Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Były teatr z gorszącym repertuarem wydaje się błahostką, gdy w jego miejscu powstaje dom uciech. Morale zacnych mieszkańców zostaje poddane ciężkiej próbie.
Mieszkańcy miasteczka Lebiegi szczycą się wysokim poczucie moralności. Nic więc dziwnego, że kiedy w miejscu teatru, którego zwykły repertuar nieustannie ich gorszył, otwiera się agencja towarzyska, nie są zachwyceni. Przybytkiem zarządza Madame Różyczka, a jej ulubienice, czyli Cycjana, Stringella i Pupinka, pracujące nie do końca mózgiem, zyskują w okolicy coraz większą popularność. Niestety, pewnego dnia, po wizycie w agencji, umiera znany i powszechnie poważany obywatel. Po raz kolejny do akcji wkracza niezawodny policyjny duet, czyli Bella Głąb i Miłosz Kapusta. Sprawa wydaję się z gruntu beznadziejna, ponieważ nikt z grona potencjalnych podejrzanych nie ma motywu. Ale czy na pewno tak jest? A może rozwiązanie znajduje się tuż pod nosem sprytnych detektywów? Czy uda im się rozwikłać zagadkę? Czy powiedzenie, że najciemniej jest pod latarnią, znajdzie potwierdzenie w śledztwie i pomoże w wyjaśnieniu tajemniczej śmierci?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Iwona Banach, 2025
Projekt okładki
Justyna Knapik
Redakcja
Małgorzata Giełzakowska
Korekta
Dominika Świątkowska/Dobra Praca z Tekstem
Barbara Sacka
Łamanie i skład
Beata Kostrzewska/Grafika Słowa
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
ISBN 978-83-67834-73-5
Kraków 2025
Wydawnictwo BOOKEND
www.bookend.pl
Capital Village Sp. z o.o.
ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków
Madame Różyczka – właścicielka agencji towarzyskiej w Lebiegach. Kobieta z głową na karku i wężem w kieszeni, ale w jej przypadku to wąż wspomagany drutem kolczastym oraz dwoma jeżami.
Stringella, Cycjana, Pupinka i Sabrina – dziewczęta pracujące w tej agencji przeróżnymi częściami ciała, raczej jednak nie mózgiem.
Jaśka, Ryśka i Mariolka – zaprawione w kolejkowym życiu sprzątaczki, pragnące wyleczyć swoje obwisłości na stadionie, który nie należy do NFZ.
Wielki Mag Świątyni Serca – pieniądze, tabletki z pandy wielkiej i obwisłości to jego specjalność.
Czesio, Ziutek i Misiek – ochroniarze z tutejszej „Invalid security”. Nadają się do wszystkiego, niekoniecznie do pracy w ochronie.
Maja Kadłubek – zaginiona i odnaleziona sześćdziesiąt kilka razy dziewczyna z Facebooka.
Pan Kazio – złota rączka i nieszczęśliwy syn kobiety wysoce moralnej.
Matka pana Kazia – kobieta tak moralna, że świerzb, szczury i miny przeciwpiechotne nie są jej straszne.
Luiza – obecna żona Wielkiego Maga Świątyni Serca. Kobieta, która nie kupi łopaty, bo u Versace jej nie sprzedają.
Ofelia, Bella Głąb i Miłosz Kapusta – policjanci zajmujący się sprawą – Ofelia, wbrew pozorom, nie pójdzie do klasztoru, zaczepi się w burdelu.
Andaluzja John – lepiej nie mówić.
Oraz gościnnie, zamieniony w baleron ochroniarz Jan, który jest Danielem.
Była gorąca sobotnia noc, jak wszystkie, nie tylko sobotnie, noce w tym przybytku.
Choć Lebiegi, miasteczko dla jednych, miasto dla innych (miasto przede wszystkim dla patriotów lokalnych), za bardzo żywotne nie było.
Już sama nazwa zaakceptowana przez Komisję Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych sugerowała jakiś marazm. Coś byle jakiego i niedorobionego, a gdyby się pokusić o słownik synonimów lub wyrazów bliskoznacznych, to wśród blisko stu czterdziestu synonimów wyrazu „lebiega” znalazłoby się takie jak fajtłapa, czub, debil, dureń, oszołom, osioł, a przecież to tylko niektóre. To mówiło bardzo wiele o mieszkańcach i wiele sugerowało.
A miasto było na skraju zapaści. Albo już ciut poza tym skrajem.
Ulice i place marły śmiercią naturalną około osiemnastej. Dyskotek tu nie było z powodu średniej wieku mieszkańców, na dansingi (tu jeszcze jeden prowadzono) nikt nie reflektował (z chodzikami trudno się tańczy), był stadion i kilka przychodni lekarskich.
Trzeba jednak powiedzieć, że w Lebiegach istniała całkiem niezła oferta rozrywek dla seniorek. Była przychodnia ortopedyczna z nieograniczonymi zapasami gipsu, sześć kościołów, spora ilość marketów oraz studio wróża Macieja. Była tam też agencja towarzyska.
Ale to już dla seniorów albo szerzej – Lebiegan (lub Lebieżan) płci męskiej.
Mężczyźni w pewnym wieku mogą się na dyskotekę nie nadawać, mogą nie tańczyć na dansingach z różnych powodów, ale wielu z nich to ludzie dość zamożni, a pieniądze sprawiają, że stają się wrażliwi na młode damskie piękno.
A młode damskie piękno im się odwzajemnia.
Oczywiście chodzi jedynie o mężczyzn, agencje towarzyskie dla kobiet to wynalazek, który się w Polsce nie przyjął. Seks dla większości Polek to okrutna kara, paskudne zło, obrzydliwość albo niestety świetna zabawa, której natychmiast trzeba ludziom zabronić. Dlatego Polki w pewnym wieku, nawet jeżeli są zamożne, to i tak bywają skrajnie złośliwe i wredne. I robią wszystko, żeby ludzie się zbyt dobrze nie bawili, bo to obraza boska i narodowa, bo takie tam Francuzki, Niemki czy nawet inne jakieś Czeszki mogą się seksić i bawić, mogą nawet po grobach historii się taczać, niech robią, co chcą, ale Polki mają być święte! Seksu należy zakazać!
Zakazania seksu w agencji towarzyskiej, co jest zdecydowanie karkołomnym pomysłem, też próbowały.
Jak dotąd jednak agencja działała na pełnych obrotach.
Teraz z jej głównej sali, tej z wyszynkiem i striptizem oraz tańcem na rurze, dobiegała muzyka i erotyczne jęki podpitych facetów, którzy za nic na świecie nie chcieli opuszczać tego fascynującego miejsca, ale noc już była zmęczona i pijana, a oni bardzo, bardzo zmordowani.
Pieniądze nerwowo przechodziły z rąk do rąk, dyszenie wzmagało się to tu, to tam, niekiedy było bardzo głośne, bo niektórzy z panów mieli astmę albo inne starcze przypadłości, dziewczęta, zmęczone, wciąż odgrywały swoją lubieżną komedię. Noc szalała.
Z górnych pomieszczeń i ich otwartych okien, choć nie było ich wiele, słychać było piski, jęki i sapanie, ale te dźwięki były tu bardzo na miejscu.
Cały budynek taplał się w erotycznym rozbuchaniu. Dyszał żądzą seksu, a czasami także zemsty, kiedy klient zorientował się, ile zapłacił za szampana.
I choć napitek więcej miał wspólnego z Piccolo niż z Dom Perignonem, cena wskazywała, że był wyciśnięty z płynnego złota i kamieni nerkowych Napoleona.
Lebiegi, jako miasto, potrafiły się bawić, choć trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że tylko tutaj, w agencji, i tylko nocą. Poza tym miejscem i porą były ledwie zapyziałym zaściankiem.
Miasto miało dziesięć tysięcy mieszkańców i żadnych ambicji.
Do momentu powstania tego szokującego, ale jakże podniecającego przybytku, świat kręcił się wokół bazarku, dwóch ciucharni, sklepu mięsnego i szesnastu supermarketów, bo stawiano je prawie jeden na drugim.
Kultura się miasta nie imała. Nawet kina nie było.
To było dość logiczne. Młodzież siedziała w internecie, seniorzy w oknach.
Kiedyś, owszem, za nieco dawniejszych czasów był tu nawet teatr, który próbował wystawiać Szekspira, ale mieszkańcy byli zawsze bardzo bogobojni i zachowawczy.
Bali się obrazy moralności i dobrych obyczajów. Szekspir im nie pasował, bo Romeo i Julia to pedofilia, a Sen nocy letniej to zoofilia jak nic. Otello i Desdemona to zwykła sprawa rodzinna, jak to między mężem a żoną, i nie wolno się w to wtrącać. Udusił? Widocznie miał za co!
Wesele Wyspiańskiego też nie przeszło, bo był tam Żyd, a po co Żydów oglądać? To nie ma już innych tematów?
Stary teatr, to znaczy budynek dawnego teatru, pochodził jeszcze z czasów, kiedy miasto stać było na mniej lub bardziej przygodne, chałturystyczne (bo turystycznie odgrywające chałtury – stąd nazwa) trupy teatralne, gdyż własnej nigdy nie miało, ale potem wszystko się rozpadło. Niestety, budynek stał. I był paskudnie zabytkowy.
Gdyby się chociaż zawalił, można by go było wyburzyć i postawić dwunastą Biedronkę, a tak to miejsce się marnowało, a konserwator zabytków szalał.
Mówiono, że budynek teatru jest neoklasycystyczny, ale ogólnie był raczej odrapany i nikt nie chciał wyłożyć kasy na jego renowację ani nawet na ogrzewanie, żeby w zimie nie zamarzały tam rury, bo opał przecież kosztuje.
I wtedy zjawiła się Madame Różyczka, cała na różowo, i zaproponowała, że ona owszem, ale tylko jeżeli będzie mogła zrobić tam burdel. Na burdel miasto się nie zgodziło. Wystarczyło jednak pół godziny negocjacji, żeby na Agencję Towarzysko-Konsumpcyjną zgodziło się jak najbardziej.
Madame Różyczka wyłożyła kasę i zabrała się do roboty, a że była obrotna, bardzo szybko w (nadal) odrapanym budynku teatru zaczęła działać Agencja.
I tak powstało miejsce uciech dla męskiej populacji miasteczka i straszliwej, moralnej grozy dla tej żeńskiej.
Dało ono, to miejsce, skazane na zagładę z powodu obrazy uczuć wszelakich (od religijnych po matrymonialne), też pracę kilku ochroniarzom z orzeczeniem o niepełnosprawności (Madame Różyczka nie lubiła trwonić pieniędzy, znała się na ludziach i wiedziała, że na taki przybytek nikt rozsądny ręki nie podniesie). Mafii tu nie było, męska populacja Lebieg była szczęśliwa, a żeńska część populacji, choć dysponowała wybuchowym charakterem, to materiałów wybuchowych nie posiadała.
Tak więc teatr przerobiono na agencję towarzyską najmniejszym możliwym nakładem kosztów, zachowując, co się dało, i przerabiając tylko to, co było konieczne, czyli kulisy i garderoby, z których powstały pokoiki dla dziewcząt. Scena została taka, jak była, za to na widowni ustawiono stoliki. Loże teatralne zaczęły służyć za prywatne pokoje do tańców erotycznych, a teatralny hol zabudowano i zrobiono z niego kuchnię.
O ile teatr nigdy piękny nie był, to teraz zdecydowanie stał się koszmarkiem, w którym królowała czerwień kotar i wymalowane na nich złocone penisy. Pomysł głupi, ale się przyjął.
Za to pracownice były piękne.
Luiza stanęła przed lustrem i obejrzała swoją stylizację. Kiedyś Coco Chanel podobno powiedziała: „Jeżeli jesteś smutna, nałóż więcej szminki i atakuj”. Mówiła też, żeby przed wyjściem z domu przyjrzeć się swojej stylizacji, a potem zdjąć jedną rzecz. Luiza działała odwrotnie, dołożyła jeszcze kilka złotych drobiazgów. Lubiła błyszczeć. I świecić. I szokować, a najbardziej wzbudzać zawiść. To zresztą wychodziło jej najlepiej.
No a tego dnia miała dodatkowy powód, żeby się wściekać i tym bardziej błyszczeć. Jej mąż…
Jej mąż poszedł do burdelu! Każda byłaby wściekła! Każda! Niektóre kobiety oczywiście by płakały, jęczały, zawodziły, kajały się, ale Luiza nie zamierzała tego robić. Ona postanowiła walczyć. I to wcale nie o niego, raczej z nim!
– Panowie, macie może zapalniczkę? – Brodaty, jakby sparszały, nieznany im mężczyzna wszedł do kanciapy ochrony, ale ponieważ nie był nachlany, to się nim za bardzo nie przejęli. Ziutek podał mu zapalniczkę, zachęcając do przypalenia sobie papierosa, ale ten pokręcił tylko głową przepraszająco.
– Nie! Wypalę na tarasie, żeby nie było przypału – powiedział, uśmiechając się z wyrozumiałością kogoś, kto wie, jak działają pewne sprawy.
Zrozumieli, o co mu chodziło, bo gdyby Madame Różyczka wyczuła u nich w pomieszczeniu choćby nutkę zioła (a miała iście kościuszkowski nos), wywaliłaby ich wszystkich na zbity pysk, a każdy z nich lubił tę pracę. Zresztą lubił, nie lubił, kochał!
To nie był market, gdzie trzeba było ganiać za pospolitymi złodziejami! Tu ochroniarze byli kimś, a nawet czerpali z tego pewne dodatkowe korzyści. Madame płaciła dobrze, a klienci lubili się odwdzięczać za drobne przysługi, więc szkoda by było stracić taką fuchę.
– Ale niech pan odda! – zażądał Ziutek. – Ta zapalniczka nazywa się „Wróć do mnie”.
Być może w ten sposób wywołał lawinę wydarzeń, które dla wielu nie skończyły się dobrze. Może gdyby tego nie powiedział… No tak, ale można sobie gdybać po fakcie.
– Jasne, zaraz ją przyniosę! – odpowiedział mężczyzna i wyszedł.
– Kuuuurwyyy! Pieprzone kuuurwyyyy – niosło się wycie za oknami, dość blisko, ale tak jakby dość daleko równocześnie. Oczywiście nikt z pracowników się tym wyciem nie przejął, jako że po pierwsze, zdarzało się często, a po drugie, było dość logiczne. Tu rzeczywiście pracowały kurwy i choć reklama nie była im do niczego potrzebna, bo i bez niej świetnie prosperowały, to, jak to się mówi, darowanemu koniowi… albo darmowej reklamie się w portki nie zagląda.
– Ja was, kurwa, jeszcze świerzbem poczęstuję! Szczurze ryje parchate! – wrzeszczał ten sam głos, i to już reklamą nie było.
Świerzb, parchy i szczury nawet w przychodni budzą grozę, a co dopiero w takich miejscach.
Głos był damski i raczej niemłody, ale to nic nowego, taki właśnie był przedział płciowy i wiekowy przeciwników burdelu w Lebiegach.
A było ich niemało.
No i na dodatek coś z tym świerzbem było na rzeczy, ale niestety nikt nie wiedział ani co, ani jak, choć faktem było, że kilka dziewczyn jakoś się zaraziło, a to było niekorzystne.
Plotka rosła w siłę i, jak to plotka, zmieniała świerzb w syfilis, potem w rzeżączkę, ale prawdziwych koneserów to nie mogło zrazić.
Na szczerbatym, zarośniętym chodniczku dumnie nazywanym tarasem, na który wychodziło się z korytarza za łazienkami, mężczyzna z brodą wyjął bibułkę, nasypał na nią niewielką ilość zioła i skręcił papierosa.
Zapalił. Rozkasłał się i westchnął.
– Coś mi to ostatnio nie służy – powiedział sam do siebie zatroskanym głosem.
Wypalił papierosa, wyrzucił niedopałek w krzaki i wrócił do recepcji.
– Ma pan swojąąą zapaaal… – stęknął – …niczkę – dodał z trudem, po czym padł.
Ziutek, Misiek i Czesiek popatrzyli na niego osłupiali.
Leżących facetów widywali tu na pęczki, ale oni zazwyczaj leżeli w łóżkach albo u damskich stóp, a nie w ich kanciapie, i nie wyglądali na tak bardzo martwych.
– No szlag by to trafił! – jęknął Czesiek. – On, kurwa, chyba martwy padł, że tak powiem, chyba nie bardzo żyje!
Przez chwilę patrzyli i oceniali możliwości.
– Ja pierdolę – westchnął Misiek, największy, najgrubszy i najbardziej sprawny z całej grupy ochroniarzy. Orzeczenie załatwił sobie na oczy, nie piękne, a nieco niedowidzące, ale istotą sprawy jest jednak słowo „załatwił”.
– Trzeba by policję – zaproponował Ziutek, ale go zakrzyczeli.
Jeżeli społeczeństwo policji w zasadzie wcale nie kocha, to w burdelu nie kocha się jej w dwójnasób, trójnasób i we wszystkie inne możliwe nasoby.
– No zdurniałeś?! – burknął Czesio. – A jak się Madame dowie, że go do nas wpuściliśmy, to co? Uwierz mi, wtedy będziemy mieli całkiem przesrane! Mówiła, żeby nigdy nikogo! – Wskazał ręką na monitory, które były źródłem wielu uciech, bo dziewczyny przyjmując klientów, lubiły czuć się bezpiecznie. Lubiły też potem oglądać swoje wyczyny i robić sobie jaja z co bardziej wydolnych (lub niewydolnych) klientów. Mimo że była to ich praca, nie podchodziły do niej śmiertelnie poważnie.
Panowie naprawdę nie wiedzieli, co zrobić.
– Nie no, co wy? Nie dowie się! Jak się dowie? Jak? Przecież jej nie ma! Wyjechała gdzieś w cholerę na dwa albo trzy dni. Co ona, jakaś jasnowidząca jest czy co?
Ziutek aż skulił się pod oskarżycielskimi spojrzeniami kolegów.
Wszyscy zrobili żałośliwe miny. Trup na podłodze nie był im do niczego potrzebny, a kłopoty z Madame tym bardziej. Nie chcieli stracić tej fuchy.
Wiedzieli, co się dzieje w branży ochroniarskiej.
Nie dalej jak tydzień temu w markecie budowlanym jakiś osiłek celowo przejechał ochroniarza wózkiem widłowym, drugi topił innego w fontannie w galerii, nie mówiąc już o dziewczynie, która obrzuciła w markecie ochroniarza kapustą kiszoną z beczki. A tu? Spokój i dodatkowe dochody. O benefitach nie wspominając.
Nie, to nie były TAKIE benefity, nie, z dziewcząt nie korzystali, ale klienci przynosili im czasem a to koniaczek, a to jakieś cygara, o dobrej wódce na święta nie zapominając.
– Oj, ty durny jesteś! A policja to może jej nie powie, gdzie znaleźli ciało?
Niestety, musieli przyznać Miśkowi rację. Wezwanie policji do burdelu zawsze było nieco kontrowersyjnym pomysłem, a teraz to już zupełnie. Bezsens nad bezsensami, i gdyby nie trup, w ogóle by tego nie brali pod uwagę.
– No to co z nim zrobimy? Na parking nie możemy, bo tam jest monitoring. – Czesiek wzruszył ramionami. – Taras?
Panowie przez chwilę patrzyli wkurzeni na faceta, który ośmielił się wykorkować w ich kanciapie.
– No debil jeden! Taras odpada! Tam w oknie ciągle siedzi ta baba i filuje, doniesie na nas! – jęknął Ziutek. – Dajcie, zaniesiemy go do kibelka. Baby pójdą sprzątać, to go znajdą i będzie, że to ich sprawa. Znalazły, to niech się z nim mordują!
Pomysł był prawie idealny.
– A one nie miały jechać na jakiś spęd? – zapytał Misiek, pewien, że coś słyszał o planach sprzątaczek.
– No właśnie miały, tym lepiej. Później go znajdą. Misiek, ładuj typa na plecy!
Misiek bez problemu zarzucił sobie mężczyznę podejrzewanego o to, że jest trupem, na plecy, i ruszył w kierunku sanitariatów. Panowie potruchtali za nim. W międzyczasie umacniali się w przekonaniu, tak na wszelki wypadek, że trupem nie jest.
Stanowili ochronę, choć jakby ktoś się im przyjrzał, to było to dość żałosne towarzystwo. Oni nie mieli nawet pozwolenia na broń, a gazu Madame zabroniła używać po tym, jak poprzedni ochroniarz rozpylił gaz pieprzowy w pomieszczeniu i wywołał katastrofę medyczną, bo jakoś tak sześciu klientów padło od alergii, dwóch prawie utopiło się w barszczu, a jeden wypadł przez okno.
Z tym oknem nie byłoby nic dziwnego, bo każdy chciał się przewietrzyć, gdyby nie był to ten sam ochroniarz, który katastrofę spowodował. Przeżył, ale nie przetrwał.
Zastąpił go Misiek, duży i zwalisty, który ze zwłokami na plecach robił spore wrażenie. Jego koledzy za to, Czesio i Ziutek, dwa otyłe krasnale w średnim wieku, nie za bardzo nadawali się do tej pracy, ale trzymali się jej zębami i pazurami.
Trafiła im się jak ślepej kurze ziarno i za nic nie chcieli podpaść.
– Ty, a może on tylko zemglał? – Czesio nie mógł sobie darować jakiejś apokalipsy. – I on żyje, a potem, znaczy… – zawahał się. – A może by pogotowie wezwać?
Byłoby to bardzo rozsądne, gdyby nie pewność, że jakby co, pogotowie zaraz wezwie policję, więc ochroniarskie dobre serce tylko na tym ucierpi.
Zaklinanie rzeczywistości jest modne, ale niewiele daje. Zazwyczaj tylko odsuwa nieuniknione.
– Nie no, jak zemdlał, to nachlany albo nawalony. A jak nawalony jakimś narkotycznym szpadlem, to i tak wezwą policję, bo będzie, że u nas kupił. Nie ma mowy! – mruknął Ziutek. – Ja w to nie wchodzę.
– To może lepiej ja go okleję. Pomoże, nie pomoże, ale spróbować warto!
Czesio handlował, czym się dało, wchodził w każdy interes i z każdego wychodził z przytupem, goły i niewesoły. Nie miał natury sprzedawcy ani głowy do interesów. Od czasu, gdy żona stłukła go ceramicznym wałkiem w bolesławieckie ciapki, te ciapki widział wszędzie, a kawał kości czaszki, który trzeba było mu usunąć po jednej z jej interwencji, zastąpiono metalową blaszką i od tego czasu miewał przywidzenia, ale i tak miał lepiej niż jeden znajomy z podobną płytką, który tracił przytomność, kiedy tylko znalazł się w pobliżu jakiejkolwiek mikrofalówki. Nawet nie musiała być włączona.
W szpitalu (jak każdy mężczyzna) wstydził się powiedzieć, że żona go bije, więc powiedział, że robił sobie (wynalezioną w internecie) ceramiczną wałkopresurę na porost włosów. Uwierzyli. Teraz internet propaguje takie rzeczy, że nie mieli wyjścia. I nie, nie starali się mu przemawiać do rozsądku, założyli, że nie ma do czego.
Czesio wyciągnął z kieszeni kilka lekko wymemłanych plastrów, oddzielił je od folii, podciągnął domniemanemu nieboszczykowi koszulę i przylepił mu na plecach, a potem przyklepał cztery plastry.
Wreszcie szybkim, zdecydowanym korowodem ruszyli do kibelka dla personelu, bo do ogólnego nie mogli. Zbyt szybko by się wydało.
– No to jak? Jedziemy? – zapytała Ryśka, jedna ze sprzątaczek w agencji. Duża kobieta z włosami na tapir i świeżo wyskubanym wąsem oraz z brwiami jak nastroszone gąsienice.
– Jedziemy – zawołała Jaśka ochoczo. – Wszystko macie? Kawa jest?
– Jest, zaparzyłam dwa termosy – pochwaliła się Mariola.
– Żarcie?
– Zrobiłam dwadzieścia schabowych w kanapkach – zameldowała Ryśka. – Pachnące, chrupiące, z ogóreczkiem, no pychota! Dla wszystkich wystarczy!
– No to ładujcie się! – zarządziła Jaśka, właścicielka błękitnego samochodu, który ostatnio jeździł. To stwierdzenie jest ważne, gdyż nie zawsze to robił.
Trzy sprzątaczki, Jaśka, Ryśka i Mariola, wybierały się spędzić noc w kolejce. Jak za dawnych czasów, co bardzo je ekscytowało. Jako że doskonale pamiętały te „dawne dobre czasy” i jako że miasteczko życiem nocnym nie dysponowało, poza tym erotycznym, to zmuszone były się zabezpieczyć.
Nie, nie chodziło o prezerwatywy. Chodziło o całą resztę.
Po zmroku nie było gdzie się napić kawy ani zjeść najmarniejszego posiłku, toteż wszystkie trzy, bardzo zafascynowane przygodą, postanowiły ruszyć w drogę z pełnym zaopatrzeniem.
Kawa w termosie, schabowe w bułkach, papier toaletowy w torebce.
W okolicy nawet Żabek nie było, bo… właściciel stadionu bał się, że nie zejdą mu stadionowe hot dogi na imprezach, więc podpłacił, gdzie trzeba, i choć Żabek w mieście było multum, to ani jednej w pobliżu stadionu.
Do miasteczka właśnie przyjechał ze swoimi kazaniami Wielki Mag Świątyni Serca (nikt nie wiedział, co to za świątynia). Wielkiego Maga wszyscy kojarzyli z internetu, mówił bez sensu i to miało sens. Były to wykłady na temat drogi oraz właściwości leczniczych tabletek z pandy wielkiej, jak słyszano.
Mag był podobno wspaniałym coachem i potrafił swoim spojrzeniem wyleczyć wszystko. Tak przynajmniej sugerował internet.
– No jak, kurwa, mamy się ładować? A samochód otworzyłaś? – wściekła się Mariolka.
Jaśka szybko wykonała gwałtowne oklepywanie ciała. Kieszeń, druga kieszeń, cyc, drugi cyc, tyłek, drugi… Nie znalazła.
– Szlag, zostawiłam kluczyki w kanciapie!
– No i jak? – Zdzisiek popatrzył na swoje dzieło z zadowoleniem.
– Wygląda paskudnie i siedzi na kiblu w spodniach! Trzeba je zdjąć albo choć opuścić, żeby wyglądało normalniej.
– Normalnie? Na babskim kiblu? – fuknął Czesio.
– Oj przestańcie, zaraz zdejmę mu gacie i będzie super, a babski kibel, no wiesz, on może być kobietą?
– Nie może?
– Aj tam, głupi jesteś? Może. Teraz tak bywa, nie że zaraz taki ktoś jest głupi czy zły, tylko po prostu jebnięty, a poza tym tu, w babskim, jest idealnie. Przecież do naszego nie możemy go wsadzić. A dla nas co by zostało?
W tym czasie pozbawiony częściowo spodni i majtek martwy mężczyzna osunął się lekko w prawo i oparł na rurze.
– Dowalę mu jeszcze po dwa plastry na nogi, może coś mu pomogą, posiedzi, odtruje się, wstanie i poleci do domu.
– Z gołą dupą?
– No i co z tego, że z gołą? Dobrze mu tak! Spadamy! – zawyrokował Misiek.