Miłości powstańcze - Iwona Kienzler - ebook + książka

Miłości powstańcze ebook

Kienzler Iwona

3,3

Opis

Romanse, śluby, rozstania w cieniu warszawskich barykad

 

 

Wojenne historie miłosne często bywały naznaczone bohaterstwem, ale nierzadko także rozpaczą i brakiem nadziei. Pomimo toczących się zaciętych walk i spadających zewsząd pocisków powstańcza miłość rozkwitała nagle, a walczący oddawali się jej w pełni. Niekiedy było to uczucie chwilowe, ulotne, ale część związków przetrwała długie lata.

 

W najnowszej książce Iwony Kienzler znajdziemy opowieść o „kurierze z Warszawy" Janie Nowaku-Jeziorańskim, który w burzliwym czasie powstania poślubił Jadwigę Wolską, by przeżyć z nią przeszło pół wieku. Poznamy losy Kamila Baczyńskiego, tragicznie zmarłego poety, i dzieje jego krótkiego małżeństwa. Nie zabraknie wspomnienia o hrabiankach Branickich zakochanych w żołnierzach z powstania, a także o wielu love stories szeregowych, nieznanych powszechnie powstańców. Ich historie dowodzą, że miłość nie boi się wojen, pocisków ani bomb i potrafi przetrwać najgorsze chwile.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (7 ocen)
2
2
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ticon

Nie polecam

W tego typu publikacjach nie mają prawa pojawiać się błędy merytoryczne. A tu są. Gdzie był redaktor?
10
Kapibarki_woolf

Nie polecam

błędy w książce!!!!!! Zborowskiego i jego żonę zamordowano we wrześniu, nie w sierpniu. porażka
11
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sądziłam, że ta publikacją będzie tak ciekawa, o powstaniu napisano już wiele.
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Wojenne historie miłosne często bywały naznaczone bohaterstwem, ale nierzadko także rozpaczą i brakiem nadziei. Pomimo toczących się zaciętych walk i spadających zewsząd pocisków powstańcza miłość rozkwitała nagle, a walczący oddawali się jej w pełni. Niekiedy było to uczucie chwilowe, ulotne, ale część związków przetrwała długie lata. W najnowszej książce Iwony Kienzler znajdziemy opowieść o „kurierze z Warszawy" Janie Nowaku-Jeziorańskim, który w burzliwym czasie powstania poślubił Jadwigę Wolską, by przeżyć z nią przeszło pół wieku. Poznamy losy Kamila Baczyńskiego, tragicznie zmarłego poety, i dzieje jego krótkiego małżeństwa. Nie zabraknie wspomnienia o hrabiankach Branickich zakochanych w żołnierzach powstania, a także o wielu love stories szeregowych, nieznanych powszechnie powstańców. Ich historie dowodzą, że miłość nie boi się wojen, pocisków ani bomb i potrafi przetrwać najgorsze chwile.
01

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Katarzyna Smardzewska, Ewa Popielarz

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: Wikimedia Commons:

symbol Polski Walczącej (Paweł Kruczyński, CC-BY-SA-4),

Eugeniusz Lokajski, domena publiczna, pixabay.com, shutterstock.com

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy: Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-14-0 (EPUB); 978-83-68101-14-0 (MOBI)

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Niebo złote ci otworzę

Krzysztof Kamil Baczyński

Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić

jak ogromny dźwięków orzech,

który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem,

aż ukaże jądro mleczne/ptasi świt.

Ziemię twardą ci przemienię

w mleczów miękkich płynny lot,

wyprowadzę z rzeczy cienie,

które prężą się jak kot,

futrem iskrząc zwiną wszystko

w barwy burz, w serduszka listków,

w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi

jak z anielskiej strzechy dym

zmienię ci w aleje długie,

w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,

aż zagrają jak wielonczel

żal – różowe światła pnącze,

pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu

szkło bolesne – obraz dni,

które czaszki białe toczy

przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki,

zakryj groby płaszczem rzeki,

zetrzyj z włosów pył bitewny,

tych lat gniewnych/czarny pył.

15 VI 1943

Sanitariuszki i żołnierz batalionu „Parasol” po wyjściu z kanałów przy ul. Wareckiej k. Nowego Światu. W ośrodku Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama”. Po prawej Krzysztof Palester „Krzych”

Wstęp

Na temat zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego, czy też jej braku, napisano całe tomy. Każdego roku przy kolejnych rocznicach sierpniowego zrywu we wszystkich mediach toczą się dyskusje na ten temat, a historycy różnych opcji zastanawiają się, czy w ogóle był on potrzebny. Jak wiadomo, jego przeciwnikami byli zarówno generał Kazimierz Sosnkowski, jak i premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk; także generał Władysław Anders wypowiadał się krytycznie na temat decyzji o rozpoczęciu walk na ulicach Warszawy. Zwycięzca spod Monte Cassino uznał wybuch powstania za „największe nieszczęście” w ówczesnej sytuacji Polski i niejednokrotnie podkreślał, że sierpniowy zryw był niewypałem pod względem zarówno politycznym, jak i militarnym. Podobne zdanie mieli historycy, i to niekoniecznie peerelowscy. Powstanie Warszawskie, a ściślej biorąc – decyzję o jego rozpoczęciu, ostro krytykował chociażby zaprzysięgły piłsudczyk Władysław Pobóg-Malinowski, który zauważał też, iż dowództwo AK popełniło rażące błędy w ocenie sił niemieckich stacjonujących na przedpolu Warszawy, o możliwościach i szansach powstańczej armii nie wspominając. Przebywający na emigracji znany działacz Stronnictwa Narodowego Adam Doboszyński w artykule opublikowanym na łamach londyńskiej „Wielkiej Polski” w reakcji na kapitulację powstania 2 października 1944 roku nazwał je „zmarnowanym heroizmem”. W bardzo krytycznym tonie wypowiadał się o powstaniu również polityk endecki Jan Kanty Matłachowski oraz znany działacz Stronnictwa Narodowego na emigracji Jędrzej Giertych, którego zdaniem przyniosło ono wyłącznie „polityczną szkodę”, a przy okazji „wypaliło energię polskiego narodu”[1]. Trudno się dziwić tej miażdżącej krytyce, wszak na ulicach Warszawy zginął kwiat ówczesnej młodzieży, a samo miasto zostało zrównane z ziemią.

Co ciekawe, odmienne zdanie na ten temat mieli działacze emigracyjni o lewicowych poglądach, czemu nie należy się zbytnio dziwić, bo przecież powstańcza ideologia i romantyczne tradycje były fundamentem etosu Polskiej Partii Socjalistycznej. Politycy oraz historycy tej opcji winą za sierpniową hekatombę obarczyli ZSRR, a przede wszystkim samego Stalina, który nie dopuścił do interwencji swoich wojsk, a ta zapewne skutecznie zapobiegłaby klęsce powstania. Zdaniem świadka tych dni Jana Nowaka-Jeziorańskiego powstanie wprawdzie zakończyło się klęską, ale nie było daremne, bo Polska odrodziła się jako odrębne, niepodległe państwo, chociaż znajdujące się w obozie wpływów ZSRR, z narzuconą przez Stalina władzą. Ani Litwa, ani Łotwa, ani ogromna Ukraina takiego szczęścia nie miały. Inni podzielają zdanie polskiego papieża Jana Pawła II, który nazwał sierpniowy zryw najbardziej krwawym i zarazem najbardziej radykalnym ze wszystkich polskich powstań narodowych i dodał, że nie można o nim mówić wyłącznie w kategoriach politycznych czy militarnych. Należy natomiast z szacunkiem pochylić głowę przed grobami ludzi, którzy stracili życie w walce o wolną Warszawę. Szacunek należy się również tym, którzy przeżyli i są wśród nas, zwłaszcza że jest ich coraz mniej. Wszyscy żyjący powstańcy zapewniają, że ani przez chwilę nie wątpili w sens czy celowość powstania i gdyby cofnęli się w czasie – gdyby ponownie stali się młodymi ludźmi, ale mądrzejszymi o doświadczenia i wiedzę o dalszej historii Polski – również chwyciliby za broń.

Wszyscy podejmujący próbę pisania o Powstaniu Warszawskim muszą liczyć się z oskarżeniami o szarganie świętości, bo w powszechnej opinii wciąż przecież funkcjonuje wyidealizowany obraz powstańczego zrywu. Niemała w tym zasługa zarówno propagandy PRL-u, jak i pisarzy oraz historyków działających na emigracji. A przecież młodzi ludzie biorący udział w powstaniu nie różnili się drastycznie od współczesnej młodzieży. Owszem, realia, w których wówczas funkcjonowano, drastycznie odbiegają od współczesnych, ale przecież młodzi mieli wtedy podobne pragnienia, marzenia i przeżywali pierwsze miłości. Tyle że w powstaniu pierwsza miłość bywała niekiedy zarazem ostatnią.

Historycy zajmujący się codziennością sierpniowego zrywu często mówią o czymś w rodzaju epidemii miłości. Zawarto wówczas aż 256 małżeństw i były to głównie śluby powstańców. W zachowanych do dzisiaj księgach parafialnych z tamtego okresu niemalże nie ma wpisów dotyczących nowych małżeństw wśród ludności cywilnej. A nie można wykluczyć, że liczby są niepełne, gdyż część ślubów nie była należycie udokumentowana, a nowożeńcy tracili życie na ulicach pacyfikowanego przez nieprzyjaciela miasta i chowano ich w oddzielnych, często anonimowych mogiłach. Ze zrozumiałych względów tylko niektóre z powstańczych ślubów były zawierane w kościołach, inne odbywały się w prywatnych mieszkaniach, schronach, a często także w szpitalach przed naprędce zaaranżowanym ołtarzem. Jak się okazuje, zdarzało się, że to opiekujące się rannymi sanitariuszki, wśród których przeważały młode i atrakcyjne dziewczęta, przyjmowały oświadczyny młodzieńca, którego poznały zaledwie kilka dni wcześniej i któremu pozostało już niewiele życia. Błyskawicznie owdowiałych kobiet w powstaniu nie brakowało, a przysięga wierności do śmierci składana przez nowożeńców miała w tych tragicznych dniach szczególne znaczenie. Pobierano się zresztą nie zawsze z miłości, czasem po prostu podejmowano decyzję o ślubie, gdyż chciano sobie zapewnić chociaż cień normalności, jakąś namiastkę zwyczajnego życia. Niektóre pary stawały na ślubnym kobiercu tuż przed kapitulacją powstania, z wiarą, że jeśli dostaną się do niewoli niemieckiej, jako małżeństwo nie będą rozdzieleni. Nie wszystkie związki kończyły się przed ołtarzem, zdarzały się też krótkie, przelotne romanse, zwłaszcza że świadomość, iż w każdej chwili można się rozstać z życiem, ułatwiała, a czasem wręcz usprawiedliwiała oddanie się porywom namiętności. Poza tym nimb bohaterstwa otaczający mężczyzn biorących udział w sierpniowym zrywie przydawał im atrakcyjności w oczach płci pięknej, zwłaszcza jeżeli, tak jak powstańcy walczący na Starówce, mieli na sobie zdobyczne, poniemieckie panterki. Powiedzenie „za mundurem panny sznurem” było aktualne także w czasach powstania. Niemałym powodzeniem wśród kobiet cieszyli się członkowie zgrupowania „Radosław”, którzy wcale nie byli przystojniejsi od swoich kolegów z innych oddziałów, ale za to... najlepiej uzbrojeni.

Niniejsza publikacja nie opowiada ani o przyczynach wybuchu Powstania Warszawskiego, ani o jego przebiegu, próżno tu szukać także oceny jego zasadności. Skupia się ona na jego bardziej ludzkiej stronie, jest bowiem poświęcona historiom miłosnym, których bohaterami byli walczący powstańcy. Wśród nich znajdziemy tragiczną historię małżeństwa obiecującego poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, losy powstańczych miłości hrabianek Branickich czy wreszcie Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który właśnie w powstaniu spotkał miłość swojego życia – Jadwigę Wolską, którą poślubił w kaplicy z pozbawionymi witraży oknami. Są tu też opowieści o szeregowych powstańcach, których nazwiska nikomu nic nie mówią, zwyczajnych chłopcach i dziewczętach, których miłość dopadła w najbardziej dramatycznym okresie ich życia.

Ślub sanitariuszki Alicji Treutler „Jarmuż” i podchorążego Bolesława Biegi „Pałąka”, z batalionu „Kiliński”, udzielony przez ks. Wiktora Potrzebskiego „Corda” dnia 13 sierpnia 1944 roku w kaplicy przy ul. Moniuszki 11. Fot. Eugeniusz Lokajski

Rozdział 1
Miłość pod gradem kul
„Jutro możemy już nie żyć, więc dlaczego nie?” – powstańcze śluby

Powstanie Warszawskie było pierwszym niepodległościowym zrywem w historii Polski, w którym kobiety walczyły na takich samych zasadach i prawach jak mężczyźni. Dziś trudno jednak oszacować ich liczbę – według różnych źródeł w powstaniu walczyło od 12 do 22 tysięcy kobiet, w tym 7 tysięcy należących do Wojskowej Służby Kobiet, dowodzonej przez Marię Wittek „Mirę”. Panie nie tylko walczyły z bronią w ręku, nie ustępując w niczym mężczyznom, ale także pełniły funkcje łączniczek, sanitariuszek, radiotelegrafistek czy przewodniczek w kanałach, pracowały też przy produkcji broni dla walczących. Bardzo często ich wkład w powstańcze dzieło polegał na wykonywaniu pozornie prozaicznych, ale niezmiernie ważnych czynności, w rodzaju gotowania posiłków czy cerowania i łatania odzieży. Codzienna wspólna egzystencja i prowadzona ramię w ramię walka z okupantem, podobnie jak wszechobecny stres sprzyjały zacieśnianiu więzi, w tym także romantycznych. Jak się okazuje, sierpniowy zryw Anno Domini 1944 to nie tylko dzieje krwawych zmagań, ale też piękne i do dziś chwytające za serce historie miłosne. Jak słusznie zauważał powstaniec – podchorąży Mieczysław Kurzyna „Miecz” z batalionu „Czata 49”: „Nie należy wyobrażać sobie Powstania jako pasma bezustannych czynów bohaterskich czy czynów w ogóle. Walki toczyły się oczywiście bezustannie, ale ludzie są tylko ludźmi, musieli odpoczywać, od czasu do czasu także musieli myśleć o innych sprawach. Myśleli również o miłości, więcej, myśleli o utrwaleniu miłości. O tym, żeby była na niej pieczęć, sakrament, signum trwałości”[1]. Właśnie dlatego wiele par, które poznały się i pokochały jeszcze przed powstaniem, decydowało się na powstańczy ślub. I to nie tylko ze względu na świadomość wiszącego nad nimi zagrożenia życia, ale także dlatego, że młodzi pragnęli przysięgać sobie miłość i wierność aż po grób, „na skrawku wolnej Polski”, za jaki uważali tereny opanowane przez powstańców. Zawarty w kościele, przed obliczem kapłana ślub był nie tylko wartością samą w sobie, ale też stanowił namiastkę przedwojennej rzeczywistości. Argumentem przemawiającym za usankcjonowaniem związku było też przekonanie, że w przypadku upadku powstania i dostania się do niewoli małżeństwa nie będą rozdzielane. Poza tym ślub wnosił wiele radości do trudnej, najeżonej niebezpieczeństwami powstańczej codzienności i jak każde radosne wydarzenie – podnosił morale walczących. Tę niezwykłą moc dostrzegali nawet dowódcy batalionów, którzy obserwując podupadające nastroje swoich podkomendnych, mówili, że „warto by kogoś ożenić”.

Bez wątpienia dramatyczne przeżycia będące udziałem wszystkich uczestników powstania jeszcze bardziej zbliżały do siebie młodych ludzi i mocniej cementowały łączące ich uczucia. Tak było w przypadku wówczas 21-letniego Jerzego Zborowskiego „Jeremiego”, dowódcy batalionu „Parasol”, i jego sympatii – 18-letniej Janiny Trojanowskiej „Niny”, która w powstaniu pełniła odpowiedzialną funkcję łączniczki. Lubiana przez wszystkich dziewczyna, zwana po prostu Jasią, zakochała się w „Jeremim” od pierwszego wejrzenia, a on pozornie odwzajemniał jej uczucie, ale bardziej niż miłosne uniesienia fascynowała go walka oraz wszelkiego rodzaju sprawy wojskowe, którym z racji swego stanowiska oddawał się całkowicie. Jeszcze przed powstaniem miał na koncie dowództwo w kilku brawurowych akcjach, w tym likwidacji znanego sadysty z Pawiaka – Franza Bürkla – przeprowadzonej 7 września 1944 roku. Do „Niny” zbliżył się dopiero na początku powstania, ale zły los wystawił ich młodzieńczą miłość na ciężką próbę. Nieszczęsna dziewczyna już 6 sierpnia została ciężko ranna w twarz – pocisk przebił jej oba policzki, przy okazji druzgocąc kości szczęki. Wprawdzie powstańczy lekarze jakoś ją poskładali, ale była oszpecona i miała poważne trudności z mówieniem. Zdawała sobie sprawę, że straciła urodę, i w listach prosiła „Jeremiego”, żeby nie przestawał jej kochać, a on odwiedzał ją często w szpitalu albo chociaż przysyłał prezenty. Pewnego dnia „Nina” otrzymała od niego dwa kurze jajka, co w tych burzliwych dniach było darem równie cennym jak biżuteria w czasie pokoju. Dziewczynę wprawdzie cieszyły te dowody miłości, ale sądziła, że po utracie urody straci też miłość ukochanego, dlatego popadła w depresję. Na wieść o tym ukochany postanowił jej udowodnić, że będzie z nią pomimo wszystko – dlatego się oświadczył. Ślubu młodym udzielił kapelan zgrupowania „Radosław” ksiądz Józef Warszawski, wśród powstańczej braci znany jako „Ojciec Paweł”. Ceremonia odbyła się 17 sierpnia w podziemiach kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski przy ulicy Długiej 13/15, gdzie obecnie znajduje się kościół garnizonowy. Skromne przyjęcie weselne zorganizowano natomiast w ówczesnej kwaterze „Jeremiego”, która mieściła się w jednym z pokojów sądu apelacyjnego.

14 września 1944 roku Zborowski został ciężko ranny w trakcie starć na ulicy Ludnej. Zdając sobie sprawę, że ani żona, ani towarzysze broni go nie zostawią, „Jeremi” dosłownie modlił się o śmierć, gdyż wiedział, że jako niesiony na noszach ranny będzie spowalniał wycofujących się powstańców. Ostatecznie odmówił ewakuacji, a „Nina” przy nim została. Kiedy padł Czerniaków, w nocy z 22 na 23 sierpnia oboje dostali się w ręce Niemców wraz innymi rannymi żołnierzami zgrupowań „Radosław” i „Kryska” przebywającymi w piwnicach domu przy ulicy Wilanowskiej 1. Zostali zabrani do siedziby gestapo na Szucha. Jak wynika z relacji świadków, hitlerowcy segregowali jeńców – rannych kierowali na lewo, zdrowych zaś na prawo. Można się domyślić, że ci pierwsi mieli zostać zabici. Jasia doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale chociaż skierowano ją na prawo, uparcie wracała do „Jeremiego”. Niemcy byli zdumieni jej zachowaniem, ale ostatecznie pozwolili zakochanym razem umrzeć. Po dziś dzień nie zdołano ustalić, kiedy i gdzie zginęli. Według jednych zostali zamordowani na Szucha, inni twierdzili, że padli z rąk hitlerowskich oprawców na Ochocie. Nigdy też nie znaleziono ich ciał.

Dramatyczne przeżycia z pewnością zbliżyły do siebie inną powstańczą parę – Danutę Ślązak „Blondynkę” oraz Mieczysława Gałkę „Eleganta”. Oboje poznali się jeszcze przed powstaniem, działali bowiem w konspiracji, ale uczucie dopadło ich dopiero później, pod koniec powstania. W zasadzie ta uwaga dotyczy wyłącznie „Blondynki”, bowiem „Elegant” już wcześniej, jak to się dawniej mówiło, „czynił jej awanse”. W czasie swojej działalności konspiracyjnej Danuta nie tylko przeszła przeszkolenie sanitarne w Szpitalu Dzieciątka Jezus, ale działała również jako agentka kontrwywiadu wojskowego. Powierzano jej początkowo proste i niezbyt skomplikowane zadania, polegające na przepisywaniu stosownych tekstów na ulotki, które następnie podrzucano osobom współpracującym z okupantem. Potem do jej obowiązków należało również rozpracowywanie hitlerowskich agentów. Ponieważ ryzykowała życiem, swoją działalność ukrywała przed rodzicami, którzy zapewne wszystkiego się domyślali, bo to przecież Danusia zorganizowała dokumenty dla ukrywanej przez jej rodzinę Żydówki – Gizy Alterwajn. Na wszelki wypadek nie przyznała się im jednak do swoich planów udziału w powstaniu i na krótko przed godziną „W” po prostu uciekła z domu.

W pierwszych dniach powstańczego zrywu przeniosła się z przydzielonego jej wcześniej oddziału do drużyny 174 batalionu „Chrobry”, dowodzonego przez kaprala podchorążego Mieczysława Gałkę, który nadal miał do niej słabość. Jednak „Blondynka” nie była wolna – miała chłopaka, Leszka, ale on walczył wówczas na innym odcinku powstańczego frontu. Tymczasem „Elegant” postanowił kuć żelazo, póki gorące: korzystając z nieobecności rywala, zasypywał urodziwą dziewczynę komplementami i jawnie ją adorował. Jego odwaga naprawdę jej imponowała. Ona zresztą też miała się czym pochwalić, ponieważ była jedną z nielicznych biorących udział w powstaniu kobiet, które doczekały się awansu do stopnia starszego strzelca. 20 sierpnia Mieczysław został ciężko ranny i trafił do szpitala, a w zasadzie do punktu opatrunkowego, zorganizowanego w mieszkaniu na parterze przy Nowomiejskiej róg Mostowej. Paradoksalnie uratowało mu to życie – jego podkomendni i towarzysze broni przebywający w tym czasie w Pasażu Simonsa zostali bowiem zasypani w wyniku bombardowania z 30 sierpnia, w trakcie którego z sześciopiętrowego budynku została jedynie kupa gruzów. „Elegant” był pewien, że wkrótce się wyliże i z bronią w ręku dołączy do walczących powstańców, co okazało się jednak zbytnim optymizmem, gdyż w stosunkowo niewielką ranę pod prawym kolanem wdało się zakażenie. Ból narastał z godziny na godzinę, w dodatku prawa noga zaczęła niepokojąco puchnąć. Lekarz doglądający rannych w punkcie opatrunkowym podejrzewał, że kość udowa została uszkodzona przez odłamek z granatnika – najlepszym rozwiązaniem byłaby operacja, ale w prowizorycznym punkcie opatrunkowym nie było możliwości, aby przeprowadzić tak skomplikowany zabieg chirurgiczny. Mieczysław, niespokojny o los swoich kolegów, a przede wszystkim „Blondynki”, napisał do niej list z prośbą o odwiedziny. Dziewczyna bardzo szybko zjawiła się przy jego łóżku. Z wizytą u rannego była również wtedy, kiedy Pasaż Simonsa został trafiony niemiecką bombą. Tego samego dnia do punktu opatrunkowego przyszli nieliczni ocalali z bombardowania, by pożegnać się z dowódcą – zgodnie z rozkazami powstańczych władz musieli ewakuować się kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Rozkaz przewidywał jedynie ewakuację lekko rannych powstańców, pozostali musieli pozostać tam, gdzie byli leczeni. „Blondynka” postanowiła nie opuszczać rannych, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tym samym zapewne podpisuje na siebie wyrok śmierci. Bezzwłocznie udała się do szpitala polowego w podziemiach kościoła Świętego Jacka, gdzie zdobyła środki przeciwbólowe i materiały opatrunkowe, ale pełniący tam służbę lekarz stanowczo radził jej zostawić rannych i ratować życie. Danuta jednak nie byłaby sobą, gdyby posłuchała i oddała ludzi na łaskę hitlerowskich żołdaków. Zdołała tylko zorganizować przeniesienie „Eleganta” do szpitala z prawdziwego zdarzenia, o dość oryginalnej nazwie Pod Krzywą Latarnią, mieszczącego się przy ulicy Podwale 25, gdzie ani nie mogli już liczyć na fachową pomoc medyczną, ani nie byli bezpieczni. Zyskali za to nowego przyjaciela, którym był kurujący się od jakiegoś czasu w placówce Edward Matecki „Edek”. Wkrótce na teren szpitala wdarli się żołnierze 36 Dywizji Grenadierów SS, potocznie zwanej dywizją Dirlewangera, od nazwiska dowódcy formacji SS-Oberführera Oskara Dirlewangera. Nieprzypadkowo w skład dywizji wchodzili głównie byli więźniowie, przestępcy i kryminaliści pozbawieni jakichkolwiek hamulców moralnych. Formację powołano w celu zwalczania partyzantki na okupowanych terenach ZSRR i eksterminacji ludności cywilnej. Podkomendni Dirlewangera wywiązywali się ze swojego zadania bardzo sumiennie, chociażby paląc w stodołach mieszkańców wsi, które były podejrzewane o pomoc powstańcom.

Po wybuchu Powstania Warszawskiego SS-Sonderregiment Dirlewanger znalazł się w szeregach niemieckich wojsk wysłanych na pomoc garnizonowi Warszawy przy pacyfikacji powstańczego zrywu. I wprawdzie dywizja poniosła niemałe straty w starciu z powstańcami, ale zapisała się wyjątkowo krwawo w historii powstania. Wchodzący w jej skład żołnierze dokonali wielu gwałtów i mordów na ludności cywilnej. Kiedy wdarli się do szpitala, w którym leżał „Elegant”, najpierw próbowali ograbić rannych z wszelkiego rodzaju kosztowności, a potem przy dźwiękach polskiego hymnu puszczonego na znalezionym w jednej z sal gramofonie przeszli do gwałcenia pielęgniarek. Danuta w ostatniej chwili wślizgnęła się pod łóżko Mieczysława i tym sposobem umknęła oprawcom. Przeleżała tam aż do wyjścia Niemców. Kiedy wydawało się, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, bestie w mundurach wróciły, tym razem pijane. Z wrzaskiem rozkazano lżej rannym opuścić szpitalne sale. Tych, którzy rozkaz wykonali, czekała śmierć – oprawcy zabijali wszystkich strzałem w głowę. Kiedy do leżących w łóżkach powstańców dotarło, że za chwilę i oni padną ofiarą żądzy mordu niemieckich żołdaków, podjęli desperacką próbę ucieczki. Wszyscy, na czele z „Edkiem”, czołgali się korytarzem w stronę wyjścia na Podwale, „Blondynka” zaś dosłownie ciągnęła za sobą „Eleganta”. Ośmiu rannych, do których niemieccy żołnierze strzelali jak do kaczek, zginęło, ale aż dwudziestu jeden pacjentów ocalało, w tym Mieczysław i „Edek” oraz wciąż nad nimi czuwająca Danusia. Udało im się wyjść na podwórze, pozostawiwszy za sobą płonący budynek, pod który Niemcy wcześniej podłożyli ogień. Z podwórka wyścielonego ciałami zabitych rannych i zgwałconych pielęgniarek cała trójka przedostała się na Długą, gdzie niemal wszystkie domy stały w płomieniach. „Blondynka” dostrzegła jednak, że po drugiej stronie ulicy stoi jeden ocalały budynek, i zdecydowała się tam dotrzeć wraz z rannymi. Nie było to łatwe zadanie – nie dość, że dźwigała na plecach „Eleganta”, to jeszcze szalejący wiatr niósł ze sobą snopy iskier i rozrzucał dookoła płonące fragmenty dachów. A jednak sobie poradzili – wszyscy znaleźli schronienie w oficynie ocalałego domostwa. Zmęczeni do nieprzytomności wkrótce zasnęli. Niestety, nie był to koniec niebezpiecznych przeżyć. W nocy „Blondynkę” obudził pożar, który powoli rozprzestrzeniał się po oficynie. Znów cała trójka, wraz z towarzyszącymi im kolejnymi rannymi, musiała uciekać. „Elegant” przypomniał sobie wówczas, że w czasie powstania pożar strawił stojące nieopodal domy przy ulicy Freta 1/3. Budynki nie powinny spalić się po raz drugi. Postanowili więc schronić się w piwnicach tych domów. Plan się powiódł, w dodatku w piwnicy „Blondynka” znalazła czajniki wypełnione wodą oraz – co zakrawało na cud – niewielką ilość kawy. Starczyło na parę łyków dla każdego. Wkrótce okazało się, że nowa kryjówka wcale nie jest bezpieczna, bo wprawdzie niemieccy żołnierze nie wchodzili do piwnic, ale strzelali przez piwniczne okienka i zmuszali rannych do wyjścia. Na tych, którzy posłuchali, czekała oczywiście śmierć. Ocalali wycofali się w głąb piwnic. Na szczęście nikt ich nie niepokoił, w dodatku udało im się znaleźć zapas wody w butelkach, kostki cukru i kawałek twardego jak skała chleba, a także... butelkę likieru Cacao Choix. Jego smak wydał im się wręcz niebiański...

Tymczasem sytuacja była naprawdę poważna – 6 września z dwudziestu jeden osób, które ukryły się w piwnicy domu przy ulicy Freta, przy życiu pozostało jedynie osiem. Wcześniej ośmiu powstańców zginęło z rąk esesmanów, zaś innych sześciu zmarło z powodu ran i wycieńczenia; opieka nad ocalałymi rannymi spoczęła na barkach „Blondynki”. Trzeba przyznać, że ta filigranowa i delikatna dziewczyna zajmowała się nimi z wyjątkowym oddaniem, ale też sprzyjało jej szczęście. W jednej z piwnic znalazła wódkę, wino, ocet i pięć syfonów wody sodowej. Ranni mogli ugasić pragnienie, a wódkę i ocet wykorzystano jako środki dezynfekujące. Danka nie tylko przemywała nimi rany, ale też smarowała ślady pogryzień przez pchły, łagodząc tym samym dokuczliwe swędzenie. Nocami wymykała się z kryjówki, by wraz z „Elegantem” i „Edkiem” zdobywać jedzenie i wodę. Niestety, jej starania nie mogły ocalić wszystkich – śmierć regularnie zabierała kolejnych rannych. „Blondynka” wpadła wówczas na makabryczny, a zarazem genialny pomysł, by wynosić ich ciała na zewnątrz – pozostawione na słońcu zwłoki szybko zaczęły się rozkładać, co skutecznie odstręczało Niemców od wejścia do piwnicy, w której wciąż ukrywali się ocalali. W końcu przy życiu pozostali tylko Danusia, „Elegant” i „Edek”.

7 października dziewczyna poważyła się wyjść na zewnątrz i przedostać do znajdującego się po drugiej stronie zburzonego sklepu, gdzie chciała poszukać jedzenia i wody, bowiem wszystkie zdobyte zapasy zdążyły się już skończyć. I wówczas od spotkanych przypadkiem sanitariuszy ze Szpitala Wolskiego dowiedziała się o kapitulacji powstania. Usłyszawszy o wegetujących w piwnicy rannych, sanitariusze obiecali wrócić następnego dnia i wszystkich zabrać. „Blondynka” miała jednak uzasadnione obawy, że „Elegant” nie przeżyje kolejnej nocy, dlatego jeszcze tego samego dnia przedarła się na Wolę, skąd odziana w biały fartuch i zaopatrzona w stosowną przepustkę, wraz z sanitariuszami wróciła po swoich towarzyszy. Kiedy szpitalny chirurg obejrzał rany „Eleganta”, zawyrokował, że niezbędna będzie amputacja kończyny, na co mężczyzna za nic nie chciał się zgodzić. W przypływie desperacji i w obliczu zagrożenia życia wyznał Danusi miłość i oświadczył się jej, a ona przyrzekła, że za niego wyjdzie, ale pod jednym warunkiem – jeśli ten zgodzi się na amputację. Następnego dnia Mieczysław przeszedł operację i wprawdzie stracił nogę, ale zyskał narzeczoną. A co ważniejsze – ocalił życie. Para pobrała się 15 kwietnia 1945 roku w częściowo zburzonym kościele Matki Boskiej Loretańskiej przy Ratuszowej w Warszawie. I wprawdzie nie był to typowo powstańczy ślub, ale uczucie, które w nader dramatycznych okolicznościach połączyło Danutę Ślązak i Mieczysława Gałkę, doskonale wpisuje się w historie miłości warszawskich powstańców. W dodatku ich małżeństwo okazało się dobrane i szczęśliwe – para doczekała się dwóch córek. W wolnej Polsce „Blondynka” została też doceniona za swoje poświęcenie, którym się wykazała, ratując rannych ze szpitala Pod Krzywą Latarnią. Odznaczono ją Srebrnym Krzyżem Orderu Wojennego Virtuti Militari, medalem Florence Nightingale, najwyższym odznaczeniem pielęgniarskim za zasługi w ratowaniu życia ludzkiego, Medalem Pro Patria i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Ponadto wraz z nieżyjącymi już wówczas rodzicami otrzymała tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za uratowanie wspomnianej Gizy Alterwajn.

W czasie powstania nie prowadzono wprawdzie żadnych statystyk zawieranych wówczas ślubów, ale zdaniem współczesnych badaczy w trakcie sierpniowego zrywu zawarto 256 małżeństw – i jak już wspomniano, były to głównie śluby powstańców; w zachowanych do dzisiaj księgach parafialnych niemalże nie ma wpisów dotyczących małżeństw cywilów zawieranych w tym okresie. Bywało nawet, że organizowano śluby grupowe. Janina Chojnowska „Janina”, sanitariuszka ze zgrupowania „Chrobry”, wspomina o jednoczesnym ślubie aż 14 par: „mogę opowiedzieć o swoim bracie, bo tam było czternaście par, nie jedna, tylko tamtych ludzi nie znałam. Brat, ponieważ miał narzeczoną Alinę i właśnie z nią ślub brał w piwnicy, wśród tych czternastu. Ja mówiłam: «Edward, co ty wyprawiasz?», a on odpowiedział: «No nie wiem, czy wrócę, czy nie wrócę». A na pewno uczucie miłości było między nimi i brał ślub. Jedna przysięga była w tej piwnicy, nie każdy oddzielnie. Wszyscy przysięgali, ręka w górze i ksiądz mówił”[2].

Nie udało się ustalić, kiedy odbył się pierwszy powstańczy ślub, ale wydaje się, że palma pierwszeństwa należy się Zdzisławowi Poradzkiemu „Kruszynce” i Teresie Bagińskiej. Para pobrała się 1 sierpnia 1944 roku, tuż przed godziną „W”, w kościele Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny na Nowym Mieście. Zanim młodzi zdołali wypowiedzieć słowa przysięgi, w pobliżu rozległy się strzały, kapłan zaś, najwyraźniej przerażony tym, co działo się na zewnątrz, w pośpiechu związywał im ręce stułą, a potem zdobył się jedynie na krótkie przemówienie. Nie zagrano marsza weselnego, a państwo młodzi i zaproszeni przez nich goście zaraz po ceremonii ukryli się w podziemiach kościoła. Noc poślubną też trzeba było przełożyć, gdyż świeżo upieczony małżonek udał się na miejsce zbiórki swojego oddziału. Współcześni historycy ustalili natomiast, że najwięcej powstańczych ślubów odbyło się w Śródmieściu, nieco mniej na Mokotowie, Żoliborzu, Ochocie i na Starym Mieście.

Podobnie jak ma to miejsce w czasach pokoju, w związki małżeńskie wstępowali głównie młodzi ludzie, przy czym niemalże zawsze para wywodziła się z jednego oddziału, a w przypadku służby medycznej – z jednego szpitala. Powstańczy ślub brali chociażby Janusz Polkowski „Jastrzębiec” i Halina Smolińska „Halka”, członkowie założonej w 1940 roku Konfederacji Narodu, nacjonalistycznej organizacji o charakterze wojskowym. Świadkiem na tym ślubie był ich dowódca, podchorąży Mieczysław Kurzyna „Miecz”, który przed uroczystością został poważnie ranny i nie był w stanie dojść o własnych silach do katedry, gdzie odbywała się ceremonia. Problem rozwiązał drugi ze świadków, porucznik o pseudonimie „Lechowicz”, który po prostu wziął Kurzynę na plecy i przytaszczył go do kościoła. Ślub zorganizowano w godzinach wieczornych, kiedy ostrzał był znacznie mniejszy. Niestety, młodym nie dane było zaznać małżeńskiego szczęścia – kilka dni po ceremonii oboje zginęli przysypani ruinami budynku przy ulicy Mławskiej w trakcie jednego z nalotów.

„Halka” i „Jastrzębiec” znali się dość długo, jeszcze z czasów konspiracji, ale bywało, i to nierzadko, że przed ołtarzem stawali dziewczyna i chłopak, którzy poznali się dopiero w trakcie walk na ulicach stolicy i praktycznie byli dla siebie obcymi ludźmi. Mało tego, zdarzało się, że w związki małżeńskie wstępowano pod wpływem chwili, impulsu, tak jak to było w przypadku Jerzego Hołowni „Jura”, który ujrzawszy swoją ukochaną zaraz po wyjściu z kanału, natychmiast poprosił ją o rękę. Para zawarła związek małżeński w jednym z mieszkań, bo powstaniec był ranny i nie zdołałby dojść do kościoła. Bywało też, że ranni powstańcy zakochiwali się w opiekujących się nimi sanitariuszkach, co było tym bardziej zrozumiałe, że dziewczęta piastujące tę odpowiedzialną funkcję były młodziutkie i bardzo ładne. „Moimi pacjentami w punkcie opatrunkowym są przeważnie chłopcy z różnymi drobnymi postrzałami, skaleczeniami, z nogami otartymi w twardych niemieckich butach. Podejrzewam, że przychodzą też, żeby obejrzeć sanitariuszkę”[3] – wspominała Jadwiga Klarner-Szymanowska „Ochocka”, pełniąca służbę w szpitalu przy ulicy Idzikowskiego. Nie zawsze na patrzeniu się kończyło: uroda sanitariuszek skruszyła niejedno powstańcze serce. Bywało też, że wrażliwe na cierpienie swoich pacjentów dziewczęta zgadzały się wyjść za rannego powstańca poznanego kilka dni wcześniej, zwłaszcza kiedy młodzieńcowi zostało niewiele życia. W powstaniu pełno było takich „jednodniowych” żon, jak zaczęto nazywać błyskawicznie owdowiałe kobiety. Przysięga wierności aż do grobowej deski miała w tych dniach szczególny wymiar, a kapłani odprawiający ceremonię zaślubin w trakcie kazania niewiele miejsca poświęcali obowiązkom małżeńskim, za to kładli nacisk na „wolę Bożą”. I rzeczywiście wiele par trwało przy sobie do końca życia, przy czym ten koniec przychodził stanowczo zbyt szybko. Taki tragiczny los spotkał chociażby parę żołnierzy batalionu „Zośka” – Irenę Kowalską „Irkę” i Jana Wuttkego „Czarnego Jasia”, którzy pobrali się 31 sierpnia, już po przejściu ich oddziału ze Starego Miasta do Śródmieścia. Ceremonia odbyła się w piwnicy domu przy ulicy Hożej 15. W tym samym dniu i w tym samym miejscu pobrała się także inna powstańcza para: Wiktor Szeliński „Andrzej Pol” i Zofia Jarkowska „Zosia”. „W morzu okrucieństwa, śmierci, bólu była to jasna, radosna chwila – mówił Barbarze Wachowicz ksiądz Józef Warszawski, kapłan, w którego obecności udzielali sobie ślubu. – «Irkę» i «Jasia» widzę do dziś. Ona – złocistowłosa, a on taki ciemny, prawdziwie «Czarny Jaś». Byli w panterkach, jakieś kwiaty... Tak, pomarańczowe! I ta przysięga – ...i że Cię nie opuszczę aż do śmierci...”[4] Przyszłość pokazała, że śmierć czaiła się tuż za rogiem – Jan zmarł na skutek odniesionych ran na Czerniakowie, i to dosłownie na rękach swojej żony. „Irka” wkrótce podzieliła jego los, ale badacze nie zdołali ustalić, gdzie i w jakich okolicznościach. Przypuszczalnie została zamordowana przez hitlerowców na Woli. W powstaniu zginęła też „Zosia”, która wstępowała w związek małżeński w tym samym dniu i w tym samym miejscu co Irena Kowalska. 23 września 1944 roku, kiedy wraz z mężem i kilkoma innymi powstańcami wychodziła w piwnicy zrujnowanego domu przy ulicy Wilanowskiej, została śmiertelnie ranna odłamkami granatnika. Ponieważ po wojnie jej ciała nie odnaleziono, urządzono jej symboliczną mogiłę w kwaterach batalionu „Zośka” na Powązkach Wojskowych w Warszawie. Owdowiały Wiktor przeżył, a po wojnie w 1946 roku, przebolawszy śmierć pierwszej żony, ożenił się po raz drugi. I tym razem jego wybranką została uczestniczka powstania – Krystyna Janina Murzynówna, która walczyła w szeregach Wojskowej Służby Kobiet V Obwodu Mokotów. Spędził z nią resztę życia. Wspólnie doczekali się trzech synów.

Nie wszyscy jednak potrafili pogodzić się ze stratą ukochanego bądź ukochanej, a ponieważ nie umieli żyć bez tragicznie zmarłego partnera, sami szukali śmierci, jak chociażby Barbara Drapczyńska-Baczyńska, żona słynnego poety. Po śmierci Krzysztofa Kamila życie straciło dla niej sens, pomimo że spodziewała się dziecka. Inny powstaniec, Zbigniew Klimowicz „Piotr”, przeżył szok, dowiedziawszy się o śmierci niedawno poślubionej małżonki – odtąd zamknął się w sobie i ponieważ chciał jak najszybciej dołączyć do ukochanej, zachowywał się nadzwyczaj ryzykownie. Jak mówią – kto szuka śmierci, ten ją w końcu znajdzie. „Piotr” znalazł ją 26 sierpnia 1944 roku. Z kolei Piotra Jaszczuka „Tomaszewskiego” dręczyła nie tylko rozpacz po stracie ukochanej, ale także dojmująca świadomość, że mimowolnie przyczynił się do jej zgonu. Tak się bowiem złożyło, że Barbara Rankowska „Basia”, przez wielu uważana za najpiękniejszą kobietę walczącą w Powstaniu Warszawskim, została ciężko ranna na cztery dni przed planowanym ślubem. Trafiła do szpitala, ale lekarze nie dawali jej zbyt wielkich szans na przeżycie, chociaż jej narzeczony nie tracił nadziei. Pewnego dnia odwiedził „Basię” w szpitalu, by przynieść jej bukiet róż oraz słoik kompotu. Nieszczęsna dziewczyna, którą dręczyło pragnienie, poprosiła go o szklankę napoju, a Piotr w dobrej wierze spełnił jej prośbę, czego nie powinien w żadnym wypadku robić, bo ciężko rannej Barbarze nie wolno było pić. Wkrótce jej stan drastycznie się pogorszył i mimo wysiłków lekarzy dziewczyna zmarła. Zrozpaczony Piotr obwiniał się o jej śmierć i wszystkim wokół powtarzał, że nie ma już po co żyć, a jedyne, czego pragnie, to pomsta na wrogu. Dodawał też, że gdyby dosięgła go kula nieprzyjaciela, pragnie spocząć obok swojej ukochanej. Wprawdzie zawsze był bitnym i dzielnym żołnierzem, ale po stracie narzeczonej zmienił się w prawdziwego ryzykanta, tak jakby życie było mu niemiłe. Zginął w trakcie ataku na katedrę Świętego Jana. Nie udało się natomiast spełnić jego ostatniej prośby, gdyż w miejscu pochówku ukochanej Piotra nie składano już kolejnych zwłok, dlatego ostatecznie spoczął z dala od niej. Następnego dnia po pogrzebie jego grób został doszczętnie zniszczony przez pociski nieprzyjaciela. Po zakończeniu wojny „Basia” spoczęła na Powązkach obok jednego ze swoich braci, ale jej narzeczony do dziś nie ma grobu.

Nierzadko kochający się małżonkowie umierali razem, jak wspomniani wcześniej „Jastrzębiec” i „Halka”, albo odchodzili jedno po drugim. „Któregoś razu wezwano mnie do młodej pary – wspominała sanitariuszka Teresa Łatyńska z domu Potulicka. – Oboje zostali ranni krótko po ceremonii. To był oczywiście ślub powstańczy, nowożeńcy byli z AK, choć nie z naszego oddziału. Ona miała kilkanaście lat, on może ze dwadzieścia. Pamiętam, że była drobna, chudziutka. Kiedy do nich dotarłam, leżeli już na noszach. Koledzy położyli ich obok siebie, żeby mogli trzymać się za ręce. Wiadomo było, że oboje tego nie przeżyją”[5]