła rzymskiego. Wszak obiecałeś to, kniaziu, Ojcu Świętemu? – zwrócił się wprost do wygnańca, przeszywając go badawczym spojrzeniem.
– A jakże, obiecałem – zamruczał niewyraźnie Izasław, uciekając w bok oczyma i kręcąc zaciekle wąsa.
– Cóż bowiem szkodzi obiecać – syknął cynicznie Wilibald, tak jednak cicho, że usłyszał go jedynie współbrat z Gladius Dei.
– Pamiętam o świętej misji – zapewnił biskupa władca z kamiennym obliczem – dla której zyskałem koronę. I wierzę, że moc Pana będzie nas wspomagać, zwłaszcza gdy siły się okażą nierówne... A skoro już o tym mówimy – podjął po chwili, jakby o czymś sobie przypominając – jak wygląda stan naszych wojsk, panie wojewodo? – dokończył, zwracając się do stojącego obok Michała Awdańca.
– Myśmy gotowi – oznajmił sędziwy wojownik – jak i Wielkopolanie. Wkrótce wrocławski Magnus przywiedzie śląskie posiłki. Z Płocka nie mam wciąż żadnych wieści – dodał z kwaśnym grymasem na zwiędłych wargach.
– Wojewoda Sieciech się spóźnia – podchwycił skwapliwie jego młodziutki bratanek, Skarbimir, niedawno mianowany kanclerzem i zarządzający królewskim skarbcem. – Traci chyba zbyt wiele czasu na polerowanie rodowej tarczy!
Awdańcowie nie cierpieli walecznego, odważnego Topora, widząc w nim zagrożenie dla swej pozycji, zwłaszcza odkąd w bojach z Czechami zyskał wielki mir u rycerstwa i został wszechwładnym palatynem na dworze mazowieckim. Instynktem wielkich graczy przeczuwali, że na tym nie skończą się ambicje nowego wodza, prawej ręki Władysława Hermana. Od czasów Chrobrego zawsze byli Awdańcowie najbliżej aktualnie panującego i nie zamierzali dzielić się tą rangą z nikim, tym bardziej z przedstawicielem możnego i potężnego rodu, który mógłby skutecznie z nimi rywalizować.
Nikt nie odparł tego zarzutu, podyktowanego wyraźnie złą wolą. Chwilę milczenia wykorzystał ojciec Wilibald, oznajmiając z gorliwością wytrawnego służalca:
– Mamy wieści o Mazowszanach, wasza królewska miłość. Ten oto poczciwy braciszek naszego zakonu...
– Poznaję go – oświadczył Bolesław. – Zausznik mego młodszego krewniaka. Jakże się miewa Władko?
– spytał dosyć ozięble.
– Legł u tynieckich braci, złożony ciężką niemocą – poinformował Otto, gnąc się w pokornym ukłonie.
– Jak zwykle – rzucił król sarkastycznie.
– I właśnie pod Tyńcem stoją wojska wojewody Sieciecha – dokończył mnich – a on sam zmierza już pewnie na Wawel.
– Zmierza na Wawel? – powtórzył monarcha dwuznacznym tonem. – Nie wiem: cieszyć się czy lękać. Sieciech jest niczym zadra w sercu. Bolesna, lecz nieusuwalna. Połowa rycerstwa chce, bym go ściął, a druga pragnie, by on uczynił to samo ze mną.
Obecni nie wiedzieli, jak zareagować na to niespodziewane wyznanie, dopiero król dał im przykład, wybuchając gwałtownym, choć nieco wymuszonym śmiechem. Potem znowu zapadła chwila ciężkiego milczenia. W końcu przerwał ją biskup Stanisław, przemawiając, jak zawsze, z chłodną rozwagą:
– Nie pora na domowe niesnaski, gdy czeka nas wielkie dzieło na roli Pańskiej. Twój miecz, królu, jest najszlachetniejszą bronią i dlatego jest obosieczny, by jedną stroną godzić w nieprzyjaciół wiary, drugą poskramiać wszelkiej maści złoczyńców. Kolczuga odziewa cię i chroni, byś osłaniał Kościół Święty, iżby niegodziwcy nie mogli go dosięgnąć. Kościół dał ci władzę, wnuku Rychezy, ażebyś był dlań tarczą przed jego prześladowcami i przyjmował zań ciosy jak syn, kiedy broni matki.
– Dziękujemy ci, dostojny biskupie, za piękne kazanie – rzekł dwornie król z nieco cierpkim uśmiechem – lecz nie wiem, czy owe misterne frazy starczą przeciw ruskim toporom.
– Wyślę z wami najbardziej doświadczonych księży – zapewnił hierarcha, zerkając wymownie na Wilibalda – wybornych kaznodziejów...
– Księża? Cudownie! – huknął od wejścia dobrze znany bas. – Zapalmy kadzidło i pomachajmy kropidłami. A może sam przebiorę się w habit i będę śpiewał psalmy? Rusowie zaraz uciekną.
Sieciech wkroczył do komnaty śmiało, bez zapowiedzi, zanosząc się gromkim śmiechem. Nikt z obecnych przy królu nie podzielił jednak wesołości przybysza. Obszerna sala obrad wydała się nagle wszystkim mała i duszna wraz z wejściem wojownika. Gdy stanął oko w oko z królem, dumnie wyprostowany i przyodziany bogato, wydał się od niego większy i potężniejszy. Byli jak dwaj bogowie na przeciwległych gwiazdach. Wspaniali i straszni, tym dla ludzi straszniejsi, że w gruncie rzeczy bardzo podobni. Nie tylko to pomieszczenie stało się dla nich zbyt ciasne, lecz także zamek wawelski, może nawet całe Królestwo.
– Cieszymy się, wojewodo, żeś tak pełen zapału – wycedził Bolesław, mimowolnie zaciskając wargi.
– Nie musicie lękać się Rusów ani żółtych diabłów – odrzekł Sieciech. – Z moją wilczą watahą przejdziemy przez deszcz ich krwi. Zew bojowy zagłuszy cerkiewne pienia i błagania o litość. Wieść niesie, że wspomogą też Jadźwingowie ze szczepu Boran? – zapytał nagle, zerkając spod oka na króla.
– Obiecali dołączyć do nas na ruskich stepach – potwierdził władca tonem, w którym więcej przebijało nadziei niźli pewności.
– Oby dotrzymali obietnicy – podjął wojewoda płocki. – Leśni łowcy, świetni jeźdźcy i znakomici łucznicy, łacniej sobie poradzą z lekką kipczacką jazdą niż nasi ciężkozbrojni woje.
– Czy jednak konieczny jest sojusz z poganami?
– wyraził wątpliwość biskup Stanisław, po raz pierwszy zdradzając poważny niepokój. – Jadźwingowie żywią do chrześcijan nienawiść równie bezkresną jak ich nieprzebyte bory. Czy zdołacie utrzymać w karbach tę zgraję dzikusów? I czy ich obecność w polskich szeregach nie narazi naszej świętej sprawy?
– Drogi biskupie – odparł Bolesław wyrozumiale, choć z lekkim zniecierpliwieniem – znasz się na subtelnościach wiary, lecz nie na sztuce wojennej. Są najemnikami i zrobią to, za co im płacą. Na polu walki gotów jestem przyjąć pomoc choćby samego diabła, a może i oni zechcą się nawrócić – dorzucił z delikatną ironią.
– Otóż to – przytaknął szczerze Sieciech. – Bieg historii wyznaczają topór i miecz, wielebny, a nie modły. Nie trzeba się bać o wygraną.
– Nie boję się niczego ani nikogo – oświadczył z godnością Bolesław.
– O, jestem pewien – zgodził się podejrzanie chętnie Sieciech. – Mazowiecki lud powiada, że wielki władca jest jak drzewo... Starczy parę ciosów siekierą i upada – dokończył po efektownej pauzie, z drwiącym błyskiem w oku.
Nikt wolał nie roztrząsać, do kogo odnosiła się ostatnia aluzja, postanowiono ją więc zignorować.
– Zatem, skoro wszystko zostało już powiedziane – podsumował naradę władca – pora udać się na spoczynek, zacni panowie. Jutro, skoro świt, wysłuchawszy porannej mszy, ruszymy w bój. Wojewoda Magnus będzie nas musiał dogonić ze śląskimi posiłkami. Jak mawia mój przyboczny, Piotrawin: Wkrótce się okaże, czego kto dokaże!
Co powiedziawszy, opuścił salę sprężystym, szybkim krokiem. Niektórzy z pozostałych wymienili porozumiewawcze uśmieszki, wiedząc doskonale, iż władcy spieszno nawiedzić łożnicę cudnej pani Krystyny. Wiedział też o tym Sieciech, bo spochmurniał na twarzy, gniewnie przygryzając wąsa.
Kościej, skryty pod powłoką Ottona, wpijał wzrok w oddalającą się krużgankiem królewską sylwetkę. Musnął dyskretnie sakwę z ukrytym w niej Posążkiem Wiedzy. Znowu nosił przy sobie arkoński artefakt, czekając, aż bogowie dadzą mu znak, by go użyć, jak zapowiedział arcykapłan Ratomir.
Wyprawa rozpoczęła się w maju, z nadejściem pięknej pory, gdy słowiki wywodziły swoje czyste trele i wszelka rzecz skrzyła się od wesela. Lasy i sady rozkwitły, łąki zieleniały od młodziutkiej trawy przeplatanej kwiatkami. Łagodne wody powracały do swego koryta, a miłość rozpalała panny i młodzianków, którzy skorym i ochotnym sercem radowali się wiosenną słodyczą.
Jaromar, zwany powszechnie Jarem, gdyby pozostał w swojej rodzinnej wsi na wyspie Ranów, hasałby pewnie z rówieśnikami na łąkach, wypasając domowe bydlątka, albo buszował w wysokich trawach, ustrojony w liście i kwiaty na podobieństwo boga junaków, Jarowita, poszukując chętnej dziewki, co by puściła dla niego wianek w Noc Kupały... a wtedy razem pójdą w las nadzy, obleczeni jedynie w cienie drzew, by latem dojrzała ich miłość, której wiosną szukali tak niecierpliwie. Jego Dola zdecydowała jednak inaczej. Po napaści duńskich zbójów z rodzinnej wioski zostały zgliszcza, a wszyscy najbliżsi spoczęli w zbiorowej mogile. Zabłąkanego sierotę wola bogów przygnała na statek Czarnych Żagli i dołączyła do wilczej watahy, by dopełnił zemsty na północnych grabieżcach. Teraz rzuciła go w sam środek największej męskiej przygody, jaką jest wojna.
– Mężny Jarowit powstał z zimowych pieleszy zbudzony gromem Peruna. Pora na Święto Wojów! – rzekł im Sieciech po pierwszej wiosennej burzy, nim wyruszyli z Płocka.
Mimo młodego wieku Jar wziął już udział w paru wyprawach i o tyle poznał rzemiosło wojenne, by wiedzieć, że na co dzień nie ma w nim niczego wzniosłego ani wspaniałego. Doświadczył, czym są pospolite plugastwa wojny: krew, błoto, pot i łzy. Czasem resztki łupów ze stołu wodza lub pośledniej urody branka to jedyne korzyści, jakich mógł się spodziewać. A jednak coś go wciąż pociągało we włóczędze ze zgrają starszych od niego zabijaków, którym pragnął dorównać i zyskać ich uznanie, by zostać w przyszłości dopuszczonym do męskiej wspólnoty. I czuć jeszcze wiele razy ten nieporównywalny z niczym smak wspólnego zwycięstwa, gdy człeka otacza gromada rozradowanych druhów, a pieśń sama rwie się z serca do gardła. W takich chwilach rozumiał, czym jest nieśmiertelna Sława, której zawsze pragną wojowie, oprócz łupów i branek. Pragnienie, by wiele lat po chwalebnym zgonie opowiadano o tobie w pieśniach przy ognisku. Prawda, że pieśni mówiły zwykle o wielkich witeziach, królach i wodzach. Rzadko pojawiał się w nich zwykły pachołek, zwany z cudzoziemska giermkiem na dworze mazowieckim, chyba iż wsławił się jakimś nadzwyczajnym czynem. Jar nie popisał się zbytnio podczas poprzedniej wyprawy kijowskiej, ufał jednak, że kolejna da mu okazję wykazać się sprytem i męstwem, cechami nieodzownymi dla dobrego zwiadowcy, lecz umożliwiającymi także w przyszłości awans na dojrzałego woja.
Gdy wilczy chąśnicy Sieciecha zapędzili się w ruskie stepy, wyczuli, że nad ich losem zawisł cień. Szli tam, gdzie czekały ich zimna stal i palący ogień. Niebo przesłonił dym ze spalonych wiosek. Pustych wiosek.
Wszędzie znajdowali opuszczone chaty, obejścia, stodoły, obórki, chlewiki. Próżne spiżarnie i spichrze. Spalone dopiero co wzeszłe zasiewy. Widzieli po drodze padłe zwierzęta domowe oraz porzucone fury z połamanymi osiami i resztkami nędznego dobytku, ale nigdzie śladu człowieka. Wiatry wiejące ze wszystkich stron skutecznie zacierały tropy uchodźców i nawet Andaj ze swymi Boranami nie zdołał wyśledzić niczego pewnego. Synowie Drzew stwierdzili tylko, że wyczuwają wciąż dochodzącą zewsząd i znikąd, snującą się polami, mdłą woń trupiego rozkładu.
Okoliczne lasy zdawały się przetrzebione z łownej zwierzyny i ptactwa. Też jakby wymarłe, straszyły złowrogą ciszą. Co bardziej przesądni zaczęli mamrotać, że woje Bolesława znaleźli się za sprawą złych czarów na martwej, jałowej ziemi, gdzie nie czeka ich nic prócz długiej i bolesnej śmierci z wycieńczenia. Że wyprawa jest przeklęta, a król wiedzie ich na pewną zgubę. Narzekania i ponure przepowiednie nasiliły się, gdy wojsku skończył się prowiant i zajrzało wszystkim w oczy widmo głodu.
W końcu Bolesław zarządził dłuższy postój pośrodku ogromnego pola traw nad rzeką Teterew, prawym dopływem Dniepru. Mieli tu zaczekać na wlokące się gdzieś na tyłach zastępy kniazia Izasława.
Przybił już do brzegu statek Czarnych Żagli, przewożący namioty, ciężki sprzęt bojowy i resztkę zapasów jedzenia, co poprawiło nieco nastroje. Część Sieciechowej drużyny przemieszczała się na „Jastrzebogu” równolegle do armii lądowej starym, wikińskim szlakiem, wykorzystując sieć rzecznych połączeń i własnymi siłami przeciągając długą rańską łódź obok niespławnych odcinków na specjalnie skleconych płozach oraz podkładanych pod nimi, smarowanych smołą i sadłem okrąglakach. Takie podróżowanie kosztowało niemało trudu, lecz w ostatecznym rachunku okazało się znacznie efektywniejsze i szybsze niż galopada przez stepy.
Pośrodku polskiego obozu ustawiono wspaniały namiot królewski, pół na pół czerwony i biały, lamowany pasami złotogłowiu, na których haftowane złotem orły lśniły tak cudnie, że rozświetlały w krąg stepowe pustacie. Obok wznosił się namiot Sieciecha, nieco mniejszy, srebrzysty, wyszywany w szkarłatne topory. Daleko skromniejsze pałatki pozostałych wojewodów nie mogły się z nimi równać.
Nazajutrz miano rozpocząć łowy, by uzupełnić zapasy żywności, tymczasem wypoczywano, a niektórzy pławili konie lub łowili ryby w rzecznych nurtach. Połów był dosyć obfity, wielu wojów jednak sarkało przy ognisku, tęskniąc za świeżym mięsiwem. Ranowie powiadali, iż od ciągłego jedzenia ryb i suszonego mięsa człek robi się smutny.
Niedługo później do obozu zjechała wozem krytym jedwabnym baldachimem, wymoszczonym świeżą darnią i mchem, Krystyna ze swymi dwórkami. Sieciech, gdy tylko ją zoczył, przyobiecał dostarczyć bażanty i kuropatwy na stół królewski. Zdobycie ich powierzył Jarowi, który cieszył się w drużynie opinią zawołanego tropiciela. Chłopak biedził się pół nocy nad pułapką, po czym udał się w step samopas pod wieczór, by umieścić ją w sobie tylko wiadomym miejscu. Nie chciał, aby ktoś odebrał mu sławę najlepszego łowcy i stawiacza sideł.
Bażanta nie zdołał nigdzie wypatrzyć, udało mu się natomiast wyśledzić stadko kuropatw. Wydłubał więc nożem w ziemi wgłębienie na kształt misy, potem zamocował nad nim wiklinową klatkę, następnie nasypał ziarna do środka i wokół dołka. Sam zaszył się opodal w gęstych burzanach, trzymając w dłoni drugi koniec przyczepionego do pułapki cienkiego, lecz mocnego konopnego sznurka i pilnie bacząc, co będzie się działo.
Czekanie na upatrzoną zdobycz zawsze wydawało się ciągnąć w nieskończoność, Jar był jednak łowczym cierpliwym i niechybnym jak sama śmierć. Jakoż po dłuższej chwili zjawiły się rdzawobrązowe kuraki, zwabione obficie rozrzuconą przynętą, przebierające szybko krótkimi nóżkami. Ciężko je było dostrzec na tle suchej roślinności, bo step był porośnięty nierówno i krajobraz niejednolity jak sierść chorego konia, jednak bystre oko młodzika w mig odkryło ruch w trawie. Wyłowił także bez trudu, spośród innych dźwięków, charakterystyczne ćwierkanie: Czirrit, czirrit!...
Na szczęście ptaki zwykle wędrowały z wiatrem, więc nie mogły wyczuć przyczajonego w pobliżu człowieka. W odpowiedniej chwili pociągnął za sznurek i klatka opadła, więżąc trzy dorodne sztuki, w sam raz na pańskie półmiski. Kogut poderwał resztę stadka do lotu donośnym: Triptriptrip! Jar sięgnął po łuk, w nadziei, że uda mu się go ustrzelić. W tej samej chwili ciężka łapa spadła mu na kark i przygniotła do ziemi tak mocno, że w oczach ujrzał gwiazdy, a w zębach zazgrzytał piach. Kark ucisnął nieznośny ciężar, który nie pozwalał się ruszyć. Nozdrza uderzyła woń jakby mokrego igliwia, a wraz z nią ostry fetor polującego drapieżcy. Czuł na szyi gorący dech napastnika.
Wilk stepowy? – przeleciało młodemu przez głowę. – Zginąłem! – myślał, zmartwiały z przerażenia i zarazem wściekły na siebie, że skupiony na ptactwie, dał się tak głupio podejść. Wiedział, że nie zdoła się wywinąć, atakujący stwór był zbyt ciężki i na pewno mocniejszy. Chciał otworzyć usta, by wydać przedśmiertny skowyt lub chociaż cichy jęk konania, i w tym momencie zatkała mu gębę druga dłoń napastnika. Pół oddechu później zdał sobie sprawę, że zwierzęta tak nie postępują. Dłoń była duża, silna, lekko spotniała, ale ciepła i ludzka. Na pewno nie należała do stepowego upiora ani tym bardziej wilkołaka.
– Spodziewałem się czegoś więcej po najlepszym Sieciechowym zwiadowcy – usłyszał po chwili nad uchem cichy szept. – Musisz być bardziej czujny, chłopaku, inaczej długo nie pożyjesz – dorzucił tajemniczy napastnik, zdejmując dłoń z ust ofiary. – Zginiesz, nim zdążysz pisnąć, gine.
– Ale ty nie chcesz mnie zabić? – upewnił się także szeptem Jar, zgnębiony i upokorzony, lecz zarazem nieco spokojniejszy, rozpoznał bowiem głos tajemniczego prześladowcy.
Należał do Andaja, wodza Jadźwingów, którzy dołączyli po drodze, ku nieukrywanej radości króla Bolesława. Towarzyszący władcy księża sarkali po cichu na obecność pogan w polskiej armii, dziwnie przy tym ignorując fakt, że rańscy wojowie Sieciecha także „trwali wciąż w błędach pogaństwa”, jak to niezbyt subtelnie określali czerńce. Chąśnicy z Rany nie wyróżniali się wszakże tak mocno na tle pozostałych strojem, językiem czy obyczajem, toteż nie rzucali się zbytnio w oczy łacinnikom. Boranie różnili się wszystkim, byli więc prawdziwą solą w oku. Czerńce nie ośmielili się jednak otwarcie sprzeciwiać królewskiej woli, obawiając się odprawienia w niełasce do Krakowa, bo takiej porażki z pewnością nie zniósłby biskup Stanisław.
Przybysze z Krainy Jezior trzymali się osobno, niechętnie bratali się z resztą wojska i nie odpowiadali na rubaszne zaczepki prostych wojów, których drażniły ich obcość, nieprzystępność, milkliwość, a nawet gładkie, pozbawione zarostu lica. Sieciech jednak odnosił się do nich przychylnie, traktując jak cenny nabytek, zapewne nie bez wpływu swego kapelana, Ottona, który jako jedyny duchowny powitał życzliwie Synów Drzew, nieomal z otwartymi ramionami, jak braci. Opowiadano nawet, że wszedł z nimi w jakieś potajemne konszachty.
Jar obserwował ich bystrze i z ciekawością, toteż poznał już słówko, jakie Boranin wyrzekł na końcu. Wiedział, że w mowie Synów Drzew określano tak towarzysza łowów lub bojowego druha, co oznaczało, że leśny dzikus żywi wobec chłopaka przyjazne uczucia i nie zamierza go skrzywdzić. Przynajmniej póki co.
– Zabijałem już lepszych od ciebie – odparł wódz barbarzyńców, lekko chichocząc – w tej chwili jednak nie potrzebuję szczenięcia, lecz wilka. Przydałyby się nawet dwa duże samce – dodał zagadkowo.
– A na co ci one? – zainteresował się Jar.
– Później się dowiesz – oznajmił Andaj, wciąż śmiejąc się z cicha. – Chciałbym, abyś namówił paru swoich druhów, co wyją groźnie jak prawdziwe basiory, do wspólnej wycieczki.
– Znam takich, są najlepsi. Puścisz mnie, gdy się zgodzę? – spytał prosząco młodzik, czując się niezręcznie, przywarty do ziemi, gdy długie włosy dzikusa smyrały mu kark.
– Tak, jeśli zrobisz to, czego chcę – powiedział wprost mężczyzna, poważniejąc.
W jego głosie brzmiała szczerość człowieka, co się brzydził na co dzień oszustwem i posługiwał podstępem tylko w ostateczności. Jar zgodził się mu przysłużyć, zresztą zrobiłby wszystko, byle się tylko uwolnić z ciasnego, wężowego uścisku.
– Biegnij teraz do obozu – polecił Andaj rzeczowo, rozprostowując ramiona i wypuszczając z nich brańca – i sprowadź swoich kompanów. Bacz jednak, by nikt was nie widział. To zadanie dla nielicznych. Przemknijcie tu niewidoczni jak cienie.
– Dobrze – zgodził się Jar, wstając i układając sobie w głowie plan działania. – Ale czy nie powinienem powiadomić mego pana? – zatroskał się nagle.
– Nie musi na razie o niczym wiedzieć – sprzeciwił się Boranin. – Wierzaj mi, skoro nasz wypad się uda, będzie zadowolony i z pewnością was pochwali, a także odpowiednio nagrodzi. Sprawimy waszemu kunigasowi miłą niespodziankę.
Chłopak chciał już ruszać w stronę obozu, lecz powstrzymała go kolejna wątpliwość.
– A co z moimi kuropatwami? – spytał, wymownym gestem wskazując pułapkę, w której trzepotała się zdobycz. – Miałem dostarczyć je dzisiaj na pański stół. Szkoda, żeby się zmarnowały...
– Nie bój się, nic im się nie stanie – odparł Jadźwing, machnąwszy ręką. – Będą bezpieczne w twej wiklinowej klatce. Zabierzesz je w drodze powrotnej. – zapewnił, zniżając głos.
Chwilę jeszcze klarował coś szeptem chłopakowi, aż wreszcie ten, zrozumiawszy, w czym rzecz, skinął głową, błyskając oczami i szczerząc zęby radośnie. Pomknął potem do swoich druhów niczym borańska strzała.
Jar nie miał nawet cienia wątpliwości, że najlepsi będą dwaj jego bliscy kompani: wielki osiłek Strogobor, zwany przez drużynę Srogi Obuch, był bowiem na co dzień ospały i raczej tępawego umysłu, lecz w walce szybki, mocny, bezwzględny, precyzyjny w zadawaniu ciosów, a najeżony stalą szyk wroga rozbijał w puch młotem bojowym, prąc do przodu niczym ogromny taran, druzgoczący wszystko na swojej drodze; wraz z nim zaś nieodłączny towarzysz, Oczar, w odróżnieniu od przyjaciela mizernej postury i pozornie cherlawy, choć w istocie zwinny jak łasica, prężny jak piskorz, a przy tym niezmiernie wytrwały w wojennych trudach. Zwano go Oczaj, bo wielki był zeń oczajdusza, drapichrust, przechera. Doskonały szachraj przy grze w kości, potrafił okpić każdego i wyłudzić ostatniego miedziaka. Mówiono nań także: Opij, albowiem zarówno wygraną, jak i porażkę kwitował niezmiennym: „Opijmy to”, a że miał mocny łeb, potrafił przepić każdego i zachować czujność, gdy już inni padali. Miał też niezwykłą miarę w oku: nie tylko najcelniej rzucał nożem albo kamieniem, lecz potrafił także, nawet gdy w dzbanie mało było piwa i dno przezierało, nalać do kubków tak, że wszyscy biesiadnicy byli zadowoleni, czując się traktowani równo i sprawiedliwie. Dar ten zjednał mu wielkie uznanie, równano go niemal z magicznym, nic dziwnego zatem, iż stał się Opij niezastąpionym kompanem na wszelakich biesiadach.
Ci dwaj drużynnicy trzymali się razem jak pchły na psim karku. Świetnie się uzupełniali, czy to w boju, czy na popasie, skoro jeden władał niespożytą siłą, drugi zaś lisią chytrością. Jar przylgnął do nich i zawarł bojowe braterstwo wkrótce po nagłej śmierci braci Belinów.
Zdybał ich siedzących przy ognisku, na którym warzyli wieczorną strawę. Usłyszał, jak Oczar opowiada kompanom:
– Ten głupi czerniec spytał wtedy, czy nasz bóg istnieje. Wzruszyłem ramionami i pokazałem na słońce. Widzisz, że świeci nad nami, rzekłem, daje nam ciepło i życie. Wszystko widzi, bo patrzy w cztery świata strony. Dopytywałem: A gdzie ten twój? Gdzie go mogę zobaczyć? Spojrzał na mnie krzywo i poszedł jak zmyty, mamrocząc coś o ciemnych poganach. Więcej się już mnie nie czepiał – dokończył przy wtórze rechotu słuchaczy.
Skryty w zaroślach Jar zaskomlił jak wilczę szczenię w potrzasku. Jego druhowie nastawili czujnie uszu na ten umówiony znak. Nie zwlekając, oddalili się od ognia pod pozorem pilnej potrzeby i odszukali wzywającego pomocy młodego. Ten wyjawił pokrótce, co zamierza Boranin. Gdy go słuchali, oczy im rozgorzały jak świece i zgodzili się bez wahania wziąć udział w pięknie się zapowiadającej wyprawie.
– Dwóch naszych – dopowiedział szczegóły Andaj – natknęło się na tyły wielkiej kawalkady. Słudzy kniazia pędzą moc bydła rogatego i tucznego, owiec, baranów, a nawet koni. Wszystko zabrane z okolicznych siół i gnane do Kijowa na rozkaz Wsiewołoda, który widać szykuje się do długiego oblężenia. Idą wolno, bo mocno są wycieńczeni ciężkim marszem, jest ich przy tym zbyt mało, by dobrze sobie radzić z tak wielkimi stadami. Pięciu zbrojnych prystawów i najwyżej dziesiątka poganiaczy.
– A gdzie się podziali sami wieśniacy... chłopy, baby, dzieciaki? – zdumiał się bystrze Opij, który bywał ongiś na Rusi i dobrze znał miejscowe zwyczaje. – Czemu kniaziowscy prystawi robią wszystko sami i nie wzięli mużyków do pomocy?
– Nie wiemy – wyznał leśny łowca. – To prawdziwa zagadka. Moi bracia słyszeli, jak poganiacze gwarzyli między sobą – mówił dalej, gładząc amulet z jasnego bursztynu zwieszający się na piersi – o ostatniej wsi, którą złupili, i strasznej rzeczy, jaka się wydarzyła w pobliskim Babim Jarze, lecz akurat podjechał dowódca i kazał im stulić pyski. Posłałem Borana z innymi, by przeszukali tę wioskę... może w niej znajdą odpowiedź. Spęd bydła wlecze się niedaleko stąd, o trzy strzały z łuku – dodał, wskazując na wschód. – Wszyscy są zbyt zmęczeni, by dotrzeć dziś do stolicy. Nasi podsłuchali, że chcą rozłożyć nocleg w lesie na rozległej polanie i pchnąć gońca do kniazia, by rano przysłał im pomagierów. Łatwo ich dogonimy, zaczaimy się w głuszy i poczekamy do zmroku, a wtedy zrobimy tak... – zakończył, doprecyzowując ostatnie elementy wspólnego wypadu.
– A gdzie twoi druhowie? – zadał na koniec Oczar pytanie, które nurtowało go od dłuższej chwili. – Nie uczestniczą w naradzie?
– Uczestniczą – sprostował Jadźwing z szerokim uśmiechem. – Tylko ich nie widzicie.
Stary wyga potoczył wokół rozbieganym spojrzeniem wyłupiastych oczu i nie dojrzawszy nikogo w morzu traw ni gęstwie burzanów, zaklął jeno pod nosem. Jar nie był zaskoczony. Wiedział, że Boranie w swej zielono-brunatnej odzieży potrafią otaczającą szatę roślinną uczynić własną i stać się niewidzialni, gdy zechcą.
Poszli tropem pędzonych trzód i zaczaili się w leśnej głuszy, opodal zorganizowanego naprędce popasu na ogromnej polanie. Obserwowali, jak poganiacze rozkulbaczają konie, zdejmują siodła i krępują nogi wierzchowcom, by mogły spokojnie paść się z resztą bydła. Wielkie białe woły, nasyciwszy pierwszy głód, opadły ciężko na kolana, przeżuwając soczystą trawę i dając przykład pozostałym zwierzętom, by potulnie trzymały się swoich stad. Kniaziowi prystawi rozłożyli dla siebie na noc namioty, poganiacze musieli się zadowolić lichymi, byle jak skleconymi szałasami. O zmierzchu rozpalono ogniska i większość legła strudzona wprost na murawie. Wystawiono nieliczne warty, ale nie spuszczono jeszcze psiarni ze smyczy, toteż Boranie podkradli się trochę bliżej, dbając wszakże, żeby iść pod wiatr tak, by pasterskie psy nie zwietrzyły obcych.
Jar podpatrywał spod oka swych towarzyszy, zazdroszcząc im nabytej od dziecka umiejętności bezszelestnego stąpania i przemykania się w gęstwinie. Nie trzasnął żaden przydeptany patyk, nie zakwilił ani jeden spłoszony ptak, nawet szybko i zwinnie omijane gałęzie pozostawały nieporuszone, jakby Synowie Drzew byli bezcielesnymi, zrodzonymi z mgły duchami boru. Choć chłopak sam był wytrawnym zwiadowcą, czuł się przy nich niezdarny i ociężały jak pijany stolem.
Zdawało się, że noc nigdy nie zapadnie, lecz młody Ran umiał cierpliwie czekać, podobnie jak pozostali. Wreszcie świetlisty Swarożyc zniknął za zachodnim krańcem lasu, udając się na spoczynek w zaświatach, a leśne mroki zgęstniały i pogłębiły się, umożliwiając skrytym łowcom podjęcie dalszych działań. W tej chwili nad wierzchołkami drzew wzbiła się okrągła, trupioblada tarcza księżyca, którą Chors zawiesił na niebie jako widomy znak swej mocy, biorąc świat w posiadanie i otulając konary srebrzystą zasłoną majowego wieczoru. Boranie podkradli się znów bliżej i nadal czekali. Nie potrzebowali do tego żadnych umówionych znaków, działali jakby sterowani wspólną myślą. Ostrza ich broni odbijały promienie księżyca.
W gąszczu rozległo się przeraźliwe wycie, jakie z pewnością nie mogło dobywać się z ludzkich gardeł. Najpierw jedno, grube i głębokie, potem drugie, cieńsze i długo zawodzące, wreszcie trzecie, zmieszane w dwugłosie i zwielokrotnione echami, jakby cała wilcza wataha zwoływała się, sławiąc ciemność i księżycową poświatę.
Zbudzone psy zaczęły wściekle ujadać, rozpoznając zew swych dzikich pobratymców i zarazem odwiecznych wrogów. W ich szczekaniu przebijała się trwoga przed niewidocznym drapieżnikiem. Zbite w ciasną sforę, z podkulonymi ogonami, wbijały błyszczące ślepia w czarną ścianę boru. Były to w większości zwykłe pasterskie owczarki oraz podebrane z wiejskich zagród kundle, nie myśliwskie ogary.
Zarżały przerażone konie, gotowe natychmiast uciekać, gdyby nie były spętane. Zaniepokojone woły wsparły się wzajem o siebie, tworząc jasną plamę pośrodku ciemnej łąki, i rycząc groziły długimi rogami niewidzialnemu wrogowi. Barany i owce zabeczały unisono, cienko i przenikliwie.
Ludzie zerwali się ze snu, trąc powieki i klnąc na czym świat stoi. Pochwycili za łuki i oszczepy, paru rzuciło płonące głownie na skraj polany. Wycie oddaliło się nieco, lecz wcale nie ustało. Za przykładem ludzi w psach zbudził się bojowy animusz, ogony się uniosły i zjeżyła sierść na karkach. Spuszczone z uwięzi, pognały za uchodzącym w głąb puszczy skowytem. Po chwili wahania ruszyli za nimi także kniaziowi słudzy z pastuchami, gotowi pozbyć się za jednym razem zagrożenia ze strony leśnych rabusiów, pozostawiając przy trzodach ledwie paru strażników.
Gdy ostatni poganiacz opuścił polanę, księżyc, spoczywający dotąd wygodnie w obłokach niczym na posłaniu z owczego runa, zaszył się głębiej w swym legowisku jakby na niemą prośbę Boran. Łąka pogrążyła się w gęstym mroku, rozpraszanym tylko tu i ówdzie czerwonym poblaskiem ognisk. Wilki Sieciecha zrobiły swoje, teraz nastał czas działania dla Synów Drzew.
Andaj ruszył pierwszy, szybki jak błyskawica i zwinny jak łasica. Stojący pod drzewem strażnik, który był jego celem, jakimś trafem zwietrzył niebezpieczeństwo i widząc skaczący na niego cień, uniósł w górę oszczep, otwierając usta do krzyku, jakim chciał ostrzec towarzyszy. W jednej chwili, tak ulotnej, że prawie niezauważalnej, w dłoniach Jadźwinga pojawiły się ostrza linarów. Jedno, celnie ciśnięte, przygwoździło rękaw kurty wartownika do pnia, unieruchamiając wzniesioną broń, drugie trafiło w gardło Rusa, skutecznie zniechęcając go do hałasowania. Pozostali Boranie równie szybko i sprawnie poradzili sobie z innymi strażnikami, ogłuszając ich, potem krępując mocnymi sznurami i kneblując. Wszystko odbyło się w całkowitej ciszy, bez jednego jęku ani łoskotu upadających ciał. Potem Andaj i jego bracia porozcinali pęta koniom, które zarżały niepewnie, jakby zdziwione niespodziewaną wolnością, i rozbiegły się we wszystkie strony, byle dalej od wilczej zgrozy. Wówczas leśni ludzie wezwali przenikliwymi gwizdami swoje myszate koniki i wskoczywszy na ich grzbiety, popędzili spłoszone bydło w stronę rzeki.
Za wołami szła owczym pędem reszta rogacizny, a na końcu spasione na dębowych żołędziach tuczniki. Choć Boranie nie byli plemieniem pasterzy, dali sobie świetnie radę z prowadzeniem stad, naśladując obserwowanych wcześniej poganiaczy.
Gdy stanęli wreszcie nad wodą, Andaj szepnął coś do ucha swego rumaka, Pukisa, który uniósł łeb i wydał przeciągłe, donośne, przyzywające rżenie. Przyłączył się doń chór współbraci, a dalekie echo poniosło ich zaśpiew w step. Chwilę później miotające się wciąż po lesie konie Rusów odpowiedziały na zew i zbiegły się pojedynczo nad rzekę, zbijając się w tabun. Nieufnie obwąchiwały ciemny nurt, wahając się czy warto doń wskoczyć. Jakby w odpowiedzi na ich wątpliwości spośród chmur wychynął znów księżyc, rozlewając srebrny gościniec na wodzie i odsłaniając całkiem dogodny bród. Jadźwingowie wjechali na płyciznę, pędząc woły i inne stworzenia, za nimi zaś skoczyły ruskie wierzchowce, nurzając się po kolana.
Bród był szeroki na mniej więcej pół mili, toteż Andaj przykazał, by popędzili nim bydło w górę rzeki, i choć ciężko było brnąć pod prąd z tak wielkimi stadami, zadanie zostało wykonane. Jar dziwował się tej zbytniej, jego zdaniem, ostrożności. Domyślał się, że chodziło o zmylenie ewentualnej pogoni, lecz uważał to za niepotrzebne mitrężenie sił i czasu, skoro droga powrotna wiodła do polskiego obozu, w pobliżu którego ruscy poganiacze nie odważyliby się atakować. Z drugiej strony podziwiał jednak borańską przemyślność i finezję w działaniu. Cała akcja została przeprowadzona precyzyjnie, wprawnie i, co najważniejsze, nieomal bezkrwawo. Nikt z Boran nie zginął ani nie został poważnie raniony. Gdyby na ich miejscu znaleźli się wojowie Sieciecha, pewnie najpierw wypadliby z wrzaskiem z zarośli, zabijając wszystkich na swojej drodze, potem zaś pognaliby bydlęta głównym traktem, narażając się na utarczki ze ścigającymi i mnożąc niepotrzebne ofiary. Chłopak wyciągnął z tego wniosek, że osławione „okrutne dzikusy” zabijają tylko wtedy, kiedy jest to naprawdę niezbędne lub gdy bronią swych lasów. Jak wszystkie puszczańskie drapieżniki, uśmiercają tylko z konieczności, nigdy bez powodu czy dla samej przyjemności zabijania. W danym przypadku woleli zadziałać zręcznością i przebiegłością niźli brutalną siłą. Pamiętał także, że dobrowolnie poddał się pod komendę Andaja, dobry żołnierz zaś nie mędrkuje podczas wykonywania poleceń, tylko spełnia rozkazy dowódcy.
Nie mógł się też nie uśmiechnąć, gdy wyobrażał sobie ogłupiałe i wściekłe miny prystawów i pastuchów, którzy zorientowali się już zapewne, że zostali sprytnie ograbieni i wystrychnięci na dudków. Wyobrażał też sobie straszny gniew kniazia Wsiewołoda, kiedy się o tym dowie, i nie wątpił, że okrutna spadnie kara na nieudolne sługi. Nie odczuwał jakoś współczucia dla podłych służalców, co na pański rozkaz złupili bezbronnych wieśniaków. Każdy orze, jak może, ale każdy też zbiera, co zasiał.
– W porządku, gine? – rzucił przyjaźnie przejeżdżający obok Andaj.
– Jak najbardziej – odparł, szczerząc się, chłopak.
Nad ranem wkroczyli triumfalnie do budzącego się właśnie obozu, wywołując zrozumiały aplauz wstających z posłań, zgłodniałych wojów. Wobec tak wspaniałej, obfitej zdobyczy zgarnięte po drodze kuropatwy Jara były tylko drobnym dodatkiem. Tak czy owak wspólna akcja Boran i Sieciechowych wilczków przyniosła im wielki mir wśród towarzyszy broni oraz uznanie i pochwały dowództwa.
Radość z udanego powrotu i prędko przygotowanej porannej uczty zmąciło jednak przybycie drugiego podjazdu, prowadzonego przez Borana. On i dwaj jego zwiadowcy zdawali się bladzi i zmizerowani, jakby mieli za sobą wyjątkowo ciężkie przejścia. Choć zwykle nie okazywali żadnych uczuć, tym razem widać było, że są głęboko czymś poruszeni. Andaj zamienił z przyjacielem kilka słów w ich warkotliwie syczącej mowie, po czym natychmiast ruszył w stronę namiotu królewskiego.
– Co się dzieje? – próbował dowiedzieć się Jar, zabiegając mu drogę. – Coś złego?
– Coś dziwnego – zbył go Boranin, bezceremonialnie odsuwając na bok. – Wasz kunigas musi to zobaczyć.
Król przyjmował właśnie w swym namiocie wysłannika Izasława, bojara Czudyna, który usprawiedliwiał na różne pokrętne sposoby opóźniający się marsz ruskich sił. Na widok Andaja przerwał czczą pogawędkę z niefortunnym posłem i wysłuchawszy krótkiego raportu, postanowił niezwłocznie udać się na miejsce wskazane przez borańskich zwiadowców. Pojechał tam konno, zabierając ze sobą tłustego Rusa, rycerza przybocznego Piotrawina, dwóch ulubionych Jadźwingów, najwyższych rangą wojewodów i paru kapelanów z Wilibaldem na czele. Królewski orszak zamykali braciszek Otto i Jar, obaj wiedzeni nieposkromioną ciekawością. Wojsku surowo przykazano trwać w gotowości i czekać na wezwanie do boju.
Im dalej przemieszczali się na wschód, tym wyraźniej widzieli nad linią widnokręgu gęsty, mleczny kłąb ni to wznoszącej się mgły, ni to śnieżycy, dość osobliwej o tej porze roku nawet na ruskich stepach. Narastało też wycie szalejących tam wichrów, jakby tysięcy dusz potępionych. Jeźdźcy pogratulowali sobie w myślach, że ostrzeżeni przez barbarzyńskich zwiadowców, zabrali ze sobą grube, podszyte futrami okrycia. W końcu dotarli w pobliże niezwykłego zjawiska, zagradzającego dalszą drogę niczym ruchomy mur. Zatrzymali się na chwilę, daremnie próbując wypatrzyć, co kryje srebrzący się opar.
– Cóż to takiego? – zawołał monarcha, przekrzykując szum wiatru. – Nieludzka to rzecz, na mą wiarę!
– Złowroga magia – zawyrokował ponuro Piotrawin.
– Czary kipczackich magów – podsunął uczenie ojciec Wilibald, podjeżdżając do króla na lichej szkapinie.
– Albo potężnego ruskiego wołchwa – zauważył poważnie Otto, zbliżając się z drugiej strony. – Czuję, że maczał w tym palce kniaź Wsiesław.
– Nieważne, kto to sprawił – uciął ich spekulacje król, machając niecierpliwie dłonią. – Ważne, czy zdołamy tę przeszkodę pokonać. Da się przez to przejechać? – zwrócił się do Borana.
– Przejechałem i żyję – odparł lakonicznie Syn Drzew, wzruszając ramionami.
– Słyszycie, panowie? – upewnił się Bolesław, przesuwając władczym spojrzeniem po licach wojów. – Nie będziemy gorsi. Śmiało naprzód! Z mieczami na podorędziu!
Wjechał prosto w zbity, lepki tuman i wkrótce w nim zniknął wraz ze swym jasnym płaszczem i białą klaczą.
– Wnet się okaże, kto czego dokona! – zawtórował mu gromko Piotrawin, podążając za swym panem.
– W imię Boże! – jęknął przeciągle niemiecki mnich, lecz jego słaby głosik utonął w ryku zawiei.
Pozostali wojowie i dostojnicy ruszyli radzi nieradzi, za nimi, z trudem przymuszając do tego zżymające się, chrapiące niespokojnie wierzchowce.
Gdy przekroczyli śnieżną granicę, wszyscy mieli wrażenie, że wjechali na przeklęte przez Boga równiny rozpaczy. Otoczył ich świat pogrążony w bielach, szarościach i mrocznych cieniach. Słońce nadal błyszczało na niebie, lecz nie dawało już ciepła, jak poblask odległych gwiazd. Jego światło, przenikające przez biały całun, było szare i nikłe. Stepowe demony wichrów miotały podróżnymi na wszystkie strony, a mroźny powiew przeszywał do kości. Był taki ziąb, że brody zamarzały, a mięśnie martwiały. Strach zmieniał krew w lód, a ciało w kamień.
Mimo iż sama natura, poruszona czyjąś złą wolą, zdawała się im sprzeciwiać, Bolesław dążył uparcie do przodu, a za nim reszta drużyny.
– Módlmy się! – zachrypiał rozdygotany Wilibald, zwracając się do współbrata. – Bez bożej pomocy sczeźniemy! – Odruchowo zaciskał prawą dłoń na skrytym pod habitem medalionie Gladius Dei, choć nie zamierzał z niego korzystać, chyba że w ostateczności. W razie totalnej klęski i zagłady ktoś przecież powinien zdać raport przed kapitułą tajnej kongregacji.
– Tak, trzeba wyższej siły – potwierdził Otto, sięgając po przytroczony do siodła kostur – bo nasza wiara nie starczy.
Nim jego współbrat zdążył zareagować, kapelan Sieciecha uniósł kostur w górę i zamachał nim, kreśląc w powietrzu jakieś zawiłe symbole, z których żaden nie przypominał znaku krzyża. Mamrotał przy tym pod nosem tajemnicze, niezrozumiałe słowa. Wilibald zauważył też kątem oka, że znajdujący się w pobliżu Boran uczynił to samo ze swą nieodłączną kriwulą, oznaką godności kapłańskiej, zwieńczoną podobizną słonecznego młota. Po chwili jadący obok Andaj położył na niej prawicę i trzej mężczyźni zaczęli nucić dziwny zaśpiew, nabierający mocy z każdym nowym oddechem. Bez wątpienia była to czarodziejska pieśń, zakorzeniona w grozie pradawnych zaklęć i rytuałów.
Zaskoczony, zdezorientowany Niemiec przypatrywał się tym działaniom wybałuszonymi oczami i z rozdziawioną gębą, zapomniawszy o szalejącej wokół zamieci. Pierwszy raz był naocznym świadkiem tak jawnego naruszenia zasad przez współbrata z Gladius Dei, którego zresztą od dłuższego czasu podejrzewał o konszachty z ciemnymi mocami. Nareszcie zyskał bezpośredni dowód, choć w nieoczekiwanych okolicznościach.
Gdy pieśń stała się na tyle głośna i wyraźna, że przebiła się przez wycie wichury, mnichowi wydało się nawet, że rozróżnia poszczególne słowa, brzmiące mniej więcej tak:
Pokłoń się matce, co ziemią jest czarną,
Pokłoń się słońcu, co trawę zieleni...
Nie był jednak pewien, czy nie uległ złudzeniu i szalejący wiatr nie mamił jego uszu. Tak czy owak był oto świadkiem zakazanego pogańskiego obrzędu i mógł się tylko bezsilnie przyglądać, odruchowo szepcząc łacińską modlitwę, której wersety wydały mu się nagle dziwnie puste i pozbawione znaczenia.
Chwilę później słoneczne promienie zdołały się przedostać przez śnieżnobiały tuman, szaleńczo wirujące płatki opadły na ziemię, a wycie wichru ucichło jak ucięte. Otto i Jadźwingowie zamilkli także, odkładając magiczne kostury. Wilibald i pozostali członkowie królewskiej świty rozejrzeli się wokół, zdumieni nagłą odmianą aury. Było w tym coś nienaturalnego, albowiem śnieżne zaspy zaczęły szybko topnieć w gorącej poświacie, zamieniając się w błoto pod końskimi kopytami i odsłaniając skrawki czarnoziemu z pędami soczystych traw, a wszystko to stało się w parę mgnień oka.
– Co uczyniłeś? – zapytał zduszonym szeptem niemiecki czerniec. – Jaką mocą się posłużyłeś?
– Mocą głębokiej wiary, bracie – odparł Otto dość arogancko.
– Zaczerpnąłeś ją chyba z nieczystego źródła – syknął gniewnie Wilibald. – Będziesz się musiał z tego wyspowiadać! Zasady naszej religii…
– Czasem trzeba je nagiąć, żeby były skuteczne – odpowiedział stanowczo cherubinkowaty zakonnik. – Wrogą magię można zwalczyć jedynie magią. Zwłaszcza gdy trzeba ratować życie swoje i innych – dodał z naciskiem.
Rudemu mnichowi cisnęła się na usta ostra riposta, nie było jednak czasu na dalszą dyskusję, oto bowiem oczom jadących ukazała się typowa ruska dierewnia, spowita wciąż mroźnym całunem. Z dachami zwieńczonymi czapami roziskrzonego, topniejącego śniegu i girlandami spływających sopli wyglądała jak ostatnie siedlisko Marzanny, chroniącej się tu przed podmuchami nadciągającej wiosny.
Sielską atmosferę owego obrazka mącił jednak fakt, że wieś, podobnie jak wszystkie poprzednie widziane przez nich, zdawała się całkiem wymarła, a w miejscu, gdzie powinna stać cerkiewka, szarzała wielka góra popiołu.
Podjechali bliżej w grobowej ciszy, gdy nagle z pobliskiej chałupki bez okienek, zapewne łaźni, zwanej przez Rusów bania, dobiegło ich uszu ciche, jakby nieśmiałe stukanie i niewieście zawodzenie. Przybysze spojrzeli po sobie.
– Ktoś jednak ocalał – stwierdził Sieciech z odcieniem ulgi. – Może powie nam, co stało się tutaj i w innych wsiach.
– Dziwne, że tego nie usłyszałem, gdy przejeżdżałem tędy wcześniej – mruknął zafrasowany Boran, wyraźnie z siebie niezadowolony.
– Zapewne wichura zagłuszyła te dźwięki – usprawiedliwił go Otto – ty zaś spieszyłeś się, by jak najszybciej przekazać wieści. W tej strasznej zawiei nawet uszy Boranina nie zdołałyby wychwycić tak słabych oznak życia.
Gdy zsiedli z koni i podeszli do chatki, zorientowali się, że niskie, lecz krzepkie drzwiczki z grubych sosnowych bierwion są zaparte od zewnątrz wbitymi w ziemię kołkami, a zamiast skobla ktoś wraził w zasuwę siekierę.
– Pewnie grabieżcy zamknęli ją tutaj, żeby się z nią zabawić po rzezi, jaką zgotowali wieśniakom – zasugerował król, wsłuchując się uważnie w coraz wyraźniejsze pojękiwania. – Łaźnia po krwawej łaźni – dorzucił w ponurym przebłysku humoru. – Zapomnieli o niej, uchodząc przed nami. Dalejże, odwalcie zaworę i uwolnijcie biedaczkę! – rozkazał niecierpliwie, skinąwszy na Jara i innych giermków.
– Ostrożnie! – ostrzegł Wilibald, wciąż niespokojny pod wrażeniem doświadczonych przed chwilą nadnaturalnych zjawisk. – Skąd wiemy, że to żywa niewiasta? Brzmi jak stepowa zmora. Może to kolejna diabelska sztuczka?
– Kilku zbrojnych mężów, wspartych przez sługi boże, na pewno z nią sobie poradzi – uspokoił go Bolesław z charakterystycznym dlań krzywym uśmieszkiem. – To, co niebezpieczne, zwykle jest najciekawsze.
– Wiecznie niesyty przygód – mruknął z dezaprobatą, acz ledwie słyszalnie, mnich.
Dziwna rzecz, że choć usunięto koły i prowizoryczną zasuwę, drzwiczki trzymały dalej, jakby zaklęte lub zagwożdżone. Do pachołków dołączyli więc Strogobor z Sieciechem i dopiero pod naporem silnych męskich ramion ustąpiły z okrutnym trzaskiem. Mocujący się z nimi cofnęli się odruchowo, gdy ku ich zdumieniu buchnęły z ciemnego wnętrza prosto w twarze kłęby gorącej pary. Ponaglani przez króla dwaj giermkowie odważyli się jednak wejść do środka i po chwili wyprowadzili, a raczej wynieśli na zewnątrz młodziutkie dziewczę w podartej, zbryzganej błotem i krwią koszuli. Okręcona była też w grubą derkę, która prawdopodobnie uratowała jej życie.
Oczekujący na zewnątrz mężczyźni długą chwilę przypatrywali się jej w milczeniu, poruszeni niezwykłym widokiem.
Dziewczyna była olśniewająco piękna: cera bielutka jak śnieg, oczy jak chabry, jasnoblond warkocz sięgający do pasa. Brakowało tylko rumieńców na policzkach, jakby w całym ciele nie miała ani kropelki krwi. Bose stopy jednak nie były sine, lecz białoróżowe, nie zostały więc odmrożone. Tak była śliczna, że choć zziębnięta, brudna i obszarpana, oczu nie można było od niej oderwać.
Nie stawiała oporu podtrzymującym ją giermkom, zdawała się w ogóle nie wiedzieć, co się z nią dzieje. Wciąż szlochała, mamrocząc niewyraźnie pod nosem.
– Dziadku Mroziku, ciepło mi tu, oj, cieplutko! – powtarzała w kółko proszącym tonem, jakby chciała przekonać samą siebie lub przebłagać jakąś nadprzyrodzoną istotę.
– To z ruskiej baśni... – pospieszył z wyjaśnieniem kręcący się wśród skonsternowanych wojów Opij tonem człowieka dobrze zorientowanego. – Tak dodawała sobie otuchy biedna sierota na mróz wygnana.
– Jak cię zwą, dzieweczko? – spytał król, starając się przemawiać jak najłagodniej. Mówił doskonałą, najczystszą ruszczyzną, którą znał dzięki matce.
– Olga – odpowiedziała, jakby trochę przytomniejąc.
– Gdzie twoi rodzice? – dopytywał się dalej Bolesław.
– A leżą tam, w Babim Jarze – odrzekła, parskając niespodziewanie histerycznym śmiechem, drżącą dłonią wskazując na północny wschód. – Ojciec mój, pop i matka, popadia... Bogata była nasza wieś, nie to, co inne. Cerkiew spalili i wszystkich pognali precz, na zatratę, do jaru... Tylko mnie zostawili. Siedź tu i czekaj na nas, przykazali. To i czekałam.
– Kto? – indagował monarcha. – Kto to zrobił? Swoi czy obcy?
– Biesy! – jęknęła głucho, a jej oczy rozszerzyły się strachem. – Biesy z piekła rodem! Przyszli do nas nad ranem, wynurzyli się z mgły... Żółte, kosmate diabły ze skośnymi oczami i krzywymi szablami!
– Kipczacy – zawyrokował władca, zaciskając usta.
– Z takimi sojusznikami nie potrzeba już wrogów. Czemu wam to uczynili?
– Albo ja wiem? – odrzekła Olga, wzruszając ramionami. – Złe duchy ich opętały, tak samo jak naszych kniaziów.
– Prawdę rzecze – podjął władca z goryczą. – Dla ruskich kniaziów ludzkie życie tyle warte co plewa – dodał, spoglądając znacząco na stojącego obok bojara.
– Chłopska krew u nas tania – burknął skonfundowany Czudyn, schylając ku ziemi rumianą gębę opoja, na której wystąpiły ceglaste wypieki – a ludzi mnogo – dokończył ciszej.
– Jak się zwała ta wieś? – chciał wiedzieć król.
– Chatyń – oznajmiła dziewczyna.
– Zapamiętamy ją jako miejsce bezprzykładnej zbrodni na własnych poddanych – oświadczył Bolesław. – Przysięgam, dzieweczko, że sprawcy tych mordów zostaną ukarani. Zapłacą dziesięciokrotnie za każdą chrześcijańską duszę...
– I Wsiewołod zapłaci! – podchwycił skwapliwie bojar. – Skoro kumał się z poganami...
Usłyszawszy znajome miano, dziewczyna wyraźnie się ożywiła. Wyprostowała się, odtrąciła przytrzymujących ją pachołków i unosząc obie dłonie, zakrzyczała nieswoim głosem, tonem natchnionej wieszczki:
– Zapłacą wszyscy, ojczulku, zapłacą i gorzko zapłaczą! Zapłaczą kniaziówny, bojarynie, chłopskie matki i wdowy nad tymi, co powaleni legną z bożej woli. Pola będą usiane kośćmi poległych i zrąbanymi głowami. Ucięte ręce i nogi walać się będą w trawach. Trupim smrodem wioną pobojowiska. Kruki zlecą się, by wydziobywać oczy truchłom, co wkrótce zamienią się w popiół. Wiatry rozniosą proch i popioły i nic po nich nie zostanie... ale z prochów miotanych ku niebu wnet wstaną nowi woje, co wdepczą was w krwawe błoto. Nie pozwolimy, by dalej brukały naszą ziemię stopy najeźdźców! – wołała ochryple, a w chabrowych oczach znów błyszczał czysty obłęd.
– Nieszczęsna bredzi w gorączce! – skomentował jej słowa król. – Oszalała z bólu i przerażenia. Bezmyślnie powtarza, co słyszała od starszych. Niech ktoś ją odprowadzi do obozu, by zajęły się nią nasze panie. Pod opieką Krystyny i Luby może dojdzie do siebie – dodał z nadzieją – i opowie więcej.
– Ja się tym zajmę – zaoferował Wilibald, mający najwyraźniej dosyć na dzisiaj niesamowitych wydarzeń.
Ujął dłoń dziewczyny i szepcząc do niej tkliwie jakieś kojące słowa, poprowadził delikatnie do swojej szkapiny, potem podsadził ją na grzbiet, sam zaś usiadł z tyłu i oddalił się w stronę obozu.
– My zaś chodźmy zobaczyć, co stało się w Babim Jarze – zdecydował po chwili Bolesław.
– Idźcie, wielmożni panowie, ja chwilę tu pomyszkuję – rzekł niespodziewanie Otto. – Wyczuwam jeszcze czyjąś obecność – wyjaśnił w odpowiedzi na zdziwione spojrzenia króla i jego świty.
– Sądzisz, że w bani czai się coś groźnego? – spytał ciekawie monarcha. – Może zostawię przy tobie Boran? – zaproponował. – Obronią cię w razie czego...
– Nie trzeba, wasza królewska miłość – zapewnił gładko kapelan. – Poradzę sobie sam. Tylko coś sprawdzę i zaraz do was dołączę.
Bolesław uniósł brwi z lekkim zdziwieniem, ale nie oponował. Gnany ciekawością i żądzą nowych wrażeń, ruszył energicznym krokiem na skraj widniejącej za wsią rozpadliny, a wraz z nim reszta orszaku.
Wnętrze łaźni zdawało się całkiem puste i dawno nieużywane, choć popiół paleniska był nadal rozgrzany, kamienie wciąż parowały, a obok nich stał opróżniony do połowy cebrzyk świeżej wody. Ciepłe opary zapewne pomogły uwięzionej dziewczynie przetrwać magiczny mróz. Wskazywało to, że mimo przeżytych fizycznych i duchowych cierpień, umiała sobie poradzić nawet w tak trudnej sytuacji i że działała całkiem rozumnie. Czyżby jej szaleństwo było pozorne lub przyszło później?, zastanawiał się w duchu Kościej. Może było jedynie rodzajem barwy ochronnej, jaką przyjmują niektóre zagrożone stworzenia. A może ktoś jej pomógł...
Doszedł do takiego wniosku, wypatrzywszy w najciemniejszym kącie pod ławą mały kopczyk splątanych szmat.
Po krótkim namyśle czarodziej, przybrawszy swoją prawdziwą postać, podszedł ostrożnie do cebrzyka i dolał do wody odrobinę miodu ze skórzanego bukłaka, używanego przez stepowe ludy. Mag znalazł go gdzieś po drodze i zabrał ze sobą, uważając, że jest znacznie praktyczniejszy i lżejszy niż zwykła, łatwo tłukąca się butla lub blaszana manierka, jaką nosili pancerni wojowie. Następnie umieścił na haku u słupa podtrzymującego powałę wąski, lecz tłusty pasek wędzonej sperki. Udając, że nadal bada popiół i stygnące kamienie, pilnie zważał spod oka, co teraz się stanie.
Kopczyk po chwili drgnął i zaczął wolno pełznąć w stronę cebrzyka z osłodzoną wodą. Garbaty grzbiet zdawał się pokryty nastroszoną, zmierzwioną sierścią. Osiągnąwszy cel, stworzenie przypominające ciemnoszarego kota uniosło kosmaty łeb i wysunęło niezwykle długi, ostro zakończony jęzorek, którym nieśmiało pokosztowało przygotowany napój, by za moment chłeptać go z wyraźnym zadowoleniem. Jednocześnie stworek zaczął przybierać swą rzeczywistą postać, tracąc cechy zwierzęce na rzecz bardziej ludzkich kształtów. Kościej otwierał już usta, gdy nagle szczupła istota, mająca nie więcej niż dwie stopy wzrostu, wyglądająca na zasuszonego dziadka z nieproporcjonalnie dużą głową i długą siwą brodą, rozprostowała się i z nadzwyczajną zręcznością wspięła po belce, po czym z głośnym mlaskaniem zabrała się za słoninę. Czarownik, stwierdziwszy z satysfakcją, że przynęta chwyciła, jednym skokiem zastąpił wejście do łaźni i uniósł dłoń, wypowiadając zaklęcie. Skrzat, zorientowawszy się, że zdemaskowało go własne łakomstwo, próbował uciec, jednak na próżno. Poruszone czarem pęki brzozowych rózeg opadły z ławy i ze ścian, zagradzając stworkowi drogę, osaczając ze wszystkich stron i chłoszcząc niemiłosiernie. Nieszczęśnik skulił się, zamienił w siwą, włochatą kulę i jął zawodzić piskliwie:
– Aj, aj, ojczulku, każ im przestać, to boli! Za co to, za co, złoty panie? Jam tylko prosty bannik, durny, niewinowaty! Przebacz, przebacz, wielmożo!
– Rózgi samobije karzą tak łakomczuchów – odparł drwiąco czarodziej. – Powstrzymam je, skoro przysięgniesz na Welesa, któremu służysz, że nie będziesz próbował uciekać i odpowiesz na wszystkie pytania.
– Klnę się na Welesa! – zapewnił gorliwie skrzat. – I powiem wszystko, co wiem, choć wiem niewiele. Uff, uff, jak dobrze, niech się trzymają z daleka! – rzekł z ulgą, gdy brzozowe witki na rozkaz czarownika odstąpiły go i opadły na ziemię. Pogroził im pięścią, po czym wygładził zmierzwioną sierść. – A co chcesz widzieć, panie? – zainteresował się po chwili, błysnąwszy chytrze ślepkami. – Dawno nie chodziłem do Nawii, nie znam najświeższych nowin – dorzucił zagadkowo.
– Nie obchodzi mnie teraz Nawia, lecz Jawia – oznajmił chłodno mag. – Chcę wiedzieć, co się tu stało. Najpierw jednak wyjaw swe imię. Nie lubię rozmawiać z nieznajomymi – dodał półżartem.
– A kto lubi? – odparł w podobnym tonie skrzat. – Ostatnio zbyt wielu obcych kręciło się tutaj...
W tym momencie posmutniał i zatopił się na chwilę w zadumie, jakby starając się coś sobie przypomnieć.
– Kiedyś nazywałem się Kirył – oznajmił w końcu. – Byłem bogatym i tęgim chłopem, wielkim gospodarzem z dużym przychówkiem i licznym potomstwem. Potem jednak opuścił nas Darzbóg, gospodarstwo zbiedniało, przyszły nieurodzaje, głody, pomór padł na bydło, a niemal cały nasz rod wytępiła zaraza, lecz ja nie chciałem umierać i błagałem Welesa, by mnie zachował przy moim domu, na naszej ruskiej ziemi. Wysłuchał tych próśb i stałem się domownikiem, żyjącym za piecem. Dobrze mi się potem żyło całymi latami, dostatnio, wnukowie mnie poważali i zawsze zostawiali tłuste jadło, prosząc o wsparcie. Szczęśliwe to były czasy, szczęśliwa Ruś, nim odezwały się pierwsze cerkiewne dzwony... Przyszli wtedy popi nowej wiary, wyświęcili chatę i kazali zawiesić w rogu izby wstrętne bohomazy, na które nie mogłem patrzeć bez drżenia, czując w nich nienawistną, wrogą mi moc. Cóż było robić, uciekłem tam, gdzie nie wiesza się ikon, czyli do bani i tak z szanowanego domownika zostałem nędznym bannikiem, cieniem samego siebie. Jak widzisz, wyschłem, zmalałem, osłabłem i nic już dzisiaj nie znaczę. Teraz wołają mnie krótko: Kir. A ty jak się zwiesz, jasny panie?
– Tylko nie „jasny”! – odparł mag z żartobliwą pogróżką. – Jako sługa Chorsa wybrałem mrok. Nie musisz znać mego prawdziwego imienia. Tak będzie lepiej dla mnie i dla ciebie. W razie czego nie zdradzisz. Zdziwisz się, lecz dla tych, z którymi przybyłem, jestem niemieckim mnichem pod mianem Otto.
Skrzat Kirył milczał chwilę zaskoczony, przetrawiając wiadomość, wreszcie wyszczerzył od ucha do ucha krzywe, poczerniałe pieńki zębów.
– Sprytnie, sprytnie! – zapiał z podziwem. – Omamiłeś łatwowiernych Lachów, udając łacińskiego czerńca! Gdybym ja tak potrafił, nie musiałbym się chować pod ławą. Myślę jednak, że cię rozpoznaję i wiem, kim jesteś. W Nawii każdy słyszał o wielkim Kościeju.
– Cicho! – osadził go czarownik, unosząc ostrzegawczo dłoń. – Zapomnij to imię. Rzekłem: Im mniej o mnie wiesz, tym lepiej. Zwłaszcza dla ciebie, skoro chcesz przetrwać.
– Pewnie – przytaknął Kir. – Każde żyjątko chce żyć, nawet najlichsza muszka, ale na takich jak my przyszły teraz złe czasy. Wieś pusta, nie zostało w niej żywej duszy. Nawet psy i koty zbieżały, czort wie dokąd. Gdzie się teraz podzieję? – rzucił żałośliwie. – Kto mnie nakarmi, napoi?
– Może pójdziesz ze mną – zasugerował poważnie mag. – Jesteś mały, lecz zręczny pomimo lat, i umiesz wśliznąć się tam, gdzie nie zmieści się ktoś tak duży jak ja. Podsłuchasz potajemną rozmowę wrogów i przyniesiesz mi wieści albo skradniesz coś niepostrzeżenie... Możesz być bardzo przydatny.
Kaprawe ślepia skrzata rozszerzyło radosne zdumienie, które jednak szybko zamieniło się w lęk.
– Mam iść z tobą do lackiego obozu? – podjął po chwili drżącym głosem. – Ciekawie by było, ale i strach, ojczulku. Pełno tam waszych popów, piejących wraże psalmy, co ranią moje uszy dotkliwie, i wszędzie wiszą kriesty, co są dla mnie jak broniące dostępu do skarbów czarodziejskie pieczęcie.
– Nie bój się – przerwał te narzekania Kościej. – Dostaniesz ode mnie amulet chroniący przed sztuczkami krystowierców. Te świętobliwe kuglarstwa, jak figurki albo relikwie, działają zresztą tylko wtedy, gdy ich wiara jest silna – dorzucił niby od niechcenia. – Zależą od żarliwości błogosławiących je czerńców, podczas gdy magiczna moc Chorsa i Welesa wynika z samej ich boskiej istoty – uściślił, by ostatecznie uspokoić rozmówcę.
– Chyba że tak – mruknął nieprzekonany do końca Kir. – A jest tam więcej tego pysznego miodku? – spytał niespodziewanie.
– O, nawet całkiem sporo – oświadczył czarodziej, z trudem powstrzymując uśmiech. – Wojowie nie osuszyli jeszcze wszystkich beczek. Zresztą miód jest tylko dla panów, pospólstwo pije piwo. Ty jednak bez trudu przedostaniesz się do loszku. Na tyłach obozu jest specjalnie wykopana ziemianka.
– No to idę! – zdecydował się twardo skrzat. – Nic mnie tu przecież nie trzyma.
– Zanim jednak wskoczysz do mojej sakwy – powstrzymał go czarownik – musisz spełnić obietnicę.
– Jaką? – spytał Kir z głupia frant.
– Opowiesz, co tutaj się działo – przypomniał mag.
– A co tu opowiadać? – zbył go skrzat, marszcząc krzaczaste brwi. – Wszystko było tak, jak mówiła wam biedna Olga. Przyszli niespodziewanie, wyskoczyli jakby spod ziemi, spalili cerkiew i pognali mużyków z babami do jaru.
– I wymordowali? – dociekał Kościej.
– Nie wiem, nie widziałem – odparł szczerze Kir. – Słyszeliśmy tylko z Olgą straszne jęki i wrzaski, które ścichły zaraz, jak przyszedł mróz.
– Kto sprowadził czar?
– Może plemienny zaklinacz – zasugerował niepewnie bannik. – Ich czarodzieje są odrażający, ale skuteczni. Nigdy nie patrz im w oczy! W tych ukośnych szczelinach pali się żar demonów. Porażą cię i zniewolą od pierwszego wejrzenia.
– Na pewno nie mnie – stwierdził stanowczo mag. – Takie czary działają tylko na słabe umysły, lecz dzięki za przestrogę.
– Dam ci jeszcze jedną – mruknął bannik, niespodziewanie chichocząc.
– Jaką?
– Zawróć, a zobaczysz ponownie wschód słońca, rusz do przodu, a nie ujrzysz nawet zachodu – rzekł namaszczonym tonem, jakby wygłaszał przemądrą sentencję.
– Uważasz, że nie dałbym sobie z nimi rady? – spytał nieco urażony Kościej.
– Ho, ho, ho... Jesteś silny mocą jak ruski wołchw, ale czy równie przebiegły? Ludzie Wschodu, tak jak ich bóstwa, robią wszystko z kamienną twarzą: wojnę, miłość czy zdradę... Nasi mużycy błagali ich o zmiłowanie, jak nowych bogów, i bogowie odpowiedzieli!
– Jatką? – podsunął czarnoksiężnik.
– Dając inne życie – odrzekł niejasno Kir. – Zaszczyt bycia użytecznymi trupami. Pośmiertny żywot tym, co giną na chwałę swojego kniazia. Wstaną, kiedy przygrzeje słońce.
– Co wtedy z nimi zrobimy? – naciskał mag, zaczynając powoli coś pojmować w tym całym szaleństwie.
– Zapytaj lepiej, co oni zrobią z wami – zripostował skrzat, zanosząc się niepohamowanym śmiechem.
Kościej zastanowił się chwilę nad tajemniczymi słowami Kiryła, który w jakiś sposób usiłował przekazać mu potworną prawdę, przekraczającą ludzkie pojęcia. Nie dla czarodzieja jednak, który dużo widział już na tym i tamtym świecie. Wytężył całą potęgę umysłu, posyłając ją w stronę przeklętego jaru. Nagle zachwiał się jak rażony gromem między oczy. W jednym przebłysku zrozumienia zobaczył i usłyszał wszystko. Tysięczne zapowiedzi śmierci niechybnej, świsty strzał i włóczni, głuche odgłosy zabójczych ciosów i padających na ziemię konających wojów, rozpaczliwe skargi dusz idących gromadnie do Nawii.
– Wskakuj do torby – warknął na skrzata. – Tam jest król i wszyscy wodzowie. Trzeba ich ostrzec!
Stojący nad urwiskiem widzieli i przeżyli już niejedno, ale skala zbrodni dokonanej w Babim Jarze przeszła ich najśmielsze oczekiwania. Na całej przestrzeni uroczyska walały się setki, może nawet tysiące trupów, po części w nieregularnych stosach, lecz sporo też pojedynczych. Wyglądało, że oprawcy zabijali niektórych grupami, szyjąc do nich z łuków lub zakłuwając włóczniami, lecz mordowali też indywidualnie wszystkich opornych lub próbujących ucieczki. Majowe słońce grzało coraz mocniej, powodując, że ze zwłok opadały płaty śniegu i rozpuszczała się pokrywa lodowa, odsłaniając poskręcane w agonii ciała, obdarte z wierzchniej odzieży, uwalane w błocie i krwi. Promienie światła odbijały się w przeraźliwie wytrzeszczonych oczach, wędrowały po kobiecych i męskich obliczach, wykrzywionych w spazmach strachu i przedśmiertnego cierpienia. Miary absurdu tej monstrualnej jatki dopełniał widok licznych końskich trucheł, zalegających przeciwległą stronę wąwozu. Jaki sens miało wymordowanie tylu bezbronnych ludzi i zwierząt? – zadawali sobie pytanie przybysze. Wyglądało to na akt bezmyślnego okrucieństwa, popełniony dla samej przyjemności znęcania się i zabijania.
Po chwili ożywiło się, do tej pory zastygłe pod lodem, drapieżne ptactwo, oznajmiając swe przebudzenie radosnym krakaniem. Kruki i wrony wróciły do dzieła, skubiąc zapamiętale ludzką padlinę i wyjadając smakowite kąski. Nad zwłokami uniosły się też chmary much. Dopiero teraz wzbiły się także do góry gęste, jadowite wyziewy gnijących ofiar i po chwili dotarł do nozdrzy obserwatorów nieznośny trupi zaduch, toteż Polacy cofnęli się nieco. Maskująca do tej pory miejsce zbrodni śnieżna i lodowa osłona sprawiła, że odór śmierci nie napłynął wcześniej do ich obozu.
Sieciech wyobraził sobie tych wszystkich nieszczęsnych wieśniaków, spędzonych pod batogami i grotami włóczni z okolicznych siół, zagnanych tutaj jak bydło do rzeźni, bez żadnej nadziei ocalenia... Co myśleli wtedy prawosławni o swym „sprawiedliwym” Bogu, który nawet palcem nie kiwnął w ich sprawie? – zastanawiał się magnat, czując lekkie mdłości i zarazem wzbierający gniew. Jego uczucia podzielali chyba wszyscy obecni.
– Jaki potwór mógł rozkazać coś podobnego? – przerwał napięte milczenie głęboko wstrząśnięty wojewoda wrocławski Magnus, który dokuśtykał właśnie za innymi, wsparty na ramieniu młodego Włosta Łabędzica. Wbrew zapewnieniom medyków złamana niegdyś noga nie zrosła się prawidłowo, toteż do końca życia rycerz miał pozostać kulawcem, co odebrał jako osobistą tragedię. Podobnie kulawo potoczyło się jego życie domowe: żona zmarła w połogu, rodząc nieżywe dziecko. Nieutulony w żalu nie zawarł kolejnego związku, lecz usynowił młodziutkiego brata małżonki i uczynił swoim następcą. Włost stawał się dzięki tej decyzji dziedzicem zarówno Łabędzi, jak i Prawdziców, toteż chodził za swym przybranym ojcem jak wierny pies. – Zmarnować tyle dobrych dusz chrześcijańskich w okrutnej rzezi... to istne barbarzyństwo! – skonstatował, nie chcąc najwyraźniej pamiętać, że za młodu wraz z innymi paladynami księcia Kazimierza ochoczo masakrował Mazowszan, nikogo nie oszczędzając. Krew zbuntowanych pogan miała jednak widocznie dlań mniejszą wagę niż chrześcijańska.
– Wilk nie przejmuje się zdaniem owiec – zauważył ponuro Sieciech, wzruszając ramionami.
– Ty chyba wiesz to najlepiej – odparł zgryźliwie Magnus, mierząc mazowieckiego wodza nieprzyjaznym spojrzeniem. Obwiniał go o wszystkie zgryzoty, jakie spadły na jego ród, odkąd młody Topór zjawił się we Wrocławiu i podstępnie wykradł znajdujące się pod jego opieką krewniaczki, Lubę i Krystynę. Karierę tej ostatniej w charakterze nałożnicy dwóch kolejnych Piastów otwarcie uznawał za hańbę dla Prawdziców i w obozie ostentacyjnie unikał jej towarzystwa.
Sieciech nie odpowiedział na zaczepkę i znowu na chwilę zapanowała ciężka cisza, zakłócana jedynie krakaniem ucztujących na dnie jaru ścierwojadów.
– Zauważyliście, że nie ma wśród ofiar dzieci? – odezwał się nagle milkliwy zwykle Boran. – Gdzie się mogły podziać? Kipczacy zabrali je do niewoli? – rozważał na głos, zastanawiając się w duchu nad losem czwórki borańskich dzieci, uprowadzonych w zeszłym roku przez tajemniczego ruskiego czerńca. Czuł, że wciąż żyją, ale gdzie były teraz? Czy razem z Andajem zdołają je odnaleźć? Nikt nie udzielił mu odpowiedzi na głośne pytania, bo nikt ich przecież nie znał, pozostałe zachował dla siebie. Podstawową nauką dla każdego Boranina, jakiej udzielał mu las, była zdolność cierpienia w milczeniu.
– Ruskie stepy rodzą natchnionych lirników i szalonych zbrodniarzy – rzekł refleksyjnie król, pogrążony, podobnie jak inni, w posępnej zadumie.
– W tym kraju wszystko zawsze stoi na głowie: zbóje zostają kniaziami, a kniaziowie zbójami – podjął Sieciech, wspominając swą niefortunną kijowską przygodę podczas poprzedniej wyprawy.
– Gdyby Rusom pozwolić, byliby wspaniałym, dzielnym, ofiarnym ludem, ale ich warescy władcy robią z nich morderczą, obosieczną broń – odparł Bolesław z niechętnym grymasem.
– Obosieczną broń... W złą godzinę rzekłeś, mój królu! – zawołał nagle Jaromar, przepatrujący bystro stosy poległych. – Spójrzcie, panowie... Trupy się ruszają... i wstają! – wrzeszczał, zachłystując się z przerażenia.
Chwilę później okazało się, że strach młodzika miał wielkie oczy, bowiem oczom doświadczonych wojów rzecz się przedstawiła inaczej: trupy istotnie zaczęły się ruszać, ale nie za sprawą czyjejś mrocznej magii, lecz naturalnego ludzkiego działania. Ze stosów bezwładnych ciał wygrzebywali się skryci pod nimi wojownicy w szpiczastych czapach i grubych, kosmatych kożuszkach, chronieni dotychczas magią. Równocześnie, jak na komendę, wstały z martwych stepowe koniki, a na ich grzbietach pojawili się szybko jeźdźcy z małymi, kawaleryjskimi łukami w dłoniach. Ruszyli ostrym pędem w stronę urwiska, gdzie stali niepożądani, a może jednak właśnie oczekiwani intruzi. Zbliżali się w zastraszającym tempie, naciągając cięciwy.
Polscy wojowie nie potrzebowali rozkazu, by natychmiast cofnąć się odruchowo, zawrócić i ruszyć w stronę wsi, byle dalej od zagrożenia. W mig zrozumieli, że żywi mogą być znacznie groźniejsi od zmarłych. Dobrze wiedzieli, że małe łuki koczowników potrafią szyć daleko.
Od strony Chatynia przygalopował Otto, wywijając kosturem i wołając ile sił w płucach:
– Do koni, panowie! Wycofać się, to zasadzka!
Jakimś cudem za jego karym ogierem przypędziły w zwartym szyku wszystkie pozostawione we wsi konie, prowadzone przez myszate rumaki Jadźwingów. Stanęły w pobliżu, grzebiąc kopytami w piachu i rżąc niecierpliwie.
Polacy ruszyli ku nim biegiem. Wtedy kipczackie strzały zabrzęczały nad ich głowami jak komary spragnione krwi.
Nim Bolesław zdążył dopaść swej białej klaczki, poczuł, jak zwala mu się na plecy jakiś niezwykły ciężar. Silne męskie ciało przywarło doń i przygniotło go do ziemi. Dłoń króla natychmiast wylądowała na rękojeści sztyletu u pasa. Nim monarcha zdążył ochłonąć po tak niespodziewanym ataku, usłyszał nad uchem uspokajający szept:
– Musiałem, królu... Zdradliwa kipczacka strzała...
W tej chwili Andaj jęknął głucho, jego ciało przebiegł dreszcz, z gardła wydobyło się przeciągłe rzężenie. Strzała, która wbiła mu się prosto w kark, była najwidoczniej zatruta. Boranin, cały w drgawkach, zwiotczał parę gwałtownych oddechów później, jeszcze bardziej przyciskając unieruchomionego monarchę, który daremnie próbował się wyplątać spod brzemienia swego obrońcy.
Sytuację uratował Boran, który bez namysłu wyrwał grot z pleców brata, po czym z nadludzką siłą poderwał jego lejące się przez ręce ciało do góry i przy pomocy Jara zarzucił na grzbiet jednego z borańskich koników. Powiedział mu coś do ucha, w odpowiedzi na co rumak skinął łbem i ruszył z kopyta w stronę polskiego obozu. Przemknęło przez głowę Bolesława, że musi zapamiętać i odpowiednio wynagrodzić dzielnego, gładkolicego Jadźwinga, skoro uratował mu życie. Jeśli, oczywiście, obaj przeżyją ową nieszczęsną wyprawę.
Król i wojewodowie byli już w siodłach. Na ich rozkaz giermkowie zagrali na rogach sygnały larum i do ataku. Potem wszyscy pognali na spotkanie swej armii, mając za plecami formującą się w biegu i szyjącą nieprzerwanie z łuków, ścigającą ich nieubłaganie wrażą hordę. Stepem wstrząsnął dudniący łomot setek kopyt.
Boran obrócił się w stronę wroga i napiął łuk, posyłając strzałę w gęstwinę burzanów. Zielona brzechwa niepojętym sposobem zapłonęła w locie i suche krzewy zapaliły się od niej, wzbijając gęsty, czarny dym, który osłonił przez chwilę uciekających na tyle skutecznie, że pomieszał szyki pogoni. Polscy wodzowie zdołali dotrzeć niemal bez szwanku do idących im na spotkanie wojsk i stanąć na czele swoich oddziałów.
Na tyłach armii ustawili się borańscy łucznicy, którzy wnet posłali w niebo chmarę zielonych, iskrzących ogniście pocisków. Dołączył do nich Jar, ceniony nawet przez leśnych łowców jako niezawodny strzelec, choć brakowało mu magicznych zdolności Synów Drzew. Ciężkozbrojni mazowszańscy tarczownicy osłonili Jadźwingów, formując płot najeżony stalą.
Jękliwy dźwięk, wydawany przez cięciwy łuków z obu stron, tworzył ponurą muzykę śmierci. Tysiące strzał śpiewały bojową pieśń, zbierając krwawe żniwo. Były niczym żałobny baldachim nad wojskami.
Polska armia ruszyła jak ogromna, powoli rozpędzająca się bestia. Konnica mknęła prosto jak strzała, a Bolesław był jej srebrnym grotem, wymierzonym prosto w serce nieprzyjaciela. Rozsypane jasne włosy powiewały za nim jak smugi dymu, nie zdążył bowiem założyć kaptura kolczego ani hełmu.
Wojska zwarły się w krwawym uścisku. Ciszę poranka rozdarł szczęk broni.
Król wraz ze swymi najlepszymi rycerzami rzucił się prosto w największy tłum wrogów, miażdżąc po drodze samym impetem potężnego wierzchowca ranionych i martwych. Rąbał jak szalony na prawo i lewo, tak szybko, że trzech mężów nie zdołałoby mu dorównać. Ziemia pod kopytami rumaków prędko napoiła się krwią.
Zaraz za nim skoczyły wilki Sieciecha, wyjąc niczym gończe psy bogów.
Sieciech spychał wroga przed sobą w szaleńczej furii. Świstała w powietrzu dymna stal miecza Miecława, jakby przesycona popiołami poległych. Wojewoda walczył ogarnięty szkarłatnym szałem. Nie widział wrogich twarzy, jedynie krwawy sztych swego ostrza. Był lekko ranny w rękę, lecz ból tylko go rozjuszał, a widok płynącej krwi działał kojąco. Obok buszował ze swym młotem Strogobor, zmiatając z drogi wszelkie przeszkody w wielkich rozbryzgach posoki, miażdżąc wraże czerepy i żebra. Choć Oczar jak zwykle go ubezpieczał, osiłek nie zdołał uniknąć grotu włóczni wbitego w lewy bok, lecz w bojowej gorączce wcale na to nie zważał.
Klingi mieczy i żeleźca toporów zaczęły fruwać szybciej niż wiatr, w przód i w bok, do góry i na dół. Stal kąsała powietrze, tarcze rozlatywały się na kawałki, z hełmów sfruwały pierzaste kity, a z kolczug wypadały oczka, przez co wrogie ostrza raz po raz żgały odkryte skrawki ciała, zadając srogie rany. Od trzasku włóczni, szczęku tarcz, dzwonienia hełmów, klekotu kolczug, brzęku mieczy, strasznych krzyków i jęków powstał tak wielki zgiełk, że nie dałby się słyszeć nawet grzmot z niebios. Kurz wzbijał się aż pod słońce, co odeń pociemniało. Wiele niewiast utraciło tego dnia mężów, wiele panien swych ukochanych.
Cały obóz czuć było mokrym koniem. Zwycięzcy napawali się triumfem, jednocześnie żałując swych druhów, którzy polegli nie zaznawszy smaku wygranej. Żal po utraconych towarzyszach broni osłodziły im jednak łupy, znoszone przez ciury i giermków z pobojowiska. Nie były może szczególnie imponujące czy obfite, skoro mieli do czynienia z nędznymi koczownikami, których rzadko trzymały się cenne dobra, zawsze jednak były zapłatą za ich wojenny trud. Wojowie dzielili się więc między sobą zdobyczą, ucztowali, spijali na umór, inni lizali się z ran lub baraszkowali z obozowymi dziewkami, które przywlekły się za spóźnionymi oddziałami kniazia Izasława.
Tylko Sieciech siedział sam w swym namiocie, nie podzielając ogólnej radości.