Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
LONDYN, 1944: Gdy Lily poznaje żołnierza armii amerykańskiej, Matthew, jest nim urzeczona. Wie, że jego misja zaprowadzi go na pole walki i że ich miłość praktycznie nie ma szans. Ale chce słuchać swojego serca. Jednak jak może to zrobić, skoro dowiaduje się, że Matthew nie jest tym, za kogo się podaje? Że skrywa sekret, który może zmienić nie tylko jej życie, ale życie wielu innych… Poruszająca, wspaniała powieść o odwadze, prawdziwej miłości i zawiedzionym zaufaniu.
Nowa powieść Kate Hewitt to historia, o której nie da się zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu staremu przyjacielowi Gregowi Evansowi za podarowanie mi nasiona, z którego zakiełkował pomysł na tę historię, a także Cat i Jimowi. Po prostu chciałam Wam zadedykować książkę.
Kocham, K.
PROLOG
Gdy wygląda przez okno i czeka, na ulicy panuje spokój, a miasto tonie w szarości. Czekała miesiącami, latami, całe swoje życie. I nie wie, kiedy – i czy w ogóle – czekanie się skończy.
Rozumie, że obietnic nie zawsze da się dotrzymać, wie też, żeby nie prosić, ani nie oczekiwać wypełnienia zobowiązań, bo przecież świat – życie samo w sobie – chwieje się teraz niczym dmuchawiec na wietrze.
Mimo to przybliża głowę do szyby, by spojrzeć w dół. Jedynymi oznakami życia są teraz sprzątaczka niosąca kubeł oraz dwoje umorusanych dzieciaków. Jest późne popołudnie, niebo spowijają ciemnoszare chmury. Świat wygląda przygnębiająco.
Minęły trzy miesiące od zwycięstwa w Europie. Niemal miesiąc, odkąd zakończyła się panująca na świecie wojna, a mimo to nikt nie wkłada wysiłku w świętowanie, nie mówiąc już o okazywaniu jakiejkolwiek radości. Może są zbyt zmęczeni. Może zapomnieli, jak to jest żywić nadzieję.
Gdy wpatruje się w ulicę, nie wie, czy czegoś oczekuje, czy nie. Jej wiara zdaje się czymś pewniejszym, jest oczekiwaniem z solidną podstawą, a mimo to nie wie, co się stanie.
On przyjdzie, myśli.
Gdy światło dzienne słabnie, pozwala swoim myślom błądzić. Noc w hotelu Berkeley, gdzie tańczyli i pili szampana. Ta chwila na schodach do podziemia, a potem w wąskim korytarzu, gdzie podała mu płaszcz, a świat zawirował, bo zapomniała, jak się oddycha.
Każde wspomnienie jest cenne, ponieważ jest to wszystko, co ma. Nie napisał od września zeszłego roku ani słowa. Może nie żyje. Jest pewna, że wiedziałaby o tym. Podświadomie wierzy, że poczułaby, ale może się myli. Może nigdy się nie dowie.
Możliwość, że te uczucia będą jej towarzyszyć całe życie, niesamowicie jej ciąży. Przekonuje samą siebie, że są gorsze rzeczy. Oczywiście, że są. O wiele gorsze. Z Niemiec dotarły wieści, a wraz z nimi zdjęcia, na które nie jest w stanie patrzeć, mimo to nie potrafi oderwać od nich wzroku. Tak, to o wiele, wiele gorsze.
Dotyka dłonią zimnej szyby i rozwiera palce, a z jej ust wyrywa się westchnienie bardziej oznaczające pogodzenie się z sytuacją, niż rezygnację. Ciemność zaczyna opadać na miasto niczym mgła. Skoro nie stało się to dziś, może nadejdzie jutro.
Będzie czekać. Nieważne jak długo, nieważne jak daremne to jest, będzie czekać.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Abby
Abby Reese obserwowała, jak sponad polnej drogi roznosi się kurz złotobrązową smugą, zasłaniając samochód, który wzbijał go w powietrze. Wiedziała, kto go prowadzi. Nie znała tego człowieka osobiście, ale wiedziała o jego istnieniu. Myślała o tym, stojąc na werandzie, jedną ręką obejmując drewnianą pionową belkę. Nigdy nie spotkała Simona Elliota, a usłyszała o nim zaledwie parę tygodni temu. Był coraz bliżej, a ona nie wiedziała, czego się spodziewać – ciekawość została stłumiona poczuciem niepokoju, a ten zrodził się z jej doświadczeń życiowych. Abby nie lubiła niczego, co niespodziewane.
Chmura kurzu stawała się coraz większa, gdy samochód jechał drogą, którą Abby znała jak własną kieszeń. Wszystkie trzydzieści dwa lata swojego życia spędziła w Wierzbowych Sadach, w południowej części centrum Wisconsin – w jednej z bram do stanu z jego wieloma jeziorami.
Wyprostowała się, dłoń zacisnęła mocniej na słupku, wbijając palce w niewygładzone drewno. Obok niej siedziała Bailey, jej golden retriever, której ogon wystukiwał rytm na deskach werandy. Obie patrzyły, jak samochód zatrzymał się naprzeciwko domu, a kierowca zgasił silnik. Po kurzu wzbitym za samochodem nie pozostał żaden ślad. Nie widziała mężczyzny przez przyciemniane szyby, więc dopóki nie otworzył drzwi, nie miała pojęcia, jak będzie wyglądał. Młody czy stary? Wysoki czy niski? Jak na razie był dla niej tylko imieniem i nazwiskiem.
Simon Elliot trzy tygodnie temu napisał do niej maila przez stronę sadu. Tak po prostu, zapytał, czy może odwiedzić ją i jej ojca w Wisconsin. Kolejny raz skontaktowali się dwa dni temu, gdy wysłał wiadomość z potwierdzeniem swojej wizyty. Zrobił to tuż po tym, jak wysiadł z samolotu, którym aż z Anglii dostał się do Chicago. A teraz przyjechał tutaj, by dać jej – a raczej ojcu – coś, co należało do ich rodziny. Coś, o czym oboje do tej pory nie wiedzieli, a przynajmniej tak twierdził ojciec.
Drzwi samochodu się otworzyły, a Abby zeszła z werandy z drepczącą za nią Bailey. Uśmiech zamajaczył na jej twarzy, ale szybko zniknął. W środku czuła ucisk wywołany zdenerwowaniem, ale też ciekawością, której nie potrafiła stłumić, mimo że jakaś jej część tego chciała.
– Ty musisz być Abby. – Mężczyzna, który wysiadł z zakurzonego samochodu, miał oklapnięte brązowe włosy, okulary i oczy o łagodnym spojrzeniu – brązowe i ciepłe jak mahoń albo czekolada. Uprzejmość bijąca z jego twarzy sprawiła, że uśmiech znowu zagościł na ustach Abby. Nerwy opadły, a ciekawość, mimo że wciąż bardzo ostrożna, nabrała intensywności.
– Tak… a ty musisz być Simon. – Oczywiście. Zaśmiała się, bo on się uśmiechał, i nagle cała ta sytuacja nie była taka trudna, jak sobie wcześniej wyobrażała. – Witam w Wierzbowych Sadach.
– Dziękuję. A któż to taki? – Głową wskazał na suczkę, która stała blisko Abby.
– To Bailey. Nie przeszkadzają ci psy? – To było oczywiste, że Bailey nie mogła zrobić krzywdy. Miała dziesięć lat. Była zmęczoną, wierną staruszką.
– Ani trochę. – Simon pochylił się, żeby poklepać suczkę po głowie, po czym wyprostował się i rozejrzał, widocznie zadowolony ze wszystkiego, co widział dookoła. – To piękne miejsce.
Abby podążyła za jego spojrzeniem, chłonąc znajomy widok wzgórz ciągnących się ku horyzontowi, jabłoniom porośniętym zielonymi liśćmi, a także stuletniemu domowi, który wyglądał na swoje lata. Wszystko to znajdowało się pod idealnym niebieskim niebem. Tak, to był jej dom. To było wspaniałe miejsce.
– Dziękuję – powiedziała, oglądając się w stronę drzwi ekranowych, które prowadziły do domu. – Wejdziesz? Zrobiłam lemoniadę.
– Amerykańską lemoniadę? – zapytał z błyskiem w oku, a Abby kiwnęła głową. To się rozmaite rodzaje lemoniad? – Wyśmienicie. Bardzo chętnie się napiję, dziękuję.
– Jak długo trwała twoja podróż z Chicago? – zapytała, prowadząc go do środka. Polegała na zwyczajnych zwrotach grzecznościowych, które miały pomóc jej przetrzeć szlaki, aż do momentu, gdy nabierze więcej pewności w relacji z tym człowiekiem.
– Mówiąc szczerze, nie za długo. Jakieś półtorej godziny. Spodziewałem się, że będę jechał dłużej. Mówi się, że w Ameryce wszędzie jest daleko, że ludzie pokonują tu tysiące mil.
– Tak, chyba tak. – Nie podróżowała zbyt wiele w swoim życiu. A raczej w ogóle. Ale to nic. To ona podjęła taką decyzję, świadomie i nieodwołalnie, piętnaście lat temu.
Abby przeszła korytarzem, którego podłogę pokrywał wyblakły dywan, i minęła siedemdziesięcioletni stojący zegar, wciąż działający mimo upływu lat. Weszła do kuchni, a stamtąd na tyły domu, gdzie znajdował się wielki, przytulny pokój. Spędzała w nim większość czasu, czy to przed laptopem, czy papierami rozłożonymi na starym, kwadratowym stoliku ustawionym koło pieca, z leżącą przy nogach Bailey.
Ile wieczorów spędziła, stojąc tu albo siedząc i patrząc, jak słońce opada w stronę sadów, a jego złote promienie rozlewają się po podwórku niczym roztopione masło? Jak wiele razy patrzyła o poranku, obejmując dłońmi kubek kawy, jak mgła się rozpierzcha, przegoniona wschodzącym słońcem?
Teraz spojrzała na podwórko, na rozkwitający ogród warzywny, a potem przeniosła wzrok na sady, gdzie zielone liście gęsto porastały gałęzie, a pomiędzy nimi pojawiały się pierwsze malutkie owoce. Był początek lipca, wciąż mieli ponad miesiąc, zanim będą możliwe pierwsze zbiory jabłek. Ten okres był bardzo pracowity, pełen obchodów po sadzie i sprawdzaniu drzew pod kątem insektów i chorób. Część czasu pochłaniało także prowadzenie małego sklepu przy gospodarstwie, na którego otwarcie wpadła Abby.
Sięgnęła po dzbanek świeżo przygotowanej lemoniady, która chłodziła się w lodówce, i nalała dwie szklanki. Simon stał w tym czasie w progu, bawiąc się kluczykami, które trzymał w kieszeni, i rozglądał się dookoła.
– Na werandzie będzie chłodniej – powiedziała. – Nie masz nic przeciwko, że wyjdziemy na zewnątrz?
– Brzmi świetnie.
Podała mu szklankę lemoniady, a on wziął łyk i uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy poczuł jej smak.
– Ach, tęskniłem za tym.
– Nie macie lemoniady w Anglii?
– W niektórych miejscach, ale tam lemoniada to po prostu gazowany napój, jak sprite. Nie jest ze świeżo wyciskanych cytryn.
– Rozumiem. – Abby kiwnęła głową. Nie wiedziała o tym, ale po co jej taka wiedza? Nie ruszała się z Wisconsin poza wakacjami w dzieciństwie, czyli podróży do Disneylandu i jednej wyprawy do Wielkiego Kanionu. Miała wrażenie, jakby to było miliony lat temu, w jej głowie wspomnienia z tamtych dni przybrały kolor sepii. – W każdym razie życzę smacznego – powiedziała, prowadząc go z powrotem na zewnątrz.
– A twój ojciec? – zapytał ostrożnie Simon, gdy znaleźli się na werandzie, a stare deski zaskrzypiały pod ich nogami. Bailey stała między nimi. – Czy on…?
– Teraz jest w stodole, sprawdza dostawę pestycydu – odpowiedziała Abby. – Organicznego – dodała. – Prowadzimy zrównoważoną uprawę.
– Czytałem o tym na waszej stronie. – Simon błysnął uśmiechem, a ona odwróciła wzrok, nieco rozkojarzona jego prostym urokiem, jakby z książki. Wygląda bardzo brytyjsko, pomyślała, w wysłużonych sztruksach, nieco pogniecionej koszuli i okularach w drucianych oprawkach.
Jego akcent brzmiał wyszukanie. Albo raczej wytwornie. Brzmiał jak coś, co niejednokrotnie słyszała w serialach, które czasami oglądała na Netfliksie.
– Czyli niedługo przyjdzie? – zapytał Simon, gdy usiedli na znajdujących się na werandzie bujanych fotelach. Bailey rozciągnęła się między nimi z zadowoleniem. Dzień był ciepły i spokojny, kilka trzmieli latało leniwie dookoła, zapach wiciokrzewu, który piął się po jednej ze ścian domu, był słodki i ciężki jak perfumy.
– Tak, gdy już będzie mógł. – Abby upchnęła w swoim głosie trochę pozytywnego akcentu, choć wcale tego nie czuła. Szczerze mówiąc, gdy przeczytała ojcu wiadomość Simona, była zaskoczona tym, z jaką niechęcią okazywał zainteresowanie. Powiedział, że niczego nie musi wiedzieć o żadnym medalu, bo miejsce przeszłości jest w przeszłości. Abby pomyślała sobie wtedy: To dlaczego nie możemy tak żyć? Oczywiście nie odezwała się słowem. Bo właśnie w ten sposób żyli. Tak jakby.
Nie rozumiała małomówności ojca. Po raz kolejny musiało chodzić o jakieś duchy z przeszłości.
Biorąc pod uwagę brak entuzjazmu z powodu wizyty Simona, nie była zaskoczona, że zniknął w stodole tuż przed przyjazdem gościa. Można to było odebrać jako nieuprzejmość, choć Abby wiedziała, że nie taki był jego zamiar. A przynajmniej taką miała nadzieję. Chodziło raczej o to, jak jej ojciec radził sobie – a raczej nie radził, z czymś, czego nie lubił.
Abby była przyzwyczajona do jego zachowań, nauczyła się postępować z nim metodą prób i błędów. Jej najlepsza przyjaciółka Shannon, twierdziła, że to dysfunkcyjne, ale Abby uznawała to za najstosowniejsze. Poza tym jej przyjaciółka nie wiedziała wszystkiego, mimo że myślała inaczej. Całą prawdę znała tylko Abby oraz jej ojciec, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Wiedzieli, jak ostrożnie poruszać się wokół duchów, które zamieszkiwały każdy pokój tego domu. Tylko ich dwójka wiedziała, dlaczego one tam są i co się stało tamtego dnia, gdy zginęli jej mama i brat.
– Mam nadzieję, że przyjdzie – powiedział Simon znowu ze swoim charakterystycznym uśmiechem, przy którym mrużył oczy i marszczył nos, a Abby nie potrafiła nie odpowiedzieć tym samym. – W końcu to był jego ojciec, prawda?
– Tom Reese? Tak, to jest… to był tata mojego taty. – Abby pokręciła powoli głową. – Choć oboje nie mamy pojęcia, jak twoja babcia mogła wejść w posiadanie jego odznaczenia wojennego. Zacznijmy od tego, że ojciec nie wiedział nawet, że jego tata został nim odznaczony.
– Obawiam się, że ja także nie wiem, dlaczego go miała. Babcia mi tego nie wytłumaczyła, a przynajmniej nie do końca, choć podsunęła mi parę wskazówek.
– To dziwne…
– A zarazem intrygujące, nie sądzisz? – Simon nachylił się w jej stronę, na jego twarzy błysnęło zainteresowanie, a oczy skryte za okularami jaśniały.
Abby obracała mokrą szklankę w rękach.
– Tak, myślę, że tak. – Wiedziała, że brzmi na czujną, bo zauważyła zmianę w wyrazie twarzy Simona i to, jak zlustrował ją wzrokiem.
Gdy przeczytała pierwszego maila od Simona, nie wiedziała, co o tym myśleć.
Cześć, nie znasz mnie, ale ja trochę znam Ciebie! Moja babcia Sophie Mather umarła kilka miesięcy temu i tak się składa, że posiadała Purpurowe Serce należące do Twojego dziadka Toma Reese’a, którym nagrodzono go podczas służby w czasie trwania drugiej wojny światowej. Powiedziała mi, że chce, by ten medal wrócił do „prawowitego właściciela”.
Przeczytałem na stronie, że Twój dziadek zmarł jakiś czas temu, i jest mi niezmiernie przykro z powodu Twojej straty. Wygląda na to, że teraz właścicielem odznaczenia będzie Twój ojciec. Latem pojawię się w Stanach z wizytą i naprawdę bardzo chciałbym zwrócić medal Twojej rodzinie.
Abby przeczytała to wszystko, w głowie miała pustkę, ale jednocześnie kłębiło się w niej setki myśli. Sophie Mather? Jaki Medal? Wizyta?
– Czy wiesz cokolwiek na temat służby wojskowej twojego dziadka? – zapytał Simon, a ona podniosła wzrok i pokręciła głową.
– Nie, w sumie to nie. – Nie miała o tym zielonego pojęcia. Abby wiedziała jedynie, że Tom Reese walczył w Europie w czasie drugiej wojny światowej, wrócił do Minnesoty, a potem przeniósł się ze swoją młodą żoną Susan do Wisconsin. W 1951 kupił Wierzbowe Sady i zmarł czterdzieści lat później na zawał serca jako siedemdziesięciojednolatek. Abby była wtedy malutka. Jej babcia zmarła trzy lata po nim.
Abby prawie ich nie pamiętała z wyjątkiem kilku niejasnych wspomnień babci – upudrowanego, pomarszczonego policzka przytulonego do jej buzi oraz puszki ze słodyczami, którą trzymała na półce w spiżarni i częstowała nimi podczas specjalnych okazji. W domu, na korytarzu, wisiał jeden portret przedstawiający ich w dniu ślubu. Czarno-biały. Oboje wyglądali na nim poważnie i staromodnie, trochę groźnie.
A jednak jakimś cudem babcia Simona Elliota, która mieszkała w Wielkiej Brytanii, miała medal wojenny Toma Reese’a. Musiał istnieć ku temu jakiś powód.
– To odznaczenie było dla niej niesamowicie ważne – powiedział po chwili Simon. – Onbył dla niej ważny. Ton jej głosu, to w jaki sposób o nim opowiadała, to oczywiste, że byli ze sobą w jakiś sposób zżyci.
Abby przesunęła się na krześle, a ono zaskrzypiało w proteście.
– Nic na ten temat nie wiem. Przykro mi…
– Nigdy nie wspominał o mojej babci? – zapytał Simon, z powagą i zawodem jednocześnie. – Sophie Mather? Nawet słowa?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale tak jak napisałam w mailu, umarł, gdy byłam dzieckiem. W ogóle go nie pamiętam. Może mój ojciec… – przerwała, bo nie chciała dawać mu nadziei. Wątpiła, że jej ojciec chciał urządzać sobie wspominki z Simonem Elliotem.
– Nie przejmuj się. – Simon zerknął na trawnik ciągnący się w stronę głównej drogi. O tej porze wszystko dookoła było żywe i zielone, bo gorące letnie słońce jeszcze nie wysuszyło trawy i nie sprawiło, że zbrązowiała. – Tak tu pięknie. Zawsze uwielbiałem Stany. Spędziłem tu rok na uczelni w Pensylwanii. Niesamowity czas.
– Co tam robiłeś?
– To był program szkoleniowy dla absolwentów. Uczyłem historii grupkę studentów w Filadelfii.
– Boże. To musiało być wymagające.
– Bo to było wymagające. Ale też cudowne. – Przekrzywił głowę. – A co z tobą? Podróżowałaś?
– Nie, w ogóle. – Próbowała załagodzić odpowiedź uśmiechem. – Zobaczyłam parę miejsc w Ameryce, ale całe życie spędziłam tutaj, pomagając na farmie.
– Musisz to lubić.
– Zgadza się – odpowiedziała może zbyt stanowczo. Odwróciła głowę, by spojrzeć w stronę stodół z ich zniszczonymi od pogody czerwonymi ścianami. Zmrużyła oczy, starając się dostrzec znajomą, nieco przygarbioną sylwetkę ojca idącą w stronę domu, ale go nie dostrzegła. – Chcesz, żebym poszła po tatę? – zapytała. – W końcu miałeś nadzieję go zobaczyć, a ten medal tak naprawdę należy teraz do niego. Był jedynym dzieckiem mojego dziadka.
– Wygląda na to, że rzeczywiście należy do niego. Ale nie chcę mu przeszkadzać…
– To żaden problem. Na pewno chce cię poznać. – Abby miała nadzieję, że brzmiała bardziej przekonująco, niż się czuła. – I do tego pewnie zechce zobaczyć medal – dodała.
– W porządku. – Simon lustrował jej twarz wzrokiem, jakby szukając wskazówek. Czy zastanawiał się, dlaczego ona nie była zainteresowana, bardziej zaangażowana?
Abby uśmiechnęła się, usiłując pokazać, że jest to dla niej ważne, mimo że raczej tego nie czuła. Wiedziała, że ojca w ogóle to nie interesowało.
Czasami lepiej by było, gdyby przeszłość pozostała nieodkryta.
Simon
Simon obserwował Abby, gdy szła przez podwórko w stronę stodoły. Sunia podniosła głowę, gdy kobieta zeszła po schodach i podążyła za nią, ciężko wzdychając. Kowalik świergotał na gałęzi potężnej wierzby, która rosła przed domem. To pewnie od niej pochodziła nazwa sadu. Simon zorientował się, że właśnie to drzewo znajduje się w logo zamieszczonym na stronie internetowej.
Rozsiadł się na krześle bujanym, popijając lemoniadę i próbował zrozumieć, co mu nie pasowało w całej tej sytuacji. Abby Reese nie była szczególnie zainteresowana Purpurowym Sercem i Simon podejrzewał, że jej ojciec będzie zainteresowany jeszcze mniej. Nie oczekiwał niepohamowanego entuzjazmu, ale na pewno jakiejś pozytywnej reakcji.
Mimo pięknego, pogodnego dnia czuł wiszący nad domem smutek, który otaczał go niczym niewidzialna mgła. Nawet Abby nim emanowała. Widział go w jej ciemnych oczach, niepewnym uśmiechu, ostrożności, z jaką mówiła. Zastanawiało go to.
Oczywiście każdy w swoim życiu odczuwa smutek i czegoś żałuje. Sam miał na koncie jedno i drugie, i gdyby na to pozwolił, byłyby w stanie go zniszczyć. Ale to Purpurowe Serce miało siedemdziesiąt pięć lat. Wszyscy ludzie z tej historii już nie żyli, sam Tom Reese od prawie trzydziestu lat. Dlaczego ta rodzina nie chciała się niczego więcej dowiedzieć?
A może z powodu swojej naturalnej powściągliwości wyciągnął pochopne wnioski. Może David Reese pędem przyjdzie na werandę, uściśnie jego dłoń i krzyknie radośnie na widok medalu, aktualnie spoczywającego w pudełku w jego kieszeni.
Simon poklepał się po nogawce spodni, żeby się upewnić, że medal ciągle tam jest, a potem wyjął telefon i sprawdził, czy dostał jakieś wiadomości, choć żadnej się nie spodziewał. Widział, że SMS do Maggie, w którym przesłał zdjęcie Willis Tower widocznego z okna pokoju hotelowego w Chicago, został odczytany, ale nie otrzymał na niego odpowiedzi. Nie było to nic zaskakującego i wcale jej za to nie winił.
Dobiegający z oddali dźwięk sprawił, że podniósł wzrok. Wsuwając telefon do kieszeni, patrzył, jak Abby kieruje się w stronę domu, a za nią podąża wysoki i smukły mężczyzna z głową pokrytą siwizną i pobrużdżoną twarzą. Nie uśmiechał się.
Gdy znaleźli się bliżej, Simon wstał. Czuł się nieco zdenerwowany. David Reese musiał mieć przynajmniej metr dziewięćdziesiąt, a przez to jak wymachiwał rękami i jak stawiał kroki, emanował ukrytą siłą. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale na przystępnego też nie.
Abby rzuciła im obu przelotny uśmiech.
– Tato, to Simon Elliot. Simonie, to mój ojciec, David Reese.
David kiwnął głową na przywitanie, a Simon posłał mu uśmiech.
– Miło mi pana poznać, sir. – Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięło to „sir”, tylko że w przypadku zwracania się do człowieka takiego jak David Reese zdawało się to właściwe, a David tego nie kwestionował.
– Czy mam ci przynieść lemoniady, tato? – zapytała Abby. Simon nie do końca to rozumiał, ale w jej głosie słychać było przesadzony entuzjazm.
– Poproszę.
Gdy Abby weszła do domu, David usiadł na bujanym fotelu, lekko poklepał psa po głowie, po czym ułożył wielkie, pokryte odciskami dłonie na udach. Zlustrował Simona spojrzeniem.
– Przykro mi, że przebyłeś całą tę drogę, chłopcze. Nie jestem pewien, co mogę ci powiedzieć na temat tego, co cię interesuje. – Głos miał niski i gruby. Sprawiał wrażenie człowieka oszczędnego w słowa. Simon starał się zwalczyć chęć nadskakiwania mu, rzucania żartami i tworzenia wesołej atmosfery, co zazwyczaj było jego reakcją na zdenerwowanie. Miał przeczucie, że w tej sytuacji byłby to daremny trud.
– Rozumiem, ale może ja mogę panu coś powiedzieć. – Miał nadzieję, że to, co pojawiło się na jego twarzy, było uprzejmym uśmiechem. – Jeśli jest pan zainteresowany.
– Nie bardzo rozumiem, jaki jest sens do tego powracać. Niczego to nie zmieni, a z tego co wiem, przeszłość jest przeszłością.
– To prawda… ale nie chciałby się pan dowiedzieć, dlaczego moja babcia miała Purpurowe Serce pańskiego ojca?
David wzruszył ramionami.
– Ty tego nie wiesz, prawda?
– Nie, ale chciałbym się dowiedzieć.
David nie odpowiedział, a Simon poczuł się, jakby powiedział coś nie tak.
– To może chociaż chce pan go odzyskać? – zapytał i zaśmiał się krótko.
– Skoro go masz przy sobie, to czemu nie, ale nie widzę żadnego sensu co do reszty. – David przesunął się na krześle, a Simon myślał, że mężczyzna powie coś jeszcze, ale ten zamilkł. Cisza była niezręczna, a Simon nie wiedział, jak ją wypełnić.
To wszystko było zdecydowanie zbyt dziwne. Powściągliwość Davida Reese’a była znacznie bardziej widoczna, niż przypuszczał. Sprawiała, że mężczyzna zdawał się wręcz wrogi, choć może taki był z natury. Jego nastawienie sprawiało, że Simon był jeszcze bardziej zaintrygowany, choć tak naprawdę kusiło go, żeby oddać medal i zniknąć z Wierzbowych Sadów tak szybko, jak to możliwe. Wtedy na werandę wróciła Abby.
– Proszę, tato. – Podała mu szklankę z lemoniadą, a potem sięgnęła po własną i oparła się o barierkę. Razem z ojcem czekała, aż ich gość zacznie mówić.
Simon napotkał jej spojrzenie, ale Abby szybko przerwała kontakt wzrokowy. Musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć, że była na swój sposób bardzo ładna. Grube, ciemne włosy zebrane w kucyk, ciemne oczy. Ten towarzyszący jej spokój. Czy to smutek? A może nieśmiałość? Ale nie wyglądała na zdenerwowaną, raczej zdystansowaną.
– To może powiem wam, co wiem – zaczął, gdy cisza zaczęła się przeciągać, i poczuł, że może się zrobić naprawdę niezręcznie. Starał się mówić pogodnym głosem, tak jak to robił na początku podczas rozmowy z Abby, ale zaczynało to brzmieć strasznie sztucznie.
David oczywiście nie odpowiedział, ale Abby uniosła z oczekiwaniem brwi i posłała mu uśmiech. Uroczy uśmiech.
Simon odsunął od siebie tę myśl i zaczął.
– Moja babcia Sophie Mather mieszkała podczas wojny w Londynie. To tam musiała poznać pańskiego ojca Toma Reese’a – skierował swoje słowa do Davida, ale potem zerknął na Abby, która pokiwała zachęcająco głową. – Nie znam natury ich relacji, ale zdaje się, że byli… blisko. Przed śmiercią babcia mówiła o nim z czułością. Wydaje mi się, że dobrze go znała.
– Ojciec nigdy o niej nie wspominał. – David, który jak dotąd wpatrywał się w dal, utkwił spojrzenie w Simonie. – Ani słowem.
Małomówność musiała być dziedziczna w ich rodzinie.
– Moja babcia także nic na jego temat nie mówiła, nawet mojej mamie, dopóki w zeszłym roku nie zdiagnozowano u niej ostatniego stadium raka – powiedział. Jego babcia nie miała wielu okazji do dzielenia się takimi szczegółami. Jej relacja z córką i jej rodziną była skomplikowana i często napięta. – Te rzeczy… trudno się o nich rozmawia, prawda? Wojna i to wszystko, co się wtedy wydarzyło. Babcia naprawę rzadko o tym wspominała.
– Nie bez powodu – skomentował beznamiętnym głosem David.
– Co powiedziała o dziadku? – zapytała Abby. Simon wyczuwał, że modulowała głosem tak, by brzmieć trochę na lekko zaciekawioną i radosną.
Ojciec posłał jej spojrzenie, od którego na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Abby musiała mieć przynajmniej trzydzieści lat. Co ona robiła, mieszkając w domu ojca i robiąc wszystko pod jego dyktando? A może tylko wyobrażał sobie tę niezdrową dynamikę i zbyt wiele widział w tym jednym spojrzeniu?
Skierował swoją odpowiedź do Davida:
– Niewiele, mówiąc szczerze. Tylko że był amerykańskim żołnierzem, który stacjonował w Londynie przed lądowaniem w Normandii i że się… zaprzyjaźnili. Powiedziała, że ich drogi się rozeszły, a on dał jej ten medal na przechowanie. Uznała, że to czas, żeby go zwrócić. – Milczał przez chwilę. – Powiedziała też, że powinna była oddać go dawno temu i że ma nadzieję, że jej wybaczy. – Znowu urwał, żeby dać im chwilę na przyswojenie informacji. – Dała mi wasz adres. Powiedziała, że straciła kontakt z pańskim ojcem tuż po wojnie, ale że odnalazła go przez internet. Była naprawdę bardzo bystra, jeśli chodzi o technologie. – Jeśli Simon liczył na choćby najmniejszy uśmiech, nie doczekał się go. Czuł się idiotycznie, jakby grał w teatrze i udawał, że to przyjemna i przyjacielska rozmowa, kiedy było jej do tego naprawdę daleko. David nie był otwarcie wrogi, ale niewiele brakowało, żeby taki się stał. – Chciała, żeby on albo jego potomstwo dostali medal z powrotem. – Patrzył to na Abby, to na Davida, i starał się wyczuć nastrój kobiety. Czy była zainteresowana tym medalem mimo kompletnej obojętności ojca? – Czy… chcecie go zobaczyć?
David wstał z fotela bujanego. Zatrzeszczały nie tylko płozy, ale też stawy w jego nogach.
– Nie muszę go oglądać.
– Tato – zaprotestowała cicho Abby. – Co zaszkodzi…
– Wiedziałem, że został ranny.
Abby otworzyła szerzej oczy.
– Nigdy mi tego nie powiedziałeś…
– Nie było ku temu powodu. Nie lubił o tym rozmawiać, poza tym rana nie była taka poważna. – Odwrócił się do Simona. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie interesuje mnie grzebanie w przeszłości i dowiadywanie się, co miał wspólnego mój ojciec z twoją babcią. Przez czterdzieści lat żył w szczęśliwym małżeństwie z moją matką. Żył tutaj. Z grzebania w przeszłości i w tym, o czym ludzie nie chcą rozmawiać, nigdy nie wynika nic dobrego. – Skinął Simonowi głową, stawiając na barierce werandy ledwie upitą lemoniadę. – Doceniam twoje zainteresowanie i troskę, i dziękuję ci za poświęcony czas w celu przywiezienia tutaj medalu, ale w tym momencie ta historia się kończy – oznajmił, po czym klepnął psa w głowę, zszedł z werandy i skierował się z powrotem do stodoły.
Abby
Wow. Poszło gorzej, niż Abby się spodziewała, a to naprawdę wiele znaczyło. Czuła, że im bardziej cisza się przeciągała, tym bardziej się rumieniła. Simon wyglądał na speszonego, gdy patrzył na jej odchodzącego ojca. Bailey podniosła łeb, patrząc na nich, po czym przytuliła go do kolana Abby. Często tak robiła, gdy wyczuwała napięcie.
– Przepraszam – powiedziała w końcu Abby, bawiąc się uszami Bailey, i spuściła wzrok. – Wiem, jak to zabrzmiało, ale on nie chciał być nieuprzejmy.
Simon odwrócił się w jej stronę z uniesionymi brwiami, uśmiechając się z kpiną.
– Jesteś tego pewna?
– Po prostu… on naprawdę nie lubi rozmawiać o przeszłości. – To było raczej oczywiste.
Simon pokiwał głową i westchnął.
– Nie, to ja przepraszam. Nie chciałem sprawić kłopotu. – Uśmiechnął się smutno. – Ale to zrobiłem, prawda? Z jakiegoś powodu twój ojciec nie chce tego medalu i żeby ktokolwiek rozmawiał o Tomie Reesie.
– Tu raczej nie chodzi o żadną tajemnicę. – Abby poczuła się zmuszona, by to powiedzieć, choć nie wiedziała dlaczego. Może to byłatajemnica. – Chodzi o to, że… Mój ojciec nie lubi zmian.
– Ale to nic by nie zmieniło, prawda? Jeśli coś się stało, miało to miejsce prawie osiemdziesiąt lat temu. To nie może mieć teraz żadnego znaczenia.
– Wiem. – Obejrzała się w stronę ojca idącego do stodoły i dostrzegła jego ciężki chód i przygarbione ramiona, po czym usiadła na krześle, które zwolnił. – To mogłoby zmienić jego opinię na temat ojca, jeśli coś przeskrobał… – przerwała, bo nie była pewna, co sugeruje, zwłaszcza że ta sprawa dotyczyła także babci Simona. Prawda była taka, że nie miała pojęcia, dlaczego ojciec nie wyrażał chęci przyjęcia medalu, ani wysłuchania opowieści o babci Simona. Chodziło o jego naturalną powściągliwość, gdy była mowa o przeszłości, czy kryło się za tym coś więcej?
– Przeskrobał? – zapytał sceptycznie Simon. – To prawda, że mógł mieć romans w czasie wojny, wiele lat przed tym, jak się ożenił. To wcale nie brzmi skandalicznie. – Mężczyzna wydawał się szczerze zdumiony, a Abby raz jeszcze wzruszyła ramionami, rozkładając przy tym przepraszająco ręce.
– Naprawdę nie wiem, o co chodzi.
– A czy tychcesz go zobaczyć?
Zamrugała, lekko zaskoczona.
– Medal?
– Należy do twojej rodziny. Muszę go oddać, czy tego chcesz, czy nie. Tego życzyła sobie moja babcia.
– W porządku. – Bailey znowu rozciągnęła się na deskach werandy, gdy Abby wyciągnęła rękę w stronę Simona sięgającego do kieszeni. Oddech ugrzązł jej w gardle, gdy delikatnie, wręcz w skupieniu Simon otworzył małe pudełko i położył na jej dłoni serce z wyblakłą fioletową wstążką.
– Purpurowe Serce – powiedział uroczyście. – Nagradzano nim mężczyzn rannych w walce. Jest na nim George Washington.
– Tak…
– Najstarszy medal w historii Ameryki – kontynuował Simon. – Przyznawany tym, którzy zostali ranni albo zabici na placu boju. Obecnie nagradza się nim także osoby, które zostały poszkodowane albo zabite w wyniku ataku terrorystycznego.
Abby obróciła stare serce na drugą stronę i przeczytała wyrytą na nim inskrypcję: Za zasługi wojskowe Thomasa Reese’a. Serce zdawało się wyjątkowo ciężkie, jakby ciężaru dodawało mu jego znaczenie.
– To nie mógł… To nie mógł być żaden inny Tom Reese, prawda? – zapytała nagle. – Wiem, że ojciec powiedział, że mój dziadek został ranny, ale może on ma gdzieś swój medal, a ten należy do kogoś innego. To popularne imię i nazwisko.
– A mimo to babcia miała jego adres? Na waszej stronie jest zdjęcie twoich dziadków. Była przekonana, gdy z nią rozmawiałem.
– Na pewno widziała naszą stronę?
– Nie mam co do tego wątpliwości. Babcia była naprawdę obeznana z internetem, aż do samego końca. Nigdzie się nie ruszała bez iPada. Grałem z nią nawet w Candy Crush.
Abby uśmiechnęła się nieznacznie.
– Na pewno była cudowną osobą.
– Była wspaniała. Szkoda, że nie poznałem jej lepiej. Moja matka miała z nią… bardzo burzliwą relację. Obie były bardzo emocjonalne. – Skrzywił się lekko. – Dlatego nie widywaliśmy jej, a raczej rodziny z jej strony, zbyt często. Matka zmarła przed babcią, prawie dziesięć lat temu – przerwał nagle, jakby powiedział wystarczająco dużo. Może nawet za dużo.
Abby przyjrzała mu się i zobaczyła pustkę w jego oczach, ale on nagle odwrócił wzrok.
– Relacje rodzinne bywają skomplikowane – skomentowała, co było jednym wielkim niedopowiedzeniem.
– Tak.
– Przykro mi z powodu twojej straty. – Słowa mogły zostać wypowiedziane odruchowo, ale Abby naprawdę było przykro. Utrata rodziny była traumatyczna, następujący po niej ból przytłaczał, nie miał końca. Wiedziała to aż za dobrze.
– Dziękuję. – Simon kiwnął głową, po czym pochylił się, by spojrzeć na medal, który wciąż trzymała w dłoni. – Nie jesteś choć trochę zaintrygowana? – zapytał, zniżając konspiracyjnie głos, mimo że jej ojciec był daleko od nich w stodole. – Nie interesuje cię, co mogło się wydarzyć między naszymi dziadkami podczas wojny? Jakiś tragiczny romans? A może coś zupełnie innego i zaskakującego? Czy odkrycie tego nie byłoby… ciekawe?
Podniosła wzrok i napotkała jego przyjazne, szczere spojrzenie. Zniknęła pustka, a jej miejsce zajęła iskra zainteresowania, która sprawiła, że przez jej ciało przebiegło dziwne napięcie, zupełnie niespodziewane. Nieznane, a przynajmniej takie, o którym zapomniała. Przemknęło rozbudzając ją, aż musiała walczyć z odruchem, by nie potrząsnąć głową, jakby chciała oczyścić umysł.
– Jak myślisz, co się stało? – zapytała. – Powiedziałeś, że rozmawiałeś o tym z babcią.
– Tak, kilka miesięcy temu, zanim umarła. – Westchnął i usiadł wygodnie na krześle, a Abby zrobiła to samo, ciągle trzymając medal w ręce. – Nie powiedziała nic, poza tym, co wam przekazałem, ale w tonie jej głosu było coś… Domyślałem się, że czuła coś do niego, że w jakiś sposób żałowała tego, co się stało, albo nie stało, między nimi. Dlatego wiem, że coś musiało ich łączyć, a ona musiała mieć poczucie, że zrobiła coś nie tak.
– To tak, jakby nie wiedziała, że umarł.
– Nie wiem, czy wiedziała, czy nie. Biorąc pod uwagę to, jak dawno to się stało, mogę podejrzewać, że wiedziała, ale kto wie? Może uznała, że zwrócenie medalu rodzinie coś by mogło wynagrodzić.
– Może. – Abby zacisnęła palce wokół odznaczenia, jego brzegi wbijały się w jej skórę. – To wszystko jest takie dziwne, nie sądzisz? Przykro mi, że nie możemy udzielić ci więcej informacji.
– To nic. – Simon uśmiechnął się cierpko. – Może coś sobie przypomnicie? Gdyby coś przyszło ci do głowy, będę w okolicy przez kilka tygodni.
– Zostajesz? – Abby popatrzyła na niego, zaskoczona. Choć powiedział, że zostaje na kilka tygodni w Stanach, nie sądziła, że cały ten czas spędzi w Wisconsin.
– Tak. Wynająłem mały domek nad jeziorem Geneva, jakieś dwadzieścia minut drogi stąd. Jestem nauczycielem historii i mam sześć tygodni wolnego. – Uśmiechał się szeroko i pogodnie, przyglądając się jej twarzy, jakby chciał rozgryźć jej reakcję. – Nie mógłbym znaleźć się w lepszym miejscu podczas pracy nad moją książką.
– Twoją książką?
– Mam nadzieję, że uda mi się napisać książkę o romansach wojennych między brytyjskimi kobietami a amerykańskimi żołnierzami. W Genoa City jest para, która z chęcią udzieli mi wywiadu…
– Żyją?
– Nie, ale ich dzieci owszem. Więc jeśli pamiętasz jakieś szczegóły… – urwał Simon z wyćwiczoną swobodą i uniósł brwi.
Abby spuściła wzrok, zerkając na medal i przełknęła ślinę. Z jakiegoś powodu cała ta sytuacja zdawała się inna, gdy wiedziała, że Simon będzie w pobliżu, pracując nad książką. Czuła, że nie wzbudzi tym zachwytu jej ojca.
– Oczywiście, ale obawiam się, że nic takiego nie pamiętam.
– Masz mój adres mailowy. Czy nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli podam ci mój numer telefonu? Albo ty podasz mi swój? – Uśmiechnął się żartobliwie, a ona zmusiła się, by nie odwrócić wzroku. On nie flirtował. Był tylko uprzejmy. Ale nadal wydawało się to dziwne. Nie pamiętała, kiedy ktoś ostatni raz z nią flirtował, a przynajmniej ktoś, kogo uważała za atrakcyjnego. Nagle dotarło do niej, że Simon, z opadającymi włosami i łagodnym spojrzeniem, był dla niej atrakcyjny.
– Pewnie – odpowiedziała, a mężczyzna podał jej komórkę, żeby mogła wpisać swój numer. – Możliwe, że ojciec zmieni zdanie – powiedziała, gdy Simon zbierał się do wyjścia. Nie sądziła, że to się stanie, ale czuła, że musi to powiedzieć. Dotarło do niej, że nie chciała się ostatecznie żegnać. A co, jeśli już więcej go nie spotka? Pewnie właśnie tak będzie. – Może coś sobie przypomni.
– Mam taką nadzieję. Szkoda, że nie zapytałem babci o więcej szczegółów, ale gdy o tym mówiła, była smutna. Może to była jedna z tych rzeczy, których najbardziej się w życiu żałuje? – Uśmiech, który jej posłał, był naznaczony smutkiem, a Abby poczuła, że nie może odpowiedzieć. Tak, życie z pewnością wiązało się z tym, że czegoś się żałowało, czasami bardzo. – Dziękuję za lemoniadę i gościnność – powiedział bardziej oficjalnie. – Być może do zobaczenia?
– Tak, być może. – Abby nie powiedziała nic więcej, gdy wstała, a Simon skierował się do samochodu. Pomachał zza kierownicy, a gdy ruszył, koła wzbiły w powietrze kurz tak samo jak za pierwszym razem.
Rozdział drugi
Londyn
Styczeń 1944
Wojska amerykańskie zaczęły przybywać do Wielkiej Brytanii w styczniu 1942 roku, ale rodzina Matherów po raz pierwszy spotkała się z nimi bezpośrednio dwa lata później.
Do tamtego czasu Matherowie doświadczyli „dobrej wojny”, jak niektórzy by powiedzieli. Nie było w niej synów, którzy znajdowali się na zbombardowanych i zasypanych popiołem plażach Dunkierki, ani nie musieli obawiać się, że z nieba spadnie na nich deszcz pocisków. Ich dom nie został zaatakowany podczas ciemnych, niekończących się nocy blitzu, choć podobno jego fundamenty osłabły po tym, jak nieopodal wybuchł pocisk, a sufit w kuchni przecinała duża szczelina. Nie zginął nikt z ich bliskich. Bratanek służył na Pacyfiku, ale zgodnie ze wszystkimi podawanymi informacjami ciągle żył, a kuzyn opuścił armię w 1943 roku z powodów zdrowotnych. Najbliższą im ofiarą wojny był syn sąsiada, który zginął podczas kampanii norweskiej w 1940 roku oraz przyjaciółka rodziny, przygnieciona przez gruz podczas nalotu. Biegła wtedy do schronu na tyłach ogródka.
Ich dwie córki Sophie oraz Lily, które w czasie wybuchu wojny miały osiemnaście i szesnaście lat, przez cały czas pilnie pracowały. Sophie została sekretarką w Ministerstwie Wojny, a Lily dołączyła do kobiecych oddziałów pomocniczych i pracowała w Biurze Marynarki Wojennej w Wydziale Wsparcia Rodzin Poległych. Sophie zgłosiła się na ochotniczkę tak szybko, jak to było możliwe, bo bardzo chciała się zaangażować, a Lily została powołana w 1941 roku, gdy skończyła osiemnaście lat.
Ich matka Carol Mather była znaczącą postacią w miejscowej Ochotniczej Służbie Kobiet. Z entuzjazmem i determinacją pozbyła się tulipanów i azalii zza ich małego domu bliźniaczego w Clapham, a na ich miejscu stworzyła ogród zwycięstwa. Poza tym szyła, robiła na drutach i piekła, ile tylko była w stanie. Z zacięciem nadzorowała wszystko, od rozdawania czapek i szalików osobom ewakuowanym po serwowanie herbaty obywatelom z obszarów bombardowanych. Napar przygotowywała w furgonetce, w której znajdował się wielki metalowy gar i mnóstwo, zazwyczaj nieświeżych bułek. Carol wręcz się radowała możliwościami, jakie wojna stwarzała kobietom, choć nigdy nie była tak nierozsądna, by nazywać to w ten sposób.
W styczniu 1944 roku, gdy Amerykanie byli bezpiecznie ulokowani w ich kraju i przygotowywali się do inwazji Europy, dla Matherów koniec wojny nie wydawał się jeszcze widoczny, ale migotał słabo na horyzoncie. Był nadzieją, której można było się uchwycić.
Po pięciu latach nieustannej walki i groźby inwazji, po czasach pełnych deprawacji, śmierci, długiego i samotnego wycia syren przeciwlotniczych przecinających powietrze pogodnych nocy, po dniach spędzonych w wilgotnych piwnicach lub obskurnych schronach, po kartkach na żywność, bekonie i maśle, które kiedyś starczały na jeden dzień, a nagle stały się czymś, co musiało wystarczyć na tydzień, po unikaniu kraterów w chodnikach i mijaniu budynków, które wyglądały jak połamane zęby, Matherowie, tak jak wszyscy inni w kraju, byli niesamowicie wyczerpani wojną.
– Zaprosiłam na obiad dwóch amerykańskich żołnierzy – poinformowała Carol swoją rodzinę pewnego wieczoru, gdy pili przed snem słabą herbatę, a w radiu grano muzykę klasyczną. Dopiero co skończyły się wiadomości emitowane zawsze o dwudziestej pierwszej: mieszanina posępnych raportów i desperackiej nadziei. – Przyjdą tu w niedzielę, po mszy.
– Amerykanie? – Sophie znieruchomiała z kubkiem tuż przy karminowych ustach, z przekrzywioną na bok głową. – Gdzie ich spotkałaś, mamo?
– Proboszcz poprosił mnie, żeby ich ugościć. Ma pod opieką pewnych żołnierzy, których zakwaterowano w pobliżu, dopóki nie zostaną wysłani do odpowiedniej bazy. Poprosił mnie, żeby zjedli z nami obiad. Biedni chłopcy są tu samotni. Myślę, że wszystkim walczącym przydałby się dobry, syty posiłek.
Sophie przewróciła oczami.
– Bo przecież teraz o taki łatwo.
– Domowe jedzenie – poinformowała starszą córkę Carol, a w jej głosie brzmiała powaga. – O to mi chodziło, Sophie, cokolwiek zdołam podać. Domowe jedzenie i towarzystwo.
Lily obserwowała, jak wyraz twarzy siostry staje się nijaki. Wiedziała, że choć Sophie nie powstrzymała się przed ripostą, nie zaryzykowałaby, żeby żołnierze – w dodatku amerykańscy – nie zjawili się w ich domu. Ich obecność będzie czymś innym, będzie zawierać w sobie obietnicę przygody albo odmiany. A już na pewno zagwarantuje porządny posiłek dla każdego, bo mama z pewnością będzie chciała im zaimponować.
Jej siostra spuściła wzrok, spoglądając na filiżankę herbaty, potulna i uległa.
– Co im podamy?
Carol ściągnęła w namyśle usta.
– Myślałam, żeby sprawdzić, czy rzeźnik ma policzek wołowy. Zwykle udaje mu się coś dla mnie znaleźć. – Lily wiedziała, że jej matka bardzo mocno się starała, by żyć w dobrych stosunkach z rzeźnikiem, panem Allenem. Oznaczało to, że czasami „znajdował” policzki wołowe, języki, a także inne nieracjonowane kawałki mięsa dla rodziny Matherów. Takie, na które przed wojną wszyscy kręciliby nosem. Gdy inni zagęszczali swoje gulasze owsianką, Carol dusiła krowie języki w czerwonym winie. – Na początek zupa z kaszy jęczmiennej, a na deser kruszonka jabłkowa. Zostało trochę jabłek z lata. – Carol uśmiechnęła się z satysfakcją, po czym wzięła kolejny łyk herbaty. Najwyraźniej wszystko zostało postanowione.
Później, gdy już Lily pomogła matce przy sprzątaniu – obie stały przy zlewie, pracując w milczeniu w panującej w domu nocnej ciszy – znalazła swoją siostrę, która wychylała głowę przez okno w sypialni i paliła papierosa. Przynajmniej światła były zgaszone, zgodnie z przepisami dotyczącymi zaciemnienia. Tylko blady błysk księżyca wpadał przez okno i zalewał srebrną poświatą mały pokój z identycznymi dwoma łóżkami i biurkami.
– Co sądzisz o wizycie jankesów? – zapytała Sophie. Odchyliła głowę i zaciągnęła się, zerkając na Lily przymrużonymi od zmęczenia oczami.
Lily pokręciła głową.
– Wiesz, że mama nie lubi, jak palisz? – Carol uważała to za zbyt ordynarne, bo w tych czasach dużo młodych kobiet paliło, jeśli tylko potrafiły zdobyć papierosy. Lily nie paliła, nie umiała, poza tym nie chciała.
Sophie przewróciła oczami.
– Nie bądź taką nudziarą, Lily. Proszę. Myślisz, że będziesz w stanie na chwilę przestać? – W głosie jej siostry pobrzmiewała żartobliwa nuta, która sprawiała, że jej słowa nie były obelgą.
– Wiem, że jestem nudna. – Lily odpowiedziała z nieznacznym uśmiechem, po czym sięgnęła po koszulę nocną, która leżała pod poduszką. Wydychane przez nią powietrze utworzyło obłoczek, a ona dostrzegła lód po wewnętrznej stronie okna. – Czy mogłabyś, proszę, zamknąć okno, zanim zamarzniemy?
– Już prawie skończyłam. – Sophie zaciągnęła się papierosem. Lily podejrzewała, że to jeden z tych tanich, paskudnie cuchnących spanish shawlów, a nie coś pokroju playerów albo dunhillów. Ich matka z pewnością wyczuje zapach, tak samo jak Lily, i z powodu jej drobnego wykroczenia popatrzy smutno na córkę. Jak dotąd nikomu nie wyrządziła tym krzywdy. To brzmiało jak teoria, nie rzeczywistość, bardziej możliwość niż zapowiedź. Lily wiedziała, że Sophie w głębi serca jest dobrą dziewczyną… a może raczej, że ma dzikie serce, ale mimo to jest dobrym człowiekiem. W każdym razie niczego nie knuła, choć Lily podejrzewała, że chciała. Ale nigdy się nie odważyła.
– Amerykanie – powiedziała niemal z rozmarzeniem Sophie, obracając papierosa w palcach. – Wiesz, że nigdy nie poznałam dobrze żadnego żołnierza?
– Doprawdy? – Lily zrzuciła sukienkę i najszybciej jak to możliwe założyła koszulę nocną. Gdy zimne powietrze musnęło jej nagie ciało, od razu pojawiała się gęsia skórka. Sophie ubrana w koszulę i spódnicę, w połowie wychylona przez okno, zdawała się niewzruszona niską temperaturą.
– Oczywiście, widziałam ich. Obecnie są wszędzie i dumnie sobie chodzą, prawda? Tańczyłam z jednym albo dwoma, ale do niczego więcej nie doszło. Potrafiąbyć bardzo bezpośredni. – Zachichotała, po czym przeniosła jasne spojrzenie swoich piwnych oczu na siostrę. – A ty jakiegoś poznałaś? – Nie czekała na odpowiedź Lily, tylko sama jej sobie udzieliła. – Oczywiście, że nie. Bo kogo poznajesz w Admiralicji poza jakimiś sztywnymi, starymi generałami, którzy śpią przy swoich biurkach?
– W marynarce nie ma generałów – przypomniała siostrze Lily. Mówiła to nie po raz pierwszy. – Poza tym w moim wydziale pracują głównie kobiety.
– Wszędzie są głównie kobiety – odpowiedziała lekceważąco Sophie. Wyrzuciła niedopałek papierosa przez okno. Jego rozżarzona końcówka błysnęła na pomarańczowo w ciemności.
– Sophie – zganiła ją łagodnie Lily.
– Przez ponad tydzień nie było żadnego nalotu.
– Co nie znaczy, że dzisiaj nie będzie żadnego. – Mówiło się o tym, że Niemcy szykowali się do kolejnego bombardowania, odkąd w Berlinie alianci dawali im w kość. Od miesięcy było stosunkowo cicho, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, jaka tragedia czekała za rogiem. Przyszłość przypominała pole minowe, pełne nadziei i, co gorsza, marzeń, które mogą się nigdy nie ziścić.
Sophie zsunęła się z parapetu, a Lily podeszła, żeby zaciągnąć zasłony. Przez chwilę wpatrywała się w nocne niebo, usiane tysiącami gwiazd migoczących na tle czerni, przez co wszystko wydawało się cudownie spokojne, mroźne i nieruchome, jak w czasie Bożego Narodzenia, od którego minęły dwa tygodnie. Dla nich to była skromna uroczystość bez choinki, choć ich matka zaoszczędziła wystarczająco dużo kartek, by przygotować ciasto świąteczne.
Gdyby zamknęła oczy i głęboko odetchnęła, na pewno zostałaby ukołysana do snu fałszywym, choć urzekającym poczuciem ciszy i pokoju na ziemi, mimo że obecna sytuacja na świecie była tego całkowitym przeciwieństwem.
Potrafiła sobie wyobrazić, że ciszę przerwałby ten okropny, uporczywy skowyt, którego częstotliwość z każdą sekundą by narastała, a po nim zaczęłyby się zbliżać do nich o wiele gorsze dźwięki – buczenie przelatujących nisko nad miastem samolotów, z których z hukiem spadałyby bomby. Nocne niebo płonęłoby niczym morze ognia, a wszystko to byłoby niemożliwe do zaakceptowania, trudno byłoby uwierzyć, że to prawda.
Lily zamknęła okno i zaciągnęła ciemne zasłony, odcinając pokój od świata zewnętrznego.
– Chodźmy spać – powiedziała stanowczo, a Sophie westchnęła i przeciągnęła się sennie, po czym zapaliła lampkę, która skąpała pokój w ciepłej, żółtej poświacie.
– Założę się, że nie miałabyś pojęcia co zrobić z amerykańskim żołnierzem, jak już byś go spotkała – rzuciła przez ramię, po czym zaczęła się rozbierać.
– Z brytyjskim żołnierzem też bym nie umiała postępować – zażartowała Lily.
Sophie zaczęła rozpinać koszulę.
– Potrzebujesz chłopaka, Lil. Takiego porządnego.
– Wygląda na to, że ty także. – Lily wsunęła się pod kołdrę, krzywiąc się od chłodu materiału. Podwinęła pościel pod nogi i przykurczyła palce. Robiła wszystko, żeby zachować resztki ciepła, które jej zostały.
– To chyba oczywiste – powiedziała przeciągle Sophie. Żadna z nich nie miała prawdziwego chłopaka. Lily ledwie zamieniła z jakimkolwiek mężczyzną słowo. Natomiast Sophie, choć miała wielu adoratorów, przez pewien czas wydawała się zadowolona z samej zabawy i flirtu, do momentu gdy postanawiała ich porzucić. „Miał śmierdzący oddech”, tłumaczyła Lily. „Uszy mu odstają, przez co wygląda jak małpa”. I najbardziej potępiające: „Dowiedziałam się, że jest po prostu za nudny”.
Lily zastanawiała się, czy Amerykanin zmieniłby coś w Sophie. Czy byłby w stanie przykuć jej uwagę na dłużej niż tylko na chwilę? Na tyle, by z nim została? Wydawało się to niemożliwe. Poza tym szczerze wątpiła, żeby ich matka zaaprobowała to, że amerykański żołnierz ma poważne zamiary w stosunku do jednej z jej córek.
– Może japotrzebuję Amerykanina – stwierdziła Sophie, widocznie myśląc o tym samym. Spojrzała w lustro, wydęła dramatycznie usta do swojego odbicia, po czym odwróciła się ze śmiechem, nie będąc w stanie samej siebie traktować poważnie. – Wiesz, co o nich mówią, prawda?
– Czy masz gumę, kolego? – zgadywała Lily. Choć nigdy nie rozmawiała z żadnym z nich, widziała ich na ulicach, a czasami nawet na salach tanecznych, na których towarzyszyła jej Sophie. Lily nieporadnie stawiała kroki w tańcu, zanim jej partner nieuchronnie znajdował inną, bardziej odpowiednią partnerkę. Stała wtedy z boku parkietu, popijając letnią lemoniadę i spoglądając na ich mundury. Słyszała wyraźne akcenty i widziała, jak nie oszczędzali papierosów oraz gum, uśmiechając się przy tym szeroko i prezentując białe zęby.
– Nie, nie to – odpowiedziała Sophie, gdy zdjęła koszulę i spódnicę, po czym rzuciła je nieuważnie na krzesło, stając przed Lily nieskrępowana, w samym staniku i halce. Lily zastanawiała się, jak to możliwe, że jej siostra nie zamarzała? – Mówią, że są przepłacani, niezaspokojeni i dostępni. – Zachichotała, po czym zrzuciła bieliznę, chwyciła koszulę nocną i wciągnęła ją przez głowę.
– Nie wiem nic na ten temat – powiedziała Lily.
– Och, nie bądź taka pruderyjna. – Sophie zgasiła światło i skoczyła na łóżko, a sprężyny w materacu jęknęły w ramach protestu.
– Nic na to nie poradzę – odpowiedziała Lily, śmiejąc się cicho. – Jestem pruderyjna.
– Może po prostu nie spotkałaś jeszcze nikogo interesującego – zasugerowała figlarnie Sophie, podciągając kołdrę pod samą brodę. – Może musiszdobrzepoznać amerykańskiego żołnierza. – Wypowiedziała to jedno niewinne słowo z tak dramatyczną lubieżnością, że Lily uśmiechnęła się mimo zmęczenia.
– Może – przyznała, przekręcając się na bok, plecami do siostry, żeby ta nie mogła jej dostrzec w ciemności. A nawet gdyby, to i tak nie powstrzymałoby jej to przed mówieniem.
– Wyobraź sobie mieć takiego chłopaka – mruknęła Sophie. – Mają tyle pieniędzy. Na kopy.
– I mieszkają w Ameryce – wytknęła Lily. – Która jest raczej daleko.
– Nie miałabym nic przeciwko zamieszkaniu w Ameryce.
– Czyżby? – Lily nie potrafiła wyobrazić sobie mieszkania tak daleko od rodziców i Clapham oraz tego wszystkiego, co było jej drogie. A jednak przez chwilę miała przed oczami takiego żołnierza w blond włosach i arogancji typowej dla Amerykanów, rzucającego jej uśmiech, proszącego do tańca, zabierającego na spacer…
Zaśmiała się w duszy, nie umiała sobie dłużej tego wyobrażać. Nawet jej fantazje zdawały się nieciekawe.
– Naprawdę nie miałabym z tym problemu – oznajmiła Sophie. – Żyłabym jak Marlene Dietrich albo Joan Fontaine. Wiesz, że żadna z nich nie urodziła się w Ameryce? – Sophie z zapałem czytywała Picturegoer. Kolejna rzecz, której ich matka nie pochwalała, i gdyby tylko zobaczyła tę gazetę, wrzuciłaby ją do ognia.
– Wątpię, żeby większość Amerykanów żyła jak gwiazdy filmowe.
– Żyją lepiej od nas. – W głosie Sophie nie było zgryźliwości, ona jedynie stwierdzała fakt. Westchnęła, dźwięk rozszedł się miękko w ciemności. – Jestem tak bardzo zmęczonatą wojną. Ciągnie się i ciągnie, rujnuje najlepsze lata naszego życia.
Lily milczała, bo nie było nic, co mogła do tego dodać. Ona także była zmęczona wojną. Wszyscy byli nią zmęczeni – bombardowaniem budynków, ponurymi ulicami, brakiem jedzenia, zabawy, dekoracji, ponurymi wieściami płynącymi z radia, które przychodziły dzień po dniu, strachem i śmiercią, które ciążyły im wszystkim i nie dawały nawet na chwilę odpuścić. Oczywiście, że wszyscy byli zmęczeni wojną.
– Nawet nie miałam możliwości zrobić czegoś ekscytującego – kontynuowała Sophie. – Wiem, że są dziewczyny, które robią interesujące i ważne rzeczy, a nie tylko piszą dyktowane im listy dla jakiegoś nadętego głupca, podczas gdy ta stara flądra, pani Simmons, pilnuje każdego ruchu. To okropne.
– Każda praca w czasie wojny jest ważna – zaprotestowała cicho Lily. Ona także przez osiem godzin dziennie tylko pisała listy, ale wierzyła, że są ważne. Nie stanowiły kluczowego wysiłku w walce, ale były źródłem współczucia dla tych, których wojna poświęciła. Musiaław to wierzyć, bo w przeciwnym razie jaki byłby sens tego wszystkiego? – Zresztą, może niedługo to się skończy – dodała bez cienia optymizmu w głosie.
– Tak, dzięki amerykańskim żołnierzom. – Lily usłyszała trzeszczenie sprężyn i szelest pościeli, gdy jej siostra przekręciła się na bok. – Jak myślisz, jacy oni są?
Lily wiedziała, że Sophie chodziło o dwóch żołnierzy, którzy przychodzili na obiad, a nie o całą amerykańską armię.
– Nie mam pojęcia. – Wyobrażała sobie dwóch mdłych żołnierzy o pustym wyrazie twarzy, raczej głupców niż prawdziwych mężczyzn, a potem oczami wyobraźni ujrzała Gregory’ego Pecka i Gary’ego Coopera w mundurach. Żaden nie był prawdziwy.
– Mam nadzieję, że są przystojni.
– Pewnie są. – Większość amerykańskich żołnierzy zdawała się przystojna w jasnych mundurach, z twarzami emanującymi zdrowiem i tym, że byli dobrze odżywieni, a także tym, że życie spędzili z daleka od bomb, wydzielania jedzenia i wojny.
– Dobrze – skomentowała z satysfakcją Sophie i wtuliła się mocniej w kołdrę. – W takim razie możliwe, że przygarnę sobie porządnego amerykańskiego chłopaka.
– Może wtedy zaczniesz palić lepsze papierosy niż te paskudne spanish shawlsy – powiedziała Lily i zamknęła oczy, gotowa na sen. Jutro musiała wcześnie wstać, jak zawsze. Musiała jechać do Admiralicji metrem, na którym przez większość czasu nie można było polegać, dlatego często kończyła z nadzieją na to, że wsiądzie do autobusu, albo szła pieszo.
– Tak. – Sophie zaśmiała się cicho pod nosem, zadowolona z tego pomysłu. – Tak, wtedy nie musiałabym palić tych nędznych shawlsów.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Into the Darkest Day
Copyright © Kate Hewitt, 2020
Published in Great Britain in 2020 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Alice Moore
Zdjęcie na okładce:
© Collaboration JS / Arcangel
© Rendix Alextian / shutterstock
© Songquan Deng / shutterstock
© Kletr/ shutterstock
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-629-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl