Mężczyzna bez twarzy - Catherine Ryan Howard - ebook + audiobook

Mężczyzna bez twarzy ebook

Catherine Ryan Howard

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwie opowieści. Jeden zabójca. Żadnej litości.

Powieść, która zajmowała pierwsze miejsce na listach bestsellerów Wielkiej Brytanii. Finalistka konkursów Irish Crime Novel of the Year oraz Ian Fleming Steel Dagger.

To ja jestem tą dziewczyną, która przeżyła spotkanie z mężczyzną bez twarzy.

Dziś jestem kobietą, która zamierza go schwytać.

Właśnie przeczytałam pierwsze strony wspomnień pt. „Mężczyzna bez twarzy”, w których Eve Black pisze o swoich obsesyjnych poszukiwaniach mężczyzny, który niemal dwie dekady wcześniej zabił jej rodzinę.

Ochroniarz z supermarketu. Jim Doyle, też ją czyta. A z każdą stroną narasta w nim wściekłość. Ponieważ Jim był – jest – mężczyzną bez twarzy.

A im dłużej Jim czyta, tym bardziej zdaje sobie sprawę, jak niebezpiecznie blisko prawdy dotarła Eve. I wie, że się nie podda, dopóki go nie odnajdzie. Nie ma wyboru – musi ją powstrzymać.

„Mężczyzna bez twarzy” to wciągający i przemyślany thriller. To coś więcej niż pożywka dla fanów kryminałów, to wnikliwa analiza naszej problematycznej współczesnej obsesji na punkcie seryjnych morderców oraz wagi prawdy i emocji.

„Sunday Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
4,3 (69 ocen)
35
24
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bohunka

Nie polecam

Błagam! Nie da się słuchać.Lektorka fatalna!
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Mężczyzna bez twarzy" autorstwa Catherine Ryan Howard to thriller, który wplata nas w mroczną sieć dwóch opowieści. Narracja Eve Black o poszukiwaniu mężczyzny, który zniszczył jej życie, wciąga od pierwszych stron, podsycając tajemnicę i niepewność. Jim Doyle, ochroniarz z supermarketu, staje się kluczową postacią, a narastająca w nim wściekłość rysuje obraz mężczyzny bez twarzy. Autorka zręcznie buduje napięcie, prowadząc przez labirynt emocji i zaskakujących zwrotów akcji. Howard stworzyła naprawdę niezapomnianą opowieść, gdzie dwie historie splatają się w niebezpiecznym tańcu prawdy i pościgu. W drugiej części "Mężczyzny bez twarzy" Catherine Ryan Howard przemyca elementy psychologicznego thrillera, ukazując, jak Jim Doyle, ochroniarz z własnym mrocznym sekretem, wchodzi w grę z Eve Black. Autorce udaje się utrzymać tempo, podtrzymując zainteresowanie nieprzewidywalnymi zwrotami akcji. Przenikliwość w opisie postaci i ich psychiki nadaje tej powieści głębokość. Howard eksploruje...
10
magdam1996

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma cały czas w napięciu
10
magii

Nie oderwiesz się od lektury

Oj dawno nie czytałam tak świetnie napisanej książki!
10
viki879

Dobrze spędzony czas

Dobry kryminał trzyma w napięciu do samego końca. Polecam
10

Popularność




Mężczyzna bez twarzy

Dla Johna i Cla­ire, któ­rzy muszą się podzie­lić,ponie­waż sta­wia­nie jed­nego przed dru­gimbyłoby zwy­czaj­nie nie w porządku.

Jim był na patrolu. Stał z wysoko pod­nie­sioną głową i się roz­glą­dał. Zatknął kciuki za pas, do któ­rego miał przy­wie­szone tele­fon, krót­ko­fa­lówkę i spo­rych roz­mia­rów latarkę. Pod wpły­wem cię­żaru skó­rzany pas opadł na bio­dra, więc męż­czy­zna był zmu­szony iść zama­szy­stym kro­kiem, ale lubił to. A kiedy wra­cał do domu i zdej­mo­wał pas, czuł się nie­swojo.

Sklep został otwarty zale­d­wie pół godziny temu, więc per­so­nelu wciąż było wię­cej niż klien­tów. Jim minął dział ze sprzę­tem domo­wym, prze­szedł przez dział odzieży dam­skiej i w końcu dotarł do działu spo­żyw­czego. Tutaj przy­naj­mniej był jakiś ruch. Grupka dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nich męż­czyzn w gar­ni­tu­rach śmi­gała mię­dzy alej­kami w poszu­ki­wa­niu owsia­nego mleka i pacz­ko­wa­nych zdro­wych sała­tek, jakby byli w trak­cie zada­nia mają­cego na celu budo­wa­nie rela­cji w zespole.

Jim wpa­try­wał się w ich twa­rze, gdy go mijali, dosko­nale wie­dząc, że przy­ciąga ich uwagę.

Potem udał się do wej­ścia, skąd widział resztę cen­trum han­dlo­wego i przez kilka minut obser­wo­wał wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych. Następ­nie spraw­dził sta­ran­nie usta­wione we wnęce wózki i zatrzy­mał się przy pojem­ni­kach z owi­nię­tymi w folię bukie­tami kwia­tów. Nachy­lił się, żeby je pową­chać, ale poczuł coś mdlą­cego i che­micz­nego.

Z jed­nego z pojem­ni­ków wycie­kała woda. Jim odpiął krót­ko­fa­lówkę i wci­snął przy­cisk.

– Przy kwia­tach trzeba posprzą­tać. Praw­do­po­dob­nie jeden z pojem­ni­ków jest nie­szczelny. Odbiór.

Przez trza­ski i zakłó­ce­nia usły­szał znu­dzony głos.

– Zgło­sze­nie przy­jęte, Jim.

O tej porze lubił zer­k­nąć na nagłówki gazet, więc ruszył w stronę odpo­wied­niego sto­iska. Zanim do niego dotarł, kątem oka dostrzegł, że po pra­wej, jakieś pięć metrów od niego, ktoś kuca za obro­to­wym sto­ja­kiem z kart­kami uro­dzi­no­wymi.

Jim nie zare­ago­wał, przy­naj­mniej z pozoru. Dalej szedł w swoją stronę, po czym sta­nął w takim miej­scu, żeby mógł obser­wo­wać inte­re­su­jący go obszar. Chwy­cił jakąś gazetę i roz­ło­żył ją przed twa­rzą. Przez chwilę patrzył na pierw­szą stronę, a potem uniósł wzrok.

Kobieta. Ubrana odpo­wied­nio do pory dnia. Roz­pięty trencz, duża skó­rzana torba zawie­szona na zgię­ciu łok­cia oraz sty­lowe, ale funk­cjo­nalne buty. Udrę­czony wyraz twa­rzy. Młoda pro­fe­sjo­na­listka w swoim zawo­dzie, zała­twia­jąca sprawy z dłu­giej listy rze­czy do zro­bie­nia przed pój­ściem do pracy, gdzie cze­kają ją kolejne obo­wiązki – a może takie chciała spra­wiać wra­że­nie. Ści­skała coś pod lewą pachą. Jim przy­pusz­czał, że to książka.

Dźwięk gongu prze­rwał lekką muzykę graną w tle i bez­na­miętny głos wezwał kogoś o imie­niu Marissa do działu z kwia­tami: „Marissa pro­szona o podej­ście do działu z kwia­tami. Marissa do działu z kwia­tami”.

Obser­wo­wana kobieta wybrała jedną z kar­tek i przy­glą­dała się jej, jakby nie widziała w życiu nic bar­dziej inte­re­su­ją­cego.

Jim cały czas trzy­mał gazetę przed sobą. Gdyby kobieta spoj­rzała w jego stronę, zoba­czy­łaby siwe włosy i dło­nie nazna­czone pla­mami wątro­bo­wymi, ale na pewno nie iden­ty­fi­ka­tor z czer­wo­nym napi­sem OCHRONA, przy­pięty do kie­szeni koszuli.

Książka wyśli­zgnęła się spod jej pachy i z pla­śnię­ciem upa­dła na pod­łogę. Kobieta nachy­liła się, żeby ją pod­nieść…

Męż­czy­zna bez twa­rzy – gło­sił żółty napis na czar­nej, lśnią­cej okładce.

Kiedy pod­nio­sła książkę, Jim dostrzegł te same trzy słowa na grzbie­cie.

Krew natych­miast zadud­niła mu w uszach, a jego głowę wypeł­nił biały szum. Wszystko razem ukła­dało się w mono­tonny rytm:

Męż­czy­zna bez twa­rzy, męż­czy­zna bez twa­rzy, męż­czy­zna bez twa­rzy.

Miał świa­do­mość, że kobieta na niego patrzy, a on wygląda tak, jakby bez­czel­nie się jej przy­glą­dał. Ale nie mógł ode­rwać wzroku od książki. Stał jak wro­śnięty w pod­łogę, ogłu­szony coraz gło­śniej­szym ryt­mem, który był nie do znie­sie­nia.

MĘŻ­CZY­ZNA BEZ TWA­RZY, MĘŻ­CZY­ZNA BEZ TWA­RZY, MĘŻ­CZY­ZNA BEZ TWA­RZY.

Kobieta zmarsz­czyła brwi i poma­sze­ro­wała do kasy.

Jim nie postą­pił według stan­dar­dów i nie poszedł za nią, żeby spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście zapłaci za książkę. Ruszył w prze­ciw­nym kie­runku, w stronę alejki, gdzie znaj­do­wały się arty­kuły papier­ni­cze, nie­wielki wybór zaba­wek i książki.

To bele­try­styka, prze­ko­ny­wał sie­bie. Na pewno.

A jeśli się mylił?

Nie musiał długo szu­kać. Eks­po­zy­cja zaj­mo­wała aż trzy półki. Dostawa pew­nie przy­szła w nocy, a książka musiała być nowa, praw­do­po­dob­nie wła­śnie została wydana. Pod­szedł bli­żej, żeby zoba­czyć nazwi­sko autora…

Eve Black.

Zapa­mię­tał ją jako dwu­na­sto­let­nią dziew­czynkę, która stała w różo­wej koszuli noc­nej u szczytu scho­dów i wpa­try­wała się w pół­mrok. „Tata?”, zapy­tała nie­pew­nie.

Nie. To nie­moż­liwe.

A jed­nak. Okładka zdra­dzała wszystko.

Męż­czy­zna bez twa­rzy. W poszu­ki­wa­niu prawdy.

Jim poczuł nagły przy­pływ gorąca. Jego policzki poczer­wie­niały, trzę­sły mu się ręce, bo despe­racko pra­gnął się­gnąć po książkę, cho­ciaż instynkt pró­bo­wał go od tego odwieść.

„Nie rób tego”, powie­dział do sie­bie, wycią­ga­jąc rękę i bio­rąc książkę z półki.

Twarda okładka była gładka i błysz­cząca. Dotknął opusz­kami pal­ców liter skła­da­ją­cych się na tytuł i poczuł je na swo­jej skó­rze.

Męż­czy­zna bez twa­rzy.

Jego dru­gie imię.

Nadane mu przez prasę.

Nikt nie wie­dział, że należy do poczci­wego Jima.

Obró­cił książkę w dło­niach.

„Poja­wił się nocą w jej domu. Kiedy go opusz­czał, tylko ona pozo­stała przy życiu… Eve Black, jedyna oca­lała z ostat­niego i naj­bru­tal­niej­szego ataku Męż­czy­zny bez twa­rzy zagłę­bia się w prze­szłość potwora, który ter­ro­ry­zo­wał mia­sto Cork, w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi i pró­buje usta­lić toż­sa­mość mor­dercy”.

Po tych wszyst­kich latach…

Pie­przona dziwka.

Jim otwo­rzył książkę. Jej grzbiet zatrzesz­czał niczym łamana kość.

MĘŻ­CZY­ZNA BEZ TWA­RZY

W poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi

EVE BLACK

Pierw­sze wyda­nie opu­bli­ko­wane w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Irlan­dii przez Ive­agh Press Ltd, 2019

Copy­ri­ght © 2019 by Eve Black

IVE­AGH PRESS IRE­LAND LTD 42 Daw­son Street Dublin 2 Irlan­dia

Książka Męż­czy­zna bez twa­rzy powstała na pod­sta­wie arty­kułu Dziew­czyna, która… pierw­szy raz opu­bli­ko­wa­nego w „Irish Times”.

Autorka i wydawcy doło­żyli wszel­kich sta­rań, aby skon­tak­to­wać się z wła­ści­cie­lami praw autor­skich w celu uzy­ska­nia zgody na publi­ka­cję danych i prze­pra­szają za wszel­kie nie­za­mie­rzone pomi­nię­cia lub błędy.

Do przy­szłych wydań mogą być wpro­wa­dzane poprawki.

Prawo Eve Black do iden­ty­fi­ko­wa­nia się jako autorki tej pracy zgod­nie z art. 77 Ustawy o pra­wie autor­skim, wzo­rach i paten­tach z 1988 r.

Publi­ka­cja ska­ta­lo­go­wana w Biblio­tece Bry­tyj­skiej.

ISBN: 987-0-570-34514

Dla Anny i innych ofiar,któ­rych imion nie znamy albo o nich zapo­mi­namy

OFIARY

Alice O’Sul­li­van (42 lata)

Napad­nięta w swoim domu na Bally’s Lane w mie­ście Car­ri­ga­line, hrab­stwo Cork, w nocy 14 stycz­nia 2000 roku.

Chri­stine Kier­nan (23 lata)

Zgwał­cona w swoim domu w Covent Court na Blac­krock Road w mie­ście Cork w nocy 14 czerwca 2000 roku.

Linda O’Neill (34 lata)

Bru­tal­nie zgwał­cona w swoim domu na obrze­żach mia­sta Fer­moy, hrab­stwo Cork, w nocy 11 kwiet­nia 2001 roku.

Marie Meara (28 lat) oraz Mar­tin Con­nolly (30 lat)

Zamor­do­wani w swoim domu w West­park na Mary­bo­ro­ugh Road w mie­ście Cork w nocy 3 czerwca 2001 roku.

Ross Black (42 lata), Deir­dre Black (39 lat) oraz Anna Black (7 lat)

Zamor­do­wani w swoim domu na Pas­sage West, hrab­stwo Cork, w nocy 4 paź­dzier­nika 2001 roku.

Autorka jako jedyna prze­żyła. Miała wtedy dwa­na­ście lat.

Kilka słów o źró­dłach

Mówi się, że każda histo­ria ma trzy wer­sje: moją, twoją i tę praw­dziwą. W momen­cie, gdy pisa­łam tę książkę, nie pozna­li­śmy jesz­cze wer­sji Męż­czy­zny bez twa­rzy. Pro­to­koły, raporty, nagra­nia i prze­słu­cha­nia to naj­tward­sze fakty, jakie mamy, i wła­śnie na nich się opie­ra­łam. Doło­ży­łam wszel­kich sta­rań, aby jak naj­do­kład­niej oddać tę histo­rię z per­spek­tywy wszyst­kich zaan­ga­żo­wa­nych w sprawę – ofiar oraz czło­wieka, który pró­bo­wał powstrzy­mać mor­dercę. Ale to rów­nież moja histo­ria i chcia­łam przed­sta­wić ją swo­imi sło­wami. Uwa­żam, że udało mi się dojść bar­dzo bli­sko prawdy.

Wstęp

„Dziew­czyna, która…”

Kiedy się spo­ty­kamy, praw­do­po­dob­nie przed­sta­wiam się jako Eve­lyn i mówię: „Miło cię poznać”. Prze­kła­dam kie­li­szek do dru­giej ręki i potrzą­sam twoją wycią­gniętą dło­nią, lecz mój ruch jest nie­zdarny i kro­ple bia­łego wina opry­skują nas oboje. Prze­pra­szam i rumie­nię się ze wstydu. Ty machasz ręką i mówisz, że wszystko w porządku, nic się nie stało, naprawdę, ale rzu­casz okiem na swoją koszulę, którą praw­do­po­dob­nie na tę oka­zję odda­łeś do pralni, ukrad­kiem sza­cu­jąc straty. Pytasz, czym się zaj­muję, a ja nie jestem pewna, czy jestem roz­cza­ro­wana, czy zado­wo­lona, że ta roz­mowa potrwa dłu­żej. Odpo­wia­dam: „Ach, tym i owym” i odbi­jam pyta­nie. Teraz to ty odpo­wia­dasz, a ja z grzecz­no­ści udaję zain­te­re­so­wa­nie. Potem zapada cisza. Bra­kuje nam pomy­słów. W końcu korzy­stamy z ostat­niej moż­li­wo­ści: „Skąd znasz…?”. Każde opo­wiada, jak poznało gospo­da­rza i szu­kamy wspól­nych zna­jo­mych. Praw­do­po­dob­nie udaje nam się kilku zna­leźć. Dublin to małe mia­sto. Chwy­tamy się innych tema­tów: liczba gości dzi­siej­szego wie­czoru, bar­dzo popu­larny pod­cast, Bre­xit. W pokoju robi się coraz cie­plej i gło­śniej. Ludzie, któ­rych nie znam, ocie­rają się o mnie, ale praw­dzi­wym źró­dłem mojego nie­po­koju, cze­goś, co spo­wo­duje wystą­pie­nie czer­wo­nych plam na mojej szyi, jest fakt, że w każ­dej chwili to do cie­bie dotrze, unie­siesz głowę, zmarsz­czysz brwi, spoj­rzysz na mnie, naprawdę na mnie spoj­rzysz i zapy­tasz: „Chwila, czy to ty jesteś tą dziew­czyną, która…?”.

Zawsze towa­rzy­szy mi ta obawa, gdy poznaję nową osobę.

Tak, jestem tą dziew­czyną, która…

Mia­łam dwa­na­ście lat, kiedy pewien męż­czy­zna wła­mał się do naszego domu i zamor­do­wał moją matkę, ojca i sio­strę Annę, która już na zawsze pozo­sta­nie sied­mio­latką. Sły­sza­łam dziwne i nie­ja­sne dźwięki, które, jak się potem okaże, były krzy­kami gwał­co­nej i mor­do­wa­nej matki oraz duszo­nej sio­stry. Zakrwa­wione, poła­mane i posi­nia­czone ciało ojca leżało u pod­nóża scho­dów. Wydaje mi się, że odparł pierw­szy atak i pró­bo­wał doczoł­gać się do tele­fonu w kuchni, żeby zadzwo­nić po pomoc. Ja prze­ży­łam dzięki sła­bemu pęche­rzowi i puszce napoju poma­rań­czo­wego, którą prze­my­ci­łam do swo­jego pokoju i wypi­łam na godzinę przed pój­ściem spać. Kilka minut przed wej­ściem intruza na górę obu­dzi­łam się za potrzebą fizjo­lo­giczną. Sie­dzia­łam w łazience, kiedy to wszystko się zaczęło. Zamek był mar­nej jako­ści i nie mia­łam żad­nej drogi ucieczki. Gdyby zabójca pró­bo­wał otwo­rzyć drzwi, ja też stra­ci­ła­bym życie. Z jakie­goś powodu tego nie zro­bił.

Byli­śmy ostat­nią rodziną, którą zaata­ko­wał ten czło­wiek, ale nie pierw­szą. Popeł­nił pięć zbrodni w ciągu dwóch lat. Prasa nadała mu przy­do­mek Męż­czy­zny bez twa­rzy, ponie­waż – jak twier­dzili dzien­ni­ka­rze – Gardaí nic na niego nie mieli. Oprócz poje­dyn­czego przy­padku, kiedy pew­nej nocy ktoś mijał go samo­cho­dem i zauwa­żył na pobo­czu w świe­tle reflek­to­rów, nikt ni­gdy nie widział mor­dercy. Nosił komi­niarkę i cza­sem świe­cił ofia­rom pro­sto w oczy latarką, więc żadna z oca­la­łych osób nie potra­fiła podać przy­dat­nego opisu sprawcy. Uży­wał pre­zer­wa­tyw, a na miej­scach zbrodni nie pozo­sta­wiał żad­nych wło­sów ani odci­sków pal­ców. Zawsze pamię­tał o zabra­niu swo­jej broni – noża, a w póź­niej­szym cza­sie pisto­letu. Jedyne, co zna­leźli poli­cjanci, to strzępy ple­cio­nej nie­bie­skiej liny, którą krę­po­wał ofiary. Nie­stety, mate­riał nie oka­zał się pomocny. Sprawca mówił dziw­nym, chra­pli­wym szep­tem, co unie­moż­li­wiało usta­le­nie praw­dzi­wego tem­bru jego głosu. Wszyst­kie zbrod­nie popeł­niał w obrę­bie Cork, naj­bar­dziej wysu­nię­tego na połu­dnie i naj­więk­szego hrab­stwa w Irlan­dii. Spraw­nie się po nim poru­szał, ata­ku­jąc zarówno w Fer­moy, mie­ście odda­lo­nym o czter­dzie­ści kilo­me­trów od Cork, sto­licy hrab­stwa, jak i w Blac­krock, czyli na jej przed­mie­ściach.

Minęło pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Mor­derca pozo­staje na wol­no­ści, a mnie bar­dzo bra­kuje rodziny i czuję nie­mal fan­to­mowy ból. Ich nie­obec­ność w moim życiu, tra­gizm ich losów, ból, który musieli cier­pieć, jest cią­głym dzwo­nie­niem w moich uszach, sma­kiem w moich ustach, swę­dze­niem na skó­rze. Jest zawsze i wszę­dzie. Nie potra­fię spra­wić, żeby to ode­szło. Czas nie ule­czył ran, gorzej, spo­wo­do­wał, że wdała się w nie gan­grena. Mając trzy­dzie­ści lat, uświa­da­miam sobie roz­miar mojej straty w znacz­nie szer­szym kon­tek­ście, niż gdy byłam dwu­na­sto­latką. A odpo­wie­dzialny za nią potwór wciąż cho­dzi na wol­no­ści, wciąż nie został ziden­ty­fi­ko­wany. Może nawet spę­dza czas ze swoją rodziną. Ten cał­kiem praw­do­po­dobny sce­na­riusz dopro­wa­dza mnie do takiego szału, że w gor­sze dni nie potra­fię sku­pić się na niczym innym. Nie­kiedy żałuję, że mor­derca mnie też nie pozba­wił życia.

Ale ty dopiero co pozna­łeś mnie na impre­zie bożo­na­ro­dze­nio­wej. Albo na ślu­bie. Lub na pre­mie­rze jakiejś książki. Nie znam cię, lecz zdaję sobie sprawę, że nie wie­dział­byś, jak zare­ago­wać, gdy­bym powie­działa to wszystko na głos w odpo­wie­dzi na twoje pyta­nie. Jestem dziew­czyną, która…? Udaję zdzi­wie­nie. Dziew­czyną, która co? Po ilu drin­kach już jesteś?

Przez te wszyst­kie lata zdą­ży­łam nabrać wprawy. Doj­dziesz do wnio­sku, że się pomy­li­łeś. Roz­mowa zmieni kie­ru­nek.

A ja dalej będę zma­gać się ze swoim brze­mie­niem. Dopóki wystar­czy mi sił.

Po ataku moja jedyna żyjąca bab­cia – Colette, matka ojca – zabrała mnie do miej­sca o nazwie Spa­nish Point na wybrzeżu atlan­tyc­kim Irlan­dii. Poje­cha­ły­śmy w poło­wie paź­dzier­nika, gdy ostatni maru­de­rzy pako­wali swoje rze­czy, i wpro­wa­dzi­ły­śmy się do nie­wiel­kiego, bie­lo­nego domku, który – jak prze­ka­zała mi bab­cia – stał tam jesz­cze zanim nastą­pił wielki głód. Przed naszym przy­jaz­dem drzwi odma­lo­wano na jaskra­wo­czer­wony kolor i za każ­dym razem, kiedy na nie patrzy­łam, wyobra­ża­łam sobie krew spły­wa­jącą z jasnych ścian sypialni.

Prze­by­wa­ły­śmy tam trzy tygo­dnie, zanim do mnie dotarło, że pogrzeby musiały się już odbyć.

Domek stał na wąskim skrawku terenu, mię­dzy nad­brzeżną drogą i pozor­nie bez­kre­snym morzem, któ­rego wody wzbu­rzone przez gwał­towne wia­try odbi­jały się od jedy­nej prze­szkody w pro­mie­niu tysięcy kilo­me­trów. Nasze poło­że­nie nie wyda­wało się pewne. W nocy, gdy leża­łam w łóżku, słu­cha­łam grzmotu fal i mar­twi­łam się, że następna roz­bije domek, a to, co z nas zosta­nie, zabie­rze odpływ.

Nie poma­gał fakt, że obszar nazwano Spa­nish Point z racji tego, że w 1588 roku dwa statki nale­żące do hisz­pań­skiej armady roz­biły się na tym cyplu. Według opo­wie­ści miej­sco­wych mary­na­rze, któ­rzy nie zato­nęli, zostali stra­ceni, spa­leni i pocho­wani w maso­wym gro­bie o nazwie Tuama na Spa­in­ne­ach, czyli hisz­pań­ski gro­bo­wiec. Pod­czas zimo­wych mie­sięcy, kiedy noc zapa­dała szybko, szłam na plażę po zmroku i wyobra­ża­łam sobie, że duchy tych męż­czyzn wycho­dzą z wody. Wyglą­dali jak połą­cze­nie egip­skich mumii i hol­ly­wo­odz­kich pira­tów. Zawsze szli pro­sto na mnie.

Życie na Spa­nish Point mijało na bole­śnie pro­stych czyn­no­ściach. Nie mia­ły­śmy tele­wi­zora ani kom­pu­tera, nie pamię­tam też, żeby w domu były jakieś gazety. Bab­cia, którą nazy­wa­łam Bunią, przez kilka poran­nych godzin słu­chała radia, ale tylko sta­cji nada­ją­cych tra­dy­cyjną irlandzką muzykę, bez przerw na wia­do­mo­ści. Od czasu do czasu dzwo­nił tele­fon sta­cjo­narny, ale wtedy Bunia wypra­szała mnie do dru­giego pokoju – albo na dwór, jeśli pozwa­lała na to pogoda – i roz­ma­wiała szep­tem z osobą znaj­du­jącą się po dru­giej stro­nie linii. W ciągu pierw­szych tygo­dni i mie­sięcy naszego pobytu na Spa­nish Point tele­fon dzwo­nił czę­sto, ale póź­niej połą­cze­nia stały się tak rzad­kie, że na dźwięk prze­ni­kli­wego dzwonka obie pod­ska­ki­wa­ły­śmy i patrzy­ły­śmy na sie­bie spa­ni­ko­wane, jakby wła­śnie włą­czył się alarm poża­rowy, o któ­rego ist­nie­niu nie mia­ły­śmy poję­cia.

Przez pierw­szy rok pra­wie każdy dzień spę­dza­ły­śmy tak samo. W pełni anga­żo­wa­ły­śmy się w codzienne obo­wiązki, żeby powstrzy­mać nara­sta­jące poczu­cie żalu. Wszyst­kie posiłki przy­go­to­wy­wa­ły­śmy i spo­ży­wa­ły­śmy powoli, a potem nad­cho­dził czas mycia naczyń. Przy odpo­wied­nim nasta­wie­niu nawet naj­prost­sze śnia­da­nie skła­da­jące się z tostów z jaj­kami potra­fiło nam zająć dobrą godzinę. Przed połu­dniem sprzą­ta­ły­śmy i robi­ły­śmy pra­nie, co bab­cia nazy­wała po pro­stu „pracą”. Po obie­dzie długo spa­ce­ro­wa­ły­śmy po plaży i wra­ca­ły­śmy głodne na kola­cję. Wie­czo­rami Bunia roz­pa­lała ogień w kominku. Sie­dzia­ły­śmy w ciszy, czy­ta­jąc książki, aż pło­mień doga­sał, po czym razem spraw­dza­ły­śmy, czy drzwi są zamknięte i szły­śmy do swo­ich sypialni.

Dopiero kiedy byłam w łóżku, sama, w ciem­no­ści, mogłam odpu­ścić i pozwo­lić, by zawład­nęły mną emo­cje. Smu­tek, żal, zamęt pochła­niały mnie niczym wyso­kie fale oce­anu. Dosko­nale wie­dzia­łam, że bez względu na to, jak bab­cia pró­bo­wała roz­pro­szyć moje myśli, cze­kały one na mnie pod koniec dnia. Każ­dej nocy pła­ka­łam aż do zaśnię­cia i śni­łam o roz­kła­da­ją­cych się w zabło­co­nych gro­bach zwło­kach. W szcze­gól­no­ści Anny, która pró­buje wydo­stać się z ciem­nej otchłani i wró­cić do mnie.

Ni­gdy nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym, co się wyda­rzyło. Bab­cia nawet nie wypo­wia­dała ich imion. Cza­sem sły­sza­łam, jak cicho łka przez sen, a raz byłam świad­kiem, jak prze­glą­dała pudło ze sta­rymi zdję­ciami nale­żące do mamy. Po jej pomarsz­czo­nych policz­kach spły­wały łzy. Drę­czyło mnie mnó­stwo pytań na temat tego, co się stało, ale nie śmia­łam ich zadać. Nie chcia­łam jesz­cze bar­dziej zasmu­cać Buni. Przy­pusz­cza­łam, że zaszy­ły­śmy się w tym domku, ponie­waż mor­derca wciąż był na wol­no­ści i praw­do­po­dob­nie już wie­dział, że ktoś prze­żył atak. Cza­sem, będąc w pół­śnie, widzia­łam go sto­ją­cego przy moim łóżku. Wyglą­dał jak zabójca z hor­roru: cały we krwi i z sza­leń­stwem w oczach. Nie­kiedy wbi­jał we mnie nóż, wtedy budzi­łam się i zda­wa­łam sobie sprawę, że to był tylko wytwór mojej wyobraźni.

Raz w tygo­dniu szły­śmy z bab­cią do pobli­skiego mia­steczka, żeby wymie­nić książki w biblio­tece i zro­bić zakupy spo­żyw­cze. Nie spusz­czała mnie z oczu i pole­ciła, żebym przed­sta­wiała się peł­nym imie­niem: Eve­lyn, a nie Eve. Rok póź­niej, kiedy zaczy­na­łam naukę w szkole śred­niej, przy­ję­łam nazwi­sko panień­skie Buni, która wydała mi dal­sze instruk­cje. Mia­łam mówić, że moi rodzice zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym i że jestem jedy­naczką, ale tylko jeśli ktoś naprawdę będzie dopy­ty­wał. „Sama się nie wychy­laj”, powie­działa. Do dziś kie­ruję się tą złotą zasadą.

Nie sprze­ci­wia­łam się babci. Chcia­łam przy­po­mi­nać inne dziew­czyny z mojej klasy. Zało­ży­łam, że to, co czuję – jakby moje wnętrz­no­ści były jedną wielką otwartą raną, a ciało cienką sko­rupą, która ją ukrywa – zosta­nie już ze mną na zawsze, a jeśli dam coś po sobie poznać, to tylko pogor­szę sprawę. Świet­nie uda­wa­łam, że wszystko w porządku, ale cią­gle musia­łam uwa­żać, żeby nie prze­kro­czyć cien­kiej gra­nicy i się nie zała­mać.

Uda­wa­łam przez wszyst­kie lata szkolne, pod­czas matury i przez cztery lata spę­dzone na uni­wer­sy­te­cie w Gal­way, gdzie stu­dio­wa­łam biz­nes. Wybra­łam ten kie­ru­nek, ponie­waż był prze­wi­dy­walny. Uwiel­bia­łam czy­tać i pisać, więc przez długi czas zasta­na­wia­łam się nad sztuką, lite­ra­turą lub pisa­niem twór­czym. W końcu doszłam do wnio­sku, że nie dam rady dys­ku­to­wać na semi­na­riach o trau­mie, żalu lub prze­mocy w gro­nie obcych ludzi. W kon­se­kwen­cji nie zali­czy­ła­bym roku. Bazy danych i mate­ma­tyka wyda­wały się bez­piecz­niej­szą moż­li­wo­ścią.

Nie śni­łam już o roz­kła­da­ją­cych się zwło­kach i zabój­cach z nożami, ale zaczę­łam się drę­czyć poszu­ki­wa­niem w tłu­mie kobiety, która wyglą­da­łaby tak, jak wyobra­ża­łam sobie swoją sio­strę w przy­szło­ści. Czyli w zasa­dzie kogoś, kto przy­po­mi­nałby mnie, gdy mia­łam szes­na­ście lat, bo był to mój jedyny punkt odnie­sie­nia. Ni­gdy nie zna­la­złam odpo­wied­niej kan­dy­datki.

– Dobra?

Jim z gło­śnym hukiem zamknął książkę. Obok niego stał Steve O’Reilly, kie­row­nik sklepu. Opie­rał się o regał, z zało­żo­nymi rękami i wyra­zem wyż­szo­ści na twa­rzy, sta­no­wią­cym jego znak fir­mowy.

W gło­wie Jima pobrzmie­wało echo nie­dawno prze­czy­ta­nych słów. „Mia­łam dwa­na­ście lat…”, „…męż­czy­zna wła­mał się do naszego domu…”, „…zamor­do­wał moją matkę, ojca i sio­strę…”, „Zamek był mar­nej jako­ści…”, „Z jakie­goś powodu tego nie zro­bił”.

– Nie dla mnie – zdo­łał wydu­sić po chwili i odło­żył książkę na półkę, korzy­sta­jąc z oka­zji, żeby wziąć głę­boki oddech i zwil­żyć usta języ­kiem.

Jego palce zosta­wiły smugi na błysz­czą­cej, czar­nej okładce.

– Czyżby? – Steve uniósł brwi. – Nie oszu­kasz mnie, Jim. Byłeś wyraź­nie zaczy­tany.

Steve miał dwa­dzie­ścia sześć lat, nosił poły­skliwe gar­ni­tury, a jego rzed­nące włosy pokry­wała gruba war­stwa żelu, ale jakimś cudem w swoim mnie­ma­niu był kimś, a Jim nikim. Naj­więk­szym wyzwa­niem dla Jima było powstrzy­my­wa­nie chęci wypro­wa­dze­nia dzie­ciaka z błędu.

Odwró­cił się i spoj­rzał prze­ło­żo­nemu w oczy. Przy­jął taką samą postawę, krzy­żu­jąc ramiona na klatce pier­sio­wej i opie­ra­jąc się lekko o regał. Pro­sty trik, który zawsze wpra­wia ludzi w kon­ster­na­cję. A następ­nie przy­brał cał­ko­wi­cie neu­tralny wyraz twa­rzy.

– Masz do mnie jakąś sprawę, Steve?

Młod­szy męż­czy­zna prze­niósł cię­żar ciała na drugą nogę.

– Tak. Pamię­taj, że jesteś w pracy. To nie biblio­teka. – Się­gnął po ten sam egzem­plarz książki, który przed chwilą odło­żył Jim. – Męż­czy­zna bez twa­rzy? Co ty wypra­wiasz? Pró­bu­jesz wró­cić myślami do cza­sów swo­jej świet­no­ści? A, nie. Cze­kaj. W prze­szło­ści sie­dzia­łeś za biur­kiem, nie ści­ga­łeś prze­stęp­ców.

Steve otwo­rzył książkę na wkładce zdję­cio­wej. Papier był biel­szy, grub­szy i lśniący.

Foto­gra­fia po lewej przed­sta­wiała duży dom jed­no­ro­dzinny i rodzi­ców z dwójką małych dzieci pozu­ją­cych przy cho­ince.

Na zdję­ciu po pra­wej wid­niał szkic wyko­nany ołów­kiem.

Ten szkic.

Steve stuk­nął w kartkę.

– Tak, tak. Sły­sza­łem o tym.

Jim patrzył na szkic do góry nogami, ale natych­miast go roz­po­znał. Przed­sta­wiał okrą­głą, mię­si­stą twarz męż­czy­zny o małych, głę­boko osa­dzo­nych oczach. Miał na gło­wie coś, co wyglą­dało jak gruba weł­niana czapka, którą nacią­gnął na brwi. Por­tret wyko­nano pod lek­kim kątem, jakby męż­czy­zna usły­szał od arty­sty, żeby odro­binę odwró­cił głowę w lewo.

Rysu­nek zaj­mo­wał dwie trze­cie strony, a pod nim znaj­do­wał się krótki pod­pis. Praw­do­po­dob­nie mówił o tym, że por­tret stwo­rzono na pod­sta­wie zeznań świadka, który prze­jeż­dżał samo­cho­dem obok domu O’Sul­li­va­nów na Bally’s Lane, nie­opo­dal Car­ri­ga­line w hrab­stwie Cork, we wcze­snych godzi­nach ran­nych, czter­na­stego stycz­nia roku dwa tysiące. Kobieta dostrze­gła w świe­tle reflek­to­rów męż­czy­znę na pobo­czu. „Skra­dał się”, stwier­dziła. To był jedyny raz, kiedy widziano mor­dercę o pseu­do­ni­mie Męż­czy­zna bez twa­rzy.

Jim o to zadbał.

Tam­tej nocy, gdy cze­kał w ciem­no­ściach, był prze­ko­nany, że usły­szy sil­nik nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu, zanim przed­nie reflek­tory oświe­tlą pobo­cze, ale auto pro­wa­dzone przez Cla­ire Bar­din – miesz­ka­jącą we Fran­cji Irlandkę, która przy­je­chała do domu na święta – poja­wiło się zni­kąd. Kobieta nagle wyje­chała zza zakrętu, a on bez­myśl­nie spoj­rzał pro­sto w snop świa­tła. W tam­tym momen­cie poczuł zimny powiew. Po upły­wie sekundy znowu stał w ciem­no­ści, spięty i zde­ter­mi­no­wany, w jego orga­ni­zmie buzo­wała adre­na­lina.

Szkic był zaska­ku­jąco trafny, mimo że Bar­din nie spo­tkała się z poli­cyj­nym rysow­ni­kiem w noc zda­rze­nia. Poja­wiła się w komi­sa­ria­cie Garda pół roku póź­niej, przy oka­zji przy­jazdu do Cork na ślub sio­stry. Prze­czy­tała arty­kuł w gaze­cie o ataku i zdała sobie sprawę, że data i miej­sce zga­dzają się z dziw­nym spo­tka­niem z męż­czy­zną na pobo­czu.

Dzień po tym, jak zoba­czył por­tret w gaze­cie, Jim zaczął tre­ningi na base­nie, dzięki czemu jego twarz wyszczu­plała, wyostrzyła się linia szczęki i uwy­dat­niły kości policz­kowe.

Ale te cho­lerne oczy i uszy. Szcze­gól­nie oczy. Nie zmie­niały się wraz z inten­syw­nymi tre­nin­gami i wie­kiem. Nawet ope­ra­cja pla­styczna nie mogła zmie­nić ich umiej­sco­wie­nia w czaszce, roz­stawu czy innych cech cha­rak­te­ry­stycz­nych.

A Cla­ire Bar­din bar­dzo dobrze je zapa­mię­tała.

Powrót do teraź­niej­szo­ści. Steve zmarsz­czył brwi, wpa­tru­jąc się w szkic.

– Wra­caj do pracy, Jim. – Zamknął książkę i wsa­dził ją pod pachę. – Idę na prze­rwę. Nie chcę wię­cej widzieć, jak się obi­jasz.

Jim nie był w sta­nie myśleć o niczym innym, odkąd dowie­dział się o ist­nie­niu książki. Czuł się tak, jakby wokół niego pło­nął pier­ścień ognia, który z każdą mija­jącą sekundą zbli­żał się, gro­żąc spa­le­niem go war­stwa po war­stwie. Naj­pierw ubra­nie, potem skóra, by w końcu pozba­wić Jima życia. Jeśli ogień go dosię­gnie, pozosta­nie po nim jedy­nie popiół i wszyst­kie sekrety wyjdą na jaw.

Musiał uga­sić ogień. Natych­miast.

Ale o co tak naprawdę cho­dziło? Czym była ta książka? Dla­czego Eve­lyn ją napi­sała i dla­czego wła­śnie teraz? W życiu Jima nic się nie zmie­niło. Nikt nie zapu­kał do drzwi jego domu. Jeśli chciała usta­lić toż­sa­mość mor­dercy, to Jim już znał zakoń­cze­nie: nie udało się jej.

Tyle że jemu to nie wystar­czało. Musiał wie­dzieć, czym Eve Black zapeł­niła strony swo­jej książki, co robiła przez te osiem­na­ście lat, odkąd widział ją po raz ostatni, gdy stała u szczytu scho­dów, i co opo­wie­działa światu o tam­tej nocy.

Kiedy jedna z kasje­rek zapy­tała go, czy wszystko w porządku – był zaru­mie­niony, pocił się i jej zda­niem wyglą­dał na cho­rego – Jim dostrzegł dla sie­bie szansę. Prze­ka­zał Steve’owi przez krót­ko­fa­lówkę, że wraca do domu z powo­dów zdro­wot­nych i od razu się roz­łą­czył, nie dając prze­ło­żo­nemu oka­zji do zrzę­dze­nia. Odbił kartę ewi­den­cji czasu pracy i szyb­kim kro­kiem ruszył do samo­chodu na par­king dla pra­cow­ni­ków.

Ale nie wró­cił do domu. Poje­chał do mia­sta.

Na Patrick Street znaj­do­wała się księ­gar­nia sieci Water­sto­nes. Odwie­dził ją może dwa razy, ale pamię­tał, że była duża, a budy­nek, w któ­rym się mie­ściła, cią­gnął się aż do Paul Street.

Choć Jim nie czuł zagro­że­nia, nie chciał przy­cią­gać nie­po­trzeb­nej uwagi. Nie ryzy­ko­wałby kupna książki w cen­trum han­dlo­wym, gdzie pra­co­wał, ani w małej księ­garni, w któ­rej sprze­dawca praw­do­po­dob­nie pamięta każ­dego klienta i to, co kupił. Zakup inter­ne­towy pozo­sta­wiłby ślad i trzeba byłoby pocze­kać na dostawę.

A Jim potrze­bo­wał książki natych­miast.

Zatrzy­mał się na wie­lo­po­zio­mo­wym par­kingu na Paul Street i pod­szedł do tyl­nego wej­ścia księ­garni. Miał na sobie płaszcz, żeby ukryć mun­dur ochro­nia­rza. Gdy zamknął za sobą drzwi, szum ulicy ucichł, a on został owi­nięty koko­nem ciszy panu­ją­cej w pomiesz­cze­niu.

W środku było trzech, czte­rech klien­tów i facet w T-shir­cie, który ukła­dał książki na regale w rogu. Zbyt cicho. Nie grało nawet radio.

Jim powoli, ale z deter­mi­na­cją, ruszył na front sklepu. Sta­rał się wyglą­dać jak typowy klient. Tu pod­niósł książkę, tam podzi­wiał okładkę, czy­tał tek­sty na odwro­cie, odkła­dał na półkę. Zatrzy­mał się, żeby spraw­dzić ofertę spe­cjalną. W końcu przej­rzał pudełko z wiel­kim napi­sem OSTAT­NIA SZANSA NA ZAKUP.

Męż­czy­znę bez twa­rzy zna­lazł przy głów­nym wej­ściu.

Egzem­pla­rze leżały na oddziel­nym stole, usta­wione po kilka w stosy, które two­rzyły pół­kole. Jeden egzem­plarz stał pośrodku na szkla­nej pod­stawce. Odręczny napis na kartce gło­sił: „Histo­ria naj­słyn­niej­szej zbrodni w Cork, opo­wie­dziana przez jedyną oca­lałą”.

Jim chwy­cił książkę i poło­żył dłoń na okładce, jakby chciał poczuć, jaki wpływ na jego przy­szłość będzie miała ta powieść.

Czy opi­sy­wała te wszyst­kie złe rze­czy, które zro­bił, te wszyst­kie złe rze­czy, które potem zosta­wił za sobą? Sta­no­wiła dla niego pew­nego rodzaju zagro­że­nie, ow­szem, ale pomysł prze­czytania jej, przy­po­mnie­nia sobie dni chwały…

Cóż to by była za wspa­niała roz­rywka.

– Wła­śnie dzi­siaj przy­szła. – Po dru­giej stro­nie sto­lika, metr przed Jimem, stał sze­roko uśmiech­nięty męż­czy­zna po czter­dzie­stce, ubrany na luzie. Pla­kietka infor­mo­wała, że ma na imię Kevin. – Nawia­sem mówiąc, świetna lek­tura, jeśli ma się mocne nerwy. Nie­sa­mo­wite, że to wszystko wyda­rzyło się w tym mie­ście.

– Już pan prze­czy­tał? – zapy­tał Jim.

– Tak, skoń­czy­łem parę mie­sięcy temu. Dosta­jemy egzem­pla­rze sygnalne.

– I co? Odna­la­zła mor­dercę?

– Cóż, i tak, i nie. Trudno powie­dzieć…

Wcale nie. Jim wciąż był na wol­no­ści, wciąż nikt go nie roz­po­znał. Zasta­na­wiał się, czy nie popro­sić Kevina o roz­wi­nię­cie tematu, ale doszedł do wnio­sku, że ich roz­mowa już trwała dłu­żej, niż powinna. W tym momen­cie do księ­garni weszły dwie nasto­latki w szkol­nych mun­dur­kach, przy­cią­ga­jąc uwagę sprze­dawcy gło­śnym śmie­chem i roz­mową. Jim sko­rzy­stał z oka­zji, wziął egzem­plarz i odszedł.

Kasa znaj­do­wała się pośrodku sklepu. Po dro­dze Jim wziął kolejną książkę mniej wię­cej tego samego for­matu, co Męż­czy­zna bez twa­rzy. Okładka przed­sta­wiała rząd róż­no­ko­lo­ro­wych pla­żo­wych dom­ków pod błę­kit­nym nie­bem. Przy kasie chwy­cił też pierw­szą z brzegu kartkę z napi­sem WSZYST­KIEGO NAJ­LEP­SZEGO.

Kasjerka była młoda, pre­ten­sjo­nalna, typ stu­dentki. Taka, która dokład­nie przy­gląda się każ­dej pozy­cji, zanim zeska­nuje kod kre­skowy.

– Dość przy­pad­kowy wybór – powie­działa cierpko.

Nie wty­kaj nosa w nie swoje sprawy, miał ochotę odwark­nąć Jim.

– Cóż, nie jestem pewien, co przy­pad­nie do gustu mojej żonie. Ma uro­dziny – odpo­wie­dział.

– Dla­tego… – Dziew­czyna spoj­rzała na dwie cał­ko­wi­cie róż­niące się od sie­bie okładki – woli się pan zabez­pie­czyć?

– Coś w tym stylu.

– Mogę pomóc panu coś wybrać…

– Nie, dzię­kuję. Pozo­stanę przy tych dwóch pozy­cjach.

Pla­no­wał wyjść tymi samymi drzwiami, któ­rymi wszedł, ale teraz stał przy nich Kevin i porząd­ko­wał regały, więc Jim odwró­cił się na pię­cie i ruszył w stronę głów­nego wyj­ścia.

Opusz­cza­jąc księ­gar­nię, zauwa­żył, że cała witryna jest wypeł­niona egzem­pla­rzami Męż­czy­zny bez twa­rzy.

Za nimi, na czer­wo­nej fil­co­wej tablicy, przy­pięto wycinki ze sta­rych gazet.

„Potworne mor­der­stwo w Blac­krock”.

„Garda pro­wa­dzi spe­cjalną ope­ra­cję, żeby schwy­tać Męż­czy­znę bez twa­rzy”.

„Czte­ro­oso­bowa rodzina zamor­do­wana w sza­leń­czym ataku na Pas­sage West”.

Ostatni nagłó­wek zawie­rał błąd. Praw­do­po­dob­nie pocho­dził z poran­nego wyda­nia gazety, gdy infor­ma­cje doty­czące oglę­dzin domu na Bally’s Line były w sta­nie rów­nie total­nego cha­osu jak samo miej­sce zbrodni.

W tam­tym domu zgi­nęły trzy osoby.

Dla­tego teraz poja­wił się pro­blem.

Po dotar­ciu na par­king Jim wsiadł do samo­chodu i zamknął drzwi. Celowo zatrzy­mał się w odle­głym rogu, z dala od wind, auto­ma­tów płat­ni­czych i naj­więk­szego ruchu. Wycią­gnął z torby obie książki i zamie­nił obwo­luty.

Tak na wszelki wypa­dek.

Otwo­rzył Męż­czy­znę bez twa­rzy i zna­lazł frag­ment, na któ­rym prze­rwał mu Steve.

Roz­siadł się wygod­nie i zaczął czy­tać.

W każdy week­end, prze­rwę świą­teczną czy waka­cje wra­ca­łam do Spa­nish Point, do życia z Bunią, tak jak wraca się do wła­snego łóżka po cięż­kim dniu. Sta­ra­łam się nie myśleć o jej sza­rze­ją­cej skó­rze, coraz głęb­szych zmarszcz­kach i drżą­cym gło­sie oraz o wielu innych rze­czach, które mnie przy­tła­czały.

Bab­cia zmarła we śnie, w święto Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Maryi Panny w 2010 roku, w wieku osiem­dzie­się­ciu czte­rech lat. Pamię­tam, jak zna­la­złam ją rano. Zimna skóra przed­ra­mie­nia od razu zdra­dziła, że nie było już sensu wzy­wać pomocy. Wspo­mnie­nia z następ­nych tygo­dni to frag­men­ta­ryczne obrazy.

Ni­gdy tak naprawdę nie opła­ki­wa­łam śmierci rodzi­ców i sio­stry, a przy­naj­mniej nie w taki spo­sób, który pozwala prze­pra­co­wać ból i ruszyć naprzód, mimo jego odczu­wa­nia. W tam­tym okre­sie opła­ki­wa­łam całą czwórkę. Było tak, jakby płyty tek­to­niczne mojego życia prze­su­nęły się, two­rząc głę­boką otchłań, do któ­rej wpa­dły wszyst­kie uczu­cia zwią­zane z żałobą. Zosta­łam sama z całej rodziny i tra­ci­łam grunt pod nogami. Pro­blem pole­gał na tym, że nauczy­łam się tak dobrze uda­wać, że nikt tego nie dostrze­gał.

Skoń­czy­łam stu­dia z dosko­na­łymi wyni­kami. Kolega z uczelni stał się moim chło­pa­kiem, cho­ciaż nie pamię­tam, jak do tego doszło. Co wię­cej, prak­tycz­nie nic o mnie nie wie­dział. Mnó­stwo czasu spę­dza­łam na spo­tka­niach w zbyt oświe­tlo­nych gabi­ne­tach z zaku­rzo­nymi żalu­zjami, pod­pi­su­jąc pod­su­wane mi raz za razem doku­menty z przy­kle­jo­nymi do nich małymi kolo­ro­wymi znacz­ni­kami, zupeł­nie nie­pa­su­ją­cymi do mojego ponu­rego zada­nia: przej­mo­wa­nia wła­sno­ści moich bli­skich, ponie­waż ich prze­ży­łam.

Tłu­mi­łam wszystko w sobie i po jakimś cza­sie te uczu­cia prze­stały mnie para­li­żo­wać.

Mia­łam wtedy dwa­dzie­ścia jeden lat.

Po skoń­cze­niu col­lege’u byłam zagu­biona. Stu­dio­wa­nie pole­gało na odha­cza­niu z listy kolej­nych zadań, podob­nie jak pod­czas robie­nia zaku­pów. Iść na zaję­cia. Ukoń­czyć pro­jekt. Przy­go­to­wać się do egza­minu. Przez cztery lata wszystko, co musia­łam robić, to posu­wać się naprzód w nauce. Teraz trzeba było samemu wyzna­czać wła­sne cele i oka­zało się, że sobie z tym nie radzę. W ciągu następ­nych sze­ściu mrocz­nych mie­sięcy cał­ko­wi­cie się roz­pa­dłam. Uda­wa­łam, że ist­nieję. Stra­ci­łam chło­paka, kilku ostat­nich przy­ja­ciół i za dużo kilo­gra­mów. Dokład­nie w tej kolej­no­ści. Funk­cjo­no­wa­łam niczym zepsuta wska­zówka kom­pasu, która nie potrafi popraw­nie wska­zać odpo­wied­niego kie­runku. Cóż, prawdę mówiąc, nawet nie sta­ra­łam się go odna­leźć. Zde­cy­do­wa­nie łatwiej było nie patrzeć, odpu­ścić i pozwo­lić sobie zejść na dno. Zresztą dokąd mia­łam podą­żać, skoro stra­ci­łam całą rodzinę?

Szybka sprze­daż domu babci w Cork spra­wiła, że nie cią­żyła na mnie pre­sja finan­sowa. W związku z tym, gdy moi kole­dzy z kie­runku podej­mo­wali pierw­sze eks­cy­tu­jące prace i dosta­wali się na staże, ja wynaj­mo­wa­łam gów­nianą kawa­lerkę przy Moun­tjoy Squ­are i egzy­sto­wa­łam. Moje życie stało się tak miał­kie, że sąsie­dzi nie mieli oka­zji mnie poznać. W nocy nie spa­łam, a w ciągu dnia snu­łam się bez życia. Nawet nie wiem, na czym mijały mi godziny, czas po pro­stu pły­nął, a ja nie mia­łam nic, żad­nych wspo­mnień.

Po mie­sią­cach takiego impasu nie mogłam już wypie­rać myśli, że na mój umysł wpływa coś wię­cej niż tylko żal po stra­cie. Poszłam do leka­rza, który wysłał mnie do tera­peutki, ale nie mogłam się zmu­sić, żeby wyznać jej praw­dziwy powód mojego cier­pie­nia. Każ­dego tygo­dnia mówi­łam tylko tyle, żeby wypi­sała mi kolejną receptę. Nie byłam pewna, czy pigułki dzia­łają, a jed­no­cze­śnie bałam się, że mają na mnie wpływ. Mimo wszystko nie chcia­łam dowie­dzieć się, czy to, co wyda­wało się dnem, tak naprawdę było nim zale­d­wie w poło­wie, więc kon­ty­nu­owa­łam tera­pię i bra­łam leki z nadzieją, że poczuję się lepiej.

I rze­czy­wi­ście w końcu coś zaczęło się zmie­niać.

Prze­sy­pia­łam noce, co przy­wró­ciło ostrość moim dniom. A to spra­wiało, że w ciągu dnia byłam nie­spo­kojna, roz­trzę­siona, ale nie mia­łam z kim się spo­ty­kać i dokąd pójść. Dla­tego zaczę­łam regu­lar­nie spa­ce­ro­wać po ścież­kach oka­la­ją­cych Zatokę Dubliń­ską. Zazwy­czaj wycho­dzi­łam około ósmej rano i prze­bi­ja­łam się przez tłum ludzi zmie­rza­ją­cych do cen­trum. Po pew­nym cza­sie tłum się prze­rze­dzał, a ja czu­łam się wolna, wpa­tru­jąc się w pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca, odbi­ja­jące się od tafli wody tuż pod moimi sto­pami. Moja trasa pro­wa­dziła zwy­kle na pół­noc mia­sta, wzdłuż brzegu, do dziel­nicy Clon­tarf, ale cza­sami szłam aż do Howth Head, a potem kie­ro­wa­łam się na połu­dnie i spa­ce­ro­wa­łam w pobliżu rzeki, koń­cząc podróż wiele godzin od startu w Dao Laogha­ire na przed­mie­ściach Dublina. Tam wsia­da­łam do auto­busu numer 46A i prze­sy­pia­łam całą drogę powrotną.

W ponure i desz­czowe dni nie mia­łam ochoty na spa­cery, więc musia­łam zna­leźć cie­płe i suche miej­sce, do któ­rego mogła­bym pójść, byle tylko nie sie­dzieć w miesz­ka­niu. Padło na biblio­tekę, naj­więk­szą, jaką udało mi się zna­leźć, w samym cen­trum mia­sta. Prze­wi­jało się przez nią wystar­cza­jąco dużo ludzi, żeby czuć się ano­ni­mowo i poru­szać wśród nich nie­zau­wa­żona, o ile nie nie­wi­doczna. Sia­da­łam w kącie i wiele razy prze­bie­ga­łam wzro­kiem tę samą stronę książki przy akom­pa­nia­men­cie kro­pli desz­czu ude­rza­ją­cych o szyby, które paro­wały od cie­płych odde­chów czy­tel­ni­ków. Po jakimś cza­sie potra­fi­łam już zatra­cić się w książce, którą wcze­śniej trak­to­wa­łam jak rekwi­zyt. Znowu mogłam się sku­pić. Wkrótce zaczę­łam wypo­ży­czać książki do domu, żeby czy­tać je wie­czo­rami lub zabie­rać ze sobą na spa­cery. Potem zain­te­re­so­wa­łam się goto­wa­niem: przy­go­to­wy­wa­łam łatwe, peł­no­war­to­ściowe posiłki. W końcu zadba­łam o sie­bie i o prze­strzeń, w któ­rej żyłam. Nie zda­wa­łam sobie z tego sprawy, ale robi­łam dokład­nie to, co kie­dyś poka­zała mi Bunia: pro­wa­dzi­łam pro­ste, ciche życie, które poma­gało zale­czyć rany. Wtedy, na Spa­nish Point, myśla­łam, że się ukry­wamy.

Nie jestem w sta­nie stwier­dzić, kiedy mgła w mojej gło­wie znik­nęła na dobre, ale gdy to się stało, natych­miast kupi­łam notat­nik i zestaw ołów­ków, ponie­waż dosko­nale wie­dzia­łam, co należy zro­bić: wyko­rzy­stać szansę.

Jeśli wydaje ci się, że już czy­ta­łeś te słowa, to praw­do­po­dob­nie masz rację i wiesz, co zro­bi­łam póź­niej.

We wrze­śniu 2014 roku roz­po­czę­łam stu­dia magi­ster­skie na kie­runku pisa­nie twór­cze na John’s Col­lege w Dubli­nie. Wybra­łam ten uni­wer­sy­tet nie tylko dla­tego, że dzie­ka­nat zaak­cep­to­wał mój wnio­sek, ale rów­nież z powodu potwor­nej zbrodni, któ­rej widmo cią­żyło na kam­pu­sie. Kilka lat wcze­śniej na ścieżce bie­gną­cej wzdłuż Wiel­kiego Kanału zaata­ko­wano pięć stu­den­tek pierw­szego roku, które wra­cały do aka­de­mika po noc­nym wypa­dzie na mia­sto. Pozo­sta­wiono je nie­przy­tomne w wodzie i uto­nęły. Męż­czy­zna bez twa­rzy rze­czy­wi­ście przez jakiś czas poja­wiał się na nagłów­kach gazet, ale to Zabójca z kanału był na ustach wszyst­kich i to o nim powsta­wały filmy doku­men­talne, blogi i ostat­nio, wiele lat po tych wyda­rze­niach, pod­ca­sty. (Nie­dawno oka­zało się, że mor­derca ponow­nie działa. Zabił trzy osoby zwią­zane z St John’s, a w momen­cie pisa­nia tej książki kraj obie­gła wia­do­mość o kolej­nej pró­bie mor­der­stwa). Wyszłam z zało­że­nia, że to jedyny uni­wer­sy­tet w Irlan­dii, który już zmaga się z demo­nem, o wiele bar­dziej osła­wio­nym niż ten nawie­dza­jący mnie. Mia­łam nadzieję, że nikt nie będzie zwra­cał na mnie uwagi i pytał, czy jestem „Dziew­czyną, która miesz­kała w miej­scu, gdzie…”.

Od zawsze chcia­łam pisać. Nie wie­dzia­łam co, w jakim stylu i dla kogo, ale odkąd wyrwa­łam się z mroku, myśla­łam o tym coraz inten­syw­niej i w końcu pod­ję­łam decy­zję: nauczę się to robić i coś stwo­rzę. Po gło­wie cho­dziła mi myśl o mrocz­nej i pokrę­co­nej powie­ści napi­sa­nej pod pseu­do­ni­mem, dzięki czemu mogła­bym ano­ni­mowo prze­lać swoje cier­pie­nie na papier. Co prawda, ta ścieżka kariery była naje­żona nie­bez­pie­czeń­stwami, ale byłam sil­niej­sza i gotowa, żeby znowu uda­wać. Bo prze­cież na tym polega fik­cja lite­racka, prawda?

No cóż, nie według naszego wykła­dowcy, popu­lar­nego pisa­rza Jona­thana Eglina, któ­rego debiu­tancką powieść Esen­cja­li­sta nomi­no­wano do nagrody Bookera. Powie­dział nam to na pierw­szych zaję­ciach. Fik­cja lite­racka działa tylko wtedy, gdy jest skon­stru­owana jak krata, zza któ­rej padają pro­mie­nie prawdy abso­lut­nej. To miał być nasz cel, nie­za­leż­nie od tego, jaki gatu­nek lite­racki wybie­rzemy. Przez następne mie­siące zdzie­rał z nas maski i budo­wane przez lata poczu­cie wła­snej toż­sa­mo­ści, dopóki nie sta­li­śmy się cał­ko­wi­cie nadzy i nie zaczę­li­śmy prze­le­wać wła­snych odczuć pro­sto na papier.

Bro­ni­łam się tak długo, jak mogłam. W tam­tym momen­cie byłam prze­ko­nana, że jeśli tylko napi­szę słowa, które prze­czy­ta­li­ście we wstę­pie tej książki: „Mia­łam dwa­na­ście lat, kiedy pewien męż­czy­zna wła­mał się do naszego domu i zamor­do­wał moją matkę, ojca i sio­strę Annę, która już na zawsze pozo­sta­nie sied­mio­latką”, stracę resztki gruntu pod nogami i ni­gdy nie wrócę z cze­lu­ści. Dla­tego pisa­łam krót­kie opo­wia­da­nia o szczę­śli­wych i kocha­ją­cych się rodzi­nach. Pocie­szał mnie sam pro­ces two­rze­nia tych rodzin. Czu­łam się tak, jak­bym pod­czas pisa­nia odwie­dzała ich i spraw­dzała, jak się mie­wają.

Zbli­żał się ter­min odda­nia prac. Zda­łam sobie z tego sprawę dzień przed, po połu­dniu. Ogar­nęło mnie wiel­kie prze­ra­że­nie: na następny ranek musia­łam napi­sać dwa tysiące słów na ocenę i kom­plet­nie o tym zapo­mnia­łam. Sie­dzia­łam w biblio­tece do póź­nych godzin wie­czor­nych, ale tylko wpa­try­wa­łam się w miga­jący kur­sor na ekra­nie. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo pró­bo­wa­łam, słowa po pro­stu nie chciały przyjść mi do głowy. W końcu wró­ci­łam do domu ciem­nymi, mokrymi uli­cami i zaszy­łam się w sypialni, wpa­tru­jąc się bez­rad­nie w pustą, białą prze­strzeń na ekra­nie.

Wybiła pół­noc i zegar na wyświe­tla­czu poka­zał nową datę: 21 marca. Uro­dziny Anny. Koń­czy­łaby dwa­dzie­ścia jeden lat.

W tym momen­cie słowa same przy­szły do głowy. Zde­cy­do­wa­łam, że napi­szę wła­śnie o niej, zmie­nia­jąc imiona. Nie był to naj­lep­szy pomysł, ale w tam­tej chwili mar­twi­łam się jedy­nie o to, żeby wyjść z twór­czego impasu. Zaczę­łam pisać. „Mia­łam dwa­na­ście lat, kiedy pewien męż­czy­zna wła­mał się do naszego domu i zamor­do­wał moją matkę, ojca i sio­strę Annę, która już na zawsze pozo­sta­nie sied­mio­latką…”.

Eglin nie dał się nabrać. Mój tekst miał w sobie to coś, pewną suro­wość, któ­rej w żad­nych z moich poprzed­nich prac nie było. Wysła­łam mu pracę wcze­snym ran­kiem, a pół godziny potem dosta­łam mejl z prośbą o przyj­ście do jego biura, kiedy tylko dotrę na uczel­nię. Idąc kory­ta­rzem wydziału sztuki, przy­go­to­wy­wa­łam się na to, że zaprze­czę wszyst­kiemu, ale Eglin nawet nie zapy­tał. Znał prawdę.

I nama­wiał mnie na publi­ka­cję tek­stu.

Pamię­tam, że nie wie­dzia­łam, od czego zacząć, jak powie­dzieć, dla­czego to ni­gdy się nie wyda­rzy.

– Eve, mogła­byś pomóc go zła­pać – rzekł bar­dzo cicho pro­fe­sor.

Te słowa zmie­niły wszystko.

Mia­łam wra­że­nie, że rzu­cam się z klifu. W noc przed tym, zanim moja praca ujrzała świa­tło dzienne, śni­łam o Annie wypeł­za­ją­cej z morza niczym hisz­pań­scy mary­na­rze, któ­rych wyobra­ża­łam sobie, będąc dziec­kiem. Wyglą­dała jak ban­shee1. Szła w moją stronę ze szpo­nia­stymi, gni­ją­cymi pal­cami. Jej blond włosy były roz­czo­chrane i splą­tane przez wodo­ro­sty. Krzy­czała, że jej nie ochro­ni­łam. Wtedy zro­zu­mia­łam, że chro­nie­nie samej sie­bie ozna­cza też chro­nie­nie mor­dercy. Nie zdo­łam zwró­cić życia człon­kom mojej rodziny, ale może uda mi się spra­wić, że zabójca zapłaci za to, że mi ich ode­brał.

Mój tekst uka­zał się na stro­nie inter­ne­to­wej „Irish Timesa” o czwar­tej rano ostat­niego dnia maja 2015 roku. Wer­sja dru­ko­wana wyszła tego samego ranka kilka godzin póź­niej. Wie­czo­rem byłam już na ustach wszyst­kich. Zaczęło się od mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Na kilku popu­lar­nych kon­tach poja­wił się link do mojej pracy. Potem udo­stęp­niali go już sami obser­wu­jący. Się­gnęła po niego rów­nież gazeta z Wiel­kiej Bry­ta­nii, a potem mie­sięcz­nik ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wyglą­dało na to, że cały świat zasta­na­wiał się, co się stało z dziew­czyną, która prze­żyła naj­bru­tal­niej­szy i ostatni atak Męż­czy­zny bez twa­rzy. A opi­nia publiczna łak­nęła coraz wię­cej.

Nie­ustra­szeni dzien­ni­ka­rze zna­leźli moje dane kon­tak­towe na por­talu stu­denc­kim, więc posy­pały się zapro­sze­nia do udziału w audy­cjach radio­wych i pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych. Nie byłam jesz­cze gotowa na opo­wia­da­nie w pro­gra­mach na żywo o tym, co się stało, ale chcia­łam jakoś wyko­rzy­stać tę szansę. Eglin skon­tak­to­wał mnie ze swoją redak­torką z Ive­agh Press, która zachę­ciła mnie do roz­wi­nię­cia arty­kułu w książkę. Powie­działa, że jeśli to zro­bię, opu­bli­kuje ją. To wła­śnie tę książkę trzy­ma­cie teraz w dło­niach.

Jesz­cze kilka tygo­dni wcze­śniej napi­sa­nie książki o histo­rii mojej rodziny byłoby zupeł­nie nie do pomy­śle­nia, ale gdy praca ujrzała świa­tło dzienne, coś się we mnie zmie­niło.

W ciągu kilku godzin od publi­ka­cji w inter­ne­cie poja­wiły się arty­kuły na temat mojego tek­stu. Dosta­wa­łam do nich linki od kole­gów z roku. Byli pod­eks­cy­to­wani, że jedno z nich naro­biło takiego szumu sło­wem pisa­nym i jak się zda­wało nie­świa­domi mojego bólu, kry­ją­cego się za całą tą histo­rią. Na początku wszystko igno­ro­wa­łam. Kon­se­kwent­nie uni­ka­łam czy­ta­nia cze­go­kol­wiek o spra­wie Męż­czy­zny bez twa­rzy. Przez lata, które upły­nęły od tam­tej nocy, ni­gdy nie wcho­dzi­łam w temat głę­biej niż ogólny zarys tego, co zro­bił mojej rodzi­nie i już to wyda­wało się okropne. Nie chcia­łam, żeby nie­wy­raźne kształty ofiar wyostrzyły się, bo nie była­bym w sta­nie wyrzu­cić ich obrazu z głowy.

Ale w końcu cie­ka­wość wzięła górę. Kli­ka­łam w linki i prze­glą­da­łam arty­kuły, szybko je prze­wi­ja­jąc.

Zatrzy­mało mnie mro­żące krew w żyłach zda­nie w czwar­tym lub pią­tym arty­kule.

„Pod jedną z podu­szek na kana­pie zna­le­ziono linę i nóż”.

Prze­wi­nę­łam na dół i prze­czy­ta­łam cały aka­pit od początku. Dwa tygo­dnie wcze­śniej Gardaí poja­wili się w kom­plek­sie apar­ta­men­tow­ców, ponie­waż jedna z loka­to­rek, samot­nie miesz­ka­jąca kobieta, zna­la­zła linę i nóż pod poduszką na kana­pie w swoim salo­nie. Odkryła je pod­czas coty­go­dnio­wego odku­rza­nia. Według jej rela­cji wcze­śniej tych rze­czy tam nie było i o ile jej wia­domo, nikt obcy nie prze­by­wał u niej w miesz­ka­niu w ciągu ostat­niego tygo­dnia. Natych­miast powia­do­miła o zna­le­zi­sku naj­bliż­szy komi­sa­riat. Funk­cjo­na­riu­sze doszli do wnio­sku, że te rze­czy pozo­sta­wił Męż­czy­zna bez twa­rzy, przy­go­to­wu­jąc się do zbrodni.

Krew zaszu­miała mi w uszach, bo ja też pew­nego razu zna­la­złam linę i nóż pod poduszką na kana­pie.

Nikomu o tym nie powie­dzia­łam.

Odkry­łam je na krótko przed ata­kiem, może kilka dni wcze­śniej. Opie­ko­wa­łam się Anną przez pół godziny, bo mama wyszła zro­bić zakupy. Sio­stra namó­wiła mnie, żeby­śmy zagrały w grę. Nie do końca pamię­tam, o co w niej cho­dziło, ale musia­ły­śmy uło­żyć na pod­ło­dze stos z podu­szek. Kiedy pod­nio­słam ostat­nią z kanapy, wśród zagu­bio­nych gumek do wło­sów, okru­chów her­bat­ni­ków i lepią­cych się mie­dzia­ków zoba­czy­łam ple­cioną nie­bie­ską linę, zawią­zaną błysz­czącą taśmą i nóż mniej wię­cej dłu­go­ści książki w twar­dej opra­wie, z grubą, pla­sti­kową, żółtą ręko­je­ścią, przy­po­mi­na­jący zabawki marki Fisher Price. Ostrze było ząb­ko­wane i wyglą­dało na sta­ran­nie wyczysz­czone lub w ogóle nie­uży­wane.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W mito­lo­gii irlandz­kiej zjawa przy­bie­ra­jąca kobiecą postać (przyp.tłum.). [wróć]