Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatni etap niezwykłego żywota Witelona rozpoczyna się w dzień Trzech Króli. Omen, czy przypadek? Chyba jednak złowieszcze fatum, skoro będzie musiał zamordować trzech Bożych pomazańców, torując drogę do tronu pewnemu pokracznemu, mściwemu karłowi. Śląski mag z demoniczną rozkoszą zanurza się ponownie w świecie wielkiej polityki, intryg, wojen i bezwzględnych walk o władzę, posługując się zarówno wiedzą tajemną, jak i nieubłaganą logiką. Uważa, że jako mędrzec i czarnoksiężnik nadal ma wielki wpływ na losy świata. Jego tajni mocodawcy, templariusze, także łudzą się, iż ciągle dzierżą w swej mocy królów, książąt, rycerzy i zakonników. Żałosny upadek Zakonu Świątyni nie powstrzyma starego intryganta. Wciąż pragnie pokonać wroga: z Bogiem i choćby mimo Boga. Dokona dzieła zemsty aż do krwawego końca, by wreszcie stanąć oko w oko ze swym przeznaczeniem.
Los tka tymczasem swój ogromny kobierzec, w którym ciągle przeplatają się jasne i ciemne wątki. Witelo jest ciemną nicią, wplecioną w złote pasma, których osnową stanie się wizerunek odzyskanej korony Chrobrego. Ktoś może wreszcie odpowie:
PRAWDA TO CZY SZATAŃSKI APOKRYF?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 850
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Copyright © by Witold Jabłoński, Warszawa 2020
ISBN 978-83-7578-195-3
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
– No, chodź... Chodź za mną...
Uśmiechała się zachęcająco, przyzywała dłonią, wabiła, kusiła. Mówiła, że pozostał już tylko jeden krok. Jej oczy były przepastne jak niebyt. Miałem wielką ochotę pójść za nią. Stała na skraju przepaści. Niewiele dzieliło nas od niezmierzonej, świetlistej pustki. A jednak czułem, że jeszcze nie nadszedł mój czas.
Miałem widzenie, że dotarłem na kraniec świata. Przede mną było już tylko straszliwe urwisko, spadające ostrą stromizną w niezgłębioną toń Oceanu Zewnętrznego. Spienione fale piętrzyły się na dnie bezdennej czeluści. Ponad gęstą zasłoną mgieł ledwie majaczył odległy kraniec niebiańskiego firmamentu.
– Naprawdę chcesz dalej żyć? Nie czujesz się znużony? Mnie życie zmęczyło i przejęło wstrętem.
Nie wiedziałem, dlaczego Śmierć przybrała tym razem ponętną postać młodej wiedźmy Pochyłej. Czarownica mrugała porozumiewawczo, kiwała na mnie palcem. Siedziałem nieporuszony i niemy, niezdolny do jakiegokolwiek gestu. Może i czułem się znużony, ale nie byłem ciągle gotów własnoręcznie przerwać pasma swego nadnaturalnie długiego żywota. Choć powinienem był umrzeć prawie dwa lata temu, nadal jednak żyłem, podtrzymywany wewnętrznym ogniem i energią strzegącego mnie demona. Moja przyjaciółka zaśmiała się w końcu wesoło.
– Jak sobie chcesz, mistrzu. Ja odchodzę...
Po tych słowach skoczyła w otchłań. Zamiast runąć w dół, pofrunęła jednak jak ważka niesiona wiatrem na tęczowych skrzydełkach. Długo śledziłem jej lot w mlecznej próżni, aż w końcu oślepił mnie blask słońca i wiedźma zatonęła w ułudnym bezmiarze. Jej śmierć była po prostu uwolnieniem się od marnej, ziemskiej powłoki, oderwaniem od życiowych cierpień i trosk, prawdziwym wyzwoleniem. Takie rozwiązanie pociągało, lecz na razie zdało mi się przedwczesne.
Kruk zakrakał za mymi plecami ochryple, jakby dając hasło do zemsty. Równocześnie poczułem ból w ramieniu, którym ktoś bezceremonialnie potrząsał. Widziadło prysło jak wodna bańka. Znowu siedziałem na głazie u wylotu górskiej jamy, zapatrzony w zamglone szczyty Gór Śnieżnych, zwanych także Tatrami, górujące nad Doliną Kościeliską.
Rozejrzałem się półprzytomnie, mrugając powiekami. Ze snu na jawie wyrwał mnie stary Cudzich. Wyraz jego pomarszczonej twarzy świadczył, że góralski wieszczek miał mi do zakomunikowania coś bardzo ważnego.
– Wybacz, że przerywam ci rozmyślania – rzekł z surową powagą. – Ale nasze dzieło skończone. Już po wszystkim.
Usłyszawszy słowa, na które czekałem, poderwałem się żwawo z twardego siedziska. Miejscowy czarownik obrócił się na pięcie i skierował do wylotu groty, ja zaś podążyłem za nim. U wejścia stał nasz przyjaciel, Byrcyn, przyświecając sobie trzymaną w ręku pochodnią. W jej świetle ujrzałem tuzin nieruchomych ciał, malowniczo poukładanych wokół dogasającego ogniska, z zawieszonym nad nim próżnym kociołkiem. Jedni zastygli siedząc z pochylonymi głowami, drudzy osunęli się na plecy z głową na kamieniach, jakoby śpiący, paru próbowało się chyba wyczołgać z jaskini, zamarli bowiem twarzą do ziemi w dziwacznych, poskręcanych pozach. Migotliwy odblask płomieni nadawał niektórym srogim, brodatym i wąsatym licom pozór życia, lecz nawet w panującym tutaj półmroku wprawne oko mogło dostrzec, że wszystkie powlekła już śmiertelna bladość.
– A zatem dokonało się – stwierdziłem beznamiętnie. – Tatry mają teraz swoich uśpionych rycerzy. Ci jednak wstaną chyba dopiero na dźwięk trąby Sądu Ostatecznego, jeśli taki kiedyś nastąpi.
Wśród naszego plebsu od dawna utrzymywała się legenda o śpiących rycerzach, którzy mieliby zbudzić się, kiedy czas nadejdzie i ojczyzna będzie w potrzebie. Ludność, znękana bratobójczymi wojnami i obcymi najazdami, uroiła sobie widmowych obrońców. W Małopolsce mieli owym wojownikom przewodzić Bolesław Chrobry lub Śmiały, na Śląsku – sama święta Jadwiga. Zaiste, miałem okazję kiedyś ujrzeć szacowną nieboszczkę i przyznam, że byłby to widok zaiste upiorny, gdyby szalona dewotka odegrała rolę wodza żywych trupów w przerdzewiałych kolczugach. Wyobraziłem sobie, jak pędzi na wpółzgniłym koniu, z rozwianymi resztkami siwych włosów, wywijając różańcem i miotając wokół groźne spojrzenia. Na taką myśl ciarki przebiegały po plecach.
Leżący pokotem zmarli nie byli to zresztą szlachetni wojownicy bez skazy ni zmazy, lecz pospolici zbóje, jeśli pospolitym można nazwać ogrom grabieży i zbrodni, ciążący na ich czarnych sercach. Dopomogli nam odwalić kamienne zwały, zalegające wejście do pieczary. Od dawna pragnąłem dowiedzieć się, co stało się z moim pierwszym mistrzem, Orkanem. Kiedy przybyłem w góry i odszukałem znanego mi z dzieciństwa Cudzicha, moim pierwszym pytaniem było, azali żyw jeszcze mój sędziwy nauczyciel. Jak każdy wracający po latach, nie otrzymując stąd żadnych wieści, wyobrażałem sobie w głębi ducha, że nic się nie zmieniło. Odpowiedział mi, że starzec, tak zawsze krzepki, poczuł się pewnego dnia słaby i sterany życiem. Wszedł wówczas do swej ulubionej jaskini, w której rozpoczęła się ongiś moja magiczna inicjacja. Było to na początku zimy, jak dawno temu, mój druh nie umiał powiedzieć, nigdy bowiem nie liczył swoich ani cudzych lat. Wejście do pieczary zawaliła najpierw śnieżna lawina, później, z nastaniem wiosny, kamienna. Wszyscy zrozumieli, że w ten sposób stary wieszcz pożegnał się ze światem. Cudzich przejął po nim wówczas zadania plemiennego uzdrowiciela. Większość górali lękała się odtąd zbliżyć do skalnego grobowca, mówiono bowiem, że nawet za dnia ukazują się w owym miejscu niepokojące umysł widziadła. Jak czytelnik zapewne zauważył, mogłem się o tym również przekonać.
Wśród górskiego majestatu, trwającego, zda się, niezmiennie wobec tętniących życiem dolin, odzyskałem upragniony spokój. Mroźny wicher, wiejący ze szczytów, ostudził rozgorączkowany umysł, ukoił zbolałe serce. Poczułem się jak ozdrowieniec wracający do życia po długiej chorobie. Kiedy przybyłem w góry, Cudzich rozpoznał mnie od razu, spoglądając na mój orli nos i długie, lekko tylko przyprószone srebrem ciemne włosy, lecz ja, pamiętając go szczupłym, zwinnym chłopaczkiem o bystrych, czarnych oczkach górskiej jaszczurki, z trudem odnalazłem druha z dzieciństwa w owym rosłym, siwym mężu o twarzy pooranej głębokimi bruzdami. Kiedy zawołał Byrcyna, dopiero gadzik na koszuli mężczyzny podpowiedział mi, kto zacz. Dawny juhas był teraz grubym, zamożnym gazdą, mającym wiele owiec, a także kopę dorosłych dzieci i wnucząt. Przyjęli mnie obaj gościnnie, ciekawi nowin z szerokiego świata. Wiele wieczorów spędziliśmy we trzech przy ognisku. Opowiadałem im dzieje mego życia, rzecz jasna nie do końca wprowadzając słuchaczy we wszystkie szczegóły, niektóre bowiem świadomie pomijałem, jako nieistotne i może niezbyt dla mnie chwalebne. Całkiem szczerze podzieliłem się jednak z nimi bólem rozczarowania, jakie sprawił mi mój piękny książę, Henryk Probus. Bo też wielce zawiodłem się na owym wyśnionym ideale, niczym Platon na tyranie Syrakuz lub Arystoteles na Aleksandrze Macedońskim. Naturalnie nie wprowadzałem górskich druhów w zawiłe meandry światowej polityki, obawiając się, że niewiele z niej pojmą. Oni jednak, wysłuchawszy mych żalów, pokiwali ze zrozumieniem głowami.
– Ano tak – rzekł Cudzich zasępiony – na uczcie niedźwiedzi nie ma miejsca dla wilków. Za wysoko mierzyłeś, toteż nie dziwota, że ci się stopa omsknęła na piargach i poleciałeś z wysokiej grani na sam dół.
– Prawda – przytaknął mu tęgi Byrcyn. – Chartom zawsze wybaczą to, za co kundle katują. Wielcy panowie jeno o sobie myślą i swoich zyskach, a prości ludzie to dla nich jakoby plewy wytrząsane z przetaka. Łaska pańska na pstrej się rozjeżdża kobyle.
Dni mijały jeden za drugim, spokojnie, jednostajnie. Zbierałem i warzyłem zioła z miejscowym uzdrowicielem, przy okazji dzieląc się z nim swą wiedzą, albo obserwowałem bytowanie górali, ciężkie nieraz i twarde, a jednak mające w sobie coś z sielanki arkadyjskich pasterzy. Zdrowe powietrze i prosta strawa wzmocniły moje nadwątlone siły. Ani się nie obejrzałem, jak minęły prawie dwa lata. Cały czas jednak intrygowała mnie niedostępna jama, siedlisko Króla Wężów. Przeczuwałem, że owo miejsce skrywa niejedną tajemnicę. Nie ustawałem w namawianiu mych druhów, aby znaleźli ludzi, którzy dopomogliby nam w zgłębieniu zasypanej jaskini. Siła mej perswazji w końcu odniosła skutek. Byrcyn wyszukał dwunastu śmiałków, samych osiłków i nie lada jakich chwatów, gotowych odwalić ogromny stos wielkich want i mniejszych skalnych odłamków, a następnie spenetrować wraz z nami podziemne korytarze. Choć źle im z oczu patrzyło, zaraz zmiarkowałem że niestraszne dla nich żadne zjawy, koboldy ni dziwożony. Ich przywódca, Pacura, zagadywał do mnie przymilnie, w nadziei uzyskania sporej zapłaty. Ta pokorna postawa nie zwiodła mnie jednak, bystrym okiem maga przenikałem bowiem bez trudu podłą duszyczkę tego łotra bez sumienia, gotowego na wszystko dla zysku. Wydawali się jednak odpowiedni do czekającego ich zadania, toteż wkrótce udaliśmy się wspólnie do Doliny Kościeliskiej i pokonaliśmy siedem wyniosłych progów.
Zbyteczne wydaje się opisywanie trudów towarzyszących usuwaniu wielkich głazów. Dość powiedzieć, że ciężka praca zajęła nam całe dwa dni. Trzeciego mogliśmy wreszcie wkroczyć do środka z pochodniami, płosząc mieszkające tam nietoperze. W ogromnym przedsionku nie znaleźliśmy niczego godnego uwagi, poza resztkami ogniska, ogryzionymi do czysta kośćmi i zeschłymi odchodami. Zeszliśmy zatem w dół dobrze przeze mnie pamiętanym tunelem. W dolnej sali, którą częściowo oświetlał padający z otworu w sklepieniu snop światła, ujrzeliśmy wielce poruszający widok. Dwa szkielety, jeden ogromny, potwornego kształtu, należący z pewnością do zamieszkującego pieczarę Króla Wężów, i drugi, ludzki, okryty zetlałymi resztkami odzieży, w którym domyśliliśmy się doczesnych szczątków wieszcza Orkana. Kościotrupy splecione były ze sobą w przedziwny sposób, trudno orzec, czy w gwałtownej walce o życie, czy zjednane we wspólnym konaniu. Kości Orkana nie nosiły śladów uszkodzeń, lecz wokół można było dostrzec na kamieniach krwawe, zbrązowiałe plamy. Czarownik nie miał żadnego oręża, musiał zatem posługiwać się magiczną mocą, która wobec smoczej siły nie na wiele się chyba zdała. W kościstej prawicy zaciśnięty był niewielki pergaminowy zwitek. Krusząc kosteczki, udało mi się wydobyć i rozwinąć pożółkłą, nadgryzioną zębem czasu kartę. Znajdowała się na niej rycina, przedstawiająca, jak się od razu domyśliłem, schematyczny zarys labiryntu podziemnych korytarzy. Na końcu jednego z nich widniał obrazek półksiężyca, symbolizujący srebro wedle wskazań ksiąg alchemicznych.
– Cóż to jest? – zapytał z ciekawością herszt zbójców, zaglądając mi przez ramię i przyświecając pochodnią.
– Zapewne mapa wiodąca do smoczego skarbu – odrzekłem, siląc się na spokój i starając opanować drżenie głosu.
Posługując się owym planem, dotarliśmy do okrytego srebrzystym mchem gadziego legowiska w głębi pieczary. W naturalnej niszy również walało się sporo szczątków pomniejszych zwierząt, głównie nietoperzowych, lecz nie było w niej stosów złota ani klejnotów. W pierwszej chwili nie zauważyliśmy niewielkiego otworu w ciemnym kącie. Jak się okazało, prowadził do długiego tunelu, który zdawał się nie być dziełem natury, lecz rąk krzepko dzierżących kilofy, na tyle wszakże niski i ciasny, że musiały go wykuć chyba stworzenia o posturze karzełków. Skoro jednak, jak się domyślaliśmy, potężny żmij zdolny był się przezeń przeczołgiwać, bez wątpienia my także mogliśmy to uczynić. Nikt z nas się nie zawahał, zwłaszcza zbójcy, podekscytowani możliwością znalezienia podziemnego skarbca. Niepodobieństwem jednak byłoby, abyśmy szli wszyscy, było nas zbyt wielu i taka powolna przeprawa trwałaby bardzo długo. Ostatecznie zatem zdecydowałem się ja, a wraz ze mną rozgorączkowany Pacura i jeszcze dwóch jego kamratów, najśmielszych i najsilniejszych. Po długim i wyczerpującym prześlizgiwaniu się po zimnych kamieniach, ujrzeliśmy wreszcie następną jaskinię, całkiem sporą i suchą. Na przeciwległej ścianie dostrzegliśmy okrągłą dziurę, podobną tej, jaką się tutaj dostaliśmy. Jako że majaczyło w niej słabe światło dnia, domyśliliśmy się, że prowadziła na zewnątrz. Tamtędy zapewne musiały umykać koboldy, przepędzone stąd przez gadzinę. Komnata ziała jednak pustką i ujrzałem w świetle trzymanego w dłoni kaganka, jak oblicza mych zbójeckich kompanów wydłużają się w wyrazie zawodu. Kiedy jednak zapalili pochodnie i zaczęli świecić po ścianach, wydali triumfalne okrzyki. W półmroku zabłysły wielkie żyły srebra, przebiegające nieregularnymi deseniami wśród głazów. Dotarliśmy zatem do sedna zagadki: odkryliśmy wspólną tajemnicę smoka i czarodzieja.
Zauważyłem, że przywódca zbójeckiej szajki przygląda mi się uważnie spod oka. Usta wykrzywił mu paskudny uśmieszek. Niemal niczym ból fizyczny wyczułem pokusę, jaka go w owej chwili opanowała. Nie zamierzał się dzielić z nikim znalezionym bogactwem. Groźba zawisła nad mą głową jak chmura zatrutego powietrza. Gdyby nie fakt, że po drugiej stronie korytarza czekało na nasz powrót dwóch starych druhów, nędznik zabiłby mnie najchętniej od razu, nawet nie mrugnąwszy powieką. Musiałem szybko przeciwdziałać, skierować jego czarne myśli w inną stronę. Sprawdzając, niby mimochodem, czy rękojeści zatrutych sztyletów tkwią w pochewkach zaszytych w rękawie kaftana, rzekłem opanowanym głosem:
– Nasi towarzysze pewnie się niepokoją, czy nie spotkała nas jakaś niemiła przygoda. Pospieszmy do nich z dobrą nowiną. Gazda Byrcyn przytachał dzisiaj ze swojej chaty tęgi antał przedniego piwa. Trzeba uczcić nasze znalezisko. Nie zwlekajmy – zakończyłem z naciskiem.
Pacura mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, lecz kiwnął głową na znak zgody i to samo uczynili jego kompani. Udało mi się więc oddalić na chwilę niebezpieczeństwo. Czym prędzej ruszyliśmy w drogę powrotną. Kiedy herszt dzielił się ze zgrają łotrów radosnymi wieściami, ja tymczasem porozumiałem się na boku ze swymi druhami. Wystarczyło parę słów wypowiedzianych szeptem i porozumiewawcze mrugnięcie, by zaraz zmiarkowali, w czym rzecz. Byrcyn dostarczył beczułkę i kociołek. Podczas gdy zbóje zajmowali się rozpalaniem ogniska wśród wesołych śpiewów i żartów, razem z Cudzichem zebraliśmy w okolicy odpowiednie zioła. Uwarzyliśmy naszym współtowarzyszom piwną polewkę, która miała ukoić ich zmysły i sprawić, że prędko zasną. W półmroku jaskini łatwo było naszej trójce udawać, że pijemy razem z innymi. Pod koniec biesiady wyszedłem na zewnątrz, rzekomo dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, i właśnie wtedy zwidziało mi się spotkanie z zaginioną wiedźmą. Wróciwszy do jaskini, mogłem z satysfakcją stwierdzić, że nasi niedoszli zabójcy usnęli już snem wiecznym legendarnych rycerzy. Nie pozostawało nic innego, jak porzucić ich ciała na pastwę robactwa i podziemnych gryzoni, zamaskować wejście darnią i górą kamieni, potem zaś wrócić do domu. Pozostawiliśmy szczątki maga Orkana, wiedząc, że z pewnością nie życzyłby sobie chrześcijańskiego pochówku.
Idąc Doliną Kościeliską, wśród niezwykłych kształtem głazów i stosów spróchniałych kości żyjących tu przed wiekami smoków, przypomniałem sobie fresk na murze okalającym paryski cmentarz Niewiniątek. Triumfująca Śmierć wiodła w upiornym korowodzie królów, biskupów, rycerzy, mieszczan i zwykłych kmiotków. Moim przeznaczeniem było przejąć na chwilę jej kościane berło i zaprosić potężnych, pysznych krzywdzicieli do tego dostojnego korowodu. Mimo podeszłego wieku czułem, iż odnajdę w sobie dość sił, by to uczynić. Jak obiecał strzegący mnie demon, odzyskałem w Tatrach moc, osłabioną tragicznymi przejściami. Należało jednak działać powoli, z rozwagą stawiając kolejne kroki na tej niebezpiecznej ścieżce.
Jak co wieczór, zasiadłem z mymi druhami przy ognisku przed chatą Byrcyna. Spożywaliśmy skromną wieczerzę w spokoju, jakby nic szczególnego się owego dnia nie wydarzyło. Często przecież bywało, że miejscowi zbóje przepadali na długi czas, buszując po obu stronach Gór Śnieżnych, a wielu z nich nigdy nie wracało do rodzinnej wioski. Miejscowi dawno już pogodzili się z ową cechą zbójnickiego rzemiosła. Górski wieszczek i gruby gazda wysłuchali wieści o skarbie z obojętnością ludzi zadowolonych ze swego życia, którym niewiele do szczęścia potrzeba. Powiadomiłem ich, że w odpowiedniej chwili przyślę tu zaufanych gwarków, legitymujących się należącym do mnie srebrnym gadzikiem, którzy zaczną wydobywać pokłady srebra z podziemnej jaskini. Przyjęli rzecz do wiadomości i na tym zakończyliśmy sprawę. Dla mnie niezwykłe znalezisko było wyraźnym sygnałem, iż los uczynił mnie w nader odpowiedniej chwili niezmiernie bogatym człowiekiem, dając mi potężny oręż do ręki. Nie zamierzałem takiej okazji zmarnować.
Przygrywał nam cudnie na gęśliczkach młody, miły na wejrzenie, białowłosy juhas Witek, chłopak od mieszkających w sąsiedztwie Szostaków. Wsłuchany w tęskną nutę owego grania, pobiegłem myślą ku nizinom, które porzuciłem niecałe dwa lata temu. Ciekaw byłem, jak sobie radzą beze mnie chciwi władzy i bogactw monarchowie, żądni przygód i wojennych łupów rycerze, marzący o wielkich zyskach mieszczanie i klechy tumaniące ciemne, bezrozumne chłopstwo. Miałem z niektórymi niespłacone rachunki, które należało wreszcie wyrównać. Czas był najwyższy, albowiem demon nie wyjawił, ile lat życia pozostało mi jeszcze na tym nędznym padole. Pragnienie powrotu do leżących w dole miast i siół odezwało się w mym sercu z nieprzepartą mocą. Kruk, latając gdzieś w pobliżu, dał znać swym złowieszczym hasłem, które przebiło się nagle przez góralską nutę, że nadeszła godzina zemsty. Wzywał mnie, bym wypełnił swój los. Byłem gotów odpowiedzieć na owo mroczne wezwanie.
Następnego dnia, skoro świt, pożegnałem się z mieszkańcami wyżyn i wyruszyłem konno w drogę. Dowiedziawszy się w pierwszej z brzegu karczmie, że Kraków wciąż pozostaje pod panowaniem czeskim, skierowałem się od razu na Śląsk. Spoglądałem na spotkane po drodze, pracowicie mrowiące się Boże stworzenia świeżym okiem, jakoby człeka, który wrócił z zaświatów. Widziałem dorastające nowe pokolenie i mogłem zauważyć, że jak zawsze narodziła się ta sama liczba ludzi szlachetnych i podłych: dobrotliwych władców i okrutnych tyranów, prawych rycerzy i sprzedajnych najemników, uczciwych kupców i bezczelnych złodziei, pracowitych uczonych i prostackich głupców, cnotliwych młodzieńców i występnych pachołków, skromnych panien i bezwstydnych ladacznic. Nic się nie zmieniało na tym wspaniałym świecie, chociaż starzy, jak zawsze, opowiadali, że dawniej bywały lepsze czasy, niesforni młodzi zaś marzyli, że odmienią swój byt i uczynią go doskonalszym. Zwodnicze to były iluzje, gdyż w istocie wszystko toczyło się swoim torem. Brzydota i piękno, miłość i zawiść, łagodność i okrucieństwo, rozkosz i ból tańczyły pospołu w obłędnym kołowrocie zdarzeń, a droga wszystkich wiodła tylko w jednym kierunku: do grobu. Całkiem słusznie zresztą, gdyż dopiero wśród mogił widzi się wzorowy porządek i spokój. Tam, gdzie nic się nie dzieje, zło nie ma pola do popisu i panuje martwy bezruch dobra. Doszedłem do wniosku, że chrześcijański Stwórca w gruncie rzeczy nienawidzi własnego dzieła, gdyż mierzi go bogata i piękna różnorodność życia, którą tak ukochał Szatan. Postanowiłem zatem na chwilę przyłączyć się do owej hucznej biesiady na rozległym cmentarzysku. Czułem w sobie dość sił, aby trochę jeszcze na tej ziemi pohulać, zanim spocznę w spokoju. Czas był po temu wymarzony: pełna uroku i melancholijnej poezji jesień Roku Pańskiego tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego drugiego. Spadające wszędzie z drzew pożółkłe i rdzawe liście, ścielące się pod stopami szeleszczącym kobiercem, przywodziły na myśl spacer zapuszczoną cmentarną aleją.
A jednak pewne drobne elementy rzeczywistości uległy zmianie. W karczmie „Pod Lipowym Aniołem” dowiedziałem się od starego oberżysty, który jedyny mnie rozpoznał, że domek alchemika przy jatkach, z którym wiązałem liczne wspomnienia dzieciństwa i młodych lat, zajął jeden z tutejszych rzeźników. Najwidoczniej podczas mej nieobecności kochana rodzinka rozporządziła się ową nieruchomością. Nieco wytrącony z równowagi udałem się więc do siedziby Turyngów przy opactwie Świętego Wincentego. Widok odmienionej fasady domostwa wywołał na mych licach sardoniczny grymas. Straciła swą dawną prostotę, gdyż przyozdobiły ją miniaturowe wieżyczki i wymyślne stiuki, owo prawdziwe błogosławieństwo zręcznych dekoratorów. Domyśliłem się, że te pretensjonalne ozdoby miały nadać kamienicy wygląd pańskiej rezydencji i upodobnić ją chociaż trochę do architektonicznego cacka, jakim był Dwór Artura. Dostrzegłem znajomy styl klanu Parlerów, może nawet samego Piotra, mojego wędrującego tymczasem po świecie wielce uzdolnionego siostrzeńca. Westchnąwszy filozoficznie nad ludzką próżnością, zakołatałem do drzwi.
Była wczesna pora popołudniowa, mogłem więc spodziewać się, że zastanę w domu kogoś z mych krewnych. Otworzył mi jakiś głupkowaty, nieznany całkiem pachołek, który dość długo nie mógł pojąć, kim jestem i z czym przybywam, jakbym przemawiał doń w jakimś obcym języku, nie zaś dobrą niemczyzną. Moje surowe wejrzenie i godna postura tym bardziej go peszyły. Zniecierpliwiony, miałem już zamiar usunąć gamonia z drogi wypróbowanym w wielu podobnych razach kosturem, gdy ujrzałem nagle nad jego ramieniem białe oblicze i nieco przekrzywiony czepek mej bratanicy, Walpurgi. Wypatrywała z ciekawością, kto zakłóca spokój zacnego mieszczańskiego domu. U wysupłanej ze stanika wielkiej i pełnej piersi trzymała uwieszone tłuste niemowlę, pożywiające się z zadowoleniem. Kiedy nasze oczy spotkały się, jej bladoniebieskie źrenice wyszły niemal z orbit. Z policzków znikły rumieńce, usteczka zaś rozwarły się w wyrazie absolutnego zdumienia. Chyba także przestrachu, gdyż nagle wrzasnęła nieludzkim głosem, jakby zobaczyła samego diabła z rogami i kopytami, przybywającego prosto z sabatu w górach Harzu, chociaż był początek listopada, nie maja. Po chwili uciekła do komnat w głębi domu, krzycząc panicznie:
– Mężu! Panie mężu!! Gość... niespodziany!!!
Przepadła w półmroku, przy czym z kolei dzieciak rozwrzeszczał się na całego, po chwili jednak znowu ścichł, widocznie zaspokojony maminym cyckiem. Natenczas wychynął z głębin korytarza jej młody małżonek, przystojny Dytryk z Miśni. Ujrzawszy mnie, nie stracił bynajmniej panowania nad sobą, przeciwnie, szybko mnie poznawszy, pokłonił się z układnym uśmieszkiem. Zaraz też rozkazał pachołkowi wpuścić niespodzianego gościa i przynieść nam wina. Zachowywał się jak prawdziwy gospodarz, co mnie nie zdziwiło, wiedziałem już bowiem także z karczemnych plotek, iż jego teść, a mój starszy brat przyrodni rozstał się z życiem, toteż właśnie Dytryk stał się głównym spadkobiercą rodzinnej majętności i odziedziczył zwyczajowo stanowisko prokuratora książęcego skarbu. Moja wizyta była dlań z pewnością dużym zaskoczeniem, lecz mimo tego zachował się godnie. Pozostawiliśmy w przedsionku, po dawnemu spełniającego rolę kantoru, paru przyglądających się nam z nieśmiałą ciekawością kancelistów, za czym zostałem wprowadzony do sali jadalnej, urządzonej z prawdziwym przepychem, godnym tak majętnego rodu. Spostrzegłem kilka znajomych kobierców, wyniesionych bez wątpienia z rezydencji mego nieodżałowanej pamięci księcia Henryka. Znany był mi także stojący w rogu komnaty pozłacany posążek Wenus o pulchnym tyłeczku, który ozdabiał ongiś Ogród Miłości. Prześlizgnąłem po nowych nabytkach pozornie obojętnym spojrzeniem, udając, że te dekoracje nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia.
– Wybacz, dostojny mistrzu, mojej małżonce – rzekł Dytryk z szacunkiem, gdy zasiedliśmy do stołu. – Twoje nagłe zjawienie się musiało ją nieźle wystraszyć. Wszak mówiono o tobie we Wrocławiu, że tajemniczo gdzieś przepadłeś prawie dwa lata temu. Jedni powiadali, że ponoć zagrzebałeś się w jakimś odległym klasztorze, inni znów twierdzili, żeś skonał jakoby gwałtowną śmiercią podczas czeskiego najazdu. Ktoś nawet przysięgał, iż na własne oczy widział twój grób w Krakowie. Walpurga więc pewnie w pierwszej chwili pomyślała, że widzi ducha – dodał ze śmiechem.
– Jak widzisz, drogi mój powinowaty, opowieści o nagłym zgonie okazały się grubą przesadą – odrzekłem z nieco kpiarskim uśmieszkiem. – Choć rozumiem, że mój wiek sędziwy był dla nich doskonałą pożywką. Zachowanie bratanicy jest zresztą całkowicie usprawiedliwione. Jak to mówią: nieproszona gościna gorsza od Tatarzyna. Mam nadzieję, że ujrzymy później cną gospodynię? – zakończyłem czysto kurtuazyjnym pytaniem.
– Z pewnością, kiedy nakarmi naszego synka i nieco się ogarnie – potwierdził z powagą. – Musisz wiedzieć, mistrzu – zaczął po chwili z wyraźnym zakłopotaniem – że trochę się tutaj pozmieniało...
– Wiem już – wpadłem mu w słowo – że sprzedaliście mój domek przy jatkach, w którym spędziłem wiele chwil mego żywota. No trudno, co się stało, to się nie odstanie, nie ma powodu żałować tej starej rudery – zakonkludowałem tonem na pozór niefrasobliwym.
– Zrozum, wszyscy sądziliśmy, iż odszedłeś na zawsze – podjął skonfundowany mieszczanin.
– Jakże kłopotliwi są krewni, którzy nie chcą nas w porę opuścić – zauważyłem cierpko. – Niestety, wbrew życzeniom niektórych, nadal żyję i cieszę się dobrym zdrowiem.
– Żyj nam sto lat, chlubo rodu Turyngów! – zakrzyknął młody gospodarz z przesadną emfazą. – Podejrzewam, że przeżyjesz nas wszystkich.
– Kto wie? – odrzekłem, mrugnąwszy okiem. – Będę się o to starał.
W istocie nurtowała mój starczy umysł dość uporczywa myśl, aby pewne osoby pociągnąć za sobą do grobu, chociaż nie dotyczyła akurat nikogo z mojej rodziny.
– Jest jeszcze sprawa twojego Wilkowa – rozpoczął znowu Dytryk nieśmiało, co oznaczało, iż ma w zanadrzu kolejną niedobrą nowinę.
– Jakaż to sprawa? – spytałem z zainteresowaniem. – Miałem nadzieję, że nieco wypocznę w owej zacisznej wioszczynie po trudach dalekiej podróży.
– No cóż, nie będzie to łatwe – oznajmił mój powinowaty, wielce zafrasowany. – Nasz Brzuchaty władca nadał tymczasem ową włość jednemu ze swoich dworzan. Jak już wspominałem...
– Wszyscy uważali, że nareszcie wyciągnąłem kopyta – dokończyłem raczej brutalnie. – No to sprawiłem wam niespodziankę.
– Oczywiście podzielimy się z tobą, mistrzu, zyskiem ze sprzedaży domu – począł mnie pospiesznie zapewniać młody Sas. – Po odliczeniu prowizji nadal będzie to ładna sumka... Wystąpimy także do księcia o odszkodowanie za odebraną majętność.
Machnąłem lekceważąco ręką.
– Zostawmy tę z góry przegraną sprawę – oświadczyłem. – Wystarczy, jeśli wypłacicie mi zaległe procenta od waszych dochodów, jak czynił to twój świętej pamięci teść, a mój przyrodni brat, i będę całkiem kontent. Bo kimże w końcu jestem ja, skromny uczony, aby kwestionować książęce zarządzenia? Nie chciałbym narażać was na pańską niełaskę. Monarchowie niechętnie płacą długi i źle znoszą marudnych wierzycieli. Dobro rodziny wynoszę nade wszystko – zakończyłem tonem rozstrzygającym sprawę.
Na sympatycznym obliczu Dytryka objawiła się prawdziwa ulga i zaraz się też całkiem rozjaśniło.
– Odpowiedź godna potomka wielkiego kupieckiego domu – pochwalił mój rozsądek. – Ogromna to szkoda, czcigodny mistrzu, że nie bawi cię handel. Byłbyś doskonałym negocjatorem.
– Wielu mi to już mówiło – odrzekłem skromnie. – Istotnie, do tej pory wolałem raczej frymarczyć ludzkimi grzechami, skrytymi głęboko pragnieniami, mrocznymi sekretami... – dorzuciłem niby żartem.
Dytryk przyjął to wyznanie bez mrugnięcia powieką, udając, że nie pojmuje znaczenia mych słów. Rozanielony, wyciągnął ku mnie otwartą dłoń, którą uścisnąłem z chęcią, po czym wypiliśmy na zgodę. Po chwili jednak w oczach mego rozmówcy mignął znowu cień niepokoju.
– Gdzie się zatrzymałeś? – zagadnął ostrożnie. – Pragniesz znowu zamieszkać w naszym grodzie?
Zaśmiałem się wesoło nad naiwną przebiegłością powinowatego.
– Nie obawiaj się, młody przyjacielu – odrzekłem jowialnym tonem. – Nie mam zamiaru być wam tutaj ciężarem. Wiem, jak męczący są starzy, samotni dziwacy, którzy mącą tylko młodym rodzinne szczęście. Zapewne udam się do Krakowa – wyjaśniłem, zanim Dytryk zdążył zaprzeczyć. – Ufam, że domek na wzgórzu Lasota ciągle stoi i nadal należy do mnie – dodałem z przekąsem.
W rzeczywistości wcale tak bardzo nie ciągnęło mnie do królewskiego grodu, skoro był w rękach czeskich. Nadto miejsce to przywodziło bolesne wspomnienia. Sądziłem raczej, że samo przeznaczenie podpowie mi w odpowiedniej chwili, dokąd mam dalej wyruszać. Nie zamierzałem jednak wtajemniczać książęcego urzędnika w moje sekretne plany.
– Ale dzisiaj zostaniesz na wieczerzy – usłyszeliśmy nagle obaj stanowczy głos mojej bratanicy. – I zanocujesz u nas, panie stryju, gdyż na pewno cię nie wypuścimy przed nocnym gaszeniem świateł.
W drzwiach jadalni stała Walpurga, całkiem odmieniona, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Włosy miała przyczesane, okryte zgrabnym czepeczkiem z najcieńszego muślinu, na licach trochę barwiczki. Suknię włożyła strojną, wciętą nieco w talii, z podniesionym stanem, obszytym drobnymi perełkami. Musiałem w duchu przyznać, że w owym wytwornym stroju jawiła się niemal jak jedna z dworskich dam albo małżonka wielmoży. Zresztą musiałem także odmienić zdanie o jej urodzie: z niewydarzonego niegdyś, chuderlawego brzydactwa zmieniła się w niewiastę w pełnym rozkwicie. Po przebytej niedawno ciąży niewieście kształty stały się bardziej krągłe. Wyglądała wcale ponętnie. W sposób widoczny wyładniała u boku dbałego o wszelkie domowe potrzeby małżonka. Widać było, że owa para całkiem sobie chwali wspólne życie, którego nie mąciły już zdarzenia z przeszłości. Cień Pochyłej, niegdysiejszej kochanki i opiekunki Dytryka, był już chyba tylko bladym wspomnieniem, jeśli nie ulotnił się całkiem z serca młodego mężczyzny. Zapewne to właśnie pragnęła mi przekazać zjawa młodej wiedźmy, kiedy zwidziała mi się na tatrzańskim wierchu. Prawdziwy los owej niezwykłej istoty miał wszakże dla mnie pozostać nie rozwiązaną nigdy zagadką.
Widząc, że przyglądam się jej z zainteresowaniem, gospodyni zaśmiała się wesoło i zakręciła jak fryga wokół własnej osi.
– Poznajesz, panie stryju? – zapytała. – To suknia księżnej Matyldy. Przed wyjazdem z Wrocławia podarowała ją jednej ze swoich służących, ta zaś sprzedała mnie, niemal za bezcen. Nie mogłam zmarnować takiej okazji. Tylko stanik perełkami obszyłam, żeby wyglądał bardziej bogato...
– Pokazujesz się w niej publicznie? – spytałem z pustej ciekawości.
Zerknęła z żartobliwym zgorszeniem i pogroziła mi pulchnym paluszkiem.
– Skądże! Co by ludzie na to powiedzieli! Mieszczańskiej żonie nie uchodzi tak paradować po ulicach. Plotkowano by, że nieskromnie wystrojona biegnę na jakąś schadzkę, a nie do kościoła... Wszakże ty sam podobno namówiłeś nieboszczyka księcia Probusa do wydania takowych zarządzeń, aby się gmin odróżniał strojem od szlachetnie urodzonych. Całkiem zresztą słusznie – paplała dalej, nie czekając na moją odpowiedź. – Co innego uczciwa białogłowa, co innego dworska kokietka. Nasi kochani księstwo, poczciwy grubasek i jego bogobojna połowica, dali nam zresztą najlepszy przykład. Oboje noszą się przyzwoicie i skromnie na co dzień i tylko przy specjalnej okazji wdziewają kosztowne szaty. Na taki zbytek pozwalam sobie jeno w czterech ścianach naszego domu, zwłaszcza gdy go odwiedzają niezwyczajni goście. Bo mój pan małżonek nie wyjawił ci chyba jeszcze, stryjaszku, że spodziewamy się na wieczerzy nie byle kogo...
– Istotnie – przerwał jej Dytryk – nie powiedziałem dotąd najważniejszego, iż zjawiłeś się w nader odpowiedniej chwili. Za chwilę przyjść tutaj mają kuzyn Muskata ze swoim wysoko postawionym przyjacielem – oznajmił ze znaczącym naciskiem.
Wyczułem dobrze znane drżenie serca i mrowienie w krzyżach, zapowiadające zawsze w moim życiu istotne, brzemienne w skutki zdarzenia. Pozostawiając chwilowo na boku ciekawą kwestię „wysoko postawionego przyjaciela”, postanowiłem dowiedzieć się nowin o moim sprytnym siostrzeńcu.
– Och, radzi sobie doskonale – zaczął informować gospodarz. – Nadal pozostaje papieskim kolektorem, ostatnio zaś przebywał...
W tejże chwili od strony sieni doszedł naszych uszu huk, jakby na posadzkę runęło coś ciężkiego, usłyszeliśmy także podniesione głosy. Walpurga pisnęła w przestrachu, a jej małżonek poderwał się z gniewnym obliczem, gotów zbesztać służbę za zakłócanie nam spokoju. Zanim jednak zdążył wezwać podręcznego pachołka, drzwi do komnaty jadalnej rozwarły się z trzaskiem i wtoczyli się do środka dwaj młodzi mężczyźni, wyraźnie podchmieleni. Jeden podtrzymywał drugiego w pijackim uścisku. Odziani byli przyzwoicie, a nawet bogato. Ciemne suknie z cienkich, drogich materii oraz złote łańcuchy na piersiach i liczne pierścienie na szczupłych palcach białych, wypielęgnowanych dłoni dodawały im godności. Szaty były jednak pomięte, miejscami nawet zaplamione, zapewne wskutek nieumiarkowanego spożywania mocnych trunków. Widać było po nich, że odwiedzili po drodze niejedną gospodę. Natychmiast rozpoznałem w jednym z młodzieńców mego niepoczciwego i niezbyt powabnego siostrzeńca Jana z rodu Muskatów. Drugiego nie widziałem dotychczas na oczy, czego byłem absolutnie pewien, mając doskonałą pamięć do twarzy. W odróżnieniu od swego kompana był wielce urodziwy, zdawał się też młodszy o parę wiosen. Starannie wystrzyżona tonsura wcale go nie szpeciła. Przystojna twarz miała wdzięczne rysy, jasne oczy błyszczały bystrze i nie zamgliło ich nawet pijaństwo. Iskrzył jednak w tych pozornie niewinnych źrenicach także ognik egoizmu i wrodzonego okrucieństwa. Młodzian sprawiał wrażenie człeka przebiegłego, a przy tym nawykłego do rozkazywania innym. Znać było z całej postury, że nie mieszczańskim jest synem, lecz raczej potomkiem szlachetnie urodzonych, dzierżących włości i godności z dziada pradziada.
Marsowe w pierwszej chwili oblicza gospodarzy rozpogodziły się natychmiast, kiedy zmiarkowano, kim są nowi goście. Oczekiwani od dawna przybysze pokłonili się nam niedbale i zasiedli za stołem bez dalszych ceremonii, czując się tutaj najwyraźniej jak u siebie w domu. Dytryk klasnął na sługi i rozkazał wnosić półmiski z jadłem. Rozradowana Walpurga podsuwała młodzianom co lepsze kąski. Janek tymczasem począł świdrować uważnym spojrzeniem tajemniczego starca, siedzącego skromnie w półmroku na drugim końcu ławy, którego dostrzegł najwyraźniej dopiero teraz. Na jego lekko opuchniętej, zmarszczonej wysiłkiem myślenia twarzy i w mętnych oczkach malowała się udręka człowieka, który na co dzień obcował ze zbyt wielką liczbą ludzi, aby wszystkich spamiętać. Nasz powinowaty spostrzegł to i już miał wybawić Muskatę z kłopotu, przedstawiając nas sobie, gdy ten nagle palnął się w czoło w przebłysku olśnienia.
– Wujaszku! – zakrzyknął ochrypłym falsetem. – Co za traf! Właśnie przed chwilą opowiadałem o tobie memu druhowi i ubolewałem, że nie ma cię wśród nas...
Uczynił ruch, jakby zamierzał rzucić się całować dłonie starszego krewnego, lecz powstrzymało go moje zimne spojrzenie. Zamarł, skonfundowany.
– Dytryk już wyznał, że zdążyliście mnie tutaj wszyscy pogrzebać i opłakać – odrzekłem szorstko. – Ja jednak nie wybieram się, póki co, na tamten świat. Jeszcze nie nadeszła moja ostatnia godzina – podkreśliłem z naciskiem.
– Tak czy inaczej, zjawiłeś się w samą porę, panie wuju – odparł mój krewniak, prędko odzyskawszy kontenans. – Dosłownie z nieba nam spadasz!
– Można by raczej powiedzieć, że wygrzebałem się z podziemnej jamy – zauważyłem jakby mimochodem. – Nie traćmy jednak słów po próżnicy – zmieniłem szybko temat, widząc niewczesne zaciekawienie, objawiające się na licach rozmówcy i słuchaczy. – Przedstaw mi lepiej swego miłego kamrata, bo jako żywo chyba nie miałem dotąd honoru go spotkać.
– Chętnie sam to uczynię – ozwał się interesujący towarzysz mego siostrzeńca dźwięcznym głosem. – Nie mogłeś mnie znać, mistrzu Witelonie, gdyż dopiero od roku jestem wrocławskim kanonikiem, wcześniej zaś studiowałem prawo w Bolonii.
– A jeszcze wcześniej spędzałeś dzieciństwo w siedzibie waszego rodu? – wtrąciłem tonem raczej stwierdzenia niż zapytania.
Przez jedno mgnienie przebiegł po gładkich licach młodzieńca wyraz zaskoczenia, zaraz pokryty wesołym uśmiechem.
– Zaiste, słyszałem wiele od kolegi Muskaty o przenikliwości twego umysłu, mistrzu – rzekł z uznaniem. – Zwę się Henryk i pochodzę z rodu panów na Wierzbnie – przedstawił się w końcu, nie bez dumnego grymasu na pełnych, pięknie wykrojonych wargach.
Przeczucia mnie nie zmyliły, jak zwykle. Ten świeżo upieczony kanonik pochodził z wielkiej rycerskiej familii Lisów, szeroko rozgałęzionej i dobrze skoligaconej we wszystkich piastowskich księstwach, zaliczającej do swego grona potężnych wielmożów, chrobrych wojowników i znakomitych duchownych. Tak wysokie urodzenie otwierało chłopakowi od samego początku możliwości wspaniałej kariery, podobnie jak pieniądze torowały drogę jego mieszczańskiemu druhowi. Można by rzec, iż mój krewniak i jego przyjaciel pasowali do siebie, albowiem pochodząc z różnych stanów, jednak się uzupełniali, symbolizując dwie podpory dobrze urządzonej społeczności. Pokumali się ze sobą jako ludzie Kościoła, który miał odtąd stać się polem ich działań. Chociaż reprezentowałem w pewnym, zwłaszcza mistycznym sensie opozycję, ujrzałem w nich jednak nie wrogów, lecz cennych, gdyż nieświadomych moich tajemnych zamysłów, potencjalnych sojuszników. Postanowiłem wybadać ich plany i zamierzenia, spodziewając się, że liczne kwaterki wina rozwiązały im już języki, a przy tym uznali mnie od pierwszego wejrzenia za swego. Mimo iż obaj zdawali się bardzo sprytni, górowałem przecież nad nimi latami doświadczeń i wynikającą stąd gorzką mądrością.
– Musisz nam wybaczyć swobodne zachowanie, wujaszku – wtrącił Jan, rwąc się do głosu i pragnąc najwyraźniej zachować wiodący ton w rozmowie. – Jako syn handlarzy muszkatelem dostaję we wszystkich karczmach rabat, tak więc wróciwszy na śląską ziemię, postanowiłem nieco pohulać z kolegą. Rzecz jasna w granicach rozsądku – dodał z chytrym uśmieszkiem.
– Moja droga siostra, Brunhilda, ufam, dobrze się miewa? – spytałem dla porządku, niezbyt zainteresowany odpowiedzią.
– O tak – potwierdził skwapliwie Muskata – pani matka czuje się dobrze mimo sędziwe lata, chociaż odumarł ją małżonek, a nasz pan ojciec, i całkiem też niedawno pochowaliśmy ciotkę Krymhildę... – trzepał dalej rodzinne wieści, jakby zapominając o innych, ważniejszych sprawach. – Nieco się tylko roztyła i nie jest tak żwawa jak kiedyś. Dobrobyt daje długie życie niewiastom, tak przynajmniej twierdzą medycy. Bo też głównie medycy i księża są u niej częstymi gośćmi... Zapewne zechcesz ją odwiedzić, wujaszku?
– Zapewne – mruknąłem pod nosem, nie mając najmniejszego zamiaru spotykać się z zawsze mi nieprzychylną zmorą dzieciństwa, zajadłą dewotką. – Chociaż my, starcy nad grobem stojący, niewiele mamy już sobie do powiedzenia. Bardziej ciekawią mnie sprawy ludzi młodych i wieści z szerokiego świata. Co skłoniło ciebie, Janku, i twego miłego druha do dzisiejszej swawoli? – spytałem z szerokim uśmiechem, wyrażającym starcze pobłażanie dla szaleństw młodości.
Szpetne lico mego krewniaka pokraśniało od nieco naiwnego zadowolenia. Janek dumny był, że może się podzielić ze mną radosną nowiną.
– Wróciliśmy właśnie z Pragi, gdzie mieliśmy szczęście być dopuszczeni przed oblicze króla Wacława – oznajmił. – Czeski monarcha przyjął nas wielce łaskawie...
– I mianował mego starszego kolegę swym kapelanem – dokończył za Muskatę Henryk z Wierzbna, patrząc na druha z niekłamanym podziwem.
– Co za zaszczyt! – rzekłem z uznaniem. – Zawsze przeczuwałem, drogi krewniaku, że daleko zajdziesz. Więc to oznacza, że opuścisz teraz na długo kraj lat dziecinnych?
– Wręcz przeciwnie – zaprzeczył Jan. – Moje stanowisko jest czysto honorowe. Na co dzień spełnia te obowiązki przy królu niejaki Aleksy, zresztą protegowany naszego starego znajomego, byłego kanclerza Bernarda.
– Ach tak, Bernard z Kamieńca – wycedziłem powoli, jakby starając się odtworzyć w pamięci obraz tłustego Sasa. – A co u niego słychać?
– Wielki monarcha bardzo go poważa – odpowiedział mój krewny. – Ponoć ma zostać biskupem Miśni.
Zatem chytry dworak potrafił się dostosować do nowej sytuacji, zapewne sterowany przez templariuszy z Bolkowa, zauważyłem w duchu, skrzętnie notując tę ważną wiadomość, głośno zaś spytałem domyślnie:
– Waszą audiencję zorganizował pewnikiem inny stary znajomek, królewski zausznik, Teodoryk?
Muskata wzruszył ramionami i ponownie pokręcił głową.
– Teodoryk zginął dwa lata temu – wyjaśnił takim tonem, jakby chodziło o zdechłego szczura – podczas czeskiego najazdu na Kraków. Znaleziono go pośród drzew na wzgórzu Lasota z dziwnie wykręconą głową i siną szyją, jakby jakaś wraża siła chwyciła go za gardło, uniosła w górę i cisnęła ciałem o ziemię. Śmierć wielce osobliwa. Sam sobie winien, skoro się włóczył nocą po lesie. Pewnie go strzyga porwała – zasugerował na koniec jedyne rozsądne rozwiązanie zagadki i na tym zamknął temat.
– Kto wyzywa los, w końcu go spotka – stwierdziłem sentencjonalnie, w duchu zaś pomyślałem, że mój opiekuńczy demon wykazał w tym przypadku szczególne poczucie humoru. Nie żałowałem ani trochę dawnego kolegi z padewskich studiów, miałem bowiem dość czasu, by właściwie ocenić jego podłą naturę, a przy tym byłem niemal pewien, iż to właśnie on stanowił zasadnicze ogniwo spisku na życie mego umiłowanego księcia. Jedyne, czego naprawdę żałowałem, to tego, iż Anioł Gniewu sam spuścił na niego miecz karzący, odbierając mi okazję do dokonania osobistej zemsty.
Jan uniósł kielich i przepijając do pozostałych biesiadników, łyknął tęgi haust wina dla przepłukania zaschniętego gardła, po czym prawił dalej:
– Czeskiemu władcy niepotrzebni są teraz szpiedzy, skoro na miejscu znalazł zaufanych ludzi, jak ja albo mój przyjaciel. Zadbamy tutaj o jego interesy...
– Jakież to? – podchwyciłem, nie umiejąc powściągnąć ciekawości.
Muskata już otwierał usta, żeby udzielić mi odpowiedzi, gdy nagle jego druh chrząknął znacząco i chyba trącił go w nogę pod stołem, pragnąc powstrzymać potok tego pijackiego gadulstwa. Jan zmieszał się i spuścił głowę. Niezręczna sytuację uratowała gospodyni, powstając.
– Wybaczcie, mili goście – oświadczyła – lecz czuję się już nieco zmęczona, udam się więc do łożnicy. Chyba posłyszałam płacz dziecięcia za ścianą...
– Mam wciąż doskonały słuch i mogę zaręczyć, że nie było żadnego kwilenia – zauważyłem z pobłażliwym uśmieszkiem.
– Serce matki wszystko wyczuje – odparła Walpurga. – Pozostawiam mężczyzn ich męskim sprawom.
Co powiedziawszy, opuściła jadalnię, życząc nam dobrej nocy. Po jej wyjściu wszakże zapadła cisza, nikt bowiem nie kwapił się do zabrania głosu. Zdecydowałem się w końcu przerwać milczenie.
– Nie znam najświeższych nowin – zacząłem ostrożnie. – Łokietek utrzymał się w Sandomierzu?
Kapelan króla Czech parsknął pogardliwym śmiechem i wzruszył ramionami.
– Łokietek? Ten nędzny pokurcz? Pokonany w ubiegłym roku siłami czeskimi i brandenburskimi. W Opolu połączyły się niezwyciężone hufce, powiększone nadto posiłkami książąt opolskich. Dla pokrzepienia się wypoczęto dni kilkanaście, przy czym świetne zebranie tylu panów i rycerzy dało sposobność do wystawnych uroczystości. Dwudziestoletni król Wacław otrzymał od starego margrabiego Ottona pasowanie rycerskie. Wszyscy czterej książęta opolscy złożone już dawniej królowi hołdy ponowili...
– Towarzyszyły temu kilkudniowe turnieje i uczty – wtrącił Henryk z Wierzbna tonem dobrze poinformowanego człowieka. – Był więc rozgłośny brzęk pucharów i wielki rozlew trunku. Wreszcie wyruszono w głąb Małopolski. Kraków przyjął nowego czeskiego pana z radosną czołobitnością i gościnnością...
– Aż w końcu małego kujawskiego zbója przepędzono z Sandomierza i osaczono w rodzinnym Sieradzu – dokończył opowieści Muskata. – Zamek został zdobyty, karzeł skuty łańcuchem. Musiał złożyć hołd największemu z monarchów i wyrzec się wszelkich pretensji do księstw nieprawnie dzierżonych. I tak miał nędznik szczęście, że ucieszony szybkim i łatwym zwycięstwem władca darował mu życie i pozwolił zachować dziedziczny gród.
– I cóż z tego będzie dalej? – rzekłem, niby głośno się zastanawiając. – Czeski król sięgnie teraz po Wielkopolskę? Zacznie wojnę z Przemysłem, który uwiózł do Gniezna koronę Chrobrego i Szczerbiec?
Dwaj młodzieńcy porozumieli się spojrzeniem. Tym razem Henryk z Wierzbna postanowił udzielić odpowiedzi.
– To się jeszcze zobaczy – odparł z wieloznacznym uśmieszkiem. – Na razie Wacław zadowolił się wzięciem pod osobistą opiekę krakowskich i sandomierskich ziem, tudzież ścisłym sojuszem z opolskimi i śląskimi Piastami. Pogrobowiec zbyt jest potężny, a przy tym cieszy się nieustającym poparciem arcybiskupa Jakuba... A właśnie, wiecie, cni mężowie, jak nasz przewielebny Świnka skwitował zgon Pawła z Przemankowa? – zręcznie odmienił rozmowę, chyba nie chcąc, by przy tym stole powiedziano na razie zbyt wiele. – Miał rzec podobno: Tak więc ten mąż okrutny, cielesny i światowy, rzadko kiedy za ciężkie zbrodnie wyrzutami sumienia trapiony, nareszcie niecny i burzliwy żywot zakończył.
– Biskup krakowski nie żyje? – spytałem ze zdziwieniem, nic bowiem o tym nie słyszałem.
– A gdzieżeś to bywał, wujaszku, że nie wiesz tego, o czym ćwierkały wróble we wszystkich polskich krainach? – odpowiedział retorycznym pytaniem Jan, szczerząc wesoło trochę krzywawe zęby. – Dwaj biskupi, dawni wrogowie nieboszczyka księcia Probusa, krakowski Paweł i wrocławski Tomasz, jakby za sprawą jakiegoś fatum zmarli w ubiegłym roku. Przy tym stary, lecz jurny Półkozic nie byłby sobą, gdyby nie urządził przed śmiercią ostatniej awanturki... – zawiesił wymownie głos, dając do zrozumienia, że ma w zanadrzu wielce krotochwilną opowieść.
– Cóż uczynił? – spytałem z ciekawością.
– Raczej: czego nie zdołał uczynić – rzekł Muskata ze złośliwą uciechą. – Diabeł ciągle palił w tym wiekowym kominie, albowiem Paweł rozmiłował się okrutnie w jednej krakowskiej mieszczaneczce, co raczej mogłaby być jego wnuczką. Lazł do niej nocą po drabinie, ale że mąż był tęgi i mocno już ociężały, nagle na jednym spróchniałym szczeblu... trach! Choć tak bliski wrót rajskich rozkoszy, runął na twardą ziemię. Zwabiony hałasem i jękami upadłego biskupa, nadbiegł ojciec dziewki, a nie mogąc rozeznać po ciemku, cóż to za ważna persona pragnie uprawiać ogródek jego nadobnej córy, dołożył leżącemu jeszcze parę kopniaków w zadek i pod żebra. Dopiero gdy przyszedł sługa z łuczywem, przekonano się, kto chciał wyrządzić zaszczyt mieszczańskiemu domowi nocną duszpasterską wizytą. Podczas upadku wielebny paskudnie złamał i poranił prawą nogę. Sprawa była poważna, dano znać do naszego krewnego, wójta Alberta. Ten rozkazał najpierw zanieść wrzeszczącego z bólu starego lubieżnika do swej siedziby, gdzie zajęli się nim medycy. Cyrulik nastawił złamanie, lecz rany długo nie chciały się goić. By uniknąć skandalu, przewieziono potem niefortunnego zalotnika do dworu biskupiego w Tarczku, gdzie też wkrótce dokonał żywota. Zaprawdę, odszedł, jak żył – zakończył z cynicznym uśmieszkiem na wąskich, niemal bezkrwistych wargach.
– Nikt chyba go nie żałował – skonstatowałem od niechcenia. – Więcej pewnie tutaj, we Wrocławiu płakano po biskupie Tomaszu...
– Także nie zanadto, gdyż pamiętano jego pazerność i zarozumialstwo – odpowiedział prędko kanonik Henryk. – Następca jego, Jan Romka, to poczciwy starowina, co się do niczego nie miesza. Chorowity jest i pewnie niedługo pożyje...
– Podobnie ten nieszczęsny Prokop, pijanica jak wszyscy Rusini, a przy tym dziadyga szwankujący już na umyśle – wtrącił jadowicie Muskata. – Kapituła krakowska obrała go biskupem w dziwnym jakimś zbiorowym zaćmieniu... Pora na zmiany – skonstatował stanowczo. – Król Wacław, sam młody, rozumie, że trzeba mu równie młodych i bystrych sojuszników w zjednoczeniu wszystkich ziem pod berłem największego z monarchów. Dlatego obiecał nam swoje wsparcie...
– Kiedy już owi starcy uczynią wam ten honor, aby w porę zejść z tego świata? – zauważyłem przytomnie.
– Tak jest, drogi wuju, bez urazy – potwierdził Muskata z triumfalnym grymasem. – Zostanę biskupem krakowskim, a mój druh wrocławskim. Wówczas złączymy nasze wysiłki we wspólnym dziele i... – urwał, jakby zabrakło mu właściwego słowa.
– I będzie jeden pasterz, jedna owczarnia – dokończył zań Henryk z Wierzbna, uśmiechając się słodko.
– Amen – ozwał się milczący dotychczas, acz przysłuchujący się pilnie Dytryk. – Dla wrocławskich i krakowskich mieszczan nastanie z tą chwilą złoty wiek! Za wasze dostojeństwa i nasze zyski!
Wzniósł kielich do toastu. Trąciliśmy się zgodnie pucharami. Uświadomiłem sobie w owej chwili z całkowitą jasnością, że wśród pijackich przechwałek rodzą się właśnie zatrute wyziewy, które wkrótce wypełzną z komnaty wrocławskiej kamienicy i zaczną ogarniać niezdrowym oparem nieszczęsne polskie krainy. Ambicje trzech zachłannych młodych wilczków miały się stać podporą panowania obcego króla. Zadufani głupcy podpisali właśnie pakt z diabłem, nawet o tym nie wiedząc. Wspaniały czeski władca, największy z monarchów, powtarzałem w myślach, z trudem powstrzymując cisnący się na usta zgryźliwy uśmiech. Przekonacie się jeszcze, czy postawiliście w tej grze na właściwą figurę... Blask korony Przemyślidów równie szybko może zagasnąć, choć teraz jaskrawo jaśnieje. Nie wszystko złoto, co się świeci, powiadają. Nie zamierzałem wszakże wytrącać owej trójki z promiennej euforii, skoro jawiły im się właśnie przed oczyma czarowne wizje wysokich zaszczytów i pełnych wszelakiego dobra skarbców. Przeczuwałem zresztą, że osiągną wszystko, czego pragną, co jeszcze wcale nie musiało oznaczać, że właśnie do nich będzie należało ostateczne zwycięstwo. Nie zdradziłem wszakże owych myśli, lico zachowawszy pogodne, dalej tylko notowałem pilnie wszystkie istotne nowiny, chowając je na dnie serca.
Uznałem, że najwyższa pora przejść w owej dyspucie od ogółów do szczegółów. Po krótkiej chwili namysłu odezwałem się zatem do mego siostrzeńca, ostrożnie ważąc słowa:
– Kiedy mnie ujrzałeś, luby krewniaku, stwierdziłeś, iż spadłem wam jak z nieba. Czyżby sterany, gorzko rozczarowany życiem starzec, jakim jestem, mógł być jeszcze w czymś użyteczny?
W małych oczkach Muskaty błysnął cień nieufności. Miałem wrażenie, że dwaj młodzi kamraci w jednej chwili wytrzeźwieli, spojrzeli bowiem na mnie czujnie, po czym znowu porozumieli się wzrokiem. Kiedy jednak przyszły biskup wrocławski ledwie zauważalnie skinął głową, oblicze mego krewnego na powrót się rozjaśniło.
– Wiem, wujaszku, jak wielką dla ciebie klęską była śmierć umiłowanego księcia Probusa i jak bardzo bolałeś po okrutnym zgonie swego ulubionego ucznia. Twoje niemal dwuletnie zniknięcie dało nam wszystkim do myślenia. Obawiałem się, że owa strata na zawsze złamie ci serce. Lecz skoro ujrzałem cię przed sobą i usłyszałem, jak przemawiasz spokojnie i rozsądnie, zrozumiałem, iż pozostałeś tym samym wielkim mędrcem, którego pamiętam od dziecka. Jeśli nawet serce zostało zranione, intelekt pozostał w równowadze i pracuje logicznie...
Znacznie sprawniej, niż ci się zdaje, młodzieńcze, pomyślałem złośliwie, przymrużając oczy, aby nie zdradziły wewnętrznego ognia, który rozświetlał mroki mej duszy złowieszczym płomieniem zemsty. Pozornie beznamiętnie słuchałem dalej, czekając, aż wilczek sam się zapędzi w pułapkę.
– Pojąłeś zatem – prawił dalej Jan, przyglądając mi się uważnie – że chaos nękający od lat ten biedny, zniszczony bratobójczymi wojnami kraj, może poskromić tylko ktoś naprawdę silny. Kto zaś jest w tej chwili potężniejszy niż młody czeski król? Żaden z Piastów nie dorównuje mu rozumem, mocą ani wizją przyszłości...
– A zresztą – wtrącił ironicznym tonem Henryk z Wierzbna – większość Piastów rozumuje dość samolubnie: skoro mój kuzyn mógłby zostać królem, dlaczego nie ja? Jeden Henryk Probus mógł okiełznać wszystkie nieprzyjazne żywioły, lecz padł ofiarą spisku. Pozostała czereda wiecznie skłóconych książątek zasłużyła na to, by uciszył ją cudzy bat. Skoro nawzajem siebie zwalczają i osłabiają, może pogodzi ich czeski monarcha. Rozszczekana sfora wymaga pogromcy.
– To nie takie proste – zauważyłem chłodno. – Przemysł Pogrobowiec nie jest człekiem głupim ani słabym i ma także wielkie ambicje oraz, jak sami zauważyliście, poparcie arcybiskupa. Groźny z niego przeciwnik...
– Toteż trzeba działać rozważnie i powoli – odparł z przekonaniem Muskata. – Zaczniemy od zasiania wątpliwości w duszy Jakuba Świnki. Należy go przekonać, iż gdyby nawet jego ulubieniec koronował się z papieskim błogosławieństwem, do czego postaramy się zresztą nie dopuścić, pozostanie jedynie królikiem wielkopolskim, nie uznawanym przez swoich własnych krewnych, nie mówiąc już o krajach ościennych. Będzie miał dookoła samych wrogów: czeski monarcha, margrabiowie brandenburscy, Krzyżacy... W dodatku ostatnio znowu owdowiał. Nie doczekał się ze szwedzkiej żony męskiego potomka, toteż jej nagły zgon wywołał wiele plotek. Uporczywie powtarza się, że pozbył się drugiej małżonki, podobnie jak poprzedniej. Jeśli nawet te gadki są nieprawdziwe, na pewno nie zyskają mu miłości ludu, który widzi w nim szalonego żonobójcę. Jego ewentualne królowanie może nie potrwać zbyt długo – zakończył wywód okrutnym uśmieszkiem i nienawistnym błyskiem w oku.
– Lecz jeśli czeski król nie chce być w polskich krainach uważany za cudzoziemskiego uzurpatora, który zagarnął koronę Chrobrego przemocą – rzekłem z poważnym namysłem – trzeba znaleźć jakieś prawne podstawy owej władzy, stworzyć choćby pozory legalnego przejęcia tronu. Inaczej pozostanie jeno obcym, znienawidzonym tyranem...
– I na to mamy sposób! – zakrzyknął z triumfem mój siostrzeniec, lecz zaraz się pomiarkował i ściszył głos niemal do szeptu. – Arcybiskup gnieźnieński musi wreszcie ujrzeć na własne oczy testament Leszka Czarnego, przekazujący Wacławowi prawo do zasiadania w Krakowie.
– Słyszałem już o tym mitycznym dokumencie – mruknąłem powątpiewająco – którego nikt dotychczas nie widział.
– Więc najwyższa pora objawić go światu – rzekł z cicha Henryk z Wierzbna.
Wstał od stołu i opuścił komnatę. Słyszeliśmy przez uchylone drzwi, jak budzi swego pachołka i wypytuje ostrym tonem, gdzie chłopak położył sakwę, której przykazał mu strzec jak źrenicy oka. Za chwilę młody duchowny powrócił, dzierżąc w dłoniach sporej wielkości pergamin, obwieszony purpurowymi książęcymi pieczęciami. Rozwinął go na stole, my zaś pochyliliśmy się we czterech nad owym skryptem.
– Co to takiego? – spytał z ciekawością Dytryk, przysuwając bliżej lichtarz z płonącymi świecami, żeby lepiej się przyjrzeć pełnemu zawijasów i innych ozdobników dziełu kancelistów.
Wystarczyło mi rzucić tylko okiem i przebiec pierwsze wersy, aby zorientować się, z czym mamy do czynienia. Od razu też rozpoznałem charakterystyczny styl wawelskiej kancelarii. Odpowiedziałem więc, zanim zdążył to uczynić Muskata.
– Bez wątpienia akt nadania księżnej Gryfinie wdowiej oprawy z ziemi sądeckiej – stwierdziłem.
– Znasz się, wujku, na rzeczy – rzekł z uznaniem mój krewniak. – Ten ważny dokument wręczyła mi w Pradze osobiście stara księżna.
– Dlaczego jest taki ważny? – spytałem, przenikliwie spoglądając na siostrzeńca, chociaż domyślałem się już odpowiedzi. – I jak może przysłużyć się waszym... to jest naszym planom?
– A więc jesteś jednak po naszej stronie – skonstatował z satysfakcją Muskata. – Istotnie ów akt nadania w tej chwili ma dla nas niewielkie znaczenie, chociaż zawiera autentyczny podpis nieboszczyka Leszka Czarnego i wiszą przy nim prawdziwe pieczęcie. Jego wartość stanie się jednak nieoszacowana, kiedy zajmą się nim kopiści z klasztoru w Lubiążu – rzekł, figlarnie mrugając kaprawym oczkiem.
Wszystko stało się jasne, wymieniliśmy zatem porozumiewawcze uśmiechy. Pokiwałem głową.
– Pojmuję, pojmuję – powiedziałem. – Wszak nie bez przyczyny zwą ów osławiony konwent kuźnią fałszerzy. Słyszałem to i owo o niecnych sprawkach tamtejszych cysterskich braciszków.
– I właśnie dlatego pomyślałem, że człowiek tak doświadczony, jak ty, wujaszku, najlepiej wszystkiego dopilnuje – stwierdził Jan. – Byłeś wszak za młodu kancelistą na dworze Henryka Białego, sporządzałeś też dokumenty dla księcia Probusa... Początkowo miałem zamiar prosić o pomoc Dytryka, widzę jednak, że sama Opatrzność postawiła cię na naszej drodze. Gdybyś zechciał wyruszyć jak najszybciej do Lubiąża...
– No, nie wiem – odrzekłem przekornie, postanawiając dać się trochę namawiać. – Jestem zmęczony życiem, nie dbam już tak bardzo o sprawy tego świata i wolałbym ustąpić pola młodszym. Jedyne, czego pragnę, to wypoczynku, spokoju...
– Ależ, wujku, los daje ci właśnie szansę powrotu do gry! – zakrzyknął zapalczywie Muskata. – Nie marnuj jej, abyś potem nie żałował, robiąc u kresu żywota rachunek sumienia. Wdzięczność szlachetnego czeskiego monarchy na pewno wynagrodzi ci wszelkie trudy.
Wdzięczność szlachetnego monarchy, powtórzyłem w myślach, mordercy moich marzeń, sprawcy mego nieszczęścia, dodałem z bolesnym sarkazmem. Zabawne, że właśnie ten drapieżny wilczek wspomniał o sumieniu. Przy całym swoim sprycie miał jednak dość ciasny umysł. Jak każdy kierujący się w życiu tylko wyrachowanym pragnieniem zysku, sądził, że wszyscy są podobni do niego. Wszak złodziej także zazwyczaj uważa, iż wszyscy na tym świecie kradną: jedni sakiewkę na targu, inni całe krainy.
– Zyskasz, mistrzu, fundusze na swoje magiczne i astrologiczne eksperymenty, o których wiele słyszałem – wtórował koledze syrenim śpiewem Henryk z Wierzbna.
– I uczynisz coś pożytecznego dla rodziny – dorzucił poważnym tonem Dytryk.
Milczałem, niby się namyślając. Spoglądali na mnie wyczekująco, z nadzieją. Uznałem, że wystarczy tej zabawy.
– Dobrze więc – wyraziłem zgodę. – Pojadę do Lubiąża, pod warunkiem, że Dytryk zechce mi towarzyszyć w owej misji, jak dawniej bywało. Przede wszystkim trzeba zadbać o bezpieczeństwo cennego skryptu...
– Oczywiście, wujaszku – przytaknął Jan. – Tym bardziej, że potem udasz się z owym pergaminem do Gniezna i okażesz go Jakubowi Śwince. Jesteś przecież wytrawnym dyplomatą.
Ujrzałem oczyma duszy, jak mój opiekuńczy demon uśmiecha się szeroko i radośnie zaciera ręce. Chciwe chytrusy same dawały mi powróz, który mogłem łacno w przyszłości zacisnąć na ich gardłach. Stałem się panem sytuacji, choć krótkowzroczni głupcy wcale tego nie spostrzegli.
– Chcecie więc, bym przekonał przewielebnego o słuszności praw Wacława do krakowskiego tronu – stwierdziłem raczej niż zapytałem.
– Otóż to – potwierdził mój krewniak z uśmiechem. – Arcybiskup to człowiek przebiegły i trzeźwo myślący, nie ufa Ślązakom, mógłby więc nie uwierzyć żadnemu z nas. Ty jednak zdobyłeś w swoim czasie jego życzliwość. Jako tajny wysłannik czeskiego króla najbardziej będziesz dlań godny wiary.
Nic już nie rzekłem, jeno trąciłem się kielichem z mymi nowymi wspólnikami. Oznajmiłem, że pora już udać się na spoczynek, iżbym wzmocnił się przed jutrzejszym wyjazdem. Henryk i Jan przekazali mi arcyważny pergamin z minami zwycięzców. Nie było mowy o wyjściu na zewnątrz, skoro dawno już obwołano wieczorne gaszenie świateł i po mrocznych zaułkach włóczyła się jedynie żądna łupów zgraja rzezimieszków. Dytryk zaprosił nas na nocleg, martwił się jednak wszelako, czy zdoła zapewnić odpowiednie warunki dostojnym gościom. Dla Janka i jego druha przygotowano zawczasu posłania w komnacie sypialnej gospodarzy, dla mnie jednak, jako niespodzianego przybysza, brakowało godnego leża, a wszak nie wypadało, bym nocował ze służbą. Uspokoiłem go, że wielekroć już składałem stare kości w znacznie gorszych miejscach, toteż chętnie zadowolę się moim ulubionym przed laty posłaniem w kuchni przy piecu. Zajmując zapchlony barłóg kuchcików, których wygoniono na tę okoliczność do sieni, stwierdziłem z ironią, że powróciłem na właściwe miejsce w bogatym domostwie Turyngów: nadal byłem ledwie tolerowanym przybłędą do specjalnych poruczeń, któremu przeznaczono odwalać za kochaną rodzinkę najczarniejszą robotę. Nic się więc w istocie nie zmieniło, chociaż niby tak wiele zaszło przez wszystkie minione lata. Z tą myślą szybko zatonąłem w objęciach Morfeusza.
Następnego dnia, skoro świt, kiedy już Jan Muskata i Henryk z Wierzbna oddalili się pracować na biskupim dworze nad swą świetlaną przyszłością, Dytryk począł szykować się do wyjazdu. Rzekłem mu, iż zamierzam pomodlić się za powodzenie naszej wyprawy w kościele Najświętszej Marii Panny na Piasku. Jeśli nawet zdziwił mego przyszywanego krewnego ów nagły, niezwyczajny raczej u mnie przypływ pobożności, nie dał po sobie niczego poznać. Prosił tylko, abym sprawił się najszybciej, jak to możliwe, czas bowiem nagli. Zapewniłem go, że rychło powrócę, po czym żwawym krokiem ruszyłem do klasztoru franciszkanów. Zamierzałem odwiedzić starego znajomego, przemądrego Henryka z Brenny, aby naradzić się z nim wobec nowo zaistniałej sytuacji. Skromny mnich został tymczasem opatem wrocławskiego konwentu, byłem jednak pewien, iż owa świeżo zyskana godność nie przeszkodzi mu w spotkaniu ze mną, bo wszak łączyły nas nie tylko wspólne wspomnienia, ale również tajemna więź z Zakonem Świątyni.
Brat furtian, usłyszawszy, kim jestem, bez zwłoki zaprowadził mnie do swego przełożonego. Tak, jakby spodziewano się tutaj mojej wizyty i wydano odźwiernemu stosowne instrukcje. W oczekiwaniu na porę tercji zakonnicy skracali sobie czas pracą w ogrodzie. Otulali w słomiane pałuby marznące już o tej porze roku różane krzewy i co wątlejsze drzewka. W gęstej jesiennej mgle widok krzątających się w alejkach wirydarza mnichów w burych habitach i nieruchomych chochołów, wyciągających ponad ich głowami pokraczne kikuty, sprawiał trochę dziwne, nierzeczywiste wrażenie, jakbym znalazł się pośród bladych cieni, nie zaś żywych ludzi. Przeczył jednakże temu powierzchownemu odczuciu radosny śpiew, dobywający się z wielu gardeł. Wykonywana w wilgotnym chłodzie praca zapewne lepiej szła mnichom, kiedy nadawali jej rytm hymnem stworzonym przez świętego patrona zakonu. Biedaczyna z Asyżu wychwalał w nim boskie dzieła, nazywając słońce bratem, a księżyc siostrą. Pełno tam było także zachwytów dla czystych strumyczków, kwiatków, ptaszków, a jeśli dobrze pojąłem wymowę dzieła, także dla pszczółek, motylków i baranków. Miejsca dla drapieżnych kruków, mężnych lwów, jadowitych żmij, trujących ziół i tryskających płomienną lawą wulkanów najwyraźniej zabrakło w owym peanie na cześć stworzenia. Słyszałem jeszcze w Italii, że ten Boży pomyleniec wygłosił ponoć kiedyś długie kazanie do czającego się na skraju pastwisk wilka, w którym namawiał wygłodniałego zwierza, aby poniechał niewinnych jagniątek i począł się odżywiać leśnymi korzonkami. Zdaje się jednak, że niewiele wskórał. Wilk uciekł wprawdzie przed szalonym, zamiast go natychmiast rozerwać na strzępy, lecz na pewno nie porzucił swej wrodzonej natury. Święty Franciszek miał bez wątpienia wiele dobrych chęci, lecz przy tym mierną dość wiedzę o świecie, który tak wysławiał w swoich modłach. Braciszkowie właśnie śpiewali:
Pochwalony bądź, Panie mój,
Przez siostrę naszą, matkę ziemię,
Która nas utrzymuje i chowa,
I wydaje różne owoce Z barwnymi kwiatami i trawami...
Więc w końcu: siostrę czy matkę? – zadałem w myślach uszczypliwe pytanie, widząc wynurzającego się z mlecznobiałych oparów potomka hrabiów Brenny w fartuchu ogrodnika, który wyciągnął poczerniałe od ciężkiej pracy dłonie, witając mnie serdecznym uściskiem. Czym prędzej oddaliliśmy się w odległy kąt ogrodowego muru, gdzie zasiedliśmy na zimnej, kamiennej ławie. Mogliśmy tutaj rozmawiać swobodnie, nie będąc przez nikogo widziani ani słyszani. Milczeliśmy chwilę, przy czym opat przyglądał mi się z powściągliwą ciekawością. Wreszcie odezwał się cichym, łagodnym głosem:
– Oczekiwałem twojego przybycia. Gołębie templariuszy przyniosły nam wieść, że opuściłeś górską kryjówkę. Agenci Zakonu Świątyni wypatrzyli cię i rozpoznali, kiedy jechałeś do Wrocławia. Byłem pewien, że prędzej czy później tutaj przyjdziesz.
– I oto jestem – stwierdziłem ze spokojem, czekając, co dalej powie nietuzinkowy zakonnik.
– Widzę, że odzyskałeś równowagę ducha i przepełnia cię moc, której nigdy nie zdołam pojąć – rzekł franciszkanin, wciąż mierząc mnie uważnym spojrzeniem – bo też wolę nie zgłębiać jej źródeł... Czy zdradzisz staremu druhowi, jakie masz zamiary?
– Odpłacić krzywdzicielom i złamać karki potężnym – odrzekłem hardo, acz dosyć zagadkowo, pewien jednak, że mądry mnich dobrze mnie zrozumie.
– Pragniesz zemsty – ocenił z troską. – To zrozumiałe i ludzkie, skoro musiałeś oglądać ruinę swych największych marzeń. Lecz pamiętaj, że gdy zdecydujesz się wziąć miecz karzący i na własną rękę zaczniesz wymierzać sprawiedliwość, wyzwolisz moce, nad którymi może nie zdołasz zapanować. Rycerze Świątyni...
– Rycerze Świątyni! – powtórzyłem z irytacją, podszytą bolesną ironią. – Niczego nie uczynili, by powstrzymać spiskowców, którzy zgładzili mojego księcia. Przyglądali się biernie tragicznym wypadkom, zapatrzeni w potęgę czeskiego króla. Snują sieci tak rozległe i misterne, że w końcu sami się w nich zaplączą.
– Domyślam się, że byłeś bardzo zawiedziony – oznajmił mnich współczująco. – Istotnie, ta pokrętna i dwulicowa polityka może wywieść naszych przyjaciół na manowce. Modlę się, aby znaleźli w końcu właściwą drogę, inaczej czeka ich zguba. Czasami mam wrażenie, że nadto ugrzęźli w rozkoszach bogactwa i zaślepiła ich żądza władzy. Kto chce władać całym światem, zawsze ponosi klęskę. Demon kusi dumnych iluzjami ziemskiej potęgi, aby potem strącić na dno otchłani ze szczytów rzekomego zwycięstwa.
– Quinze Vingts, Quinze Vingts – szepnąłem niemal bezwiednie.
– Cóż tak mruczysz, przyjacielu? – zaciekawił się Henryk z Brenny. – Chyba nie czarnoksięskie zaklęcia? – dodał z lekką obawą.
Zaśmiałem się gorzko.
– Nic takiego – rzekłem. – Przypomniała mi się nazwa paryskiego przytułku ślepców, który ufundował król Ludwik. Zdarzyło się to niedługo przed tym, nim ukończyłem studia. Ufni w opiekę królewską, włóczyli się ci nędznicy po całym mieście, natarczywie domagając się jałmużny. Moi koledzy żaczkowie niemiłosiernie ich wyszydzali. Układali wielce złośliwe piosnki, z których jedną pamiętam:
Król Ludwik razem umieścić każe,
Nie wiedzieć, czego przez to dokaże,
Trzy setki ślepców, myśl to wesoła.
Przez Paryż sześciu ich idzie w parze,
Ciągle zawodzą, wyją nędzarze:
Dla trzystu, którzy nie widzą zgoła!
Co rusz się potkną, potłuką czoła
I po omacku drepczą dokoła,
Bo prostej drogi nikt im nie wskaże.
Czy odbudować ich kąt król zdoła,
Kiedy ich piorun jasny ukarze?
Opat zachichotał cicho, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać. W oczach błysnęły mu wesołe ogniki. Zaraz jednak się pohamował i rzekł pobłażliwie:
– Zaiste, młodość bywa okrutna... Trzeba srodze ucierpieć od życia, aby pojąć cierpienie bliźniego. Rozum pozbawiony wyrozumiałości i współczucia tworzy bezdusznego potwora. Lecz jakiż ma związek ta anegdota z naszą rozmową?
– Kiedy wróciłem do Wrocławia – wyjaśniłem – miałem wrażenie, jakby otoczyły mnie hordy owych ślepców. Wszyscy tylko wrzeszczą: Czeski król, czeski król! Trzymają się wzajem swoich żebraczych kijów i razem idą w przepaść.
Zakonnik skinął głową na znak, że zrozumiał, co chciałem przekazać. Chwilę się namyślał, potem rzekł bez ogródek:
– Widzę, że jak zwykle trafnie oceniłeś naszą zawikłaną sytuację, docierając do samego sedna. Któż zdoła opanować chaos dręczący od tylu lat ten nieszczęśliwy kraj? Niektórzy uchwycili się skraju szaty obcego monarchy jak ostatniej deski ratunku. Inni nadal się wahają, jak nasi święci rycerze...
– W swoim wahaniu są bardziej groźni, niż gdyby wykazali wilczą zajadłość i determinację tygrysa – zauważyłem cierpko. – Zbyt wiele srok pragną trzymać za ogon. Najwyższa pora zacząć działać odważnie i zdecydowanie...
Zawiesiłem głos, pragnąc nakłonić mnicha do dalszych zwierzeń. Ten jednak nie odpowiedział, chyba ważąc coś w głębi ducha. Nieco zniecierpliwiony, zrelacjonowałem mu pokrótce moją wizytę w domostwie Turyngów, spotkanie z dwoma ambitnymi młodzieńcami, wreszcie sprawę dokumentu, który szczególnym trafem dostał się w moje ręce. Potomek hrabiów Brenny słuchał, nie przerywając, z rosnącym zainteresowaniem. Zafrasowane, widać, niewesołymi rozważaniami o błędach templariuszy oblicze starca znowu się rozjaśniło. Ożywiony, położył dłoń na moim ramieniu.
– Teraz widzę, że naznaczył cię Bóg do dokonania wielkiego dzieła! Kiedy pojedziesz do Lubiąża, my tymczasem uprzedzimy arcybiskupa. Pozornie służąc złu, możesz przysłużyć się dobrej sprawie! – zakończył z entuzjazmem.
– Na przykład... usuwając kłody spod nóg pewnego kujawskiego książątka? – podsunąłem z lekkim przekąsem. – Który od początku zrozumiał, jak kręte bywają ścieżki, wiodące do najwyższych szczytów?
Opat zmarszczył przez moment brwi, potem spojrzał na mnie bystro.
– Mój sieradzki kuzyn to człowiek wielkiego ducha, chociaż miernej postury – oświadczył z przekonaniem. – Dawno już zmiarkowałem, że czeka go los niezwykły. Podobnie sądzą nasi tajemni sojusznicy...
– Spod znaku Bafometa – wtrąciłem z kąśliwą ironią.
Szczupłym ciałem zakonnika wstrząsnął nagły dreszcz, a na pomarszczonym licu objawił się wyraz odrazy. Odruchowo cofnął dłoń z mego ramienia.
– Nie chcę nic o tym wiedzieć – powiedział stanowczo. – Zło przybiera różne powabne z pozoru maski, którymi mami grzeszników... Wolę trzymać się od takich spraw z daleka i uprawiać w spokoju swój ogródek – dodał, z upodobaniem wodząc spojrzeniem po majaczących we mgle chochołach i pogrążonych w pracy współbraciach.
Wygodna postawa, zauważyłem przytomnie w myślach, głośno zaś spytałem:
– Wszelako nie zawahacie się nająć do wykonania niewdzięcznej misji oczyszczenia owej stajni Augiasza, jaką stała się polska kraina, takiego łotra i potępieńca, jak ja? Wcielonego diabła, jak niektórzy mnie nazywali?
Mnich znowu uśmiechnął się dobrodusznie i spojrzał na mnie przyjaźnie, z niekłamaną sympatią.
– Przynajmniej szukasz prawdy. Bóg dał ci nieprzeciętną mądrość, której używałeś, jak się zdaje, zgodnie ze swym przeznaczeniem, chociaż czasami twoje działania wydawały się okrutne i przerażające. Cenniejszy jesteś niż stado tych, którzy głośno krzyczą: „Hosanna! Alleluja!”, ale przez całe swoje życie nie zrobili niczego pożytecznego. Któż pojmie wyroki naszego Pana? Wszak nawet Szatan spełnia zapewne wyznaczoną dla siebie rolę w wielkim planie istnienia. Ktoś przecież musi kusić nikczemnych, karać pysznych i podłych. Gdyby nie było ciemności, światłość nie świeciłaby tak jasnym blaskiem. Mówiłeś mi kiedyś, że twój pierwszy mistrz, góralski wieszczek Orkan nauczał, że czarna owca w stadzie sprawia, iż biel pozostałych tym jaskrawiej jaśnieje... Może w gruncie rzeczy jesteśmy dwoma brzegami tej samej rzeki, płynącej zawsze w jednym kierunku? Odkąd przestałem się osobiście babrać w politycznych intrygach i zająłem pracą w ogrodzie, zrozumiałem, że na tym padole wszystko jest niezbędne i ma swoje miejsce. Moim krzewom potrzebne są deszczowa wiosna, gorące lato, chłodna jesień i sroga zima. Po długich miesiącach pozornej martwoty i uśpienia znowu powraca czas radości i wesela, opada słomiana pałuba i piękna królewska róża rozchyla płatki ku słońcu...
– Więc razem zbudzimy ten mistyczny kwiat – podjąłem, ujęty ową poetycką wizją. W duchu zaś cynicznie dodałem: najpiękniejsze wyrastają na gnoju.
– Kiedy nadejdzie właściwy czas – odrzekł zakonnik z naciskiem. – Daleka jeszcze droga przed nami. Wybraniec ma wielu potężnych wrogów, a im wyżej będzie się wspinał, tym ich będzie przybywać. Utorujesz mu ścieżkę wielkości i wiem, że nas nie zawiedziesz. Zawsze przecież doprowadzałeś do końca to, co sobie zamierzyłeś. Bracia z Bolkowa sprawią, że spotkasz mego małego wzrostem, lecz olbrzymiego umysłem kuzyna w nie budzących podejrzeń okolicznościach. Czekaj na wiadomość w Lubiążu.
– Tak uczynię, ojcze Henryku – przytaknąłem, skłaniając głowę z szacunkiem dla rozumu franciszkanina, który bez trudu pojął wszechstronne korzyści płynące z naszego współdziałania.
Mnich chciał się już pożegnać, tym bardziej, że klasztorna sygnaturka obwieściła porę tercji. Tknięty jednak nagłą myślą, powiedział jeszcze:
– Bóg tka ogromny kobierzec, w którym ciągle przeplatają się jasne i ciemne nici. Ty jesteś ciemną nicią, Witelonie, wplecioną w pasma, których osnową stanie się wizerunek korony.
Kiedy odchodziłem aleją zasnutego mgłami wirydarza, spostrzegłem kątem oka, że opat uczynił za mną dyskretny znak błogosławieństwa. Miałem zatem po swojej stronie siły światła i ciemności. Pozostało już tylko dopełnić przeznaczenia, jakie objawił mi Anioł Gniewu w krakowskiej pracowni. Widziałem cel przed sobą, należało zatem poszukać odpowiednich środków do jego realizacji, zaufać demonowi, iż podsunie mi we właściwej chwili okazję do działania i dopomoże wyprostować splątane drogi mego ziemskiego bytu.
Zakonnicy porzucili pracę w ogrodzie i spokojnym krokiem, w poważnym skupieniu udawali się na modły do świątyni. Idąc, śpiewali:
Pochwalony bądź, Panie mój,
Przez siostrę naszą, śmierć cielesną,
Której żaden człowiek
Żywy uniknąć nie może...
Słowa te długo jeszcze dźwięczały mi w uszach w drodze do Lubiąża.
Bez żadnych przeszkód ani niebezpiecznych przygód dotarliśmy na miejsce, jakby istotnie wspierały naszą misję wszystkie nadziemskie potęgi. Dytryk, jak to człowiek świecki i żonaty, stanął w najlepszej gospodzie, aby z daleka od swej połowicy zakosztować miejscowego piwa i dziewek, ja zaś udałem się na spotkanie z przeorem, uprzedzonym o moim przybyciu listem Muskaty. Przełożony cysterskiego konwentu, ojciec Andrzej z Chmielowa, okazał się człowiekiem miłym, uprzedzająco grzecznym i nadzwyczaj gościnnym. Miał już swoje lata, lecz zachował pogodne wejrzenie i rozbrajający uśmiech, a jego szczupła postura powodowała, iż wyglądał jak nieco tylko starszy kolega znacznie młodszych odeń zakonników. Choć w pierwszej chwili mógł sprawiać wrażenie surowego ascety, dręczącego wątłe ciało postami i dyscypliną, prędko się zorientowałem, że owa ascetyczna sylwetka była jeno sprytnie dobranym kostiumem, skrywającym mało budujący żywot, jaki wiódł za klasztornymi murami, sowicie przy tym wynagradzany przez hojnych i pobożnych fundatorów, a także bogate wdowy.
Przekroczywszy furtę wewnętrznego dziedzińca, natychmiast zmiarkowałem, że zgoła inna tutaj panowała atmosfera niż u wrocławskich franciszkanów. Młodziutcy nowicjusze przechadzali się po krużgankach w pozach nader swobodnych, często czule objęci i hałaśliwie roześmiani, rozhukani jak zgraja marcowych kotów. Nie wyglądało na to, aby ktokolwiek przestrzegał tutaj szczególnie gorliwie reguły lub zbytnio przykładał się do modłów. Dominowała chęć przyjemnego i wygodnego życia na koszt wyrachowanych klientów osławionej kuźni fałszerskiej i naiwnych dewotek, które na stare lata zazwyczaj dziwnie zaślepia widok mniszego habitu. Z trudem zachowywałem powagę, obserwując podczas obfitej i doskonale przyrządzonej wieczerzy starszych wiekiem mnichów, którzy z lubością spoglądali na gładkie liczka adeptów i nie tylko tolerowali ich wyuzdane gesty przy stole, jak nieskromne obmacywanie i pocałunki, ale wręcz zachęcali młodzież do jeszcze śmielszych zachowań, nieprzystojnych figli pod stołem i sprośnych śpiewek. Niektórzy bezwstydnie rozpieszczali swoich ulubieńców, pojąc ich bez umiaru drogim winem i karmiąc wymyślnymi łakociami. Mój drogi czytelnik zapewne domyślił się już, iż poczułem się w owej „świątobliwej” Sodomie jak ryba w wodzie. Że byłem w tym przypadku drapieżnym szczupakiem, woda zaś wyjątkowo mętna, nie miało szczególnego znaczenia. Gdyby nie czekały mnie inne życiowe zadania, zapewne nawet chętnie pozostałbym w tym uroczym miejscu jako powszechnie szanowany przez prostaczków za murami, dostojny rezydent.