Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść autorki bestsellerowej „DZIEWCZYNY Z BERLINA"
KOCHASZ OJCA Z CAŁEGO SERCA. ALE CO, JEŚLI NIE JEST TYM, ZA KOGO GO MASZ? CO JEŚLI PRZEZ CAŁE ŻYCIE SKRYWAŁ PRZED TOBĄ NIEWYBACZALNY SEKRET?
Libby Trent wierzy, że zna różnicę między dobrem a złem. Ale wszystko ulega zmianie, gdy dowiaduje się o Hansie Brennerze, naziście, który uciekł z Niemiec po drugiej wojnie światowej. Zbrodniarzu wojennym, który całe życie spędził w ukryciu.
Mężczyzną podejrzany o bycie Hansem Brennerem jest ukochany ojciec Libby.
Najcudowniejszy, najłagodniejszy mężczyzna, jakiego zna. Który wychował ją samotnie, który mieszka w jej domu rodzinnym. Który opiekuje się jej dziećmi.
Gdy Libby odnajduje w sypialni taty tajemnicze pudełko, wie, że może zawierać dowody. Ale czy odważy się je otworzyć, jeśli zawartość może udowodnić, że jej ojciec jest winien najbardziej obrzydliwych zbrodni w historii?
Bo jeśli znajdzie dowody, to nie będzie tylko wybór między dobrem a złem. Będzie musiała zdecydować, czy zdradzić ojca…
„Fenomenalna… Niesamowita…. Nie dało się jej odłożyć. Będziecie walczyć o każdy oddech…” PageTurners ★★★★★ „Co za emocjonalny rollercoaster! Nie jestem w stanie wam powiedzieć, ile razy płakałam!... Jestem zachwycona!” @bookreviewsandfun ★★★★★ „Niesamowicie poruszająca… Pełna emocji opowieść, która wciągnęła mnie na cały dzień” NetGalley ★★★★★ „Ta SPEKTAKULARNIE napisana książka musi znaleźć się na liście każdego, kto czyta fikcję historyczną… Bardzo długo będę pamiętać tę książkę.” Goodreads
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cliffowi, za jego bezgraniczną cierpliwość w słuchaniu moich historii, za wspaniałą pomoc w wyszukiwaniu informacji i za to, że po prostu jest wspaniałym mężem! Kocham Cię!
ROZDZIAŁ 1
LIBBY
Wygląda tak, jakby ktoś został w niej postrzelony.
Unoszę na wysokość wzroku białą jedwabną bluzkę Tory Burch – która kiedyś była pewnie warta pięćset dolarów – i zauważam, że cały jej przód pokrywają plamy, które choć przypominają krew, to zapewne są pozostałością po czerwonym winie.
– Myślisz, że ktoś jakimś cudem tego nie zauważył? – pytam z napięciem w głosie moją przyjaciółkę Grace.
Wzrusza ramionami.
– Trudno nie zauważyć czegoś takiego.
– Niesamowite. Ten ktoś chyba myślał, że robi drugiej osobie przysługę. – Rzucam bluzkę na stertę „da się naprawić”, która jest co najmniej o połowę większa niż ta z rzeczami „dobrymi”. Razem z Grace przeglądamy darowizny z tego tygodnia dla organizacji charytatywnej, którą ja zarządzam, a w której ona jest wolontariuszką. Świeży Start wspiera kobiety znajdujące się w ciężkiej sytuacji, włącznie z uchodźczyniami i imigrantkami ekonomicznymi, w wejściu na rynek pracy. Działalność tę założył około dziesięć lat temu senator, i na początku jej celem było udzielanie pomocy kobietom z metropolitalnej części stolicy. Teraz jednak rozrosła się do dwudziestu czterech lokalizacji w całym kraju. Zarządzam jedną z nich, położoną w Charlottesville w Virginii.
– Jak ktoś ma nosić bluzkę z wielką plamą na przedzie? – pytam Grace, biorąc do rąk tweedową marynarkę Ralpha Laurena z rozerwanym bocznym szwem. Wiem, że powinnam sobie odpuścić, ale jestem wkurzona bluzką i plamą na niej oraz kobietą, która uznała, że przekazanie jej na cele dobroczynne jest trafnym pomysłem. – I to w dodatku na rozmowę o pracę?
– Zarzucić na nią sweter? – sugeruje z uśmiechem Grace, jak zawsze praktyczna. Przywykła już do moich minidialogów o wątpliwej jakości datkach.
– Jeśli plama nie zejdzie, wyrzucam to. – Nie zamierzam pokazywać zniszczonego ubrania jednej z pokrzywdzonych kobiet, która w końcu zebrała się na odwagę i poprosiła o pomoc. Świeży Start dostaje wiele darowizn od bogatych kobiet, więc ubrania często pochodzą od projektantów, jednak nie zawsze są w dobrym stanie – uprzywilejowane osoby bezmyślnie oddają takie rzeczy w drugi obieg. Zbyt wielu ludzi myśli, że tylko dlatego, że kobiety są biedne, powinny być wdzięczne za wszystko, co dostaną. Że odrobina dobroci, nawet takiej bezmyślnej, jest lepsza niż nic. Ja się z tym nie zgadzam.
Sięgam po kolejną rzecz ze sterty, ekstrawagancką suknię wieczorową. Taką, której żadna z naszych klientek nigdy nie założyłaby na rozmowę o pracę. Przynajmniej nie okazuje się być poplamiona, ale znowu czuję się poirytowana brakiem refleksji darczyńcy. Nie wszyscy tacy są, myślę, odkładając suknię na kupkę z dobrymi rzeczami.
– Kawa? – pyta Grace po tym, jak przesortowałyśmy jeszcze parę rzeczy. Sterta z tymi, które trzeba naprawić, wciąż jest większa, jak niemal zawsze, a wiele z tych rzeczy i tak ostatecznie wyląduje w koszu.
– Tak, poproszę.
Gdy Grace idzie do kuchni, rozglądam się po podłodze sklepu i czuję rozpierającą mnie dumę, gdy widzę, ile tu zrobiłyśmy. Świeży Start sprzedaje rzeczy kobietom, które potrzebują ubrań na rozmowy o pracę i tym podobne. Wszystko wyceniamy najtaniej, jak się da, bo jedną z podstawowych wartości Świeżego Startu jest to, że ludzie cenią rzeczy, które coś ich kosztowały, nawet jeśli cena była bardzo niska. W dodatku świadomość, że nie przyjmują czegoś za darmo, pozwala im zachować godność. Istnieje różnica między jawną charytatywnością a wyciągnięciem pomocnej ręki.
W naszej ofercie mamy również kursy z podstawowej obsługi komputerów i administracji. Pomagamy kobietom znajdować pracę i przygotować się do rozmów kwalifikacyjnych. Ten oddział został otwarty pięć lat temu i pomogliśmy ponad czterystu kobietom w znalezieniu zajęcia. Czuję się naprawdę świetnie, gdy o tym myślę.
– Libby?
Odwracam się, spodziewając się Grace z kubkiem kawy w ręku, ale ona trzyma mój telefon, który musiałam zostawić w kuchni.
– To Em.
Em, moja jedenastoletnia córka, którą tak jakby opiekuje się jej starszy brat Lucas. Ma zwyczaj dzwonienia do mnie kilka razy dziennie, gdy jestem w pracy, żeby zapytać dosłownie o wszystko – wczoraj pytała mnie, czy mango się skończyło. Gdy zapewniłam ją, że nie, pięć minut później zadzwoniła raz jeszcze, żeby zapytać, czy się nie pochoruje, jeśli zje cały pojemnik. Zasugerowałam, żeby zjadła tylko połowę, a gdy mój telefon rozdzwonił się ponownie po dziesięciu minutach, powiedziała, że boi się, bo zaczyna ją boleć brzuch.
Razem z moim mężem Timem staramy się powoli odzwyczajać ją od zadawania tylu pytań. Zmaga się z lękiem oraz zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i każdego dnia objawia się to na sto różnych sposobów. Trudno ustalić, co ma pozytywny, a co negatywny wpływ na te zachowania, i często mam wrażenie, że stąpam po cienkiej granicy między jednym a drugim. Chcę jej pomóc, ale mam też świadomość, jak bardzo potrzebuje ona wsparcia.
– Hej, Em. – Mówię optymistycznym tonem i oddalam się nieco od Grace, która wraca do kuchni.
– Mamo? – Głos ma napięty, a ja zamykam na chwilę oczy, zdeterminowana, by przywołać całe pokłady cierpliwości i łagodności. Zastanawiam się, co to będzie tym razem – chleb jest zbyt czerstwy, by zrobić kanapki, czy może boi się, że malutka plamka, którą ma na opuszce kciuka, to rak, bo tak przeczytała na WebMD?
Wiem, skąd u Em ten lęk. Ma go po mnie. Jako dziecko nie byłam w stanie zasnąć, dopóki nie ustawiłam wszystkich swoich butów w idealnie równej linii, co do milimetra. Potrafiłam nie spać do późna, wyobrażając sobie tragedie, do których może dojść, gdy będę spała, i rozważałam, jak się przed każdą z nich bronić. Ugryzienie jadowitego pająka? Będę spać z głową pod kołdrą. Zalanie domu przez to, że nie zakręciłam kranu? Pójdę do łazienki i kilka razy sprawdzę, czy go dokręciłam, żeby mieć pewność, że wszystko jest w porządku. Wszystkie te małe rzeczy pomagały mi zachowywać kontrolę, trzymać te tragedie z dala ode mnie.
Tata był niesamowicie cierpliwy, zawsze czekał przy drzwiach, by powiedzieć mi dobranoc, gdy ustawiałam buty i sprawdzałam kran. Staram się być równie cierpliwa z Em, pocieszając się tym, że ja z tego wyrosłam – mniej więcej – i z nią na pewno będzie tak samo.
– Tak, kochanie – mówię. – Co się stało?
– Policja tu jest.
Jestem zszokowana i mam wrażenie, jakbym wsadziła palec do kontaktu. Otwieram szeroko oczy, a myśli o mango i czerstwym chlebie znikają w ułamku sekundy. Jedna z tragedii, o których myślałam w dzieciństwie, właśnie stała się prawdą, i aż nie chce mi się w to wierzyć.
– Co?
– Pytają o ciebie. – Jej głos drży z przerażenia, a ja wyobrażam ją sobie w naszej kuchni, z jedną nogą zgiętą jak u bociana i kosmykiem włosów owiniętym wokół palca. – Mówią, że chcą z tobą porozmawiać o… dziadku.
– Dziadku? – powtarzam po niej z niedowierzaniem. Przelatujące przez moją głowę wyobrażenia o wypadku Tima natychmiast wyparowują. Czego policja może chcieć od mojego ojca? Ma dziewięćdziesiąt sześć lat i mieszka z nami od dziesięciu. Przez ostatnie trzy praktycznie nie opuszcza swojej przybudówki, w której właśnie się znajduje i albo ogląda telewizję, albo drzemie. Cieszę się, że Em najpierw do mnie zadzwoniła, a nie zabrała ich prosto do niego. Nie chciałabym go denerwować. Dlaczego w ogóle się pojawili?
Staram się wymyślić jakiś sensowny powód, dla którego policja miałaby pytać o mojego tatę, ale nic nie przychodzi mi do głowy, dlatego biorę uspokajający oddech i w końcu zaczynam logicznie rozumować, odczuwając przy tym odrobinę ulgi. Jeśli policja pyta o mojego tatę, to musi być coś nieszkodliwego – zbiórka pieniędzy na świetlicę, do której nie lubi chodzić, a może spis ludności powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia? Czy policja robi takie rzeczy? Ale po co innego mieliby przyjechać?
Gdy o tym myślę, czuję odrobinę niepewności, ale nic poza tym, dlatego gdy odpowiadam Em, głos mam spokojny. Z czasem nauczyłam się przezwyciężać swoje lęki – a raczej zakopywać je głęboko – żeby mi nie przeszkadzały i żeby inni ich nie widzieli, co zapewne byłoby o wiele gorsze.
– Okej – mówię do córki. – To pewnie nic takiego. Czy możesz ich poprosić, żeby wrócili innym razem, kochanie? Cokolwiek ich do nas sprowadziło, to nie może być aż tak ważne. Jutro pracuję z domu. Powiedz im, żeby wtedy przyjechali.
– Okej…
– Albo poproś Lucasa, żeby im powiedział – sugeruję, bo wiem, że Em denerwuje się na myśl o rozmowie z nieznajomymi. Wyobrażam sobie dwóch krzepkich, ubranych w niebieskie mundury policjantów z kaburami przy paskach, stojących w progu naszego domu, dlatego w ogóle nie jestem zaskoczona napięciem w jej głosie. Policja pukająca do drzwi zaniepokoiłaby każdego, a ja jestem zirytowana tym, że to zrobili, nawet jeśli to z mojej strony nierozsądne.
– Lucas poszedł pojeździć na rowerze – informuje.
– Miał nie zostawiać cię samej – mówię bez zastanowienia. O tym powinnam rozmawiać z synem, nie z Em. – Okej, jeśli nie masz nic przeciwko, żeby im powiedzieć…
– Okej. – Głos ma drżący, ale szybko nabiera stabilności. – Chwilę…
Czekam z telefonem przy uchu i słyszę, jak odkłada słuchawkę na blat i idzie z powrotem na korytarz.
– Ee, przepraszam…? – zaczyna nerwowo. Reszty już nie słyszę.
Czuję kolejny przypływ irytacji. Gdyby chodziło o zbieranie pieniędzy albo coś w tym stylu, odeszliby w chwili, gdy dowiedzieli się, że mnie nie ma, prawda? Z drugiej strony, jeśli dowiedzieli się, że nie ma mnie w domu, a Em była sama, to czy by ich to zaniepokoiło? Uznaliby to za zaniedbanie? To wywołuje we mnie głębszy lęk i nagle wyobrażam sobie scenę rodem z Kevina samego w domu, gdzie ludzie podszywający się pod policjantów siłą wchodzą do domu. Czy Em poprosiła ich o okazanie odznak?
– Em – wołam, choć wiem, że mnie nie usłyszy. – Em! – Serce zaczyna mi łomotać.
– Pani Trent? – Męski głos po drugiej stronie telefonu jest gładki i spokojny, słyszę też nutę akcentu… z Brooklynu? Przez chwilę mam mętlik w głowie, aż nagle moje wyobrażenia formują się w rzeczywisty scenariusz.
– Kto mówi? – warczę.
– Nazywam się Simon Baum, jestem z Departamentu Sprawiedliwości, sekcja Praw Człowieka i Oskarżeń Specjalnych. Chciałbym porozmawiać z panią o pani ojcu.
Departament Sprawiedliwości? Nigdy nie słyszałam o tych Oskarżeniach Specjalnych. O czym on chce ze mną rozmawiać? Mój umysł jest niczym wirujące koła samochodu, który utknął w błocie.
– O co chodzi z moim tatą? – pytam w końcu, zdezorientowana. Dlaczego w ogóle rozmawia ze mną przez mój telefon i wszedł do mojego domu?
– To trochę trudne do wyjaśnienia i myślę, że lepiej byłoby porozmawiać bezpośrednio. Czy mogłaby pani przyjechać do domu?
– Teraz? – Słyszę niedowierzanie w swoim głosie. W głowie ciągle mam mętlik.
– Tak. – W głosie Simona Bauma pobrzmiewa surowa nuta, a moja dezorientacja gwałtownie przekształca się w strach.
A nawet przerażenie, bo choć nie mam pojęcia, co ci ludzie chcą mi powiedzieć o moim ojcu, to jednak w tej chwili jestem niemal pewna, że wolałabym tego nie usłyszeć.
Zmagam się z domysłami, co do powodu ich wizyty, nawet najgorszego, takiego w stylu katastrofalnych wizji z dzieciństwa, ale nic nie przychodzi mi do głowy, a przez to czuję się jeszcze gorzej, bo nie jestem w stanie załagodzić niepokoju przed nieznanym. Czego nie widzę? Co mi umknęło?
– Ja… – Czuję instynktowną potrzebę, by nie zgodzić się od razu. Jestem w pracy, a ten człowiek przyszedł do mojego domu – wszedł do niego – bez ostrzeżenia. Zdenerwował moją córkę. – Czy to naprawdę jest aż tak pilne? – pytam nieco szorstko.
– Tak – odpowiada i po raz kolejny słyszę surowy, pewny ton. – To jest pilne.
Grace wychodzi z kuchni, trzymając w ręku dwa kubki z kawą. Na mój widok marszczy brwi.
– Wszystko w porządku? – pyta bezgłośnie, a ja wzruszam ramionami. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
– Okej – mówię w końcu do tego Simona Bauma, bo cokolwiek to jest, widocznie muszę to załatwić. – Jestem teraz w pracy, więc potrzebuję jakichś dziesięciu minut.
– Poczekam.
W moim domu? Z moją córką? Nagle budzi się we mnie złość. To nie może być legalne, prawda?
– Proszę oddać telefon mojej córce, dobrze? – mówię krótko.
Kilka sekund później słyszę dyszącą Em.
– Mamo? Co się dzieje?
– Nie wiem, kochanie, ale chodzi o dziadka.
Mój głos od razu przybiera uspokajający ton, choć serce i umysł pracują na najwyższych obrotach. – Wracam do domu i szybko to załatwię. Ty w tym czasie idź posiedzieć z dziadkiem, dobrze?
Jest jedenasta, a tata ogląda teraz Parking Wars albo inny niedorzeczny program telewizyjny. Włącza to jako podkład pod swoje drzemki.
– A co z policją? – pyta z niepewnością w głosie moja córka. Brzmi jak mała przerażona dziewczynka, a ja winię za to Simona Bauma. To ostatnia rzecz, jakiej Em potrzebuje – kolejnego zmartwienia, które zapewne skończy się na tym, że nic z tej sprawy nie wyniknie, bo ja nadal nie wiem, o co może chodzić.
– Daj policjanta z powrotem do telefonu, kochanie.
– Okej.
Kilka sekund później znowu słyszę głos Simona Bauma.
– Pani Trent? – pyta uprzejmie.
– Byłabym wdzięczna, gdyby poczekał pan na mnie na zewnątrz – mówię chłodno. – Przestraszył pan moją córkę, a ja nie wierzę, że ma pan prawo wchodzić do czyjegokolwiek domu bez nakazu. – Mówię to wszystko z większą pewnością, niż tak naprawdę czuję.
– Tak się składa – mówi z opanowaniem, które ani przez chwilę go nie opuściło – że mam nakaz. – Co? Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. – Nakaz aresztowania – dodaje – pani ojca.
To w ogóle nie ma dla mnie sensu.
– Niech pan zostanie na zewnątrz – udaje mi się wykrztusić. – Proszę. – Po tym się rozłączam, bo nie ufam temu, co mogłoby się wydobyć z moich ust. Poza tym muszę wracać do domu. Natychmiast.
– Lib? – Grace stawia mój kubek na blacie, a w jej głosie słychać zmartwienie. Trzymam telefon przy piersi, jakby to było koło ratunkowe… albo laska dynamitu. Nagle odpycham go od siebie, a ten ląduje głośno na blacie, jakbym w ten sposób mogła zdystansować się od całej tej sytuacji. Najgorsze jest to, że nie wiem, co się dzieje.
Serce mi łomocze, ręce mam lepkie, a umysł stara się wymyślić powód, dla którego policja chciałaby aresztować mojego ojca, ale nadal nic nie przychodzi mi do głowy. Tata jest najmilszym, najłagodniejszym człowiekiem, jakiego znam. Mnóstwo osób mówi tak o ludziach, których kocha, ale w tym przypadku jest to stuprocentowa prawda. Wychowywał mnie samotnie, odkąd miałam cztery latka, gdy moja matka odeszła i już nigdy się nie skontaktowała. Miała problemy ze zdrowiem psychicznym i staram się jej nie winić, ale czasami miałam wrażenie, jakby to była próżnia w centrum mojego życia. Jednak tata dawał radę jako rodzic. Był naprawdę cudowny. Nigdy nie tracił cierpliwości – cóż, tracił, ale bardzo rzadko – i zawsze był troskliwy, kochany, dobry.
– Co się stało? – pyta Grace.
– Nie wiem – odpowiadam. Przeciągam dłońmi po twarzy i nagle czuję, że chce mi się płakać, na co naprawdę nie jestem w stanie sobie teraz pozwolić. – Nie wiem – powtarzam.
– Z kim rozmawiałaś?
Kręcę głową. Nie mogę jej tego teraz wyjaśniać. Nie wiem nawet, jak miałabym to zrobić.
– Muszę pilnie wrócić do domu. Czy będziesz w stanie dokończyć segregację sama?
Marszczy czoło, a jej oczy wyrażają współczucie i zmartwienie. Od samego początku była dobrą przyjaciółką, odkąd poznałam ją dziewięć lat temu na gimnastyce dla dzieci. Jej córka Violet powaliła wtedy Em na ziemię i usiadła na niej z triumfem. Teraz są dobrymi przyjaciółkami, choć całkowicie się od siebie różnią.
– Oczywiście – odpowiada. – Żaden problem.
Na szczęście dzisiaj nie mamy umówionych żadnych klientów ani zajęć. Jest połowa dusznego lipca i nie dzieje się zbyt wiele, poza załatwianiem typowych spraw, jak przeglądanie darów czy ustalanie szczegółów związanych z zajęciami, które rozpoczną się we wrześniu.
Biorę głęboki, uspokajający oddech, ale bardziej przypomina to hiperwentylowanie, i przez chwilę, gdy mam mroczki przed oczami, wydaje mi się, że naprawdę zemdleję. Wszelkie próby zapanowania nad lękiem i paniką zaczynają zawodzić.
Myśl, Libby, myśl.
Tylko że nie wiem, co myśleć.
– Czy mogę coś zrobić? – pyta Grace, a ja znowu kręcę głową.
– Tylko… to. – Wskazuję na stertę ubrań na środku sklepu.
– Okej… – Potakuje powoli, ale czoło dalej ma zmarszczone. Widzę, że chce mi zadać milion pytań, tyle że nie mam pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.
– Dziękuję – mówię, po czym zabieram telefon i torebkę. Rzucam ostatni, pełen napięcia uśmiech mojej przyjaciółce i pędem opuszczam sklep.
Parne powietrze uderza we mnie jak cegła, gdy tylko wychodzę z klimatyzowanego budynku na blisko czterdziestostopniowy upał. Świeży Start znajduje się w małym, zaniedbanym centrum handlowym – czynsz jest dzięki temu niższy – milę od Charlottesville. To zaledwie kilka wyblakłych witryn sklepowych z rzędem miejsc parkingowych. Pocę się, choć pokonałam tylko drogę od drzwi do samochodu.
Nakaz aresztowania mojego ojca? Mój umysł odtwarza te same słowa jak zdarta płyta. Nakaz aresztowania. Nakaz aresztowania.
Tylko za co?
Gdy odpalam samochód i włączam klimatyzację, jestem już pozornie spokojna. Albo chodzi o coś naprawdę głupiego, jak na przykład mandaty za parkowanie sprzed dwudziestu lat, albo popełniono jakiś błąd.
Nie wiem, czego ten Simon Baum chce od mojego taty, ale zaczynam wierzyć, że musiało mu się coś pomieszać. To jedyna dopuszczalna odpowiedź, jedyna możliwość, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. Nie ma opcji, żeby mój tata zrobił coś, przez co mógłby zostać aresztowany.
Przecież tata dobija setki. Przez ostatnie dziesięć lat głównie oglądał telewizję, czasami robił coś w ogrodzie i bardzo sporadycznie chodził do lekarza albo sklepu spożywczego, ewentualnie na świetlicę dla seniorów.
Nakaz aresztowania? Niemożliwe.
To nieprawdopodobne, ale czuję, że się uśmiecham, a z moich ust wyrywa się parsknięcie na myśl, jak niedorzeczna jest cała ta sytuacja. Wyobrażam sobie nagłówki w gazecie Charlottesville, „The Daily Progress”: Starszy obywatel omyłkowo aresztowany. Już to sobie wyobrażam – zawstydzenie tego mężczyzny, Simona Bauma, jego przepraszający grymas, kręcenie głową. „Bardzo przepraszam… Nie wiedziałem…”.
Tak, myślę sobie, zdecydowanie pan nie wiedział.
Biorę uspokajający oddech i się rozluźniam. Wyciąganie pochopnych wniosków jest dla mnie czymś typowym – to nawyk z dzieciństwa, którego jeszcze nie udało mi się pozbyć. Gdy moje dzieci były małe, regularnie krztusiły się płatkami albo miały tajemnicze wysypki, które mogły być objawem jakichś zabójczych chorób. Gdy zaczęły podrastać, niepokój dotyczył ich emocji, przyjaciół, szkół. Bez przerwy myślałam sobie: „A co, jeśli?”. Jednak tutaj sprawa dotyczy mojego taty i naprawdę nie wiem, co sobie myśleć.
Wszystko będzie dobrze. Determinacja dodaje mi siły. Wszystko będzie w porządku. To musi być jakaś pomyłka, a ja zamierzam to załatwić. I to szybko.
Mija piętnaście minut od zakończenia rozmowy telefonicznej, zanim wjeżdżam na ulicę w dzielnicy Charlottesville’s Village Place, przy której mieszkam. Ta okolica to oaza spokoju i przywilejów, rzędy domów w stylu arts and crafts z rozległymi werandami i powiewającymi amerykańskimi flagami, zaledwie kilka minut drogi od centrum historycznego Charlottesville oraz kampusu Uniwersytetu Wirginii, gdzie mój mąż pracuje jako chemik.
Przez ułamek sekundy rozważam zadzwonienie do Tima, by dać mu znać, co się stało, ale ostatecznie postanawiam tego nie robić. Nie chcę go zamartwiać, poza tym jestem pewna, że sama sobie z tym poradzę. A gdy już mu powiem, będzie to niczym więcej jak zabawną anegdotą. Dasz wiarę, że ten facet…?
Wjeżdżam na podjazd i zauważam poobijanego sedana, zaparkowanego na drodze naprzeciwko mojego domu, a także mężczyznę, który siedzi na ganku na jednym z krzeseł, z jedną nogą założoną na drugą. Nie wygląda na policjanta i zdaje się, że jest sam. Na pewno poproszę o jakiś dokument.
Biorę głęboki oddech, po czym otwieram drzwi samochodu i zamykam je cicho. Patrzę na mężczyznę zmrużonymi oczami, osłaniając je ręką przed rażącym słońcem.
– Pan musi być Simon Baum.
Wstaje z krzesła.
– A pani to zapewne Elizabeth Trent.
Nie odpowiadam, gdy wchodzę po schodach na werandę. Cień jest naprawdę mile widziany, szczególnie gdy upał pozostaje bardzo dokuczliwy, a wilgoć otula mnie niczym ciężki koc. Koszula lepi mi się do pleców, szorty do ud. Choć naprawdę mnie kusi, żeby przeprowadzić tę rozmowę na zewnątrz, to wiem, że to się nie uda.
– Proszę wejść do środka – mówię stanowczym głosem. – Tam wyjaśnimy to nieporozumienie.
Moje słowa są dosyć dosadne, ale po nim zdają się spływać jak po kaczce. Simon Baum uśmiecha się i rzuca do przodu, by otworzyć przede mną drzwi z siatki, co naprawdę mnie denerwuje. To nie jego dom i nie ma prawa tu być.
Nakaz aresztowania twojego ojca. Nie.
Mocuję się z drzwiami frontowymi, które Em musiała zamknąć, a potem, gdy wchodzę do klimatyzowanego wnętrza, wydaję z siebie coś bliskiego westchnieniu ulgi. Kierując się w stronę kuchni, zerkam na drzwi do pokoju taty i cieszę się, że są zamknięte. Słyszę dobiegający zza nich dźwięk telewizora. Ostatnie, czego chcę, to żeby denerwował się całą tą niedorzeczną sytuacją.
Wchodzę do kuchni i kładę torbę na granitowym blacie wyspy, po czym odwracam się do Simona Bauma, który stoi zrelaksowany na progu, trzymając ręce w kieszeniach spodni w kolorze khaki. Wygląda, jakby był po pięćdziesiątce, może siedem albo osiem lat starszy ode mnie, z przyjemnie pomarszczoną twarzą, jasnoniebieskimi oczami i siwymi, kręconymi włosami.
Koszula i spodnie są dobrej jakości, ale workowate i pogniecione, przez co zdaje się typem mężczyzny, którego nie obchodzi to, co nosi.
– Ma pan jakiś identyfikator? – pytam nieco gwałtownie.
Uśmiecha się uprzejmie i wyjmuje portfel, po czym pokazuje mi zalaminowaną kartę. Zastępca Szefa Sekcji Praw Człowieka i Oskarżeń Specjalnych, Departament Sprawiedliwości. Niczym z jakiegoś filmu o superbohaterach, na które Tim zabiera Lucasa do kina, bo ja nie znoszę tych wszystkich brutalnych scen walki. Oddaję identyfikator w milczeniu.
Simon Baum się nie odzywa i tylko czeka, aż coś powiem, a ja walczę sama z sobą, żeby nie zacząć się wiercić. W kuchni, w której się znajdujemy, panuje cisza. W zlewie stoją miski po płatkach. Widzę też, że zapomniałam wyłączyć ekspres do kawy, bo czerwona lampka świeci, jakby dawała mi naganę. Z telewizora w pokoju taty dobiegają do nas ciche oklaski.
– To o co tutaj chodzi? – pytam w końcu, a mój ton jest zarówno energiczny, jak i trochę posępny. Bo o cokolwiek ci chodzi, jesteś w błędzie. Tego nie mówię na głos, ale wnioskując po drgającym kąciku ust Simona Bauma, on doskonale wie, co ciśnie mi się na usta.
– Jestem tutaj z nakazem aresztowania pani ojca…
– Tak, już to pan powiedział – wtrącam, ale nie potrafię powstrzymać ostrej nuty w moim głosie. – Tylko za co?
Jego spojrzenie ma w sobie tę samą surowość, co głos, który słyszałam przez telefon.
– Za nazistowskie zbrodnie wojenne, popełnione w Polsce podczas drugiej wojny światowej – odpowiada beznamiętnie.
ROZDZIAŁ 2
LIBBY
Przez chwilę wpatruję się w niego bez słowa. Simon Baum odpowiada na moje spojrzenie ze spokojem, ale w jego oczach widzę błysk – to są oczy człowieka z misją, tak myślę. Czy on naprawdę uważa, że złapał zbrodniarza wojennego? Mojego ojca?
– Pan mówi poważnie? – pytam w końcu z pogardą w głosie, którą jestem w stanie sama usłyszeć. Może to mechanizm obronny, ale szczerze w to wątpię. Mój ojciec nazistą? Śmiechu warte. Okej, w porządku, jest Niemcem, ale nie każdy Niemiec był nazistą. Gdy zaczęła się druga wojna światowa, tata miał zaledwie dziewiętnaście lat, wciąż praktycznie był chłopcem. Ożenił się z Żydówką, a przynajmniej pół-Żydówką. Składał darowizny licznym organizacjom, także tymi zajmującymi się ocalałymi z Holokaustu, a gdy byłam nastolatką i budowano Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, zabrał mnie tam, żebym mogła zobaczyć uroczystość kładzenia kamienia węgielnego. Miał łzy w oczach, gdy prezydent Reagan pomagał to zrobić. Nie ma takiej możliwości, że jest – był – nazistą. To po prostu niemożliwe.
Simon udziela odpowiedzi, nie przerywając kontaktu wzrokowego:
– Nie ma chyba nic, o czym mógłbym mówić z większą powagą.
– W porządku… dobrze. – Kiwam przesadnie głową. Mam wrażenie, jakbym stała się parodią samej siebie, może przez to, że to wszystko wydaje się takie absurdalne. Myślę o moim łagodnym tacie, posyłającym mi ten dziwaczny uśmiech znad miski zupy z kurczakiem z campbell’s i słonych krakersów, klasycznego obiadu mojego dzieciństwa. O tym, jak tańczył ze mną walca w kuchni na zniszczonym linoleum, grał w szachy z moim synem, zasypiał na krześle. – Tak, oczywiście, to bardzo poważna sprawa – mówię w końcu i przestaję kiwać głową. – Bardzo ważna. A zbrodnie nazistów są bardzo poważne. I trzeba je tak traktować. – To stwierdzenie jest kompletnie oczywiste, przez co zbędne, dlatego czuję się głupio, że w ogóle to powiedziałam. – Tyle że macie złego człowieka. – Kończę z powagą i nagłym przypływem współczucia, bo nie mam co do tego wątpliwości. Nie ma po prostu takiej możliwości, żeby ojciec mógł być nazistą. Zbrodnie wojenne? Simon Baum zmarnował czas. Będzie rozczarowany tym, że znalazł niewłaściwą osobę, ale nic nie mogę na to poradzić.
– Czym pani ojciec zajmował się podczas wojny? – pyta niezmiennie spokojnym i opanowanym głosem. Brzmi tak pewnie, jak ja się czuję.
– Podczas wojny? – Zaskakuje mnie tym, bo wydaje mi się to nieistotne, i na pewno jest nieistotne, bo on zwyczajnie źle zidentyfikował człowieka. Może chodzi o innego Daniela Weissa. – Był księgowym.
– Gdzie?
Przez chwilę w głowie mam pustkę, co jest naprawdę straszne. Staram się przypomnieć nazwę miasta, ale nie potrafię. Znam ją, oczywiście, ale tata nigdy nie opowiadał ani o swoim dzieciństwie w Niemczech, ani o cierpieniu, jakiego doznał przed i w czasie wojny. „To był straszny czas” mówił stanowczym tonem, i to niejednokrotnie. „Nikt nie chce o tym słuchać”. Przybył do Ameryki w czterdziestym siódmym roku i dla niego wtedy zaczęło się jego życie.
– Eee… – Nadal nic nie przychodzi mi do głowy.
– Stuttgart? – podpowiada pomocnie Simon Baum, a ja wpatruję się w niego, starając się nie wyglądać przy tym na zirytowaną lub, co gorsza, naprawdę przestraszoną.
– Tak – odpowiadam po chwili milczenia. – Dokładnie tam. W Stuttgarcie.
Kiwa głową, a ja nagle czuję, że muszę usiąść. Wygląda na to, że Simon Baum dużo wie na temat mojego ojca, a przynajmniej tak mu się wydaje. Jednak ja wciąż jestem przekonana, że się myli. Mimo to gdy patrzę na jego spokojny, choć stanowczy wyraz twarzy, na to, jak pewnie stoi w mojej kuchni, wiem, że muszę podejść do tego ze spokojem i rozwagą. Muszę zrozumieć to, co jemu się wydaje, że wie, a raczej co chcewiedzieć, bo jego postawa mówi mi, że chce, żeby to była prawda. Chce dzisiaj złapać przestępcę. Mojego ojca.
– Proszę posłuchać – mówię, kładąc rękę na blacie wyspy kuchennej, żeby się podeprzeć. Granit pod moimi palcami jest gładki i chłodny. – Widzę, że szukał pan informacji i teraz wydaje się panu, że wie, kim jest mój ojciec, ale nie mam wątpliwości, że to jakieś nieporozumienie. Jednak… – Uśmiecham się pojednawczo, ledwie rozciągając usta. – Wciąż chciałabym wysłuchać, co ma pan do powiedzenia. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej dla nas, prawda? Potem będzie pan mógł znaleźć prawdziwego przestępcę, gdziekolwiek on jest, bo oczywiście trzeba go osądzić. – Mój uśmiech się rozciąga niczym gumka recepturka, która ma zaraz pęknąć. – Zechciałby się pan czegoś napić? Kawy, herbaty? Może czegoś zimnego?
– Poproszę kawę, dziękuję – odpowiada Simon. – Bez mleka, dwie łyżeczki cukru.
Dzięki temu kolejne pięć minut spędzam na przygotowywaniu napoju. Opróżniam pojemnik ze starych fusów, wsypuję świeże ziarna, ciągle stojąc plecami do Simona. Nie odzywa się, ale wyczuwam jego obecność, intensywność skrytą za rozluźnioną postawą. Nagle czuję strach, bo zdaję sobie sprawę, że musi mieć naprawdę niezbite dowody, skoro pofatygował się aż tutaj. I zdobył nakaz. To nie może być jakiś jego wymysł.
Wiem jednak, że jakiekolwiek ma dowody, myli się, choć widzę, iż może być trudno przekonać go, że mój ojciec nie jest tym, za kogo go uważa. Przypominam sobie niejasno, że pewnej nocy oglądałam film dokumentalny o łowcach nazistów. Była to sprawa człowieka, którego źle zidentyfikowano, polskiego rolnika, którego kilka osób rozpoznało jako torturującego ich w obozie strażnika. Na proces przylecieli aż z Izraela, ale okazało się, że ta osoba została zesłana do Niemiec na przymusowe prace i kopała rowy, dlatego nie mogła być strażnikiem. Po latach zmagań i przysporzonego ludziom bólu, sprawa została zapomniana.
Przełączam ekspres na parzenie, po czym odwracam się i zakładam ręce na piersi.
– Co, według pana, mój ojciec robił podczas wojny? – pytam, starając się brzmieć przyjacielsko. Bo, oczywiście, z technicznego punktu widzenia, jestem po stronie Simona Bauma, po stronie sprawiedliwości. Naziści muszą zostać skazani. Aresztowani, postawieni przed sądem, wysłani do więzienia, bez względu na wiek, za to, jak obrzydliwych zbrodni dopuścili się w czasie wojny. Wierzę w to z całego serca, tak samo jak mój ojciec. Jestem o tym przekonana.
Simon przygląda mi się przez chwilę w milczeniu, jakby potrafił przejrzeć moją pseudoprzyjacielską postawę.
– Od września tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku do października tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku pracował jako księgowy w obozie zagłady w Sobiborze, w Polsce – odpowiada bez wahania.
Precyzja tych dat, ich rzeczowość wytrąca mnie z równowagi, ale robię wszystko, by tego po sobie nie pokazać.
– W Sobiborze – powtarzam, kiwając głową. Nigdy nie słyszałam o tym miejscu, ale słowo „zagłady” nadal odbija się echem w mojej głowie.
– Czy pani ojciec wspominał kiedykolwiek o tym miejscu?
Nie, bo nigdy go tam nie było.
– Rzadko mówił o wojnie i w ogóle o wszystkim, co się w tamtych latach działo w jego życiu. – W razie, gdyby to brzmiało obciążająco, dodaję: – Myślę, że to dosyć częste wśród niemieckich uchodźców, biorąc pod uwagę, jak ciężki to był dla nich czas – zarówno przed wojną, jak i w jej trakcie. Po niej w sumie też. W czasie wojny stracił rodziców… wie pan, tak właśnie trafił do Ameryki. Jako uchodźca.
– Tak, jako osoba przesiedlona w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku.
Ekspres do kawy pika, a ja odwracam się i napełniam dwa kubki. Zastanawiam się, co robi Em. Czy próbuje podsłuchać naszą rozmowę z pokoju mojego taty, czy trzyma się od tego z daleka? Lucas może niedługo wrócić do domu ze swojej przejażdżki, roztrzepany i spocony, i przyjdzie do kuchni wypić mleko prosto z kartonu. Czuję desperacką i głęboką potrzebę, by trzymać moje dzieci z daleka od tej rozmowy, żeby nie musiały się martwić o swojego kochanego dziadka. O to, czy jest nazistą.
Nie, oczywiście, że nie jest nazistą. Ten ułamek sekundy zwątpienia wywołuje we mnie wściekłość, a także przepełnia wstydem. Simon Baum może brzmieć na przekonanego, ale musi się mylić. Znam mojego ojca. Wiem, do czego jest zdolny, jakim jest człowiekiem. Gdy byłam mała, on był całym moim światem. Potem mieszkał ze mną przez większość mojego dorosłego życia. Kocham go. To oczywiste, że nie może być nazistą, bo bym wiedziała. Wyczułabym to, widziałabym wskazówki, miałabym wątpliwości. W jakiś sposób by się przede mną ujawnił, coś by się wymsknęło… ale do czegoś takiego nigdy nie doszło. Nigdy. Ta świadomość dodaje mi otuchy i pewności siebie.
– W takim razie… – mówię, odwracając się do niego, by podać mu kawę – w tym obozie musiał być jakiś Daniel Weiss. W Sob… – Gdy mam problem z powtórzeniem nazwy miejscowości, Simon podpowiada beznamiętnie:
– Sobiborze.
– Tak. W Sobiborze. – To nie moja wina, że nigdy nie słyszałam o tym miejscu, ale jednocześnie czuję się winna, tak jakbym powinna znać tę nazwę. – A wy pomyliliście go z moim ojcem.
– W Sobiborze był Daniel Weiss – mówi Simon, po czym bierze łyk kawy. Wciąż na mnie patrzy tymi niebieskimi oczami znad krawędzi kubka. – Ale nie był księgowym. – W tym miejscu robi wyważoną, celową pauzę. Ja w tym czasie staram się nie ruszać, a minę zachować neutralną, choć wyrażającą zainteresowanie. – Był więźniem, jednym z kilkuset Żydów, których naziści pozostawili przy życiu, by wykonywali za nich prace fizyczne na terenie obozu.
– Jak mój ojciec mógł być jednocześnie więźniem i nazistą? – pytam po chwili, czując, jak przepełniają mnie zdezorientowanie i rozdrażnienie. Nie wiem, czy robi to dla dramatycznego efektu, ale zaczyna mnie to wkurzać. Dlaczego nie powie wprost, co się według niego stało, żebym mogła odeprzeć jego wersję? I wtedy odpowiada:
– Nie był. – Ton jego głosu nie zmienia się ani na chwilę. – Ponieważ twój ojciec nie nazywa się Daniel Weiss. Tak naprawdę to Hans Brenner, a odkąd skończyła się wojna, wykorzystuje tożsamość Daniela Weissa.
Znowu zapada cisza, tym razem znacznie dłuższa. Gapię się na niego, ale nic nie mogę na to poradzić. Nie wiem, co powiedzieć, co o tym myśleć, o co najpierw zapytać.
– Hans Brenner – mówię w końcu, ale to brzmi jak ktoś obcy. Bo to jest ktoś obcy. Mój ojciec to Daniel Weiss. Ja nazywałam się Libby Weiss przez trzydzieści lat mojego życia, dopóki nie wzięłam ślubu i przyjęłam nazwisko męża. Kim jest Hans Brenner? Bo na pewno nie moim ojcem. – Dlaczego… Jakie dowody ma pan na to, że mój ojciec to Hans Brenner?
– W Stuttgarcie był księgowy, który tak się nazywał. Pracował w rodzinnej firmie, aż we wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku wezwano go do obozu w Sobiborze, by tam prowadził księgi. Po wojnie Hans Brenner zniknął, jakby nigdy nie istniał, a Daniel Weiss – rzekomo księgowy ze Stuttgartu – aplikował o emigrację do Stanów Zjednoczonych. Twój ojciec.
– To tyle? – mówię, a gdy Simon Baum zaciska usta, widzę błysk złości w jego oczach. – To znaczy – poprawiam się – przecież w takiej sprawie może istnieć wiele różnych wyjaśnień. – Staram się przywołać choć jedno, jednak fakty mi się wymykają, są trudne do zdefiniowania. Stuttgart. Sobibór. Daniel Weiss. Hans Brenner. Nie mogę się w tym połapać. Mój ojciec miał wymyślić nazwisko? Przyjąć imię i nazwisko więźnia? Dlaczego? – Chodzi mi o to, że między tymi mężczyznami nie ma żadnego powiązania, tak? – Kontynuuję i staram się brzmieć jak najbardziej sensownie. – Poza tym, że obaj, zarówno Hans Brenner, jak i Daniel Weiss, byli księgowymi ze Stuttgartu? – Jak wielkim miastem był wtedy Stuttgart? Ilu księgowych mogło tam pracować? Na pewno kilku.
– I obaj byli w Sobiborze – dodaje Simon. W jego głosie pojawia się ironiczna nuta, tak jakby myślał, że jestem wyjątkowo tępa, a nie jestem. Nie mogę być.
– Mój ojciec nie był w Sobiborze – odpowiadam szybko. – Daniel Weiss, więzień, musiał być kolejną osobą o tym samym nazwisku. To musiało być wtedy popularne nazwisko. – Chciałam, by zabrzmiało to jak stwierdzenie, ale wyszło bardziej jak pytanie.
– Nie było też żadnego Daniela Weissa ze Stuttgartu, który pracował jako księgowy – kontynuuje Simon. – W żadnym spisie, jaki dzisiaj istnieje. Daniel Weiss, który przebywał w Sobiborze, był polskim Żydem z Poznania, który znał niemiecki. On, jego żona oraz ich syn i córka zostali zabrani do Sobiboru w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Żona i córka zostały zagazowane zaraz po przybyciu. – Wzdrygam się, a Simon Baum to zauważa. – Daniel i jego syn pozostali w obozie aż do buntu, do którego doszło czternastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Wtedy syn Daniela był świadkiem, jak Hans Brenner zastrzelił jego ojca w bramie obozu.
Przez chwilę widzę to oczami wyobraźni – strażnik SS z uniesionym ramieniem, dłoń zaciśnięta na pistolecie. Huk wystrzału, upadające ciało. Równie dobrze mogłabym przywołać scenę z Listy Schindlera. Dokładnie tak to odczuwam, jakby to była dramatyczna scena z filmu wojennego, niemająca żadnego związku ze mną… ani z moim ojcem.
– I uważa pan, że ten człowiek to mój ojciec? – pytam z wyraźnym niedowierzaniem w głosie. – Według pana on kogoś zastrzelił? Zabił? – Niemożliwe. To po prostu niemożliwe.
Mój ojciec nie lubi nawet zabijać pająków. Zawsze je łapał i wypuszczał na zewnątrz, a ja w tym czasie kuliłam się w kącie. I on miał zabić drugiego człowieka? To naprawdę niemożliwe, a ta świadomość przepełnia mnie nagłą, niemal optymistyczną ulgą. Przez chwilę poczułam odrobinę zwątpienia, nie zaprzeczam, ale teraz jestem pewna. Simon Baum naprawdę się myli.
Zdaje się niewzruszony moim sceptycyzmem, ale usta ma zaciśnięte, a w oczach znowu pojawia się błysk irytacji. To daje mi nadzieję, bo zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę ma niezbite dowody, czy tylko chce, żebym tak myślała. Co, jeśli pojawił się tutaj, próbując wrobić mnie albo mojego ojca, i sprawić, żebyśmy powiedzieli coś obciążającego, żeby miał więcej dowodów? Tyle że tu nie ma żadnych.
Prostuję ramiona i napotykam jego spojrzenie z wyzwaniem w oczach.
– Mój ojciec nikogo nie zabił – oznajmiam.
– Leo Weiss, syn Daniela Weissa – odpowiada – zidentyfikował pani ojca na fotografii.
Znowu myślę o polskim rolniku, którego oskarżono o bycie nazistowskim strażnikiem na podstawie samego zeznania, i kręcę stanowczo głową.
– To niemożliwe.
– Wręcz przeciwnie.
– O jakie zdjęcie chodzi? – Zaczynam się wściekać, jakbym coś ukrywała, a przecież tak nie jest.
– O to. – Simon wyjmuje telefon, przeciąga kilka razy palcem po ekranie, a wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, pokazuje zdjęcie, które rozpoznaję. To zrzut ekranu zdjęcia, które sama zrobiłam trzy lata temu, podczas zbiórki pieniędzy dla Świeżego Startu, i wrzuciłam do mediów społecznościowych. Mój ojciec pojawił się na tym przyjęciu. Na zdjęciu jest ze mną i Timem, Em, i Lucasem, a także kilkoma innymi osobami. Siedzimy wokół jednego stolika, na nim stoją kieliszki, w tle widać srebrne balony, obrus jest poplamiony czerwonym winem, a na środku znajduje się stroik z więdnącą orchideą. Mój ojciec wygląda na drobnego i kruchego; najlepszy garnitur zwisa z jego ramion, a twarz ma pomarszczoną jak suszona śliwka.
– Rozpoznał go z tego zdjęcia? – Nic nie poradzę na to, że brzmię, jakbym niedowierzała. – Jakim cudem, skoro nie widział go od czasu wojny, kiedy sam był zaledwie dzieckiem? Ojciec musiał być wtedy po dwudziestce, a na zdjęciu ma dziewięćdziesiąt trzy lata. Jak może być pewny, że to ten sam mężczyzna? Nie sądzę, żebym sama rozpoznała ojca na zdjęciu z tamtych czasów. – Tyle że nie mamy żadnych. Ojciec nie miał ze sobą nic, gdy emigrował do Ameryki.
– Leo Weiss widział, jak zastrzelił jego ojca. Myślę, że zapamiętał twarz człowieka, który to zrobił, nie sądzi pani?
– Nie wie pan tego na pewno – odpowiadam szybko. Traktuje te przypuszczenia jak fakty i zaczyna mnie to wkurzać. Biorę głęboki, uspokajający oddech. – Może istnieć jakieś podobieństwo w ich wyglądzie – mówię, jakbym łaskawie dopuszczała taką możliwość – ale to tyle. – Wskazuję głową na jego telefon, który ściska w dłoni. – To jest ten pana dowód?
Nie odpowiada przez długą chwilę, a ja czuję kolejną falę ulgi, od której słabną mi kolana, dlatego podpieram się jedną ręką o blat. Tylko tyle ma, jedno zdjęcie ojca jako staruszka. Tu naprawdę doszło do pomyłki. Wiedziałam, że tak jest, a jednak czuję ulgę, że teraz jestem jeszcze bardziej pewna.
– Proszę mi powiedzieć – mówi Simon lekkim tonem, jakby zebrało mu się na pogawędkę – jeśli pani ojciec był nazistą, jeśli pracował jako księgowy w obozie zagłady w Sobiborze, a pani byłaby tego stuprocentowo pewna, czy chciałaby pani, by został skazany za swoje zbrodnie?
– Ale…
Unosi dłoń.
– Wiem. Według pani to nie on. Ale gdyby miała pani pewność. Gdyby pani wiedziała. – Milczy przez chwilę. – Chciałaby pani tego?
Patrzę na niego i czuję, że zaczynam się rumienić. Jak mam na to odpowiedzieć? Oczywiście jest tylko jedna możliwość.
– Tak, chciałabym – mówię sztywno. – Jeśli istniałyby niezaprzeczalne dowody, tak, zdecydowanie tego bym chciała. – Wierzę w to, co mówię. Wierzę, że naziści powinni zostać skazani za swoje zbrodnie, oczywiście, że tak. Jakim trzeba być potworem, żeby tego nie chcieć? – Ale nie ma na to dowodów. – Stwierdzam z przekonaniem, bo tak właśnie czuję. I w to wierzę.
– Mogłyby być – odpowiada.
– Jakie?
Wzrusza ramionami.
– Zdjęcie. Pamiątka. Zdziwiłaby się pani, co ci starzy naziści lubili sobie zachować na pamiątkę, nawet jeśli ich to obciążało.
Ci starzy naziści. Te słowa rezonują we mnie i czuję dziwną mieszankę emocji – irytację jego pogardliwym tonem i poczucie winy wywołane tą irytacją. Mówi o nazistach. A mój ojciec nie jest jednym z nich.
– Nie ma pan żadnego zdjęcia Hansa Brennera z czasów wojny? – domyślam się.
– Żadnego, na którym dałoby się go z łatwością zidentyfikować.
Serce mi zamiera, choć nie wiem, czy ze strachu, czy z nadziei.
– Ale ma pan jakieś?
Simon kiwa powoli głową.
– Weszliśmy w posiadanie zdjęć przekazanych nam przez wnuka zastępcy komendanta obozu. Uważam, że Hans Brenner może być na niektórych z ujęć grupowych.
– Czy mogę je zobaczyć? – pytam, choć nie jestem pewna, czy tego chcę. Oczywiście, że nie rozpoznam tego Hansa Brennera, ale wciąż nie chcę ich oglądać.
– Mam kopie w swoim biurze.
Mam jechać do stolicy, czy gdzie tam jest jego biuro? Czy to na mnie spoczywa odpowiedzialność za udowodnienie tego, kim jest, a kim nie jest mój ojciec, gdy tak naprawdę to Simon Baum powinien to zrobić? I ludzie, których on reprezentuje? Mam wrażenie, jakbyśmy chodzili w kółko.
– W porządku – mówię po chwili. – To co teraz? Będzie pan rozmawiać z moim ojcem? – Nie chcę tego, ale dociera do mnie, jakie to dziwne, że rozmawia ze mną, a nie z nim.
Simon Baum waha się, po czym wypuszcza długi oddech.
– Dobrze, będę z panią szczery – mówię. – Nie mam wystarczająco dowodów rzeczowych, by pchnąć sprawę dalej.
Patrzę na niego i mrugam, zszokowana, że tak łatwo udało mi się wybronić. Oczywiście, że nie masz, chcę powiedzieć, jednak udaje mi się powstrzymać od tego przytyku.
– Co ma pan dokładnie na myśli? – pytam uprzejmym, choć chłodnym tonem.
– Sąd Okręgowy Zachodniej Wirginii rozpatruje sprawę ekstradycji…
– Powiedział pan, że ma nakaz aresztowania – wtrącam ostrym tonem.
– Złożyłem o niego wniosek…
– Czyli pan skłamał. – Nie mogę w to uwierzyć. Powinien być tym dobrym, a jednak skłamał, by wejść do mojego domu? Zbliżyć się do mojej rodziny? Myślę o tym, jak przerażona była Em, i czuję przypływ wściekłości.
W oczach Simona Bauma znowu widzę błysk pohamowanego gniewu.
– Będę miał nakaz – odpowiada stanowczo.
Ale nie miał go w kieszeni, a właśnie to mi przez telefon powiedział.
– Okłamał mnie pan – mówię chłodno. – Dlaczego mam wierzyć w cokolwiek, co pan mówi?
– Bo stoję po stronie sprawiedliwości – Po raz pierwszy słyszę, jak unosi głos, i wyczuwam jego pasję, która napędza go, by robić to, co robi. – Chcę skazania nazisty za jego zbrodnie wojenne. Z pewnością nie może się z tym pani kłócić.
– Ale mój ojciec…
– Powiedziałem, że potrzebuję więcej dowodów – przerywa mi – a nie, że nie mam ich w ogóle. Proszę mi zaufać, jest ich sporo.
Unoszę brodę.
– Jedno zdjęcie.
– Istnieją inne czynniki.
Nie jestem pewna, czy mu wierzę. Nie zapytam, czym są te inne czynniki, poza tymi, o których już powiedział.
– To dlaczego potrzebuje pan więcej dowodów? – pytam. – Jeśli sprawa jest tak pewna, jak pan sugerował?
– Nie powiedziałem, że jest pewna…
– Tak, powiedział pan. – Zaczynam podnosić głos. Czuję złość. Próbował mnie oszukać. Czy tak właśnie pracują ci ludzie?
– Libby. – Głos mu łagodnieje, zaskakuje mnie, że użył mojego przezwiska. Skąd je w ogóle zna? – Jesteśmy po tej samej stronie.
– Czyżby?
– Sama pani przyznała, że gdyby miała niezbity dowód na to, że pani ojciec pracował w Sobiborze, to chciałaby pani, żeby go skazano. – Brzmi tak przekonująco, a jednak coś we mnie stawia opór. Zaciskam usta, czekam na więcej. – Musi pani znaleźć dowody – mówi Simon Baum.
– Znaleźć dowody? Żeby mógł pan wsadzić mojego ojca do więzienia?
– Nie wsadzę pani ojca do więzienia. To nie moja praca. Poza tym nie jest osobą, która wymaga aresztu. Chcę tylko, żeby został postawiony przed sądem, by ten zdecydował, czy może zostać wydany Niemcom, by tam postawiono mu zarzuty.
– Wydany. – Patrzę na niego pustym wzrokiem. Nie wiem nic na ten temat. – Musiałby lecieć do Niemiec? – To oczywiście wynika z tego, co powiedział, ale nie jestem w stanie w to uwierzyć. – Nie był tam, odkąd wyjechał zaraz po wojnie.
Mina Simona jest nieprzejednana.
– W Niemczech są ludzie, którzy chcą widzieć jego skazanie.
Ludzie? Jacy ludzie? Dla mnie są to jakieś mgliste postacie, złowieszcze, niepokojące.
– Ale jeśli mój ojciec naprawdę nie jest Hansem Brennerem? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Wtedy nie znajdzie pani żadnych dowodów. Mogłaby pani mieć czyste sumienie.
Zastanawiam się, co ma z tym wszystkim wspólnego moje sumienie? Ale wtedy pojawia się odpowiedź. Jeśli istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, nawet niewielkie, że mój ojciec to Hans Brenner, że był nazistą… nie mogę tego ukrywać, prawda? Nie mogę tego zataić, nie mogę odmówić współpracy. Nie powinnam nawet tego chcieć. Simon Baum ma rację, a ja go w tej chwili za to nienawidzę.
Chciałabym, żeby Tim tu teraz był, z tym swoim logicznym mózgiem naukowca. Zawsze byłam zbyt emocjonalna, nawet jeśli starałam się to ukrywać, prezentować światu uśmiech oznaczający spokój, ale nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Moja odwaga i pewność co do tego, kim jest ojciec, w tej chwili nie są wystarczające. Dotykam ręką twarzy, jakbym właśnie została uderzona. Tak to odczuwam, w głowie mi dzwoni, a przed oczami pojawia się mgła.
– Co pan chce, żebym zrobiła? – pytam powoli.
– Chcę, żeby znalazła pani jakieś dowody na to, że pani ojciec był w Sobiborze.
Gapię się na niego z rozchylonymi ustami, nic nie mogę na to poradzić. Mam działać przeciwko własnemu ojcu? Mam go wydać? Jak on mnie może o to w ogóle prosić? Poza tym ja wiem, że mój ojciec to nie jest Hans Brenner. Prosi mnie o znalezienie dowodów, które nie istnieją. Zanim jestem w stanie cokolwiek powiedzieć, odzywa się Simon:
– Proszę posłuchać – mówi. – Nie jestem jakimś kowbojem, który działa w pojedynkę i pragnie zemsty, dobrze? W sprawę pani ojca było zaangażowane wiele osób, od niemieckich funkcjonariuszy, po ludzi z Departamentu Stanu oraz Sekcję Praw Człowieka i Oskarżeń Specjalnych, do której ja należę. Oprócz tego byli też prawnicy zajmujący się prawami człowieka, ocalali z Holokaustu, historycy. Wszyscy przykładali się do tego swoją wiedzą i znalezionymi dowodami. Tworzyliśmy akta pani ojca przez kilka lat, odkąd Leo Weiss zobaczył to zdjęcie.
– Są całe akta? – pytam słabo. Nad sprawą mojego ojca pracuje nie wiadomo ilu ludzi?
– Mamy dowody, ale żadne nie są w pełni obciążające. I tutaj zaczyna się pani udział.
Mrugam powoli, zamroczona, czuję, jak kręci mi się w głowie. To brzmi o wiele poważniej, niż myślałam. Bardziej przerażająco, realnie. Gdy się odzywam, mam problem ze słowami, wymawiam je powoli.
– Ale skoro to było takie duże przedsięwzięcie… Dlaczego nie odezwaliście się do mnie albo do mojego ojca wcześniej?
Simon zaciska usta.
– Lubimy mieć gotową sprawę, zanim ją upublicznimy. Czy wie pani, ilu z nich zakłada sprawy o to, że zostali źle zidentyfikowani? Zwłaszcza gdy tak wiele spisów nazistów zostało po wojnie zniszczonych? – Kręci głową. – Niemal wszyscy.
– A jeśli to naprawdę jest kwestia błędnej identyfikacji? – naciskam, bo tak właśnie musi być. Musieli się pomylić.
– To proszę to udowodnić. Proszę znaleźć dowody, które wykażą, że był w Sobiborze… albo go tam nie było. Przyznam, że ja jestem tego niemal pewien, ale teraz pani także. – Rzuca mi wyzywające spojrzenie. – Więc proszę mi to udowodnić – mówi chłodno. – Proszę udowodnić, że pani ojca tam nie było.
– Dlaczego miałabym to zrobić? – odpowiadam. – Czy udowodnienie nie powinno leżeć po waszej stronie?
– Tak się składa – mówi stanowczo – że tak. Dlatego nie mam jeszcze gotowego nakazu. Ale będę z panią szczery, na pewno go dostanę. I nie mówię tego dlatego, że chciałbym tego, tylko że taka jest rzeczywistość. Tak właśnie toczą się te sprawy. A jeśli postanowi pani zamieszać, zakładając, że doszło do pomyłki, to na pewno spowolni to sprawę, ale czy naprawdę chce pani, żeby ojciec przez ostatnie lata swojego życia był zmuszony brać udział w procesie? Powinienem panią ostrzec, że gdy sprawa ujrzy światło dzienne, nie będzie przyjemnie.
– Nie chcę, żeby ostatnie lata swojego życia spędził w więzieniu – odpowiadam, a Simon patrzy mi prosto w oczy.
– Chce pani, jeśli naprawdę jest nazistą.
Odwracam wzrok. Nie wiem, jak odpowiedzieć. Jego moralność jest na wyższym poziomie, wiem o tym, ale ta sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Bardziej osobista. Wiem też, że już nie mogę o tym myśleć; mój mózg jest przeładowany, pełen statycznego dźwięku, takiego jak ten, który towarzyszy śnieżeniu obrazu w telewizorze. Nie potrafię składać myśli do kupy, słowa mi uciekają, a Em pewnie odchodzi od zmysłów. Mój ojciec też na pewno zaczyna się martwić.
Mój ojciec. Mogłabym po prostu wpaść do jego pokoju, poprosić, żeby powiedział mi prawdę, rozwiązać tę sprawę w minutę, bo wiem, że byłby ze mną szczery.
Prawda?
Te wątpliwości całkowicie mnie uciszają.
– O jakie dowody panu chodzi? – pytam słabo. Nienawidzę tego, że zadaję to pytanie. Nienawidzę tego, że w ogóle rozważam zrobienie tego, o co mnie prosi, nawet jeśli chodzi o oczyszczenie mojego ojca, bo to, że nie jest Hansem Brennerem, to oczywiste.
– O wszystko, co może go powiązać z Sobiborem. Zdjęcie, pamiątka, trofeum…
Odchylam się i kręcę głową, zniesmaczona samą tą myślą.
– Trofeum? W ogóle nie zna pan mojego ojca. – Kręcę głową, znowu wściekła. – Wydaje się panu, że pan go zna, ale to nieprawda.
Simon zaciska usta.
– Zdziwiłaby się pani.
Myślę o tym, co powiedział wcześniej: „Zdziwiłaby się pani, co ci starzy naziści lubili sobie zachować na pamiątkę”. Ale mój ojciec nie jest jednym z nich. Wiem to.
Kręcę stanowczo głową i odpowiadam równie stanowczym głosem:
– Mój ojciec nigdy nie pokazał mi nic takiego.
– Nie musiał, ale nadal może mieć coś takiego w posiadaniu.
Żołądek skręca mi się na samą myśl.
– A pan chce, żebym wam to dała?
– Libby. – Wymawia moje imię, jakby mnie znał. Jakbyśmy byli przyjaciółmi. – Trochę się o pani dowiedziałem, gdy szukałem informacji na temat pani ojca. I o pani rodzinie. – Te słowa są niepokojące same w sobie, ale nie odzywam się. – Wiem, że pracuje pani w organizacji charytatywnej, która pomaga kobietom w ciężkiej sytuacji – kontynuuje – włącznie z uchodźczyniami, takimi jak te, które były w Sobiborze. Z paroma rzeczami osobistymi w ręce, zdesperowane, by dostać szansę. – Z trudem przełykam ślinę. – Odsłuchałem pani przemowę ze zbiórki, czytałem wywiady. Wiem, że martwi się pani o osoby w gorszej sytuacji, o tych słabych i biednych. Wierzę, że jest pani osobą, która desperacko chce robić dobre rzeczy i która je robi, bez względu na koszty. – Pochlebstwo, choć bezpodstawne, sprawia, że się rumienię i odczuwam pewnego rodzaju przyjemność. Milczy przez chwilę. – I myślę, że wie pani, co trzeba zrobić w tej sytuacji. Że wie pani doskonale, co jest właściwe. Nawet jeśli to trudne. Nawet jeśli niesie ze sobą ból nie do zniesienia.
Do moich oczu napływają łzy i grożą spłynięciem po policzkach, ale je ocieram, udając, że swędzi mnie coś pod okiem. Jednak jestem przekonana, że Simon wie, iż próbuję nie płakać. Nie wątpię też, że wie, jak wpływać na mnie tymi komplementami. Bo nie może wiedzieć o mnie tego wszystkiego, prawda? A jednak ma rację. Chcę postępować właściwie – tak jak nauczył mnie tata. Więc jak to możliwe, że w tej sytuacji właściwym może być wydanie go? Ale jeśli jest nazistą…
Tyle że nie jest.
– Czy wie pani, ilu Żydów zginęło w Sobiborze? – pyta cicho Simon, ale nie czeka na odpowiedź. – Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. W niecałe półtora roku. To nie był obóz koncentracyjny jak Auschwitz czy Dachau. Oczywiście, te też były okropnymi miejscami, jednak Sobibór był inny. O wiele gorszy. – Milknie, a ja zwyczajnie czekam, bo co mam na to powiedzieć? Jak Sobibór mógł być gorszy od Auschwitz czy Dachau? – Sobibór był obozem śmierci – mówi beznamiętnie Simon. – Tylko obozem śmierci. Obozem zagłady, który istniał tylko po to, by systematycznie i masowo mordować Żydów – tylko Żydów. Istniały trzy obozy zagłady, wszystkie we wschodniej Polsce – Sobibór, Treblinka i Bełżec. Nazywali to Operacją Reinhard, ku pamięci Heydricha. Czy wie pani, ilu przetrwało z tych trzech obozów?
Kręcę głową. Czuję się jak karcone dziecko, bo to coś, co powinnam wiedzieć, ale z drugiej strony – jak miałam to wiedzieć?
– Osiemdziesiąt siedem osób. Osiemdziesiąt siedem osób z półtora miliona.
Znowu odejmuje mi mowę. Ale tutaj tak naprawdę nie da się nic powiedzieć.
– Ludzie nie zawsze zdają sobie sprawę – kontynuuje Simon – że te obozy były inne od pozostałych. One istniały tylko po to, by mordować Żydów. Zatrzymywali tam kilkuset więźniów, by dla nich pracowali i robili te rzeczy, których oni nie chcieli – przeciąganie ciał, czyszczenie pociągów – ale po jakimś czasie ich zabijali i brali nowych. To samo było z Kapo – czy wie pani, kim oni byli?
– Żydowscy strażnicy? – mówię niepewnie, bo coś mi świta z powieści historycznych, które czytałam.
– Tak, strażnicy. Wyznaczali kilku więźniów do wyciągania ciał z komór gazowych, by przenosili ich do krematorium… Ale się zapędziłem. Najpierw przyjeżdżali do Sobiboru pociągami – zwykle wagonami bydlęcymi. Tam, na platformie, czekał na nich SS-Oberscharführer Hermann Michel. Miał na sobie biały kitel, by sprawiać wrażenie, że jest lekarzem. Mówił im, że zostaną przydzieleni do pracy, ale najpierw muszą wziąć kąpiel, by w obozie nie rozprzestrzenił się tyfus.
– Nie… – protestuję słabym głosem. Wiem, dokąd to zmierza, i nie jestem w stanie tego słuchać, nie w kontekście mojego ojca. Albo kogokolwiek.
Ale Simon kontynuuje.
– Byli zmuszani, by się rozebrać – mężczyźni, kobiety, dzieci. Obiecywano im, że odzyskają ubrania później, a potem wręczano im ręczniki. Ręczniki. Potem prowadzono ich Himmelstrasse – esesmani lubili to nazywać „Drogą do nieba”. Była też znana jako Wąż, po niemiecku Schlauch. Potem wprowadzano ich do szczelnych pomieszczeń, które miały być prysznicami, i tam ich zabijano, wykorzystując do tego tlenek węgla. W niektórych obozach wciąż widać ślady po ich paznokciach, na ścianach oraz drzwiach komór. Jednak obóz w Sobiborze został całkowicie zniszczony przez nazistów. Chcieli ukryć dowody tego, co zrobili, przed nadchodzącymi Sowietami. Przed wszystkimi.
Kręcę głową, nie jestem w stanie nic powiedzieć.
Simon patrzy na mnie z ogniem w niebieskich oczach.
– Czy wie pani, ile czasu średnio spędzał jeden Żyd w Sobiborze, zanim został zabity?
Tym razem czeka na moją odpowiedź, a ja biorę głęboki oddech i ocieram oczy tak dyskretnie, jak tylko potrafię.
– Nie, oczywiście, że nie wiem.
– Dwadzieścia minut – mówi, a ja nie jestem w stanie powstrzymać cichego, stłumionego dźwięku, który wyrywa się z moich ust. Okropieństwo tego wszystkiego jest niewyobrażalne. Tak wielkie, że nie mogę tego pojąć. Nawet nie chcę. A jednak mój ojciec…
Mój ojciec.
– Jako księgowy Hans Brenner był na tej platformie podczas przyjazdu każdego pociągu. Patrzył, jak tysiące ludzi szło na śmierć. Rodzice. Dzieci. – Wydaję z siebie kolejny dźwięk, jedną rękę trzymając przed sobą, ale Simon ciągnie dalej, jest bezlitosny. – A potem nadzorował segregację ich rzeczy – pieniędzy i biżuterii, ich cennych zdjęć i pamiątek. A także złotych zębów, które wyrywano im tuż po zamordowaniu. Tworzył spis skradzionych rzeczy, a potem wszystko było wysyłane do Berlina. Pieniądze były wpłacane na konto esesmanów pod nazwą „Święty”. Urocze, prawda? – Zaciska usta. – A pani ojciec robił to przez cały rok.
Kręcę tylko głową, bo nie mam nic do powiedzenia. Raz jeszcze ocieram oczy.
– Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe – mówi Simon, jego głos jest teraz mniej nachalny. – Wręcz przeciwnie. Ale to jest właściwe i myślę, że pani to wie. Jeśli pani ojciec to naprawdę Hans Brenner, powinien zostać skazany za swoje zbrodnie. Wierzy w to pani, prawda?
– Tak… – odpowiadam z wahaniem, bo choć wiem, że muszę w to wierzyć, to tego nie chcę. Mój ojciec nie może być Hansem Brennerem. Nie może.
– W takim razie proszę znaleźć dowody, cokolwiek nimi jest. Zdjęcie. Pamiątka. Cokolwiek. Na dłuższą metę, tak będzie dla niego łatwiej. Proszę zobaczyć, jak dokonuje się sprawiedliwość, dla własnego dobra, dla jego, dla dobra dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy zginęli na jego warcie.
Biorę głęboki oddech, ponieważ desperacko potrzebuję oczyścić głowę.
– Zakłada pan, że jeśli jest Hansem Brennerem, to zaprzeczy – mówię powoli, bo po raz pierwszy to do mnie dociera. – Jak może być pan tego tak pewny? Jeśli go zapytam, jeśli pan to zrobi… – Tylko że nie chcę, żeby Simon Baum rozmawiał z moim słabym ojcem. – To szczery człowiek – naciskam, ale Simon wygląda na niewzruszonego.
– Oni wszyscy zaprzeczają – mówi ponuro. – Za każdym razem. – Wyjmuje portfel i podaje mi wizytówkę. – Proszę się ze mną kontaktować pod tym numerem albo adresem mailowym, o każdej porze dnia i nocy.
– A co z nakazem? – pytam roztrzęsionym głosem. – Czy powinnam… czy my powinniśmy… się czegoś spodziewać? – Policji z kajdankami? Dokumentów przesłanych drogą mailową?
– Dam pani znać, czy i kiedy coś się zmieni – odpowiada. – Do tego czasu… proszę zobaczyć, co zdoła pani znaleźć.
Czy on naprawdę prosi mnie, żebym to zrobiła? Walczę, by nie zamykać oczu, by nie modlić się, żeby to wszystko przeminęło. Simon Baum kieruje się w stronę drzwi. Potrzebuję sekundy, by dotarło do mnie, że naprawdę wychodzi. Mam wrażenie, jakby przez dom przeszło tornado, a ja stoję pośrodku ruin. Mam milion pytań, ale nie wiem, czy zdołam usłyszeć odpowiedź na którekolwiek. Wiem tylko, że muszę znaleźć sposób na udowodnienie, że mój tata nie jest Hansem Brennerem. Znajdę dowód, ale nie taki, jakiego spodziewa się Simon Baum.
Gdy Simon idzie w stronę drzwi, do domu wchodzi spocony od jazdy na rowerze Lucas. Wygląda młodo i niewinnie, jakby nie miał żadnych zmartwień. Myślę o tym, jak się zdenerwowałam, że zostawił Em, i jakie się to teraz wydaje głupie.
Lucas zerka na Simona z typową dla nastolatków ciekawością podszytą obojętnością, a ja patrzę, oparta ciężko o blat, jak wychodzi z mojego domu i zaskakująco cicho zamyka za sobą drzwi.
Mój syn otwiera drzwi lodówki i zagląda do środka.
– Kto to był? – pyta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: When We Were Innocent
Copyright © Kate Hewitt, 2022
Published in Great Britain in 2022 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Leonardo Baldini / Arcangel
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-393-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl