Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
POWIEŚĆ AUTORKI BESTSELLEROWEJ „DZIEWCZYNY Z BERLINA”
Poruszająca historia o odwadze trzech sióstr, które zaryzykują wszystko, włącznie z własnym życiem, by ocalić ukochanych ludzi i kraj przed niewyobrażalnym złem nazistowskich rządów.
ROK 1938, AUSTRIA.
Johanna, Birgit i Lotte wiodą spokojne życie, pracując w warsztacie zegarmistrzowskim ojca i pomagając mamie w prowadzeniu domu. W kraju zachodzą zmiany. Każdego dnia ich serca są łamane na nowo, a życie ukochanych przyjaciół i rodziny jest zagrożone.
Pewnego dnia ojciec zatrudnia Franza, młodego Żyda. Gdy z czasem Johanna się w nim zakochuje, uświadamia sobie, że miłość do niego naraża całą rodzinę na niebezpieczeństwo. Siostry zrobią wszystko, by ocalić ukochanych. Udowodnią hart ludzkiego ducha. Jeśli mają przetrwać w obozach koncentracyjnych w Ravensbrück i Mauthausen, muszą pokazać, że nawet w ciemności może zakwitnąć maleńkie ziarenko nadziei...
Żyję, pomyślała. Teraz czuję, że żyję. Czy tak właśnie odczuwało się odwagę? Tę niezwykłą świadomość, poczucie czasu jednocześnie ulotnego i cennego, płynącego niczym woda, stale odmierzanego tykaniem, jak w zegarach ojca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Salzburg, Austria, 1945 rok
Wiosna rozchodzi się po mieście niczym pieśń, symfonia piękna i odnowy wśród wojennych ruin. W Mirabellgarten, na zewnątrz niegdyś okazałego pałacu, w klombach zakwitły stokrotki, laki wonne, bratki i niezapominajki.
Drzewa magnoliowe na placu Marktplatz uginają się pod ciężarem kwiatów o jedwabistych płatkach, a rzeka Salzach, mająca swój początek w zaśnieżonych szczytach Alp Kitzbühelskich i wijąca się pośród równin upstrzonych białymi gwiazdkami narcyzów, przecina radośnie miasto. Jej zielononiebieskie wody omywają filary zburzonych mostów, strzaskanych pozostałości po alianckich bombach, które zniszczyły je wraz z kopułą katedry, cudem pozostawiając inne miejsca nietknięte.
Wysoko nad miastem, w przynależących do klasztoru Nonnberg budynkach w kolorze starej ochry, w cieniu kryje się kobieta. Poranne słońce omiata blaskiem błękitne góry Salzkammergut i rozciąga swoje długie, złote palce nad szczytami w kolorze indygo, które otaczają Salzburg niczym postrzępiona korona giganta. W ramionach kobiety porusza się małe dziecko, które wydaje z siebie ciche popiskiwania. Zbyt ciche i słabe jak na to, by informowały po prostu o głodzie.
Podciąga kocyk na twarzyczkę niemowlęcia i kołysze je, szepcząc uspokajająco. Dotarcie w to miejsce zabrało jej niemal tydzień, przez co jest brudna, wyczerpana i wygłodzona. Dużo prościej byłoby przekazać dziecko stosownym władzom, nadgorliwym i skutecznym w swojej pracy, których nie brakuje w tym czasie w miastach i wioskach stąd aż do Hamburga, a nawet zostawić je tam, gdzie urodziło się tydzień wcześniej, w bólu i cierpieniu, na świecie, który został zniszczony w stopniu uniemożliwiającym jego naprawę.
Złożyła jednak obietnicę i oto jest, posiniaczona i obolała, ściskająca w ramionach maleńki kawałek ludzkości, który w jakiś niemożliwy sposób zdołał przetrwać.
Wysoko w górze zegar osadzony w barokowej kopule wieży należącej do klasztoru zaczyna wybijać szóstą. Wkrótce siostry zakonne zgromadzą się na modlitwach, a ich głosy zaczną przybierać na mocy w miarę wypowiadania słów rytuału, którego nie zmienił upływ czasu, nawet wojna.
Dziecko znów płacze, a kobieta wie, że nie może dłużej czekać. Tak samo niechętnie, jak przyjęła wcześniej to brzemię, szykuje się teraz na rozstanie z nim. To maleństwo sprawia, że pozostaje zakotwiczona przy innej istocie ludzkiej, w rzeczywistości innej niż włóczący się po świecie, jak większość tych, którzy stracili wszystko na wojnie. Bezdomni, pozbawieni tożsamości, samotni.
Tuli niemowlę do piersi i w tej samej chwili przypomina sobie palce jego matki, splecione z jej własnymi, zimne i kościste, z postrzępionymi paznokciami wbijającymi się w jej skórę. W oczach tli się reszta sił, które wydają się wypływać z niej na brudną słomę.
„Proszę, obiecaj mi… dla dobra tego dziecka…”.
Co innego mogła zrobić, jak tylko złożyć tę obietnicę?
„Na Getreidegasse mieszka zegarmistrz… Nad jego domem wisi malowany szyld przedstawiający łodyżkę szarotki… Zabierz tam dziecko… Jeśli nikogo nie zastaniesz, udaj się do klasztoru. Tamtejsze zakonnice są dobrymi kobietami. Będą wiedziały, co zrobić. Przysięgnij…”.
I w ten sposób się tu znalazła, z małym zawiniątkiem na rękach, którego nie chce przyjąć nikt żywy. Poszła do sklepu na Getreidegasse, ale wejście zostało zabite deskami. Skierowała więc kroki w to miejsce, do klasztoru, żeby przekazać siostrom tę ofiarę. Ona sama nie byłaby w stanie zaopiekować się dzieckiem – musi je tutaj zostawić. Po ostatnim uderzeniu zegara zapada cisza, a pozostałości echa przemykają jeszcze po wąskim dziedzińcu, kiedy pierwsze obłoki mgły zaczynają się rozwiewać pod wpływem promieni słońca. Kobieta zbiera siły, po czym idzie przed siebie z dzieckiem na jednej ręce i starą skrzyneczką w drugiej. Znalazła ją za sklepem spożywczym w cuchnącej alejce Kaigasse. Wilgotne, na wpółzmurszałe listewki stały się równie skromnym łóżeczkiem dla tego dziecka, jak skromne były warunki, w których narodził się ten, do którego zakonnice wznosiły swoje modły.
Stawia skrzynkę u progu klasztoru, a następnie delikatnie układa w niej dziecko. Zakrywa je brudnym kocykiem, który dostała od pracownika Czerwonego Krzyża w Monachium. Na nim kładzie mały, pleciony kwiatek – szarotkę. Otrzymała go od matki dziecka w ramach pamiątki, którą zdołała bezpiecznie przechować. Pozostało jej mieć nadzieję, że siostry zakonne zrozumieją jego znaczenie.
Pochyla się, by ucałować blady policzek dziecka, po czym unosi ciężką kołatkę i pozwala jej opaść raz, dwa, trzy razy. Każde uderzenie zbiega się z biciem jej serca.
Słyszy kroki na kamiennej podłodze, ciche i niespieszne, więc chowa się w cieniu za kolumną, gotowa wyjrzeć zza niej, bo musiała zyskać pewność, że wszystko potoczy się właściwie.
Drzwi otwierają się z przeciągłym skrzypieniem i na zewnątrz wychodzi zakonnica. Rozgląda się z niepokojem, po czym zauważa skrzyneczkę u swoich stóp. To młoda dziewczyna o gładkiej i pogodnej twarzy, zasłoniętej częściowo od góry czepkiem. Widać, że jest bardzo szczupła, kiedy kuca, żeby sięgnąć do skrzynki. Na jej twarzy maluje się wyraz zdumienia, kiedy bierze niemowlę na ręce.
Kobieta obserwuje, jak zakonnica tuli dziecko do habitu. Mimo powołania wydaje się wiedzieć, jak je trzymać – instynktownie układa je sobie na ręce i dotyka drobnej, delikatnej główki. Na ustach siostry wykwita pełen ciepła uśmiech.
To jej wystarczy. Spełniła swoją obietnicę, nic tu już po niej. Obolała na sercu i ciele kobieta odchodzi, kiedy słońce unosi się w końcu ponad dachy miasta, wypełniając je światłem.
Rozdział pierwszy
Salzburg, 1934 rok
Z wysokiej, wąskiej kamieniczki na Getreidegasse unosiły się dźwięki muzyki, radosne i spokojne, szukające drogi w ciemnym i zagraconym sklepie na parterze, którego witrynki wypełnione były po brzegi marmurowymi zegarami. Wszystkimi wydawał się dowodzić majestatyczny czasomierz, mający zdobioną tarczę i kukułkę, który bił co kwadrans od blisko stu lat, a został wykonany przez Johanna Baptista Behę.
Muzyka niosła się wąskimi schodami na piętro do pokoju dziennego, w którym stały zużyte aksamitne sofy z ręcznie tkanymi narzutami, ciężkie drewniane stoły i krzesła, mahoniowy, pociemniały od starości sekretarzyk – wszystko to pochodziło z drewnianego domu w Tyrolu – a następnie melodia przechodziła do kuchni z kwadratowym, drewnianym stołem i piecem.
Docierała również na najwyższą kondygnację, do sypialni i małych pokoików na poddaszu, których okienka wychodziły na cebulowate kopuły katedry salzburskiej, wszechobecne Alpy i błękit w oddali.
Muzyka wypełniała każde z pomieszczeń, kiedy trzy głosy połączyły się w słodkiej melodii altu i dwóch sopranów, których różniące się tonacje splatały się w popularnej ludowej pieśni Die Lorelei:
Nie wiem, dlaczego tak smutno mi,
Czemu tak serce mi porze?
Czarowna pieśń zamierzchłych dni
W mej duszy zniknąć nie może.
I szumi wiatr, zapada mrok[1]…
I nagle zapadła cisza.
– Birgit, chyba zafałszowałaś – powiedziała Lotte ze śmiechem, potrząsając głową, aż złote włosy opadły jej na ramiona. – A może ja? – Znów się roześmiała, zerkając radośnie na obie swoje siostry. – Spróbujmy jeszcze raz.
– Nie mamy na to czasu. – Birgit odwróciła się pospiesznie, ukrywając wyraz twarzy przed roześmianą, młodszą siostrą. – Ojciec czeka – dodała i wybiegła z tylnego pomieszczenia sklepu, w którym ćwiczyły, by zapewnić tacie odrobinę spokoju od tych prób. Od kiedy blisko dwadzieścia lat wcześniej trafił go rumuński pocisk w walkach pod Orsovą, cierpiał na częste migreny.
– Birgit… – zaczęła Lotte głosem pełnym trwogi, wyciągając rękę, żeby zatrzymać siostrę. Najstarsza z nich, Johanna, pokręciła głową.
– Zostaw. Wiesz, jaka ona jest. Zmienię fartuch. – Wyszła pospiesznie z pokoju śladem Birgit i po schodach dotarła do pokoju dziennego. Lotte westchnęła i również poszła, śpiewając od początku, choć tym razem siostry do niej nie dołączyły.
*
W kuchni ich matka Hedwig Eder robiła coś przy ciasteczkach, które sama upiekła. Na swoją najlepszą sukienkę, jaką zwykle zakładała w niedziele, założyła fartuch. Choć mieszkała w mieście od dwudziestu trzech lat, nigdy wcześniej nie brała udziału w żadnym z salzburskich festiwali, nie licząc darmowego wstępu na Jedermanna na placu katedralnym, na którym zgromadzili się nawet chłopi z gór.
Sam festiwal zarezerwowany był dla zamożnych letników i podróżników, którzy przybyli z Wiednia, Berlina, a nawet z odleglejszych stron – zadzierających nosa osobników w wytwornych autach, mówiących donośnym głosem i znających się na dobrych manierach. Tak przynajmniej odbierała ich Hedwig. Mieszkańcy Salzburga nazywali ich „elegancikami” w wyrazie podziwu lub pogardy, a może jednego i drugiego.
W progu kuchni stanął jej mąż Manfred. On również ubrał się schludnie na niedzielę, w komplet obejmujący znoszoną, tweedową marynarkę. Uśmiechnął się na widok posypanych cukrem ciasteczek, wypełnionych kremem i poukładanych starannie na talerzu.
– Ach, Prügeltorte – zawołał radośnie. – Moje ulubione. – Podszedł do żony i pocałował ją w policzek. Skrępowana Hedwig schowała głowę w ramionach.
– Chyba widziałam gdzieś mysz – oznajmiła, poklepując sitko nad ciastkami. – Znów będziemy musieli zawołać tego mężczyznę.
Manfred popatrzył na nią z czułością, jak poruszała się po kuchni, przestawiając czajnik czy talerze, a przy okazji unikała jego wzroku.
– Hedwig, tu nie ma żadnych myszy – odparł w końcu łagodnym tonem.
Wzruszyła ramionami.
– Mogłabym przysiąc, że coś widziałam.
Mąż, wciąż się uśmiechając, otoczył ją ramieniem w pasie.
– Jesteś nerwowa.
– Dlaczego miałabym być nerwowa? To nie ja będę śpiewała.
– Mimo to.
Odsunęła się od niego, jak to zwykła czynić, bo choć go kochała, jego czułostki często wprawiały ją w zakłopotanie.
– Nimi się nie przejmuj – powiedział, kiedy znów zaczęła krzątać się w kuchni. – Ważniejsze jest doświadczenie niż zwycięstwo. Poza tym one nie staną na scenie w Festspielhaus, biorą tylko udział w konkursie dla amatorów organizowanym w restauracji. Cieszmy się tym dniem.
Hedwig nie odpowiedziała, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że nie będzie się tym dniem cieszyć, choć oczywiście się postara. Mimo to rzuciła mężowi przelotny uśmiech, świadoma, że on z całą pewnością będzie nim uradowany, po czym podeszła do niedużego, spękanego lustra przy drzwiach i związała włosy. Może i była zwykłą córką rolnika, ale zawsze dbała o wygląd.
– A oto i one! – zawołał z uśmiechem Manfred, kiedy w kuchni pojawiła się roześmiana Lotte, po niej żwawo poruszająca się Johanna i na końcu Birgit, która starała się nie sprawiać wrażenia zdenerwowanej. Wszystkie miały na sobie pełne tyrolskie spódnice z fartuchami w kratę. Lotte zauważyła ze śmiechem, że wyglądają jak mleczarki, jednak z racji tego, że konkurs sponsorowany był przez Stowarzyszenie ds. Narodowych Strojów Austriackich, odzież ta, uszyta z determinacją przez Hedwig, wydawała się bardziej niż odpowiednia na tę okazję.
To nauczyciel muzyki Lotte zorganizował ich udział w zawodach. Najmłodsza córka Manfreda i Hedwig została trzykrotnie pobłogosławiona – spośród trzech dziewcząt Ederów to ją uznano za najładniejszą, najbardziej urokliwą i mającą najlepszy słuch muzyczny.
Przed kilkoma laty Manfred i Hedwig postanowili, że powinna brać lekcje śpiewu, co w ogóle nawet nie przyszło im do głowy w przypadku Johanny i Birgit, bo na to nie mieli po prostu pieniędzy. Lotte jednak miała takie zamiłowanie do muzyki, że rezygnacja z lekcji – przynajmniej zdaniem Manfreda – byłaby czystym okrucieństwem. Hedwig, która zarządzała rodzinnymi finansami, zgodziła się z niemałą niechęcią, mimo wszystko jednak, dzień po dniu i tydzień po tygodniu, srebrne grosze i złote szylingi trafiały do starej, cynowej miseczki na półce nad piecem.
Kiedy nauczyciel Herr Gruber zasugerował, by Lotte zaśpiewała na jednym z konkursów dla amatorów organizowanych w ramach słynnego festiwalu muzycznego, dziewczyna zaczęła naciskać, by dołączyły do niej siostry. Mogły razem stworzyć trio. Czasami śpiewały wspólnie wieczorami, przy czym wysoki sopran Lotte górował nad ostrożniejszymi głosami sióstr. Nigdy jednak nie wystąpiły publicznie.
Herr Gruber wyraził zgodę na trio i zarejestrował udział dziewcząt w konkursie pieśni ludowych. Lotte zaraziła siostry swoim entuzjazmem, zdeterminowana, by wszystkie wzięły udział w tym cudownym wydarzeniu, nigdy bowiem nie goniła za sławą, choć sprawiała wrażenie, że się dla niej urodziła.
– Gotowe? – zapytał Manfred, kiedy Lotte zawiązywała wstążkę na swoich złotych włosach, a Birgit walczyła z fartuchem. Pomyślał, że jego córki są do siebie podobne dzięki jasnym włosom i niebieskim oczom, choć wciąż potrafiłby wskazać wiele różnic: Johanna, podobnie jak jego Hedwig, miała wyraziste rysy i była bardzo ruchliwa, Lotte była radosna, piękna i wesoła, a Birgit znajdowała się gdzieś pośrodku – cicha i nieśmiała, nieco niezdarna, a jednak gotowa szukać swojego miejsca w świecie.
– Jak wyglądamy, papa? – zapytała Lotte i zawirowała wokół własnej osi.
– Jak najpiękniejsze dziewczęta w całym Salzburgu. Ale zaczekajcie. – Wyjął z kieszeni trzy łodyżki szarotki, które zerwał nad ranem w drodze na Mönchsberg. Zaskoczył go ich widok, bo rosły z determinacją na wapiennej odkrywce wysoko nad miastem.
– Szarotka! – zawołała Johanna. – Gdzie ją znalazłeś?
– Rośnie tam gdzie zawsze, w górach – odparł z uśmiechem Manfred. Wcisnął ostrożnie po łodyżce z żółtym kwiatkiem i aksamitnymi, zielonymi listkami w dekolty w strojach swoich córek.
– Teraz nie jesteście już siostrami Eder, tylko Siostrami Szarotkowymi! Niedługo wybuchnie z tego powodu sensacja.
– Co za nonsens – mruknęła Hedwig, choć się uśmiechała. Lotte się roześmiała głosem czystym jak kryształowy dzwoneczek.
– Siostry Szarotkowe! – wykrzyknęła. – Tak, to jest dobre.
– Spóźnimy się – powiedziała Birgit, a Johanna cmoknęła ze zniecierpliwieniem.
– Idźmy w takim razie. – Manfred klasnął w dłonie i opuścili kuchnię. Zeszli po schodach na zatłoczoną ulicę, którą podążał strumień ludzi w kierunku Festspielhaus na Hofstallgasse. Ich cel znajdował się zaledwie osiemset metrów dalej. Udali się więc w stronę restauracji Elektrischer Aufzug na Mönchsbergu, gdzie miał się odbyć konkurs.
Lotte szła przodem, urocza jak zwykle, urzeczona festiwalową atmosferą. Wiele osób zmierzających na to wydarzenie zdecydowało się założyć skórzane spodnie lub tyrolskie spódnice, inni wybrali smukłe suknie lub eleganckie garnitury. Wszędzie panował radosny nastrój, niosąc wszystkich naprzód w zaraźliwym uniesieniu. Kiedy Johanna przystanęła, żeby poprawić fartuch, z bocznej ulicy wyłonił się smukły daimler i wjechał na plac przed nimi. W środku mignęła blada twarz kobiety, która przyglądała się tłumowi z wystudiowaną obojętnością.
– Wszystko w porządku, Birgit? – zapytał z uśmiechem Manfred, zerkając na córkę, która jak zwykle ciągnęła się w ogonie, wykręcając nerwowo fartuch w zaciśniętych dłoniach.
– Tak, papo. – Uśmiechnęła się zdawkowo, co na chwilę rozświetliło jej twarz i uczyniło ją niemal piękną. Manfred poklepał ją w ramię. Miał wyjątkową słabość do tej córki, której dusza bardzo przypominała mu jego własną.
Od kiedy w wieku siedemnastu lat Birgit skończyła prowadzoną przez siostry zakonne szkołę, oboje pracowali ramię w ramię w sklepie. Spośród trzech jego córek jedynie ona wykazywała zainteresowanie skomplikowanymi mechanizmami zegarów, cewkami, sprężynami i kółkami zębatymi, które wspólnie potrafiły odmierzać czas. On sam życzył sobie tylko, żeby jego córka odnalazła w sobie cel, który prawdopodobnie istniał gdzieś daleko od ich sklepiku.
Johanna szła obok Hedwig. Gdyby nie siwiejące włosy żony, można by je uznać za siostry – wyglądały zupełnie jak wyjęte z tej samej formy. W przypadku Johanny Manfred żył nadzieją, że uda się jej znaleźć coś, co ją zmiękczy. Może będzie to miłość, podobnie jak u jej matki.
A Lotte, jego roześmiana, najsłodsza, najmłodsza córka? Poruszała się z lekkością godną baletnicy, odchylała głowę w kierunku nieba i rozkładała ramiona, ciesząc się prostymi przyjemnościami niesionymi przez życie. Czego ona mogła potrzebować? Manfred uśmiechał się na sam jej widok.
Za tak wiele rzeczy można było dziękować w dzień taki jak ten, kiedy powietrze było rześkie i czyste jak woda, a niebo miało głęboką, niebieską barwę, przez którą od patrzenia aż bolały oczy, a jednak się to robiło, radując duszę kolorem powietrza jak i otaczających miasto gór. Któż nie westchnąłby lub przynajmniej nie mruknął pod nosem słowa wunderbar w reakcji na piękno szczytów wokół Salzburga, korony chwały, która chroniła miasto od ponad tysiąca lat?
Był to dzień snucia marzeń i zapamiętywania dobrych rzeczy, gdyż w ostatnich miesiącach w Austrii było zbyt wiele niepewności – lutowy konflikt między faszystami a socjalistami, który doprowadził do śmierci setek osób, a potem maj, kiedy na festiwalu teatralnym w Salzburgu wybuchła bomba. W lipcu kanclerz Engelbert Dollfuss został zamordowany przez austriackich nazistów podczas próby przewrotu, która na szczęście została zniweczona w ciągu kilku godzin. Taka niestabilność sprawiała, że każdy dzień był cenny.
Rodzina skręciła w Hofstallgasse, dołączając do jeszcze większego tłumu zmierzającego w stronę Festspielhaus, gdzie odbywały się główne atrakcje festiwalu – Bruno Walter miał dyrygować Don Giovanniego Mozarta, oczekiwano również na debiut wybitnego Arturo Toscaniniego.
Po kilku minutach dotarli do restauracji Elektrischer Aufzug, imponującego gmachu wzniesionego z kamieni i drewna z widokiem na starówkę, jak również dawną salzburską fortecę zbudowaną nad miastem. Lotte z radością powitała windę, która zawiozła ich na górę, jedynie Hedwig marszczyła czoło i trzymała się pod boki.
W samej restauracji uwagę zwracały wyłożona deskami podłoga i liczne lustra, dzięki którym lokal wydawał się znacznie obszerniejszy. Usunięto stoły, zapewniając miejsce dla większej liczby krzeseł, z których zdecydowana część została już zajęta.
– Nie spodziewałam się aż tylu ludzi – mruknęła skonsternowana Hedwig, a Manfred uśmiechnął się tylko uspokajająco.
– To dobrze, że przyszli tak licznie. Publiczność ma duże znaczenie.
Kobieta patrzyła bezradnie, jak jej córki zostają skierowane ku prowizorycznej scenie przez kogoś, kto wydawał się pełnić ważną rolę. Wciąż uśmiechnięty Manfred otoczył ją ramieniem i zaprowadził w stronę krzeseł na samym przedzie, które zostały dla nich zarezerwowane.
– Dokąd one idą?
– Za kulisy, żeby się przygotować. Nie przejmuj się, one są bardzo podekscytowane! – Ścisnął ją za ramię z wyrazem szczerego rozbawienia, kiedy Hedwig rozglądała się niepewnie po sali.
Restauracja szybko się wypełniła, wszędzie rozbrzmiewały rozmowy i śmiechy, ponieważ ludzie dyskutowali i przeglądali program. Hedwig zerknęła na podany jej przez Manfreda arkusz. Na sam widok Sióstr Szarotkowych w połowie strony zakręciło się jej w głowie i poczuła, jakby podłoga usuwała się jej spod stóp. Nie wiedziała, co robić, żeby się nie przewrócić.
Manfred położył jej dłoń na ramieniu.
– Zaraz się zacznie.
I tak też się stało. Wysłuchali w milczeniu kilku wystąpień, oklaskując je na koniec, mile zaskoczeni głosami nawet najbardziej amatorskich uczestników. W związku ze sponsorowaniem wydarzenia przez Stowarzyszenie ds. Narodowych Strojów wszyscy nosili tradycyjne odzienie i śpiewali ludowe pieśni. Hedwig zaczęła się stopniowo odprężać. Znała wiele tych utworów i strojów, które nie były noszone przez kosmopolitycznych wiedeńczyków, lecz wydawały się znajome i swojskie. Zaczynało się jej to coraz bardziej podobać.
I wtedy na scenę wyszły ich córki – trzy urocze, młode damy w tyrolskich spódnicach i kraciastych fartuchach, z jasnymi włosami i zaróżowionymi policzkami. Hedwig odniosła wrażenie, że patrzy na nie w zupełnie nowy sposób. Johanna, wysoka i silna, dwudziestoletnia i ciężko pracująca. Birgit, która wyglądała tak przyjaźnie, kiedy stała wyprostowana i patrzyła ludziom w oczy. I Lotte, kochana Lotte, dopiero szesnastoletnia, o skórze jak rosa i oczach błękitnych jak niebo w górze, gotowa dawać radość i rozrywkę, jakby pochodziła z zupełnie innego świata. Któż nie pokochałby Lotte?
A potem ich głosy – słodkie, czyste i niewinne, w pełnej harmonii. Wszyscy byli tym występem poruszeni tak samo jak ona. Serce Hedwig biło z miłością i co chwilę zerkała na Manfreda z dumą i radością. Odpowiadał jej uśmiechem tak czułym, że do oczu napływały jej łzy.
– Czy nie jesteśmy szczęściarzami? – mruknął, ujmując jej dłoń. – Czy nie zostaliśmy pobłogosławieni?
Hedwig była w stanie jedynie skinąć głową.
*
Siostry Eder nie zwyciężyły, nie dostały nawet nagrody, ale żadna z nich nie była tym faktem rozczarowana. Wystarczyło im, że w ogóle zaśpiewały, a pod koniec konkursu wydawało się, że wszyscy rozmawiają wyłącznie o zaskakujących ostatnich uczestnikach z rodziny von Trapp, którzy urzekli publiczność złożoną harmonią i tym, że wystąpili całą rodziną – nie było tam tylko trzech córek, lecz dziewięcioro dzieci i ich matka. Nawet Hedwig była pod wrażeniem.
– Maria von Trapp była kiedyś zakonnicą w klasztorze Nonnberg – zauważyła Lotte, kiedy podczas zapadającego zmierzchu wracali do domu na Getreidegasse. Powietrze było miękkie niczym jedwab i mile pieściło ich rozgrzaną skórę. Widzowie wrócili już do swoich mieszkań i hoteli, by przebrać się w wieczorne stroje i spędzić resztę dnia w najlepszych restauracjach i klubach w mieście. Ulice na pewien czas opustoszały.
– Później została wysłana do von Trappów jako guwernantka jednego z dzieci, które zachorowało. Łącznie było ich siedmioro. Koniec końców wyszła za ich ojca, który jest baronem – ciągnęła Lotte. – Czy to nie jest romantyczne?
– Niezbyt to rozważne – odparła Hedwig ze zwyczajową obcesowością. – Co zakonnica może wiedzieć o dzieciach? I co z jej ślubami? – Hedwig wychowała się w wierze tak solidnej i niezachwianej, jak w przypadku jej męża. Nie było w jej życiu ani jednej niedzieli, podczas której nie poszłaby do kościoła na mszę, ani wieczoru, w którym nie odmówiłaby na kolanach różańca.
– Była jedynie kandydatką, nie zakonnicą, ani nawet nie nowicjuszką – odparła Johanna, rzucając Lotte jednocześnie czułe, jak i lekko strofujące spojrzenie. – Tak naprawdę nie jest to żadna szokująca historia. Sama urodziła już dwoje dzieci, więc jakieś pojęcie musi jednak mieć. Rozmawiałam z nią w przerwie. Na swój sposób to bardzo interesująca kobieta.
– No cóż, dla nas nie ma to żadnego znaczenia – podsumowała ostro Hedwig. – Pospieszmy się. Ciastka mogą się zepsuć w cieple.
– Podobało ci się, papo? – zapytała Lotte, znów wybiegając przed siebie z unoszącą się spódnicą i rozwianymi włosami chwytającymi ostatnie promienie słońca. – Czyż nie było wspaniale? Cała ta cudowna muzyka… Dla mnie to brzmiało jak niebiosa.
– Wy byłyście wspaniałe – odpowiedział Manfred ze śmiechem – jak same pewnie wiecie. Nie muszę wam o tym mówić, ale to zrobię, i to pewnie niejeden raz. Moje Siostry Szarotkowe. Musicie zachować te łodyżki na pamiątkę.
Jego dobrotliwy uśmiech nieco przygasł na moment, zwolnił też kroku, kiedy spojrzał na grupę chuliganów po przeciwnej stronie ulicy, którzy rozpychali się i głośno śmiali. Kilku z nich nosiło opaski ze swastykami, ich czerwień i czerń pozostawały widoczne nawet w gasnącym świetle dnia. Jeden z nich mazał coś farbą na ceglanym murze. Manfred zauważył słowa Blut und Ehre. Krew i honor.
Jeden z chłopaków spojrzał na nich i uniósł w górę ramię, jakby rzucał im wyzwanie.
– Heil Hitler – zawołał, a w jego głosie dały się usłyszeć zarówno dobry humor, jak i zawoalowana groźba. Partia nazistowska była wyjęta spod prawa w Austrii już od roku, ale nie zniechęciło to zbytnio jej zwolenników.
Manfred opuścił wzrok, objął żonę i szedł dalej w milczeniu. Johanna zerknęła przelotnie na krótkowłosych i jasnookich chłopaków. Birgit wydęła wargi i odwróciła głowę. Jeden z łobuzów spojrzał wyzywająco na patrzącą na niego Lotte, która się zaczerwieniła i przyspieszyła kroku, by zrównać się z ojcem.
– Chodźcie, dziewczęta – rzuciła ostro Hedwig, choć już się oddalili od zgrai. – Robi się późno.
Kiedy cienie się wydłużyły, niebo pociemniało, a rodzina kontynuowała spacer w kierunku Getreidegasse, Lotte zaczęła podśpiewywać ostatnie wersy Die Lorelei. Birgit i Johanna dołączyły, a ich głosy zaczęły wznosić się ku nadchodzącej nocy.
Rybaka pierś tej pieśni ton
Dziwną tęsknotą przejmuje,
Nie baczy już na szczerby skał,
Tylko się w górę wpatruje.
Ach! lękam się, by rzeki toń
Rybaka nie pochwyciła.
Nieraz to już wśród Renu fal
Pieśń Lorelei uczyniła.
[1] Przeł. Aleksander Kraushar (przyp. tłum.).
Rozdział drugi
Johanna
Salzburg, sierpień 1934 roku
W kuchni panował zaduch. Johanna podwinęła rękawy bluzki, ale ta i tak kleiła się jej do łopatek, a pot zebrał się jej między piersiami. Matka piekła chleb, a córka oczywiście jej pomagała.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy zadania w jej rodzinie poukładały się w taki, a nie inny sposób – Birgit pomagała ojcu w sklepie, ona matce w domu, a Lotte… co robiła Lotte? Śmiała się i śpiewała, poprawiając wszystkim nastrój, i nikt jej za to nie ganił, bo to była Lotte, a jej celem było upiększanie wszystkim życia wdziękiem i radością.
Wraz z początkiem września jej siostra miała zostać studentką na Mozarteum, gdzie będzie uczyła się śpiewu, teorii i komponowania. Mały skowronek w końcu rozłoży swoje skrzydełka.
– Johanna, piec – powiedziała Hedwig, a jej córka bez słowa podeszła do pieca, dołożyła do ognia kilka szczap i zamknęła drzwiczki. Uważała czasami, że kuchnia jej matki musiała być najbardziej starodawną w całym Salzburgu.
Hedwig Eder nie ganiała za nowoczesnymi udogodnieniami – swoją kuchnię oparła na tej, którą pamiętała z dzieciństwa, a każdy, kto wkraczał do dużego, kwadratowego pomieszczenia, mógł pomyśleć, że znalazł się w typowym tyrolskim domu na farmie. Znajdowały się w nim drewniany stół i ławki, staromodny piec, a z sufitu oprócz zużytych miedzianych garnków i patelni zwisały suszone zioła i cebula. Kilka lat wcześniej Hedwig niechętnie pozwoliła mężowi na zakup lodówki, bo trudno było przechowywać w praktyczny sposób żywność w chłodni lub strumieniu, jak odbywało się to w jej rodzinnym domu w górach.
Mimo to naciskała, by wszystko odbywało się tam w taki sam sposób, jak w jej dzieciństwie – niezależnie od tego, czy mowa była o pieczeniu chleba, farbowaniu ubrań, suszeniu ziół czy przygotowywaniu dżemów. Gardziła nowoczesnymi metodami, podobnie jak zakupami w sklepie.
I tak czuła się ogromnie niezadowolona, że mleko kupuje z wozu jeżdżącego z grzechotem każdego dnia po ulicach, jak czynili to wszyscy w Salzburgu. Johanna uważała, że gdyby tylko było to możliwe, trzymałaby na podwórzu krowę. I we wszystkich tych domowych przedsięwzięciach pomagała matce.
Była to rola, którą pełniła z takim samym, pełnym determinacji pragmatyzmem, jaki posiadała jej matka. Pracowała u jej boku solidarnie, znajdując satysfakcję w drobnych, choć znaczących osiągnięciach w postaci złotego bochenka chleba, świeżo wykrochmalonej koszuli czy wypolerowanego stołu. Nigdy szczególnie nie interesowała ją nauka zdobywana w szkole, choć ojciec kochał książki i muzykę. Johanna wolała sprawy praktyczne i namacalne niż niewidoczne i abstrakcyjne.
Jednak po czterech latach od ukończenia prowadzonej przez zakonnice szkoły przez wszystkie trzy siostry, wciąż niezamężna i bez perspektyw na zmianę swojej sytuacji, Johanna zaczęła odczuwać potrzebę wolności niemającą nic wspólnego z gorącą kuchnią.
– Gotowe – powiedziała matka, wyjmując z pieca okrągłe, złote bochny chleba z wyrazem niemal ponurej satysfakcji na twarzy. – Więcej im nie trzeba. – Zerknęła na zegar wiszący nad drzwiami, a Johanna sięgnęła po mały, miedziany rondel, w którym zawsze parzyły kawę. Każdego popołudnia zanosiła tacę Birgit i ojcu, a potem siadała z matką przy kuchennym stole i popijały ją razem, zazwyczaj w milczeniu.
Czasami dołączała do nich Lotte, choć ta wolała zabierać kawę do pokoju i czytać książkę, zostawiając matkę i siostrę w ich ciszy. Johanna zaczęła sobie uświadamiać, że ich miejsca stawały się coraz wyraźniej oznaczone, tego dnia postanowiła to jednak zmienić.
Zaczekała na zaparzenie się kawy, po czym ustawiła na tacy spodki i filiżanki oraz szklanki z wodą, następnie zaniosła siostrze i ojcu, pochylającym się nad stołem na zapleczu i oglądającym kawałki metalu, które Johanna uznawała za tak nudne.
– Dziękuję, mein schatz – powiedział Manfred z czułym uśmiechem, a Johanna pochyliła lekko głowę, zbyt nerwowa, by odpowiedzieć. Drażliwość nie była absolutnie w jej stylu – była bezpośrednia do granic bezczelności lub nawet niezręczności, aż czasami jej ojciec się śmiał i groził, że ktoś w końcu jej powie Rede nicht um den heissen Brei herum, czyli „Przestań gadać nad miską gorącej papki”. „Nasza Johanna zrzuci ci tę papkę na głowę!”, dodawał rozbawiony, aż w końcu doprowadzał ją do śmiechu, a Johanna traktowała to jako komplement i dowód jej siły.
A teraz tej siły potrzebowała.
Na piętrze matka usiadła już przy stole, a jej proste zazwyczaj plecy zgarbiły się ze zmęczenia, kiedy sączyła kawę w blasku popołudniowego słońca. Zrzuciła buty, bo kostki opuchły jej od gorąca, a grube rajstopy otoczyły je, tworząc zmarszczki jak u słonia.
Kiedy Johanna przystanęła w progu, spojrzała z zaskoczeniem, jak staro wyglądała teraz jej matka – włosy spięte w zwyczajowy ciasny kok były już bardziej siwe niż słomiane, na czole pojawiły się głębokie zmarszczki, a na pąsowych policzkach wykwitły pajęczyny uszkodzonych naczyń krwionośnych. Sprężyste ciało wyraźnie zmiękło.
Nigdy nie należała do pięknych kobiet, ale mąż był jej oddany przez całe swoje życie. Młodszy o pięć lat i niższy o dziesięć centymetrów od żony Manfred poznał ją na pieszej wycieczce w pobliżu Innsbrucku. Johanna słyszała wielokrotnie opowieść o tym, jak zobaczył jej matkę pasącą kozy na łące i od razu się zakochał. Dziewczyna uważała to jednocześnie za romantyczne i absurdalne, że ktoś taki jak jej matka – tak skromna i niewzruszona – mogła rozkochać w sobie delikatnego i czułego mężczyznę. Mimo wszystko nie podawała tej opowieści w wątpliwość, bo widziała jej efekty każdego dnia.
– Dziś wykonałyśmy dobrą pracę – powiedziała Hedwig, kiedy Johanna dołączyła do niej przy stole. Słowa te powtarzała za każdym razem, jakby napisano dla niej scenariusz, którego się ściśle trzymała.
– Tak, to była dobra praca – przyznała grzecznie Johanna. Podniosła filiżankę z kawą, ale zaraz ją odstawiła, nie upiwszy nawet łyku. – Mamo…
Hedwig spojrzała na nią zza przymrużonych powiek, co było już niezgodne ze scenariuszem.
– O co chodzi?
Johanna wzięła głęboki oddech i uniosła podbródek, rzucając matce bezpośrednie spojrzenie, do którego ojciec zawsze ją zachęcał.
– Chcę pójść do szkoły.
– Co…?! – zawołała zdławionym głosem Hedwig. – Byłaś już w szkole.
– Wiem o tym doskonale. W grudniu skończę dwadzieścia trzy lata. Chodzi mi o to, że chcę pójść do szkoły dla sekretarek, mamo. Nauczyć się stenografii, pisania na maszynie i tego typu przydatnych rzeczy. – Tak naprawdę nie wiedziała do końca, czego by się tam nauczyła. W Volksbibliothek znalazła ulotkę reklamującą kurs sekretarski dla młodych kobiet, jednak ogłoszenie oferowało jedynie bliżej nieokreślone obietnice przyzwoitych płac i „przyzwoitej pracy biurowej”. Tyle jednak wystarczyło, by wzniecić ogień w duszy Johanny.
Matka pokręciła powoli głową, bardziej w wyrazie zdumienia niż odmowy, co dało przynajmniej Johannie odrobinę nadziei.
– Dlaczego chciałabyś zrobić coś takiego? – spytała ze szczerym niedowierzaniem w głosie.
– Bo chcę pracować. Zarabiałabym pieniądze, wiesz? Przydałyby się…
– Nie potrzebujemy pieniędzy – wtrąciła pospiesznie Hedwig. – Bynajmniej. Nie musisz tego robić z myślą o nas, Johanno. – W jej głosie wybrzmiały zarówno wyrzut, jak i ulga, jakby wrzucenie kilku szylingów do miseczki na piecu było wszystkim, do czego aspirowała jej córka.
Johanna upiła łyk kawy, starając się zdławić w sobie narastającą frustrację. Znała swoją matkę, jej tradycje i sposób postrzegania rzeczywistości, i przewidziała, że ta odrzuci jej pomysł. W świecie Hedwig kobiety nie pracowały w biurach z mężczyznami. Zajmowały się pieczeniem chleba, cerowaniem koszul i znajdowały satysfakcję, patrząc na wypolerowany garnek czy błyszczącą po umyciu podłogę. Do czasu zamążpójścia pozostawały w rodzinnym domu, a następnie przeprowadzały się do nowego lokum z mężem, a tam robiły dokładnie to samo, co wcześniej. Tak zawsze było i tak zawsze będzie, świat bez końca, amen.
Johanna odstawiła ostrożnie filiżankę na spodek, bo należała ona do zestawu porcelany Hutschenreuther, który jej rodzice otrzymali w prezencie ślubnym. Każdy cenny talerzyk i filiżanka napawały jej matkę dumą.
– Chcę po prostu coś robić – powiedziała.
– Coś robić? Za mało masz pracy? Mam zlecić ci więcej zadań związanych z szyciem, cerowaniem, sprzątaniem i pieczeniem? Zawsze jest coś do zrobienia, Johanno. Gdybym wiedziała, że jesteś taka niespokojna, zapewniłabym ci więcej pracy. – Matka ponownie pokręciła głową, po czym dopiła kawę, co miało podkreślić, że rozmowa dobiegła końca i nie było potrzeby wypowiedzenia więcej słów.
– Chodziło mi o coś innego, mamo. – Johanna starała się mówić w wyważony sposób.
– A co innego jeszcze jest?
– Mamo… Z całą pewnością… – Popatrzyła na Hedwig z frustracją. – Wiesz, że nie jestem mężatką.
– Pff. Kiedyś kogoś poznasz.
Ciekawe jak, pomyślała Johanna. Nie mogła pasać kóz na Getreidegasse na podobieństwo swojej matki w górach. Nie było też żadnych mężczyzn do wzięcia na St. Blasius, gdzie chodzili co niedzielę na mszę. W ciągu kilku ostatnich lat wszyscy trzej potencjalni kandydaci opuścili miasto – jeden wyjechał do Wiednia, drugi miał zostać księdzem, a ostatni nauczycielem. A ona donikąd nie chadzała, albo siedziała w domu, albo szła do kościoła. Nie było mowy o poznaniu kogokolwiek.
Kilka lat wcześniej należała do Naturfreunde, klubu alpejskiego dla młodych ludzi, którzy opłacali wycieczki na Mönchsberg i Untersberg oraz wyprawy przez Salzkammergut. Pewnego razu byli nawet na nartach.
Johanna pamiętała noc spędzoną w jednej z surowych, górskich chat, której maleńkie okna zasypał śnieg. Piekła kiełbaski na ognisku i siedziała do późna, rozmawiając i żartując z innymi dziewczętami z klubu. Był tam pewien chłopak – tak naprawdę już mężczyzna, starszy od niej o kilka lat – który uśmiechnął się do niej, kiedy zapinała narty. Później, kiedy zjechała ze stoku, zrównał się z nią i zaoferował, że zaniesie jej sprzęt na następny zjazd. Zbita z tropu, odmówiła mu, a on nie ponowił już swojej propozycji. A jednak to wspomnienie sprawiało, że serce Johanny nieco przyspieszało.
Jednak Naturfreunde, wraz z innymi austriackimi klubami i stowarzyszeniami, rozwiązano dwa lata wcześniej wraz z powołaniem do życia Ständestaat, jednopartyjnego systemu Federalnego Państwa Austriackiego. Ojciec przyznał trzeźwo, że było to konieczne, aby powstrzymać kraj przed nazistowską agresją, ale Johannie brakowało górskich wypraw i liczyła na coś więcej.
– Nie tylko o to chodzi – powiedziała matce, zdeterminowana, by udowodnić swój punkt widzenia pomimo kamiennego oblicza Hedwig. – To… życie, mamo! Nie chcę spędzić go całego w twojej kuchni.
Matka szarpnęła głową z wyrazem bólu na zmęczonej twarzy, po czym wstała i zebrała szybkimi ruchami filiżanki i spodki, choć Johanna nie zdążyła dopić swojej kawy.
– Nie wiedziałam, że to dla ciebie aż taka udręka – rzuciła urażonym tonem. Naczynia grzechotały w jej dłoniach, kiedy odkładała je z nieco większym impetem, niż zrobiłaby to w normalnych okolicznościach w przypadku jej cennej porcelany.
– To nie jest udręka – odparła Johanna, walcząc z poczuciem desperacji i gniewu. – Ale chcę pewnego dnia mieszkać we własnym domu i mieć własną kuchnię. – I własne życie, dodała w myślach. – Jeśli zdobędę jakieś umiejętności… – Zdecydowała się na nieco inne podejście. – Jeśli wybuchnie wojna, kobiety będą musiały wziąć się do pracy.
– Jeśli wybuchnie wojna! – Hedwig obróciła się na pięcie i spojrzała na nią ostro. – Nie będzie żadnej wojny, Johanno.
W przeciwieństwie do matki Johanna czytała gazety, zarówno „Salzburger Volksblatt”, jak i wiedeńską „Wiener Neueste Nachrichten”. Dowiedziała się, jak wielu Austriaków chciało należeć do Niemiec, Wielkich Niemiec. Przeczytała również, że w marcu Niemcy wkroczyli bez żadnych problemów do Nadrenii, pragnąc zmienić to chore marzenie w rzeczywistość. Hitler zbroił się bez żadnych skrupułów, nawet jeśli ludzie udawali, że niczego nie widzą. W Salzburgu gangi chłopaków w brązowych koszulach rosły w siłę, a ich spojrzenia stawały się bardziej wyzywające niż przed dwoma laty.
Johanna przyglądała się im czasami z ukrywanym zaciekawieniem. W ich buńczuczności i pewności siebie było bowiem coś energetycznego, nawet ekscytującego. Wiedziała, że ojciec gardzi Hitlerem i wszystkimi jego niewolniczymi poplecznikami, ale sama uważała, że nie ma niczego wymuszonego w sposobie, w jaki ci młodzi ludzie stąpali po ulicach.
– Dlaczego mówisz o wojnie? – mruknęła Hedwig, zaczynając pobrzękiwać garnkami w przygotowaniach do wieczornego posiłku. – Od poprzedniej nie upłynęło aż tak wiele czasu.
– Blisko dwadzieścia lat.
– I popatrz sama, co się stało. – Hedwig zatoczyła ramieniem krąg obejmujący dom, miasto, cały świat. – Wszystko się rozpadło. Wszystko!
Ojciec często lamentował nad utratą świata, w którym się wychował, kiedy cesarstwo austro-węgierskie rozciągnęło swoje obszary od Szwajcarii po Rosję, zyskując pięćdziesiąt milionów obywateli i zachęcając do wolności ruchu, myśli i wiary. Teraz zdaniem Manfreda Edera Federalne Państwo Austriackie stało się zaledwie koszem odpadków, częścią cesarstwa, którego nikt inny nie chciał połączyć w jeden kraj i rządzić nim żelazną ręką w celu zapewnienia jego integralności.
– Jaką mamy tożsamość jako naród, jaką kulturę jako jego mieszkańcy? – pytał czasami, kiedy spotykał się z przyjaciółmi w pokoju dziennym, nieformalnym salonie należącym do członków Partii Chrześcijańsko-Społecznej i weteranów wojennych, którzy rozmawiali o polityce i religii, marząc o tym, by zmienić świat.
Dla Johanny byli oni jedynie zbiorowiskiem rozczarowanych realiami życia starców, lamentujących nad światem, w którym nie istniały już ich cygara i brandy. Znała jedynie to – niewielki kraj, daleki od cesarstwa, prowincjonalne miasto, które starało się być kosmopolityczne każdego lata podczas festiwalu. I kuchnię. Wciąż tę samą kuchnię.
Westchnęła, wiedząc, że musi ułagodzić matkę, jeśli zależało jej na choćby najmniejszej nadziei na osiągnięcie swojego skromnego celu.
– Nawet jeśli wojny nie będzie… świat się zmienia, mamo, i to na wiele sposobów. Chcę tylko zdobyć przydatne umiejętności. – Hedwig nie odpowiedziała, więc Johanna mówiła dalej, niezdolna do utrzymania spokoju w głosie. – Skoro Lotte może uczyć się muzyki, dlaczego ja nie mogę uczyć się pisania na maszynie?
Hedwig cmoknęła z dezaprobatą, odwrócona do córki plecami, sztywna i nieustępliwa. Z dołu dobiegł dźwięk dzwoneczka informujący o tym, że do sklepu ktoś wszedł. Po chwili usłyszała wesoły głos ojca witającego potencjalnego klienta.
Ech, to życie nigdy się nie zmienia, pomyślała Johanna. Dzień za dniem, każdy taki sam – gotowanie, sprzątanie, szycie, cerowanie. Mogłaby żyć i umrzeć w tej kuchni i nic nigdy by ją nie spotkało.
– Nie powiedziałaś w otwarty sposób, dlaczego jesteś temu przeciwna – oznajmiła. Hedwig odwróciła się gwałtownie i huknęła pięściami w stół, aż rozeszło się głośne echo.
– A jaki powód muszę ci dawać? Jesteś tutaj potrzebna, poza tym nie ma pieniędzy na naukę. Da Gscheidere gibt noch! Mądrzejszy człowiek się poddaje! Odpuść sobie upór.
Johanna odwróciła wzrok, walcząc ze sobą, by nie warknąć w odpowiedzi. Nie zyskałaby na tym w żaden sposób, ale mimo to nie mogła się poddać. Jeszcze nie teraz.
– Mogłabym spłacić opłaty za naukę – powiedziała w końcu, zła na siebie, że próbuje udobruchać matkę. – Kiedy znajdę pracę.
– Pracę. Pracę! – Hedwig wyrzuciła ręce w górę. – Masz pracę. Tutaj. – Wskazała stół, wciągnęła na niego ciężki worek z ziemniakami i spojrzała znacząco na córkę. – Trzeba je obrać.
Johanna wstała bez słowa i sięgnęła po nóż. Hedwig odwróciła się do swoich garnków, a ona wzięła się do pracy. Jedynym słyszalnym dźwiękiem w kuchni było wściekłe „chrr, chrr” noża skrobiącego o skórkę, która odchodziła długimi, zabrudzonymi w plamy łupinami. Obie kobiety wykonywały swoją pracę z wrogością.
Z dołu dobiegł wybuch śmiechu, a następnie stuknięcie drzwi towarzyszące pożegnaniu kolejnego zadowolonego klienta. Atmosfera w kuchni zagęściła się i ochłodziła jednocześnie.
Chrr, chrr.
Po pięciu minutach ciszy rozległo się pukanie, tym razem do bocznych drzwi dla członków rodziny, które prowadziły bezpośrednio na piętro. Johanna odłożyła nóż.
– Otworzę. – Wybiegła z pomieszczenia, wdzięczna za możliwość opuszczenia kuchni choćby na krótką chwilę. Czy matka kiedykolwiek się ugnie? Będzie musiała znaleźć inny sposób. Wymyśli jakieś rozwiązanie, żeby zmusić ją do zmiany zdania.
– Och, to pan. – Johanna nie zdołała wyeliminować ze swojego głosu nieprzyjaznej nuty, kiedy spojrzała na Janosa Panova, szlifierza, który co kilka tygodni odwiedzał wszystkie domy i sklepy na Getreidegasse ze swoim wózkiem szlifierskim, barwnie pomalowanym i udekorowanym postrzępionymi proporczykami. Na przetłuszczające się włosy naciągnął brudną czapkę, a jego oddech wskazywał na połamane i ciemne od tytoniu zęby.
– Dzień dobry, Fräulein Eder – rzucił przymilnie, i choć Johanna zwykle mu współczuła, teraz poczuła jedynie irytację i zacisnęła zęby.
– Nie mamy dziś do naostrzenia żadnych noży – odparła, choć wiedziała, że matka miałaby inne zdanie. Zawsze potrzebowali ostrych noży, ale jej obecny nastrój nie pozwalał tego dnia na zniesienie zachowania prostego szlifierza nawet przez kilka minut. Jego skruszona mina i przymilanie się przypominały jej o wszystkim, czego by jej zabrakło, gdyby matka nie zgodziła się na jej plan – to był właśnie jedyny mężczyzna, z którym wymieniała jakiekolwiek uprzejmości.
– Na pewno, Fräulein? – zapytał. – Minęły przecież dwa tygodnie.
– Na pewno – warknęła Johanna, po czym zamknęła mu drzwi przed nosem. Nabrała głęboko powietrza i powoli je wypuściła. Przez chwilę czuła napływające do oczu łzy, ale zdołała je zdławić. Nie mogła się rozpłakać. Nie pozwoli sobie na taką słabość, nawet jeśli nikt nie będzie jej świadkiem.
Hedwig stanęła u szczytu schodów, opierając jedną dłoń na plecach. Jej sylwetka była doskonale widoczna w blasku dobiegającym z kuchni.
– To tylko szlifierz – odparła lekceważącym tonem Johanna. Wciąż pulsowały w niej gniew, bezradność, a nawet głęboka rozpacz. Odwróciła się od drzwi i zacisnęła powieki, by pozbyć się łez. – Ten idiota Żyd.
– Johanna! – zawołał ostrym głosem ojciec. Było w nim słychać taki ból i rozczarowanie, że aż zesztywniała. – Jak możesz tak mówić?
– No cóż, taki jest – odparła butnie Johanna, choć zaczęły jej pąsowieć policzki. Wiedziała, że nie powinna była w taki sposób zareagować. Żałowała tego, ale była to wina wrzącej w niej frustracji. – Pluje tytoniem i śmierdzi – dodała. – Nie lubię go.
– To człowiek jak każdy inny – zaprotestował cicho Manfred. – Nasz Pan i Zbawca również był Żydem. To wybrańcy Boga, Johanno. Nie wolno ci o tym zapominać.
– Ale to zwyczajny szlifierz – wykrzyknęła Johanna. – Nawet mama uważa go za niechlujnego. Dlaczego on cię w ogóle obchodzi?
Manfred milczał przez chwilę. Kąciki jego ust opadły, a na twarzy zagościł taki smutek, że Johanna aż się skurczyła i zaraz zacisnęła palce w pięści, żeby nie zacząć wykręcać fartucha. Dlaczego ojciec musiał usłyszeć jej słowa? Nie chciała tego powiedzieć, oczywiście, że nie. Zwykle było jej żal Janosa. Wypowiedziała się bezmyślnie, ale jakie miało to w ogóle znaczenie? Większość ludzi mówiła o Żydach zdecydowanie gorzej.
– Obchodzi mnie, bo na świecie jest za dużo zła – odparł w końcu cicho ojciec. – A ja wiem, że łatwo czasami o tym zapomnieć.
Johanna pokręciła głową, nie do końca pewna, czy nie zrozumiała, czy może nie chciała zrozumieć.
– Poza tym – ciągnął ojciec – Janos Panov urodził się w ubogiej rodzinie i w młodym wieku został sierotą. Z Rosji wygonili go ignoranci, którzy nienawidzili go po prostu za to, kim jest. Nie miał szans na edukację czy rozwój. Ciężko pracował i znalazł sposób na utrzymanie. Samo to wystarczy, by zasłużył na szacunek. – Przerwał na moment. – Jeśli zrobił cokolwiek, co cię zdenerwowało…
– Nie, nic – zawołała Johanna. – Ale to bez znaczenia. Nic nie ma znaczenia.
Ojciec zbliżył się o krok, a na jego twarzy zagościła prawdziwa powaga.
– Ależ to ma znaczenie, Johanno, mein schatz. To ma ogromne znaczenie. Ale w tych trudnych czasach obawiam się najbardziej, że przestanie to mieć znaczenie. Rozumiesz? – Johanna popatrzyła na niego, na zwieszone ramiona, poważny wyraz jego ciepłych oczu, smutny uśmiech na ustach. Wyglądał na kruchego, a jednak tkwiła w nim wewnętrzna siła, na której zawsze polegała. – Johanno?
Skinęła głową, nie mając już odwagi spojrzeć mu w oczy.
– Rozumiem.
Manfred popatrzył na nią przez chwilę, a jego badawcze spojrzenie skojarzyło się jej z ojcem Josefem, kiedy udzielał jej spowiedzi. Błysk w oczach księdza był ledwie widoczny zza kratki.
– Bardzo się cieszę – powiedział cicho, choć nie sprawiał wrażenia do końca przekonanego.
Nie chcąc dłużej tego słuchać, Johanna się odwróciła i pobiegła na górę. Kiedy weszła do kuchni i sięgnęła po nóż, matka zaserwowała jej ponure skinienie głową w geście solidarności.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Edelweiss Sisters
Copyright © Kate Hewitt, 2021
First published in Great Britain in 2021 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Debbie Clement
Zdjęcie na okładce:
© Laura Ranftler / Arcangel
© Yevhenii Chulovskyi / shutterstock
© Canadastock / shutterstock
© Iri_sha / shutterstock
© RikoBest / shutterstock
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-362-4
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl