Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Milewska, aktorka, poetka, wdowa po himalaiście Andrzeju Zawadzie,
kustoszka pamięci rodzinnej. Do otaczającej rzeczywistości odnosi
się z dystansem i ogromnym spokojem. Nie ocenia sukcesów, przeciwności
losu, nieuchronności przemijania… Mogła sobie pozwolić na te opowieści.
Ma na swoim koncie setki ról teatralnych i filmowych. Większość
widzów zna ją z roli Julii w serialu Złotopolscy. Jednak nie scena ani plan
filmowy były sensem jej życia. To była miłość...
Nie wiedziałam, jak głęboko Anna pozwoli mi zanurzyć się w swoje życie.
A tym bardziej gdzie postawi granice mojej dociekliwości.
W którym momencie powie: „stop, to zbyt osobiste, tym nie zamierzam się dzielić!”
Nigdy czegoś takiego nie usłyszałam. Właściwie
to za każdym razem zaskakiwała mnie swoimi opowieściami,
z których wyłania się kobieta świadoma siebie i swojej wartości,
przy tym niesłychanie skromna, przyjazna, troskliwa.
Anna Binkowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Czy miłość bezwarunkowa jest możliwa? Nie matki i dziecka, ale kobiety i mężczyzny? Ta historia mogłaby stać się kanwą filmu o niezwykłej miłości. Nie jest to melodramat z happy endem ani dramat zatopiony we łzach. Ta narracja nie ma ani scenarzysty, ani reżysera. Zdarzyła się naprawdę. Nie przerwała jej śmierć. Nie wchłonęły góry na skraju świata, nie odebrały inne kobiety. Ta miłość nie ma cezury – przed i po. Toczy się nieustannie, płynnie. Żyje własnym życiem. Anna jest jej stuprocentową, realną bohaterką…
***
Od razu wiedziała, że to ten. Dojmująca drętwota ogarnęła jej ciało. Siedziała, dlatego nie upadła. Zobaczyła go na spotkaniu Klubu Wysokogórskiego, w piwnicy U Fukiera na Starym Mieście w Warszawie.
Nie bardzo miała w co się ubrać. Na początku lat pięćdziesiątych w kraju panowała bieda. Skąpe możliwości finansowe nie pozwalały na drogie stroje. Ona zresztą nigdy nie przywiązywała wagi do ubioru. Koleżanka z Biura Wystaw Muzeum Narodowego, gdzie wówczas pracowała, dostała paczkę z zagranicy, a w niej między innymi płaszcz. Inny od podgumowanego prochowca, który Anna nosiła na co dzień. Z grubej wełny, w czarno-czerwoną pepitkę, przewiązany w pasie.
– Wszystkie go przymierzałyśmy, wyglądałam świetnie – wspomina.
W tym płaszczu wystąpi wieczorem U Fukiera. I poczuje się jak królowa wieczoru, swobodna, elegancka. Tym razem członkowie klubu omawiają wyniki kursu dla zaawansowanych, który właśnie ukończyła.
Zanim strzała Amora przeszyje serce Anny, najpierw zafascynują ją góry i środowisko młodych taterników, tym bardziej że dzieciństwo spędziła na terenie nizinnym. Zamiłowanie do gór zawdzięcza koleżance, z którą studiowała historię sztuki. Jej pierwsze narty można dziś zobaczyć już tylko w Muzeum Narciarstwa, w Cieklinie koło Jasła. Drewniane, sztywne, z czubkami, wiązadła na paski, pięta pozostawała ruchoma. Pierwszy zjazd Anny z Kasprowego Wierchu kończy się lądowaniem w drewnianych saniach, które wtedy były wyciągiem. Nikomu się jeszcze nie śnią orczyki czy inne kanapy. Anna zaczyna dopiero szlifowanie narciarstwa. Ma adoratora, Andrzeja, zwanego Kicią. „Najlepszy narciarz wśród taterników i najlepszy taternik wśród narciarzy”, tak o nim mówią w środowisku.
– Był dziennikarzem sportowym, intelektualistą, interesowała go filozofia sportu. Bardzo miły człowiek i sympatyczny kolega, no i nie tylko. Przez pewien czas był moim partnerem, całkiem poważnym. Proponował nawet małżeństwo. Między nami było dobrze, lubiłam go. Ale wiedziałam, że to jeszcze nie ten – opowiada.
Do Fukiera Anna idzie sama. Ten, na którego podświadomie czeka, właśnie się pojawił:
– To było jak rażenie piorunem. Schodził po schodach. Od razu zwróciłam uwagę na jego długie uda w obcisłych spodniach, lekki krok. Sądzę, że w każdym miejscu zauważyłabym Andrzeja. Był czarujący, brylował w towarzystwie. Opowiadał z pasją, oczy mu błyszczały, słuchaczki chłonęły jego słowa. Nic o nim nie wiedziałam – czy ma żonę, dzieci. Zresztą nie interesowało mnie to. Wiedziałam, że musi być mój. Podszedł do grupy, z którą siedziałam. „Andrzej Zawada”, przedstawił się. „O, będę się nazywać Zawada”, przemknęło mi przez myśl.
Serce Anny biło inaczej niż zwykle. A winien temu nieznajomy Zawada uśmiechał się. Niestety nie tylko do niej. Do koleżanki, z którą rozmawiał. „Dam sobie radę. Jestem lepsza od niej. Mam ten płaszcz!”, pomyślała.
W sympatycznej, swobodnej atmosferze wyszli na Rynek Starego Miasta. Tajemniczy, przystojny taternik zatrzymał się przed księgarnią, Anna też stanęła. Rozmawiali o książkach. I nagle wskoczył do autobusu… Była bliska płaczu. Nie zaprosił do kawiarni, nie odprowadził do domu!
Niecierpliwie czekała do następnego czwartku, potem do kolejnych spotkań klubowych. A on, jak zwykle, znikał. „Dlaczego jest taki powściągliwy? Nie dołącza do nas? Nie chodzi z nami na wino i rozmowy?”, zastanawiała się. Napięcie rosło podczas klubowych spotkań. Może tym razem zaprosi do kawiarni, odprowadzi do domu? Może wreszcie porozmawiają sami, tête-à-tête? Ale on posyłał jej tylko głębokie, taksujące spojrzenia. I ten tajemniczy uśmiech, który w połączeniu z całą sylwetką zniewolił ją od pierwszego spojrzenia:
– Zakochałam się, znalazłam swój ideał.
Tylko jej najbliższa przyjaciółka, Maria Szarłatówna, była wtajemniczona w sercowe rozterki Anny.
A ona czekała na najbliższy czwartek, każdego dnia tracąc radość i energię. Czuła wewnętrzne rozproszenie, nie mogła skupić się na pracy. I znów podczas spotkania rozmawiał z koleżanką, z którą wspinał się w górach. Musiał jednak wyczuć jej uczucie. Po kolejnym spotkaniu wyszli razem.
– Z Andrzejem nie zaczęło się od razu. Dopiero po jakimś czasie zostaliśmy kochankami – opowiada Anna.
Klub Wysokogórski nie był już jej potrzebny, zwłaszcza że nie traktowała serio wspinania. W przeciwieństwie do Andrzeja, asystenta w Zakładzie Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, który chciał żyć aktywnie. Ukończył kurs szybownictwa. Po drodze do taternictwa, które stanie się jego życiową pasją, lubił skakać ze spadochronem.
Ich pierwszy raz zastał ich w Radości pod Warszawą, gdzie pomieszkiwał przyszły pionier, a potem lider wspinaczki wysokogórskiej.
– Ku mojemu zaskoczeniu zaprosił mnie do siebie i zostałam na noc – wspomina Anna.
W miłosnych uniesieniach wyznała mu spontanicznie swoje „grzechy”:
– Wszyscy chcieli się ze mną żenić, od razu! A mnie to ani w głowie nie było. Skutecznie się oganiałam – opowiada.
Jednym z potencjalnych kandydatów na męża był Wiktor, starszy od Anny adiunkt na wydziale prawa. Andrzej w milczeniu słuchał wyznań swojej dziewczyny. Studiowała wtedy historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. W budynku instytutu mieścił się też wydział prawa, gdzie pracował Wiktor. Koledzy z roku Anny zastanawiali się głośno, dlaczego do nich ciągle zaglądał.
– Wiktor miał siostrę, skrzypaczkę. U niego w domu, na placu Zbawiciela, stały bukiety pięknych świeżych kwiatów, poprzewiązywane kolorowymi wstążkami. Był rok 1951, głęboki PRL, stalinizm w czystej formie. Bukiety budziły moje zdziwienie i fascynację.
Anna bez wahania przystała na propozycję spędzenia wakacji z Wiktorem. Nie ujawniała swoich planów w domu, przed tatą.
– Nie było takiego zwyczaju, żeby się zwierzać, zwłaszcza ojcu. Powiedziałby: „Jak to? Jesteś czyjąś kochanką?”. Wtedy trzeba było przedstawić narzeczonego, przeprowadzić ceremonię oświadczyn.
Anna jeszcze do niedawna miała zdjęcie Wiktora.
– Był bardzo sympatyczny, ale niezbyt urodziwy. Czesał się na jedną stronę, nosił okulary, miał duży nos. Byłam dosyć kochliwa, to znaczy potrzebowałam zbliżeń erotycznych. Od razu wiedziałam jednak, że to nie ten! – przyznała.
By ostudzić żarliwość miłosną ukochanej, powtarzał: „Trzeba sublimować nasze uczucia”. I czytał jej Martwe dusze Gogola, w ramach sublimacji…
Anna oszczędzała ojca, którego bardzo kochała. Mama od dawna nie żyła. Anna wiedziała, że jej związek skonsumowany, ale jednak na „kocią łapę”, będzie dla niego szokiem. Jego ukochana córka „się puszcza”! Tak by pewnie pomyślał i zamartwiał się o jej reputację i dobre imię. A przecież trosk mu nie brakowało. Musiała więc trzymać w tajemnicy swoje uczucia i pożądanie. Z szacunku do ojca, w trosce o jego zdrowie i reputację ich obojga. Na miarę konwenansów tamtych lat.
– Namiętne pocałunki wymieniało się w gimnazjum czy liceum. To jeszcze nie było puszczanie. A ja, jako studentka, już realnie „się udzielałam”.
Andrzej nie przerywał, nie zadawał pytań, nie okazywał zdziwienia. Anna nie była już czystą kartą… Snuła swoją opowieść spontanicznie, szczerze.
W tajemnicy przed ojcem pojechała z Wiktorem na wakacje, w nieznane.
– Nie wiedziałam, dokąd jedziemy. Było wiadomo, że tata zapyta. „I co tu zrobić?”, myślałam. Trzeba wysłać ojcu pocztówkę z adresem zwrotnym. Wymyśliłam, że jadę z koleżanką w Beskid Żywiecki. Pomyślałam, że podam ulicę Mickiewicza, wychodząc ze słusznego założenia, że w każdym miasteczku i mieście na pewno jest taka. I podałam Mickiewicza numer 5. Kartka z domu dotarła, jakoś mnie znaleziono. Intryga się udała, ale szczegółów już nie pamiętam. Notatek wtedy jeszcze nie robiłam.
Wiktor nie był jednak pisany Annie jako partner życiowy. Rozstali się. Pojawił się inny, zwany Kicią, pasjonat górskich wspinaczek. Wyprowadził ją po raz pierwszy do Dolinki za Mnichem. Bardzo się jej to podobało. Przypomniała sobie wspinanie na drzewa w dzieciństwie.
– Z całym tym otoczeniem, całą tą aurą miałam wrażenie, że dokonałam osobistego wyczynu. W kręgach górskich było to uznawane towarzysko i społecznie. Wsiąkłam w to.
Innym razem szli z Kicią z Zakopanego do Morskiego Oka, przez Gęsią Szyję w Tatrach Wysokich.
– Tam zastała nas przepiękna noc, która stała się naszą nocą miłosną. Kochaliśmy się pod gwiazdami… Było jak w bajce: przyroda, miłość i spełnione pożądanie. Maszerowaliśmy dalej.
Po wielu latach Anna zacznie pisać wiersze. Wśród nich będzie Mnich w Tatrach. Powstanie w innym czasie, innych okolicznościach, z zupełnie innej inspiracji.
Na północnej ścianie Mnicha to – jakby na fasadzie katedry Sagrada Familia Gaudiego
Na półeczce trochę zdziwiona stoję chwilę nim ruszę w górę jeszcze w górę
Uniesienie zawieszenia w przestrzeni otwartej pode mną nieograniczonej
Jednak zostaję
związana liną – pętlą życia nad bezbrzeżną świetlistą możliwością lotu
Doszli do Morskiego Oka. Śliczna adeptka wspinaczki górskiej poznała tam środowisko młodych taterników. Spodobali się jej, z wzajemnością. Byli inni, egzotyczni, mówili dziwnym językiem. O hakach, rakach, linach, przewieszkach, półkach, przesmykach, ścianach. Używali terminologii architektonicznej w zupełnie innej semantyce.
– Byłam nimi zafascynowana, a oni mną. Młodzi chłopcy postrzegali mnie jako nowość, atrakcję. Kokosili się koło mnie, inaczej mówiąc miałam powodzenie.
Anna pamięta swoisty górski dress code. Obowiązywał luz – tu dziura, tam się coś rozpruło. Nosili grube bawełniane koszule w kratę. Byli poważani w schronisku, a to podnosiło ich rangę w porównaniu ze zwykłymi ceprami1. Anna i jej nowi koledzy należeli do elity. Miłośniczka gór wiedziała, że jest na właściwym miejscu. W schronisku nad Morskim Okiem znajdował się stół, przy którym biesiadowała „śmietanka” młodego taternictwa. Anna też przy nim siadała. Tak pisał o nim taternik i alpinista Andrzej Wilczkowski w swojej książce Miejsce przy stole:
„Jest w sali jadalnej w morskoocznym schronisku jeden stół ustawiony pomiędzy dwoma oknami, w samym kącie sali. Pierwszy taternik, który rano schodzi na śniadanie, wciska się właśnie w ten kąt […]. Jeśli przyjdzie później, miejsca przy tym stole już nie będzie. W dzień pogodny obsiadają go wycieczkowicze, w niepogodę zawsze zobaczysz tam twarze znajome, a czasem takie, które przypominają swoim wyrazem kogoś, kogo znało się kiedyś. Wieczorami, kiedy ostatni pasanci opuszczają Morskie Oko, znów zbiera się gromada. Toczą się dyskusje, snują się opowieści…”.
I Anna snuje swoją opowieść. Andrzej słucha. Równolegle z Kicią funkcjonował Jan, intelektualista, późniejszy profesor. Nie żyje już. Ze względu na jego rodzinę Anna ograniczy się do podania imienia. Pamięta, że nieustannie tłumaczył Nicolasa de Condorceta, francuskiego matematyka, filozofa z XVIII wieku.
– Z nim też byłam związana. I tak się wahałam między jednym a drugim, tyle że Jan wydawał mi się już stary, przynajmniej dla mnie za stary. Mimo wszystko to ja napierałam na bliższą z nim relację. A on mówił: „Ale ty jesteś wiosna życia, a ja jestem jesień”. Okazało się, że „jesień” miał na myśli konkretną osobę, z którą zresztą się ożenił. W obliczu moich erotycznych historii byłam bigamistką! Cóż, miałam powodzenie, nie tylko w środowisku górskim… – śmieje się Anna.
Żaden z potencjalnych kandydatów jednak nie zdobył jej serca. Biło jak zwykle, rytmicznie, bez porywów, gwałtownych uniesień. Nie miała potrzeby ani zamążpójścia, ani zakładania rodziny, jak jej starsza siostra. Determinacja Jagody w dążeniu do szybkiego ożenku wynikała z braku akceptacji powtórnego małżeństwa ojca. Anna była bardziej tolerancyjna.
Tej pamiętnej nocy, w Radości, Andrzej nie skomentował listy „przewinień” Anny. Przyjął jej wyznania spokojnie, z właściwą sobie klasą.
– Byłam przerażona, że go stracę. Nasza pierwsza noc wydawała mi się bardziej dramatyczna niż radosna. Może dlatego tak drapieżnie go potem trzymałam? – wyznaje Anna.
On z kolei z innych powodów nie garnął się do stałego związku. Rozstał się właśnie ze swoją szkolną miłością. I bynajmniej nie dążył do kolejnego formalnego związku.
– Wszystko było płynne. Wytykał mi jakieś spotkanie w Klubie Wysokogórskim. Ponoć wpatrywałam się w Jana.
Zawada głęboko przeżywał nieudane małżeństwo. Przed ołtarzem powiedzieli sobie sakramentalne „tak”. Żona zostawiła go dla plażowego bawidamka o skórze opalonej na ciemny brąz.
– Z „Czekoladką”, jak mówił z przekąsem Andrzej, była żona nie ułożyła sobie życia. Po latach, już po drugim rozwodzie, poznała arystokratę i bardzo chciała go poślubić. Także przed Bogiem. Miałam swój udział w unieważnieniu małżeństwa Andrzeja. On nie był w stanie napisać podania do konsystorza, więc to ja napisałam. Jestem specjalistką od pisania podań. Jeden z warunków – świadome unikanie potomstwa – okazał się wystarczająco mocny. Eks-żona mojego męża mogła przedstawiać się jako hrabina – wspomina Anna.
„Andrzej od dzieciństwa otoczony był niewieścim żywiołem: matka, siostra, babka, liczne kuzynki i ciotki, osierocony jako dwuletnie dziecko przez ojca. […] Ze swego dzieciństwa, mając wzór w matce, wyniósł idealizujące spojrzenie na miłość, owocem czego było wczesne, szkolne małżeństwo. Owoc okazał się jednak niedojrzały, skończyło się szybkim rozstaniem. I prawie natychmiast osaczyła go moja zaborcza miłość. Nie miał wielu doświadczeń erotycznych. Ja, w odróżnieniu, przed naszym poznaniem przebyłam kilka próbnych związków” – pisze w autobiografii Życie z Zawadą2.
W tamtych czasach związek na kocią łapę był krytykowany. Anna doświadczyła niechęci rodziny. Najbliżsi nie rozumieli, dlaczego nie żyją po bożemu. Mama Andrzeja, Zawadzina, kobieta tolerancyjna, prawdziwa dama z klasą, akceptowała ją i ich wybór. Również z miłości do syna. Z tatą Anny było gorzej.
– Dlaczego on się z tobą nie żeni? – pytał córkę.
Wymyślała różne powody, żeby tylko ojciec uwierzył. Andrzej niedawno przeniósł się z Wrocławia do Warszawy. Nie miał miejsca zamieszkania, a trzeba było mieć zameldowanie. Nie miał też swojego dachu nad głową. Zimą mieszkał na wsi u przyjaciół, latem na Saskiej Kępie w ich mieszkaniu. Anna studiowała, mieszkała z ojcem, macochą i młodszą siostrą Terenią. „To nonsens, mieszkać w tym samym mieście i nie móc widywać się co dzień, nie mówiąc już o nocach”, myślała.
– Przerywać noc miłosną? Nie wyobrażałam sobie, to była groza. A w domu musiałam być o dwudziestej drugiej. Często nocowałam niby u przyjaciółki, Marii Szarłat, z którą niby uczyłam się do egzaminu. Koleżanka przedłużyła studia, a tata ją znał i akceptował.
Jej kłamstewka wynikały z miłości do obu mężczyzn: Andrzeja i taty. Po latach miłość stanie się częstym motywem poezji Anny Milewskiej.
Mazowiecki wiatr ponad lipcowe gęste wody przynosi powiew Lesbos południowej
Godzina słodyczy istnienia delikatnej a gorącej miłości co parzy więc odsuwa na długość ramienia by przez dotyk palców spleść się w uniesieniu w cieple trawy w szeptach brzozy
Pieśni Bilitis, 1998
Nauka była jednym z alibi, żeby nie robić przykrości ojcu. Ale przyjaciółka kiedyś skończyła studia.
– Potem przestałam się już uczyć na niby. – Anna się uśmiecha. – Wszyscy podejrzewali, że kręcę: siostry, Aneta3, ale tata wolał nie wiedzieć.
Kiedyś z rozpaczy wymyśliła, że „się wstawiła” podczas imienin u znajomych i dlatego nie wróciła do domu na noc.
– Wywołało to skutek odmienny do zamierzonego. Ojciec się strasznie przejął. „Gorzej już być nie może! Moja córka się upiła!”, powtarzał. Już nigdy więcej nie użyłam tego manewru. W końcu pomysłów mi nie starczało. Dwa dni niewidzenia i już dramat, byłam nienasycona, niepewna jego stałości.
Nie dawał mi powodów do zazdrości, ale drażnił się ze mną, mówiąc: „A jak zmienię sobie kochankę?”. Na co ja, szlochając, oświadczałam: „Zawsze cię znajdę, nie puszczę!”. Chwile miłosnej bliskości rekompensowały owe zwątpienia, tu byliśmy zgodni, zgrani. „Jaki jest piękny”, notowałam. „Gładki i ciepły, tak pięknie pachnie, śpimy razem bezwolnie i dziecinnie”.
Ceper – określenie używane przez górali w odniesieniu do turystów przyjeżdżających z nizinnych rejonów Polski. [wróć]
Anna Milewska, Życie z Zawadą, Oficyna Wydawnicza Łośgraf, 2009. [wróć]
Aneta – druga żona taty Anny. [wróć]
Dzieciństwo Anny jest spowite magiczną aurą. Zapisane w jej głowie, jak na dysku twardym niezawodnej pamięci. Bohaterka prowadzi do rajskiej krainy szczęśliwości. Choć odległej w czasie, to jakże realnej, wręcz namacalnej. Czasem ocierają się o nią zawieruchy wojenne, jednak nic nie jest w stanie zburzyć utrwalonego kanonu beztroski i radości tamtych lat. Gdyby Anna była malarką, wydobyłaby ruchem pędzla kolory, ich odcienie. Namalowałaby emocje i smaki dzieciństwa. Ale jest poetką.
Czerwcowe sianokosy siwe trawy siwe zapachy czy wzięłam się z bielic tego sadu czy z łąki niskiej mokrej?
Genealogia, 1999
Wieś Bełcząc, sielska, niemal anielska, leżała na Podlasiu, w parafii Czemierniki, koło Radzynia Lubelskiego. Nazwa pochodzi od imiesłowu „belczący”. Obco brzmiące słowo zrodziło się od innego wyrazu: „belczeć”, „belk”, co pierwotnie określało mokradło, wir rzeczny. W XIX wieku wieś była położona na wzgórzach, przy krawędzi lasów i mokradeł, nad rzeką Tyśmienicą. Taki pejzaż utrwalił się w pamięci kilkuletniej Anny, w pierwszej połowie XX wieku.
– Mówiąc prowincja, odczuwam klimat pewnego spokoju, życia niespiesznego, trochę naiwnego, a zarazem szlachetnego. Do tak rozumianej prowincji zawsze tęskniłam. Moja rodzina wywodzi się z Mazowsza, żadne tam jaśniepaństwo, raczej szlachta wyznająca tradycję patriotyczno-powstańczą. Ludzie, o których mówi się „sól ziemi”. Mój ojciec był wielkim demokratą i nigdy nie zwracał uwagi na apanaże, sygnety i herby – konstatuje aktorka, poetka.
We wsi stał klasyczny dwór. Z gankiem, białymi kolumnami, pięknym ogrodem. Były też owczarnia, chlewnia i domek z królikami. Było stado kilkudziesięciu młodych koni. Mieszkali tam Anna i Ziemowit Milewscy z trzema córkami, Jagodą, Anną, nazywaną Hanką, i Teresą. Rodzice Anny poznali się podczas studiów. Ojciec aktorki skończył wydział rolny, mama ogrodnictwo na SGGW. Połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Pani Anna, kobieta z klasą, dama, pełna wdzięku i uroku, miała wielkie powodzenie. Hanka pamięta, jak adorowali ją mężczyźni, również bracia ojca.
– Dwór nie był naszą własnością. Ojciec administrował majątek hrabiego Raczyńskiego do wybuchu Powstania Warszawskiego. Dzieci nie mają poczucia własności. Czułyśmy się więc jak w swoim domu. To zresztą nie miało znaczenia. Właściciele nie ingerowali w nasze życie rodzinne. Tylko raz hrabina złożyła nam wizytę – wspomina Anna, wracając do czasów, kiedy była Hanką.
– Hrabina przyjechała – powtarzałyśmy.
– Te dwa drzewa, tam na końcu alei, mają być wycięte! – nakazała głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Z ganku natomiast roztaczał się piękny widok na łąki. Dziewczynki były oburzone.
– Przyjechała jakaś stara baba i się na naszym rządzi! Nie wytnie tych drzew – zadecydowała Hanka, a siostry stanęły za nią murem. Znalazły sposób, żeby drzewa zostały na swoim miejscu. Na korze drzew, które miały zostać usunięte, zrobiono nacięcie. A sprytne siostry Milewskie tę korę przykleiły.
– Byłyśmy dość dziko chowane. Miałyśmy dużo swobody – wspomina Anna. – Jagoda była nad wiek dojrzała, rozwinięta fizycznie i intelektualnie. Dużo czytała. My, młodsze, byłyśmy jeszcze dziecinne i lubiłyśmy łobuzować. To ja byłam prowodyrką. Terenia zawsze była uczepiona mojego fartuszka. Na zadane jej pytania zazwyczaj odpowiadała, że chce tak jak Hanka.
– Dosyć, nie wyjadać kaczkom! – krzyczała gosposia Litkusiowa.
Hanka i Terenia delektowały się świeżo przygotowaną karmą dla młodych kaczek. Litkusiowa przygotowywała kaczy posiłek z twarogu, posiekanych jajek i krwawnika. Anna jeszcze dziś czuje jej świeży, wiosenny smak. Albo to, jak niecierpliwie czekały na opróżnienie parnika, żeby szybko przechwycić gorącego ziemniaka w łupinie, zanim zostanie utłuczony, zmieszany z dodatkami i wrzucony do świńskich koryt. Zwierzęcą paszę podkradały bynajmniej nie z głodu, lecz ciekawości i dla zabawy.
– Źrebaki uciekły! Pomocy! – Dziewczynki słyszały od czasu do czasu donośny głos dobiegający z okólnika.
Małe Milewskie wiedziały, co to znaczy i jak się skończy. Źrebaki były piękne, ceniły sobie wolność i swobodę. Toteż gdy tylko nadarzyła się okazja, przegryzały żerdź i przeskakiwały przez ogrodzenie, by galopem pędzić przed siebie, tratując wszystko po drodze i radując się wolnością. Potem tata Ziemowit wypłacał gospodarzom odszkodowanie za zniszczone pola.
W ogrodzie stała piętrowa klatka. Siostry, zwłaszcza młodsze, Terenia i Hanka, odwiedzały ten domek na wysokich nogach. Kochały jego mieszkańców, puszyste króliki. Pies Rem też upodobał sobie ten domek. Kładł się pod nim i czatował. Był duży, piękny i czarny jak diabeł. Czasem tylko, na widok owcy, wstępował w niego szatan. Miał przenikliwe oczy w kolorze mrocznej, połyskliwej czerni. Króliki też czuły jego obecność. Okazywały śmiertelny strach, tupiąc tylnymi skokami: łup, łup, łup. Hanka doskonale pamięta ten dźwięk.
– Rem, jazda stąd! – odganiała go.
Natychmiastowa pomoc ratowała życie pupilkom dziewczynek. Ale Rem był podstępny i uparty, jak wilk z Czerwonego Kapturka. Podkradł się do nich kiedyś czarną, głuchą nocą. Hankę obudził pisk królika.
– Następnego dnia zobaczyłam, że królika nie ma w klatce.
Wkrótce była pyszna potrawka. Duszone w sosie śmietanowym delikatne mięso smakowało wybornie.
– To ty nie wiesz, co jadłaś? – Dopiero później Terenia wyznała Hance okrutną prawdę.
Potem, po latach, już jako Anna zastanawiała się, dlaczego jej mama, uosobienie spokoju i łagodności, upodobała sobie to straszne zwierzę. Tak właśnie zapamiętała czarnego, groźnego Rema. Nie pamięta, skąd pies się u nich zjawił. Pewnie ktoś go polecił rodzicom. Drugi, nieduży piesek wabił się Misiek i nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Ale horror z Remem w roli głównej dopiero miał się rozegrać. I to na oczach panienek Milewskich. W sielskiej scenerii, na łonie natury Podlasia. Razem z nauczycielką i stangretem jechali bryczką nad rzekę. Mamy wtedy z nimi nie było. Tata Ziemowit uczył dziewczynki pływać. Kładł je na wodę, one chlapały rękami i nogami, a on wysuwał ręce spod ich brzuchów. I już pływały same. Dzień był wyjątkowo piękny, upalny, słoneczny. Roześmiane siostry zmierzały do dzikiego kąpieliska wzdłuż wijącej się Tyśmienicy. Bryczka przecinała zielone pola i wzgórza. Na horyzoncie pojawiła się chata rybaka otoczona płotem, na którym rozpięte były sieci. Rybak hodował owce. Pasły się niedaleko domu. Dziewczynki zamilkły, stangret zatrzymał bryczkę. Było za późno. Polną drogą Rem gnał w kierunku owiec. Zaatakował ofiarę od tyłu, od ogona i wymion. Szarpał i gryzł ostrymi kłami. Trysnęła krew, owca wydała przeraźliwy kwik. Akcja toczyła się błyskawicznie, jak w niemym filmie. Z przerażenia nikt, ani dzieci, ani dorośli, nie mógł wydobyć głosu. Z chałupy wybiegł rybak, z bryczki zeskoczył stangret. To on odciągnął psa od jego ofiary. Tego dnia nie było kąpieli w rzece. Rybak przywiózł owcę do dworu w Bełczącu.
– Jak się czuje owca? – Hanka codziennie pytała owczarza.
Dworski owczarz uratował zwierzęciu życie. Po trudnej „hospitalizacji” owca wróciła do rybaka. A tata Hanki hojnie wynagrodził mu wyrządzoną szkodę.
Przypadek Rema był wpisany w przedwojenne wiejskie, kynologiczne realia. Psy chodziły po wsi luzem. Nikt w Bełczącu nie słyszał, żeby atakowały ludzi. Ale wszyscy wiedzieli, że pojawiła się wścieklizna. W tamtych czasach chorych psów się nie leczyło, ponieważ nie było ku temu warunków. Aby zapobiec nieszczęściom, zabijano je. Po incydencie z owcą, na szczęście zakończonym happy endem, rodzice Hanki pozbyli się czarnego Rema. Życie wróciło do normy, w symbiozie z naturą i zwierzętami.
Natura wpływała na niemal wszystkie aspekty codziennego życia. Nawet czysto fizjologiczne potrzeby mieszkańców dworu. Nie było tam kanalizacji ani bieżącej wody. Siostry Milewskie kąpały się raz na tydzień.
– Dziewczynki, kąpiel czeka! – wołała pokojówka, kiedy wieczorową porą hasały po domu.
Wcześniej nagrzała wody w bojlerze. Do małej miedzianej wanienki wskakiwały jedna po drugiej. Rano obmywały się zimną wodą i pędziły do ogrodu, nad staw, na podwórze. Tam, gdzie toczyło się życie. Każdego dnia scenariusz pełen był nieprzewidzianych zwrotów akcji.
We dworze nie było ubikacji, ale w parku stała sławojka. Sprawdzała się, gdy na zewnątrz panowały dodatnie temperatury. Zimą sławojkę zastępował „tron”. Stał w domu, w ciemnym, ustronnym miejscu i był zamykany klapą. Po załatwieniu potrzeby zasypywało się go trocinami. Było tam ciepło. W tym intymnym miejscu trzymano kwoki, które w sześciu koszach wysiadywały jajka.
Hanka nie doznała biedy, ale luksusów w Bełczącu nie było. Młodsze siostry dziedziczyły sukienki po starszej. Jako dojrzała kobieta Anna nie zwracała specjalnej uwagi na ubiór. Twierdzi, że jej ambiwalentny stosunek do mody pochodzi z czasów dzieciństwa:
– Trzeba było chronić się przed deszczem, czyścić buty z błota. Pamiętam, że do majątku przychodziła pani obszywająca nas. Byłyśmy, można powiedzieć, naturalistki. Ale mam też zdjęcia, na których jesteśmy wystrojone. Miałyśmy ubrania na specjalne wizyty, do fotografii, a potem szybko je zdejmowałyśmy i ruszałyśmy do ogrodu, na pole, w krzaki.
Mama Hanki nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i ogrodem. Jesienne i zimowe wieczory spędzali razem, przy lampie naftowej. We wsi nie było elektryczności. Siadali w pokoju, zwanym gabinetem. Siostry cerowały dziecięce pończochy. Ojciec Ziemowit czytał im między innymi Trylogię, pomijając drastyczne sceny. Innym razem siadał do pianina, grał i śpiewał ciepłym głosem cygańskie romanse Wertyńskiego, Starego Cygana, Liliowego Negra, tango z repertuaru Eugeniusza Bodo Całuję twoją dłoń madame i inne. Miał szlachetny, choć niekształcony głos. Wyczuwało się w nim dramaturgię.
– Chciałam uczyć się gry na pianinie, ale tata jako amator nie podejmował się udzielania mi lekcji. Obawiał się, że źle ustawi mi rękę – wspomina Anna.
Hanka była pupilką ojca, ale do pewnego momentu. Zawsze wybierał najmłodszą. Przez pewien czas jego oczkiem w głowie była Terenia. Siostry dzieliła taka sama różnica wieku – dwa i pół roku. Najstarsza Jagoda, intelektualistka, nad wiek dojrzała, obdarzona obfitym biustem, była nadpobudliwa. Pocztą pantoflową dotarło do rodziców, że całowała się z kimś ze służby folwarcznej. Relacje między dworem a wsią dzielił dystans. Chłopi uważali się za lepszych, bo byli posiadaczami ziemi, a dworskich traktowali jak najmitów.
– Podczas pierwszych dożynek pocięli się nożami. Tata zabronił urządzania tych uroczystości na terenie dworu. Pamiętam, że dotkliwie przeżyłam ten zakaz – wspomina Hanka.
Relacje rodziców z córkami były ciepłe, ale nie przesadnie czułe. Opierały się na zaufaniu. Siostrzane konflikty, choć nieuniknione, nie zdarzały się często.
– Tak mi przykro. Nie róbcie mi tego więcej, dzieci, proszę – mówiła mama spokojnym, smutnym głosem.
Hanka pamięta najbardziej dotkliwą maminą karę. Nie mówiła jej wtedy dobranoc. Nie było codziennego wieczornego ceremoniału: całowania w czoło, ciepłych słów przed snem. Dziewczynki zajmowały wspólną sypialnię i w takich momentach Hanka czuła się napiętnowana.
Siostry Milewskie nie chodziły do przedszkola. Takiej placówki przed wojną nie było w okolicy. Mama prenumerowała miesięcznik „Młoda Matka”. Z pisma czerpała inspiracje scenariuszy, które wdrażały w życie nauczycielki. Małe Milewskie miały na tę okazję specjalnie przygotowane stroje krasnali. Tradycyjne czerwone czapki i ciżemki z wywiniętymi nosami. „My jesteśmy krasnoludki, hopsa sa, hopsa sa, pod grzybkami nasze budki hopsa sa”, śpiewały. Annie do dziś refren dźwięczy w głowie, pamięta też kolejne sceny. Akcja teatrzyku toczyła się pod dużym czerwonym muchomorem w białe kropki.
Swoją pierwszą rolę Hanka zagrała w poemacie Marii Konopnickiej W piwnicznej izbie. Grała biedne dziecię. Spektakl odbywał się w zaciemnionym salonie. Przez uchyloną okiennicę wpadała smuga zachodzącego słońca. „Moja mateńko, moja jedyna, powiedz mi jak tam na świecie”, pytało dziecię w jednym z dialogów.
Odpowiedź, w wykonaniu nauczycielki występującej w roli narratora, płynęła z offu. Rodzinna widownia płci żeńskiej zalewała się łzami wzruszenia. Mężczyźni bili brawa.
– Hanka była moim autorytetem, lepiej łaziła po drzewach, dowodziła chłopakami. To prawda, zawsze mówiłam: „Ja tak jak Hanka”. Ona chodziła do wiejskiej szkółki, czego jej bardzo zazdrościłam. Byłam za mała, uczyła mnie guwernantka, która z nami mieszkała – wspomina najmłodsza z sióstr, Teresa Butkiewicz.
Podobnie jak Hankę, ją także pasjonował inwentarz: kury, kaczki, konie. Z dzieciństwa pamięta smaki potraw, obchodzone święta, choinkę, kolędy, które śpiewali, dania na stole. Zapamiętała też czarny chleb z cukrem. I to, że do pracy, czyli do obrządku inwentarza, o czwartej nad ranem wzywał dzwon. Pierwsze szły kobiety do dojenia krów.
– Atrakcją było przyglądanie się, jak wiejskie kobiety robiły pranie w strumieniu, uderzając o odzież kijankami. Jesienią przypatrywałyśmy się obróbce lnu. Włókna były moczone w wodzie, zwykle w stawie, żeby pozbyć się paździerza. Obróbka łodyg odbywała się w specjalnych międlicach. Podczas szczotkowania ich wychodziły cudowne, srebrzyste pasma włókien. Potem prząśniczki na kołowrotku przędły nitkę. Z pasją oglądałam też żniwa. Jeździłam wozem i obserwowałam pracę żniwiarki. Patrzyłam, jak zboże jest podbierane, a następnie formowane w snopki, które potem ustawiano w mendle – przypomina sobie siostra Anny.
W domu Milewskich obowiązywały demokratyczne zasady. Do dziewczynek przychodziły dzieci z czworaków, którymi w zabawach dowodziła Hanka. W dniu jej imienin, dwudziestego szóstego lipca, zapraszano je na specjalny podwieczorek. Wtedy zawsze serwowano kakao. Solenizantka siedziała na szczycie stołu, w olbrzymim fotelu, ozdobionym kwiatami. Dzieci podchodziły do niej i mówiły wiersz. Zawsze ten sam: „Chodziłam po łące, zbierałam kwiatki pachnące, usłyszałam głos ptaszyny, że dziś Hani imieniny”. Akcent padał na słowo Hani.
– Z czasem mama zabroniła nam tych kontaktów, głównie w trosce o dojrzewającą Jagódkę. Zwracała na siebie uwagę chłopaków. Dotkliwie przeżywałam ten zakaz – wspomina Anna.
Hanka jest za mała, żeby bać się zagrożeń płynących z zewnątrz. Dzieciństwo upływa w bezpiecznej przestrzeni, w której mama i tata wyznaczają granice. Nawet wybuch wojny obejdzie się łagodnie z beztroską krainą łagodności.
W 1939 roku do Bełcząca przyjechali polscy żołnierze. Młodsze siostry Milewskie zbierały owoce i w koszykach przynosiły im do szoferki. Żołnierze w rewanżu pokazywali dziewczynkom paki z długimi złotymi pociskami przeciwczołgowymi. Dla ośmiolatki było to wielkie wydarzenie, nie była świadoma zagrożenia wojną. Kiedy zbliżał się front niemiecki, uzmysłowiła sobie, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Ziemowit Milewski zgłosił się do wojska. Brał udział w kampanii wrześniowej jako dowódca kolumny taboru w stopniu porucznika. Mama dziewczynek i jej młodsza siostra Julia, zwana Lulą, postanowiły wyjechać na wschód, ku Zaleszczykom, do majątku rodzinnego. Podróż trwała około dziesięciu dni. Jechali zatłoczonymi szosami, ostrzeliwanymi z samolotów przez Niemców. Schronienia szukali w lasach. Całą wyprawą kierował stryj Hanki, Lech Milewski. Przeprawili się przez płonący most na Bugu we Włodawie. Tam pod gołym niebem spędzili noc w tłumie innych uciekinierów. Następnego dnia dwa drabiniaste wozy z rodziną Milewskich posuwały się w gęstym tłumie. W ciągu dnia zdarzały się naloty niemieckich samolotów, które ostrzeliwały korowód ludzi zmierzający na wschód.
– Było strasznie. Trwały walki – wspomina Anna.
W Lesku dowiedzieli się, że Armia Radziecka wkroczyła na teren Polski. W taborze zapadła decyzja o powrocie do domu.
Stryj Lech Milewski zarządził krótko: „Konie batem i z powrotem”. Szczęśliwie przeprawili się przez Bug. W domu zastali bałagan wyrządzony przez przypadkowych lokatorów. Wkrótce z wojaczki wrócił tata Ziemowit. Hanka nie zapomni grozy, której doświadczyła tuż po powrocie do dworu. Bawiły się z Terenią na górce, nad lodownią. Wtem usłyszały warkot silnika, od strony podwórza zbliżał się motocykl.
– Wychyliłyśmy głowy i zobaczyłyśmy skierowany na nas karabin maszynowy. Padłyśmy na ziemię. Niemiecki żołnierz odjechał. Terenia zdziwiła się, że byli to prawdziwi ludzie, inaczej umundurowani niż polscy żołnierze.
Niemcy przyjechali do Bełcząca na inspekcję i objęcie majątku. Przejęli nad nim nadzór administracyjny. Rola taty Ziemowita zmieniła się, podobnie jak wszystkich właścicieli ziemskich. Z czasem w okolicy robiło się niebezpiecznie. Grasowały bandy dezerterów i miejscowych złodziejaszków. Napadali na dwory pod pretekstem niedostarczenia Niemcom żywności. Palili posesje, rabowali. Tego dnia ojca nie było w domu, córki zostały same. Ziemowit Milewski wyjechał do Warszawy na kolejne spotkanie w szpitalu z chorą żoną. Był sierpień 1942 roku, czas żniw.
– Do majątku wtargnęło dwóch uzbrojonych Rosjan. Jeden poszedł do domu, drugi do stodoły. Krzyknął do ludzi: Ludi spasajties!1 Ten, który penetrował pokoje, zerwał z ręki Jagody zegarek, z szyi medalik, a ze ściany wyrwał telefon – wspomina Teresa Butkiewicz.
Hanka była na podwórzu, asystowała w zwózce zboża. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna. Wyjął z kieszeni zapalniczkę. Skrzesał ogień i podpalił składane w olbrzymiej stodole zboże. W płomieniach stanęły zabudowania gospodarcze. Dwór stał opodal, odgrodzony ogrodem i wysokimi krzewami bzu. Ocalał.
– Zabudowania płonęły całą noc, żadna straż nie przyjechała. Linia telefoniczna była zerwana. Budynki, kryte dachówką, pękały z hukiem, co z daleka niosło się jak seria strzałów. W Czemiernikach, najbliższym miasteczku, jego mieszkańcy myśleli, że to odgłosy bójki. Nikt nie przyjechał, żeby gasić pożar – opowiada Teresa Butkiewicz.
Hanka, nie zastanawiając się, biegła w kierunku wsi, do zaprzyjaźnionej rodziny. Do domu, który stał za stawami. W głowie dziecka wykluła się myśl, że przez stawy ogień się nie przedostanie. Nie wiedziała, gdzie wtedy były siostry. Dalszy pobyt w Bełczącu stał się niemożliwy.
– Baliśmy się, że przyjdą ponownie i znowu podpalą.
Rodzina Milewskich opuściła dwór, choć pozostał bez uszczerbku. Przenieśli się do Czemiernik, na plebanię do zaprzyjaźnionego księdza proboszcza Gieysztora. Tam zaczęła się inna dramaturgia…
Ludi spasajties (ros.) – Ludzie, ratujcie się! [wróć]
Mama dziewczynek już w Bełczącu usłyszała od lekarzy okrutną diagnozę – rak. Bardzo przeżyła klęskę wrześniową i zdradę sowiecką. Zdaniem jej siostry Julii rozwój choroby przyśpieszył stres związany z okupacją niemiecką. Czuła się źle. Coraz częściej jeździła do Warszawy na naświetlania. Czy dziewięcioletnie dziecko ma świadomość śmierci najbliższej osoby?
– Myśmy to wszystko wiedziały. Mama przecież wyjeżdżała. Całymi tygodniami nie było jej w domu. Wracała okaleczona – wspomina Anna. – Pamiętam taką scenę. Mama siedzi przed lustrem etażerki. Ogląda szyję i ramię. Ma bardzo zmienioną skórę, popaloną. Naświetlania ją wyniszczały. „Popatrz, jak mnie tutaj uszkodzili”, powiedziała. Nie pamiętam dokładnie słów, ale wciąż mam przed oczami obraz mamy, która oglądała swoje ciało. To było straszne. Oniemiałam, zaciskając usta. „Tak, dziecko. Ratują mnie, nie płacz”. Potem się okazało, że nastąpił przerzut na wątrobę.
„Kochana Mamuniu Pogoda sprzyja nam dotąd, lecz dziś bardzo brzydko jest na dworze. Gdy było ładnie, chodziłyśmy pod kasztan na ROBAKOWĄ koło warzywniaka, bo tam tyle pękałek leży. A dzieci porobiły dziury w płocie pod każdym kasztanem. Słoneczników nocą ubyło, bo przyjechał pan Konrad. Śpią obydwaj z Kurkiewiczem na górze. Dla zabawy rysuję dwór. Całuję i ściskam Mamunię. Córka Hanka. Dn. 29.09.1940”.
Dziewczynki opisywały w listach codzienne życie. Tak zbliżały się do mamy, która była daleko od ich sielskiego dzieciństwa. Nad wiejskim rajem zawisły czarne chmury. Z chorobą mamy wiązał się splot równie dramatycznych, tragicznych okoliczności i wypadków wojennych.
W kościele niedaleko plebanii dziewczynki modliły się o wyzdrowienie mamy. Ich prośby nie zostały wysłuchane.
Osiemnasty marca 1943 roku, ten dzień Anna pamięta, jakby to było dziś. Panowała sroga, długa zima, leżał śnieg. Była z nimi ukochana ciotka Julia. Tej nocy mama odeszła na zawsze. Ojciec Ziemowit został sam z trójką dzieci. Anna pamięta, jak ciocia zareagowała na ich kolorowe ubrania.
– Trzeba się ubrać na czarno! – zarządziła.
Dziewczynki nie miały czarnych ubranek. Na ostatnią drogę mamy sprawiono im czarno-białe płaszczyki i białe sukienki w czarne ciapki.
– Radosne dzieciństwo, które było dobrodziejstwem, zostało przecięte dramatem. To było absolutne cięcie naszej rodzinnej historii. Niedługo po śmierci mamy musieliśmy opuścić plebanię, ponieważ zbliżał się front wschodni. Wszystko diametralnie się zmieniło. Załamało się życie rodzinne i socjalne. Już nigdy nie wróciliśmy na wieś. Rozdzielono nas. Niemniej moje dzieciństwo sielskie, anielskie pozostało w mojej pamięci z obrazem promiennej mamy w ogrodzie – wspomina Anna.
– Po śmierci mamy nigdy się nie kłóciłyśmy – mówi Teresa Butkiewicz.
Drogi dziewczynek po raz pierwszy się rozeszły. Jagoda pojechała do Kielc, pod kuratelę ciotki Julii, która była długoletnią profesorką w gimnazjum Sióstr Nazaretanek im. Królowej Jadwigi. Uczyła tam języka polskiego. Hanka była już u Sióstr Nazaretanek, tyle że w Warszawie, przy ulicy Czerniakowskiej. Terenia została z ojcem w miasteczku. Uczyła ją guwernantka, która z nimi mieszkała.
– Na początku bardzo chciałam mieszkać w Warszawie. Stolica była dla mnie egzotyczna. Wyjeżdżałam z całą wyprawką. Miałam sześć powłoczek, tyle samo prześcieradeł, ręczniki, koszulki dzienne, nocne. Wszystko znakowane monogramami. To było coś, co mnie wyróżniało. Czułam się wyposażana na podróż życia. Zamieszkałam w internacie. Mentalnie długi czas byłam dzieckiem – opowiada Anna.
Lubiła stać w oknie i patrzeć w dal. To był początek jej nowej drogi, skierowanej ku wolności. Tu, gdzie dzisiaj jest ulica Bartycka, aż do rozlewisk Wisły ciągnęły się pola ziemniaczane. Warszawę znała trochę z dzieciństwa. Przyjeżdżała tu z mamą do jej teściowej Jadwigi Milewskiej. Mieszkała na Tamce ze swoim synem Jerzym, starszym bratem ojca, kawalerem. Hanka pamięta, jak przed wojną bywała z mamą w domu towarowym braci Jabłkowskich na Brackiej. Tam zobaczyła śliczny japoński ogródek w płytkiej doniczce. Była nim zafascynowana! Nie zajmowały jej stroje mamy, garsonki, sukienki kupowane u Hersego ani buty z legendarnego sklepu Jana Kielmana na Chmielnej. Mama nosiła zwykle szyte na miarę modne buty. Nie miała dużo ubrań, ale wszystko w najlepszym gatunku. Miała śliczne, malutkie stopy w rozmiarze zwanym wtedy trójką. I piękne ręce, długie palce.
Hanka poznawała Warszawę w towarzystwie stryja Jerzego. Tylko on był upoważniony do zabierania jej z internatu, na pół soboty i niedzielę. Odbierał Hankę przy furcie klasztoru. Pensjonarki były pilnie strzeżone. Okupowaną Warszawę dręczyły łapanki i represje. Stryj był varsavianistą z krwi i kości, mimo że urodzony w Rembówku, w rodzinnym majątku, w Ciechanowskiem. Kochał stolicę, był bardzo bogaty. Obawiał się tylko jednego… ubóstwa. Znał zabytkową architekturę miasta. Zabierał Hankę do kawiarni U Aktorek przy Mazowieckiej. Lody podawała tam Janina Romanówna1. Po drodze chronili się w bramach przed patrolami żandarmów.
Stryj Jerzy uwielbiał kobiety. Adorował mamę Hanki, krewne, kuzynki. Został starym kawalerem. Szeptano o powodach zdrowotnych, intymnych.
– Zdaje się, że podczas studiów na politechnice w Tuluzie załapał francuską chorobę. Nie mówiło się o tym głośno, ale takie były pogłoski.
Janina Romanówna – aktorka, reżyserka, pedagog, córka znanego lwowskiego aktora Władysława Romana. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki