Na królewskim szlaku - Jean Raspail - ebook

Na królewskim szlaku ebook

Jean Raspail

5,0

Opis

W książce „Na królewskim szlaku” Jean Raspail, wielki pisarz i podróżnik, opowiada o swojej młodzieńczej wyprawie z końca lat czterdziestych ubiegłego wieku, podczas której, wraz z trójką przyjaciół, pokonuje w dwóch niewielkich kanu prawie 3000 mil Rzeką Świętego Wawrzyńca, Wielkimi Jeziorami i Missisipi. Królewskim szlakiem wodnym: od Trois-Rivières w dzisiejszej Kanadzie do Nowego Orleanu. Śladami podróżników, żołnierzy i misjonarzy – legendarnych pionierów Ameryki Francuskiej. Opowiada o przygodzie, która podczas siedmiu miesięcy zmagań zrobiła z młodzieńca mężczyznę, pisarza, podróżnika i odkrywcę.

Co noc na biwaku autor pisał swój dziennik, który – cudownie odnaleziony po kilkudziesięciu latach – stał się impulsem do napisania książki i okazją do powtórnego przeżycia tej wyjątkowej podróży. Bo „Na królewskim szlaku” to nie tylko pełna przygód podróż w poprzek niegdyś francuskiej Ameryki. To także wędrówka w poszukiwaniu zagubionych dróg historii. Niewielu bowiem dziś pamięta, że w XVII czy XVIII w. posiadłości Królestwa Francji w Ameryce Północnej obejmowały terytorium prawie dziesięciokrotnie większe niż metropolia w Europie, i że jeszcze na początku XIX w. do Francji należało choćby całe dorzecze Missisipi.

Po publikacji książki Francuskie Towarzystwo Geograficzne, najstarsze na świecie, bo założone w 1821 r., przyznało pisarzowi niezwykle prestiżową nagrodę Grand Prix, którą otrzymują najwybitniejsi podróżnicy i odkrywcy. Przed nim otrzymali ją m.in. David Livingstone, Henry Stanley, Fridtjof Nansen, Roald Amundsen, Charles Lindbergh, Edmund Hillary czy Neil Armstrong. Jean Raspail jest, jak dotąd, ostatnim jej laureatem.

 

Jean Raspail (1925-2020), pisarz i podróżnik.  Konsul honorowy Królestwa Patagonii, którego historię opisał w powieści Król Patagonii, za którą otrzymał Wielką Nagrodę Powieściową Akademii Francuskiej; pośród licznych innych nagród jest laureatem Nagrody Chateaubrianda (1986) i Literackiej Nagrody Wartburga (2009); z jego dzieł powieściowych i reportaży do najważniejszych należą: proroczy Obóz świętych, Oczy Ireny, Siedmiu jeźdźców, Pierścień Rybaka, Miłosierdzie oraz rojalistyczne Sire i Król zza morza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: En canot sur les chemins d’eau du Roi

Copyright © Éditions Albin Michel – Paris 2005

Copyright © for the Polish translation by Fundacja

Świętego Benedykta, 2020

Projekt okładki: Piotr Łysakowski

Redakcja techniczna: Piotr Białecki

Korekta: Roman Bąk

ISBN 978-83-64964-12-1

Fundacja Św. Benedykta

Wydawnictwo Dębogóra

ul. Dąbrówki 7

62-006 Dębogóra

WWW.DEBOGORA.COM

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

„Dzicy nazwali mnie pisarzem, jak nazywają wszystkich tych, których widzą piszących…”

JEAN BAPTISTE PERRAULT

Traper i handlarz Kompanii Północno-Zachodniej

Rzeka Świętego Wawrzyńca

Nazywali ich podróżnikami lub najemnikami wielkiej przenoski.

Podróżując w XVII i XVIII wieku rzekami, rzeczkami i jeziorami, które tworzyły naturalną osnowę ogromnych przestrzeni Ameryki Północnej, przewożąc na pokładzie swoich łodzi odkrywców i misjonarzy, kupców i królewskich oficerów, żołnierzy w szarych, trójgraniastych kapeluszach królewskiej piechoty morskiej, kuśnierzy, broń i narzędzia, dzień za dniem dokonując czynów niezwykłych i wyczerpujących, podarowali Francji imperium siedmiokrotnie większe od niej samej. A z każdą kolejną podróżą przesuwali jej granice – na północny zachód, zachód, południe.

W Quebecu, Trois-Rivières, Montrealu, który początkowo nazywał się Ville-Marie, wsiadali na pokład swoich łodzi wczesną wiosną, kiedy tylko topniały lody. Powracali dopiero u progu zimy. Wielu z nich nie wracało nigdy. Gdy koło Lachine, tuż za Montrealem, po przepłynięciu jeziora Saint-Louis, na Rzece Świętego Wawrzyńca pojawiały się pierwsze katarakty, załogi śpiewały:

Ach, podróż jak żona

Mocno trzyma w ramionach.

Nigdy już nie wpłynę

W tę przeklętą krainę.

Boże, honor to duży

Być tak ciągle w podróży…

Płynęli – a raczej wiosłowali, jak się mówi w Quebecu i tym słowem będę się odtąd posługiwał, bo istnieje cały język podróży, podobnie jak canoë to po prostu kanoe lub kanu – zatem wiosłowali po piętnaście godzin dziennie, spali pięć godzin, męczeni przez komary, muchy i muchówki, wystawieni na ataki Irokezów i Algonkinów, przenosząc na plecach łodzie i towary, by w ten sposób pokonać wielkie katarakty, zostawiając na nich strzępki ciała i różańce topielców, gdy ich łodzie roztrzaskiwały się na skałach…

W moim kanu brzozowym klęcząc,

Czy słońce to, czy niepogoda,

Z burzami walczę, co mnie dręczą

Na niespokojnych rzeki wodach,

Święty Wawrzyniec mnie prowadzi

I Matka Boska mnie nie zdradzi…

Ja, zjadacz słoniny[1], a później stary wioślarz, też tak śpiewałem, by nadać rytm memu wiosłowaniu, obudzić wyczerpane mięśnie, ciało zdrętwiałe i spocone, a czasem po to, by przepędzić strach. Od 25 maja do 10 grudnia 1949 roku, przez dwieście dni przewiosłowałem 2837 mil, czyli 4565 kilometrów, od Trois-Rivières do Nowego Orleanu, wielką, królewską drogą wodną – Rzeką Świętego Wawrzyńca, Ouataouais[2], Rzeką Francuzów, przez jeziora Huron, Michigan, Wisconsin i Missisipi[3], co było trasą, jaką w tym czasie dało się mniej więcej pokonać. Na przykład w 1730 posłaniec markiza de Beauharnais’go, ówczesnego gubernatora Quebecu, potrzebował blisko półtora roku, by dotrzeć do kapitana de Pradela, dowódcy fortu Rosalie w dolnym biegu Mississipi, i wrócić z odpowiedzią.

Doświadczeni wioślarze, skromnie karmieni indiańską strawą – sagamite i pemikanem, czyli mączką kukurydzianą i paskami suszonego mięsa, świeżo najętych zjadaczy słoniny nazywali nowicjuszami. Byli to najczęściej młodzi farmerzy, których pociągała przygoda, a którzy byli kompletnie nieświadomi tego, co ich czeka. Nauka była trudna. Wielu rezygnowało już w pierwszych dniach i z podkulonym ogonem wracało do swoich gospodarstw. Inni, ci, którzy wytrzymali, zyskiwali upragnione miano podróżników i zaszczyt noszenia zwieńczonej pomponem czapki z czerwonej wełny, sakwy na ogień i charakterystycznego, ręcznie plecionego, wełnianego pasa. To było coś więcej niż korporacja – to było plemię, klan, który na zawsze porzucił życie osiadłe.

A zatem, 25 maja 1949 roku, o drugiej po południu, na nabrzeżu klubu Radissona w Trois-Rivières czterech nieporadnych zjadaczy słoniny zapakowało się do dwóch kanu. Nasza załoga nosiła imię Marquette’a, Czarnej Sukni[4], czyli pochodzącego z Laon w Pikardii ojca Jacques’a Marquette’a, który w 1673 roku wyruszył z Trois-Rivières w towarzystwie podróżnika Louisa Jolieta (wymawia się Żoliet), odkrył Missisipi, to znaczy samo serce Stanów Zjednoczonych, i umarł z wyczerpania w drodze powrotnej, w miejscu, gdzie dziś znajduje się przyprawiający o zawrót głowy betonowy las dzielnicy biznesowej Chicago. Niemal zapomniany we Francji, gdzie tacy bohaterowie nie przynoszą żadnych zysków, ma on swój pomnik na Kapitolu, tuż obok Lincolna. Jego imię noszą miasta i hrabstwa, szkoły, jeden renomowany uniwersytet i prestiżowa drużyna bejsbola.

Dzięki niemu byliśmy sławni, nim w ogóle zanurzyliśmy w rzece wiosło!

Na nabrzeżu stał tłum – mer, biskup, prasa, księża, szkolna dziatwa, skauci, fanfary i mażoretki, starzy wąsacze klubu kajakarskiego Radissona (do którego mam zaszczyt należeć do dziś), z którymi przeszliśmy przyspieszony kurs wioślarstwa. W przeddzień naszego wypłynięcia przybył nawet z Nowego Jorku wysłannik dyrekcji „National Geographic Magazine”, niczym w filmie wymachujący kontraktem, na którym widniała czterocyfrowa liczba w dolarach, z czego połowa płatna natychmiast, i która mnie, dwudziestotrzylatkowi, wydawała się górą złota. Wystarczyło złożyć podpis. Poza klauzulą wyłączności widniał w nim jeszcze tylko jeden warunek – całą podróż mieliśmy odbyć w kostiumach z epoki. Ja miałem przywdziać jezuicką sutannę (ojciec Marquette), mój towarzysz z kanu, Philippe Andrieu, miał założyć futrzaną czapkę, kurtkę z frędzlami, zamszowe ochraniacze i mokasyny (Louis Joliet), zaś nasi dwaj towarzysze mieli być brodatymi wioślarzami palącymi fajki. Show-biznes najczystszej próby, choć samego pojęcia jeszcze nie wymyślono. Wszystko to wydało nam się groteskowe. Odmówiłem. Nie chcieliśmy się lansować w takim stylu, z kieszeniami wypchanymi forsą. Byłoby to nieprzyzwoite na drodze, na której cierpiało tyle tysięcy ludzi. Spoczywające w naszej skarbonce pięćset dolarów wydawało nam się sumą bardziej odpowiednią. Poza wszystkim, więcej nie mieliśmy. Wiadomo było, że nawet przy dużych oszczędnościach, już w połowie drogi nam zabraknie. Na resztę musieliśmy zapracować. Coś takiego jak sponsoring jeszcze nie istniało…

Dwa uratowane od zapomnienia teksty leżą u źródła opowieści, którą dziś rozpoczynam, w pięćdziesiąt pięć lat, sześć miesięcy i trzynaście dni po długiej przygodzie, która zdecydowała o całym moim życiu.

Pierwszy z nich to prawdziwy cud. Chodzi o mój dziennik pokładowy, który prowadziłem każdego wieczora na biwaku. Pisany niezdarnie, z trudnością. Dwadzieścia pięć uderzeń wiosłem na minutę przez osiem-dziesięć godzin dziennie powodowało, że palce prawej dłoni, która brała na siebie największy wysiłek, miałem kompletnie sztywne. Philippe Andrieu, mój siedzący z przodu towarzysz, był leworęczny. Nigdy nie zamienialiśmy się miejscami i stroną wiosłowania – on był zawsze na bakburcie, a ja na sterburcie, choć nas to znacznie spowalniało. Pod koniec podróży każdy z nas zyskał dzięki temu jedno ramię mocno przerośnięte – oczywiście nie to samo. Do tego dochodziło wieczorne zmęczenie pamiętnikarza, które w żadnej mierze nie skłaniało do literackich wzlotów. Ten gruby notes w kartonowej okładce ze spiralką na grzbiecie, obłożony w nieprzemakalne płótno i schowany w leżącym przede mną nieprzemakalnym kufrze, uratował się z dwóch podtopień i niezliczonych wypadków, jakie nam się zdarzyły po drodze. Wchłonął tyle wilgoci, że napisane na jego pomiętych stronach linijki tekstu pełne były kleksów i mieszały się ze sobą do tego stopnia, że były niemal nie do odczytania. Wkrótce po moim powrocie do Francji, gdy jako świeżo upieczony małżonek przygotowywałem nową wyprawę (tym razem samochodem do Ziemi Ognistej i na Alaskę), straciłem go z oczu. Od pierwszej przeprowadzki, po której nastąpiło wiele kolejnych, ten cenny dziennik zniknął, by odnaleźć się trzy lata temu, przy okazji entej zmiany mieszkania. Odkryłem w nim niezliczone owadzie truchła rozpłaszczone na stronach niczym ususzone kwiaty w zielniku, a także róże mojej własnej krwi.

W tym samym czasie, z kartonu, który drzemał w piwnicy, wychynął drugi rękopis – czterystustronicowa powieść, pisana ciasnym pismem i bez interlinii, którą popełniłem w 1948 roku. Nosiła śmieszny tytuł i została odrzucona przez wszystkich paryskich wydawców. W ten oto sposób, nawiasem mówiąc, w obawie przed kolejną raną zadaną mojej miłości własnej, nie napisałem następnej książki o podróży na pokładzie kanu, a jedynie kilka artykułów do gazet. Spytany w tej sprawie o zdanie wieloletni przyjaciel mojego ojca, akademik André François-Poncet, uprzejmie oświadczył, że „żadną miarą nie przewiduje, bym mógł zrobić karierę literacką”. Łatwo sobie wyobrazić szkody, jakie to wyrządziło dumie młodzieńca uważającego się za drugiego Gide’a (jak wszyscy w tamtym okresie), który zrobił sobie pretensjonalne zdjęcie w zakładzie fotograficznym Harcourta, przewidując nieuchronną sławę, jako że spłodził arcydzieło, którym zdążył się już pochwalić przed męskimi i żeńskimi znajomymi, zmuszając ich do słuchania patetycznej lektury na głos, okraszonej malowniczym paleniem papierosa w fifce. Kompletnie już o tej powieści zapomniałem i naszła mnie ochota, by ją sobie odświeżyć. Znalazłem w niej może z dziesięć dobrych stron. Co do reszty, była to niejasna, autobiograficzna pustota, pretensjonalna i doprawdy przerażająca, której tłem były chaotyczne studia oraz matura trzykrotnie oblana na skutek nałogowego tumiwisizmu… Cóż, żaden był ze mnie Alain-Fournier.

Ojciec szlachetnie utrzymywał przez rok przyszłego „wielkiego pisarza”. Było mu jeszcze przykrzej niż mnie i cieszę się, że dożywszy sędziwego wieku, mógł doświadczyć pewnej satysfakcji. Kiedy przemówił kasandryczny Poncet, ojciec spytał: „I co teraz zamierzasz zrobić ze swoim życiem?” Kompletnie zamroczony, nie zamierzałem niczego. Ojciec miał sporo znajomości, ale był ze starej szkoły, tej dobrej, która pociąga za sznurki wtedy, gdy beneficjent już tego nie potrzebuje. Powiedział: „W sumie, mógłbym cię tu i ówdzie polecić, ale czemu by to miało służyć, mój biedny Jeanie, skoro nic nie umiesz…”. Co było zresztą prawdą, musiałem to przyznać. Pozostawało ratować twarz, a przy okazji siebie.

Przez chwilę mówiło się o Afryce, faktorii w dżungli, agencji pewnej spółki zajmującej się żeglugą w jakimś zapyziałym porcie tropikalnym… Nasze piękne kolonie, w tamtych czasach będące błogosławieństwem, mnóstwo dóbr przemieliły na próżno. To było zresztą jedno z ich zadań i patrząc z tego punktu widzenia, dziś widzimy, że okrutnie nam ich brakuje. Zawsze szedłem za porywami wyobraźni. Jednak w tym przypadku kompletnie mnie zawiodła. Nie byłem już Rimbaudem. Armia? Ojciec miał za sobą błyskotliwą karierę oficera. Mój brat podobnie. Do dziś pobożnie przechowuje się w mojej rodzinie Legię Honorową pewnego przodka, który uciekł z Rosji, bohatera dzielnego batalionu. Z pasją przekopywałem się przez ojcowską bibliotekę. Les hommes sans nom[5]Jeana des Vallières’a, Vigny, Pamiętniki Marbota, Jünger, Ernst von Salomon, Camerone i cały kult legionistów... To też nie wystarczyło. Szybko odrzuciłem ten pomysł, podobnie jak w 1944 (miałem wówczas dziewiętnaście lat) nie naszło mnie pragnienie przystąpienia do Ruchu Oporu lub wskoczenia do pociągu historii, przyłączając się do De Lattre’a czy Leclerca, by oczyścić narodową przeszłość. Pewna liczba młodych Francuzów uczyniła to, będąc w tym samym wieku co ja. Ale ja nie. Proszę uprzejmie, ale beze mnie. Długo zastanawiałem się, dlaczego. Obawa o własną skórę nie odegrała tu głównej roli…

Na początku 1949 roku na paryskie ekrany wszedł obraz Jacques’a Beckera Rendez-vous de juillet[6]. Nie używano wówczas pojęcia „film kultowy”, ale wszyscy rzucili się do kin, a ja jako jeden z pierwszych. Opowiadał on historię grupy młodych ludzi, którzy w 1946 roku szukali swego przeznaczenia w grotach Saint-Germain-des-Prés. Nie znalazłszy go tam, po rozlicznych trudnościach, wyjechali do krainy Pigmejów. Becker nawiązał tu do prawdziwej historii – misji Ogowe-Kongo, odważnej wyprawy, która miała miejsce pod koniec pierwszego roku po wojnie. Wyzwaniem było wszystko – finansowanie, sprzęt, transport, całe miesiące przygotowań i wysiłków. Po długich latach wojennego zamknięcia młodzież pragnęła wyjść na powietrze – taki był mniej więcej sens tego filmu. Dziewczęta nie nadawały się do podróży. To było przyczyną rozdzierających rozstań. Kierownikiem i duszą wyprawy był niejaki Noël Ballif. Jego rolę wspaniale zagrał Daniel Gélin, choć wcale nie byli do siebie podobni. Poznałem ich obu. Gélin zmarł niedawno, dziesięć lat po Ballifie. Nigdy się nie spotkali.

Spotkanie lipcowe było o nas, o mnie, o tych, którzy chcieli żyć innym życiem, a nie zmieniać własnego życia, które mieliśmy w nosie. To ważna różnica. Podróż była ich ostatnią deską ratunku, przeżywanym snem, a jednocześnie czymś w rodzaju transcendentnego alibi. Czerpiąc z ducha przedwojennych podróżników – Charcota, Alaina Gerbaulta, Alexandry David-Neel, Audouin-Dubreuila[7] czy Żółtej Wyprawy[8], wystrzeliwała swoje ostatnie naboje. Mimo wszystko były to wspaniałe fajerwerki. Paul-Emile Victor, Ella Maillart, niesamowity kapitan Cousteau, Norbert Casteret, eksplorator jaskiń, Henri Lhote, odkrywca skalnych malowideł w Tassili, Frison-Roche, Paul Coze, który żył wśród Indian Hopi, Joseph Kessel, Louis Liotard pewnego ranka zamordowany na płaskowyżu Yang-tseu-kiang przez bandę opryszków z warkoczykami, żeglarz Jacques-Yves Le Toumelin, którego żaglowiec Kurun, podobnie jak Pen-Duick Tabarly’ego, został uznany za historyczny pomnik, Bertrand Flornoy, który jako pierwszy dotarł do źródeł Amazonki i założył Klub Odkrywców, a także inni – Fred Matter, Jean de Guébriant, Solange de Ganay, Robert Gessain..., wreszcie najmłodsi z tego pokolenia, z głową wypełnioną projektami nazywanymi „misjami” lub „wyprawami” (ach, jakaż magia się kryje w tych dwóch słowach!). Dostąpiliśmy zaszczytu uczestniczenia w kolacjach Klubu Odkrywców, które najczęściej odbywały się w restauracji Procope (miała wtedy jeszcze swój dawny wystrój) przy ulicy Ancienne-Comédie, niedaleko siedziby naszego ukochanego Towarzystwa Geograficznego. Byliśmy w siódmym niebie. Już sam fakt przebywania tam nobilitował. Trzy słowa Kessela czy Paula-Emile’a wystarczyły, by horyzont się rozświetlił. Czuliśmy, że żyjemy. Przy kawie, kiedy przychodził czas na wystąpienia, wstawał pewien starszy, wystrojony jegomość, w koszuli z łamanym kołnierzykiem, dawny gubernator francuskiej Afryki Równikowej, i natychmiast zapadała cisza. Beczał jak kozioł. „Ja – zaczynał – towarzysz Brazzy[9]…” Zawsze tak samo. Czekaliśmy na to jak na jakiś rytuał. W jego głosie i obecności wielkie postacie francuskich odkrywców XIX wieku (Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu ich było) stawały się nam bliskie, a my stawaliśmy się ich następcami. Gdy ma się dwadzieścia trzy lata, coś takiego zostawia ślad.

Jeśli o mnie chodzi, moją wyobraźnię poruszała Zatoka Hudsona. Kompania Zatoki Hudsona – Hudson Bay Company. Coś jak Ultima Thule, Samarkanda, Atlantyda, przylądek Horn, Eldorado. Samo brzmienie tej nazwy, wypowiadanie jej, wystarczyło, bym wyruszył w podróż, bym tam się znalazł. Futrzana Epopeja![10] Wielkie łodzie handlowe, każda obsługiwana przez dwudziestu najemników, płynące od katarakt Lachine ku dzikim terytoriom północnym, podróże nadludzi, odległości przyprawiające o zawrót głowy, kilka małych fortów oddalonych od siebie o parę tygodni drogi, kwadratowa wieża z drewnianych bali otoczona palisadą, flaga Kompanii powiewająca na mroźnym wietrze Arktyki. Podróżowałem palcem po mapie Atlasu Świata mojego ojca, drogą wiodącą od fortu Ruperta, przez fort Monsipi, fort York (wcześniej zwanym fortem Burbonów), fort Churchill, fort Resolution, fort Providence, fort La Baleine. Wszystkim tym nazwom towarzyszył nawias zawierający tajemnicze inicjały H.B.C. – Hudson Bay Company. Atlas został wydany w 1880, czyli w roku, kiedy owa epopeja się kończyła, a mityczne kanu zaczynały gnić w hangarach, jednak dla mnie wciąż jeszcze były żywe. Dziś H.B.C. zajmuje się po prostu handlem. Jej główny sklep w Ville-Marie, centrum biznesowym Montrealu, sprzedaje wszystko, czego by można oczekiwać, czyli to samo co konkurencja, ale jej legendarne logo wciąż błyszczy pośród zimowych nocy: COMPAGNIE DE LA BAIE D’HUDSON – KOMPANIA ZATOKI HUDSONA. Za każdym razem, gdy podczas moich pobytów w Kanadzie przekraczałem próg tego centrum handlowego, oczyma duszy widziałem brygady wodniaków wiosłujących z zapałem od fortu do fortu i spoglądałem na sklepowe półki zupełnie innym okiem…

Właściwie chodziło o projekt stosunkowo niedrogi i prosty, który stał się jeszcze prostszy, gdy w połowie stycznia 1949 roku ambasada Kanady zorganizowała mi spotkanie z pewnym księdzem z Quebecu[11], będącym przejazdem w Paryżu. Nazywał się Tessier i był diecezjalnym kierownikiem Młodzieżowych Ruchów Katolickich. Krzepki, niewysoki, ze spojrzeniem pełnym autorytetu i błękitu, jaki widziałem jeszcze tylko u akadyjskiej pisarki Antonine Maillet. Musiał mieć około pięćdziesiątki. Zatrzymał się w wygodnym hotelu, jego sutanna nie była powycierana, gruby płaszcz mógłby z powodzeniem należeć do arcybiskupa. No i miał sporo dolarów. Cała jego postać uosabiała ówczesną potęgę francusko-kanadyjskiego kleru katolickiego. Po spotkaniu, ku mojemu zaskoczeniu, poprosił mnie o kolejne w Luwrze. Padał śnieg.

– To tu wszystko się zaczęło – powiedział. – Właśnie na tym skrawku bruku i w tym pałacu po raz pierwszy mówiono o milionach akrów dziewiczych lasów, równin, bezkresnych prerii połączonych między sobą stoma tysiącami rozmaitych cieków wodnych, strzeżonych przez podwójny łańcuch dzikich, pustynnych gór. Ameryka! Ameryka Północna, której istnienia ledwo się domyślano…

Mówił trochę jak Malreaux, tonem natchnionym, ale z mniejszą emfazą, w dodatku z quebeckim akcentem. Wpatrywał się we mnie błękitnymi oczyma. Myślę, że był zachwycony swoją opowieścią.

– W 1534 ten zakątek Paryża – ciągnął – mieścił w sobie całą Amerykę. To tu została wymyślona, kiedy przybyły z Saint-Malo Jacques Cartier przyjęty został w Luwrze przez króla Franciszka I. Co powiedział, by go przekonać? Na pewno, na podstawie tej garstki informacji, którą wówczas posiadano, i z głową wypełnioną wielkimi marzeniami, wymyślił wrota do Chin[12], tajemniczą kwadratową zatokę (ujście Rzeki Świętego Wawrzyńca), brzeg, na którym 24 lipca tego samego roku wzniósł ogromny, drewniany krzyż z herbem w kształcie kwiatu lilii. Lilia Francji i krzyż… Sto lat przed Anglikami. Kiedy wrócił, stanął przed królem. Nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch Indian, Donnagaya i Taignoagny, synowie wodza Irokezów, Donnacony. Proszę sobie wyobrazić to widowisko u bram Luwru! Dowódca pałacu, Monluc, z białą wstęgą swej godności na zbroi, ustawiający równo swoich gwardzistów w lśniących hełmach, by oddawali honory dwóm ubranym w gruby zamsz dzikusom, ze świeżo pomalowanymi twarzami i piórami orła we włosach, którzy z godnością kroczyli między dwoma rzędami halabardników. Opowiedzieli tę scenę w 1535, gdy wrócili do siebie wraz z Cartierem. Ich opowieść krążyła od ogniska do ogniska, niesiona na skrzydłach indiańskiej elokwencji. Dotarła do plemion nad rzeką, a nawet do interioru, i Bóg wie, gdzie się zatrzymała, może nawet za Wielkimi Jeziorami. Właśnie tak narodziła się francuska Ameryka, właśnie tak powinien pan ją poznać, zanim zanurzy pan wiosło w królewskich drogach wodnych…

To była moja pierwsza lekcja. Potem już poszło szybko.

Zaprosił mnie na obiad dwa kroki od Luwru, przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, w gaskońskim bistro ozdobionym herbem wspomnianego Blaise’a de Monluca. Jego właściciel szczycił się tym, że pochodził z Condom, podobnie jak dowódca gwardii królewskiej Franciszka I. Dziś to bistro już nie istnieje. Niczym koza pana Seguina[13], pewnego ranka pożarte zostało przez watahę wilków-pizzerii. Przesunąwszy karafkę z białym winem na skraj stołu, ojciec Tessier zaczął zamaszyście szkicować na papierowym obrusie mapę kontynentu północnoamerykańskiego z połowy XVII wieku. Dzięki mojemu Atlasowi świata nie czułem się tam obco. Mógłbym ją odtworzyć z zamkniętymi oczyma.

– Tu – powiedział – jest Nowa Anglia, sześć kolonii wybrzeża Atlantyku, wciśniętych między ocean, Appalachy i łańcuch górski Adirondack. Tu żyli purytanie, którzy kochali pieniądze, ale nie widzieli u siebie miejsca dla Indian. Świetnie im się powodziło, byli coraz liczniejsi i coraz bogatsi. Brakowało im wyobraźni. Nie przejawiali najmniejszej ochoty, by wyjrzeć dalej, zobaczyć, jak wygląda ten ogromny kraj, którego zajmowali zaledwie skrawek. Bardziej na północ – Francuzi, zaledwie dziesięć tysięcy ludzi na obu brzegach Świętego Wawrzyńca. Ci przejawiali większą ciekawość, ale Colbert nie zachęcał traperów, odkrywców ani nawet misjonarzy. Miał już na karku tę małą kolonię na dalekiej północy i nie chciał, by wykroczyła poza katarakty Lachine. Żeby tam się udać z wyprawą, potrzebne było królewskie pozwolenie. A udzielano go rzadko. Ale na nic się to zdało. My byliśmy z innej gliny niż Anglicy. Pierwszym, który się odważył, był Jean Nicolet, potem Radisson (jeszcze jeden mieszkaniec Saint-Malo) i jego szwagier, Groseillers. Mój przodek, Pierre Tessier, ledwo opuścił Perche, zaciągnął się u Grosseillersa. Potem nastąpił prawdziwy wysyp ludzi i kanu – ojciec Brébeuf, Dollard des Ormeaux, ojciec Jogues, Nicolas Perrot i dziesiątki innych. Nic nie mogło ich powstrzymać. W połowie wieku przekroczyli już jezioro Huron, potem Jezioro Górne i Michigan, pięćset kilometrów od katarakt Lachine! W 1673 Marquette i Joliet odkryli Missisipi i dotarli aż do miejsca, gdzie łączy się z rzeką Arkansas. Dziesięć lat później René-Robert Cavelier de La Salle domknie ostatecznie tę pętlę, spływając ogromną, dziką rzeką aż do wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. Wszyscy po drodze stawiali krzyże, słupy z wygrawerowanymi w ołowiu godłami Francji, a tak oznaczone terytorium rozciągało się wzdłuż i wszerz na tysiące kilometrów, zamykając Anglików na wschodzie. A wszystko zaczęło się od malutkiej Kanady francuskiej! Chcąc, nie chcąc, pojawiła się i władza w postaci królewskich oficerów, Célorona de Blainville’a, Pierre’a Le Moyne’a d’Iberville’a i La Vérendrye’go, którzy przesunęli francuskie granice aż po pierwsze zbocza Gór Skalistych. To właśnie ta droga, ich droga, przyjacielu, winna stać się pańską. Zatoka Hudsona byłaby pięknym, sportowym wyczynem, ale na pana czeka Historia!

Po czym przesunął karafkę na środek papierowego obrusa, w miejscu, gdzie zbiegały się rzeki Wisconsin i Missisipi, i gdzie siedem miesięcy później opiłem się wody, gdy moje kanu zostało porwane w czasie burzy przez wściekły nurt rzeki. Kiedy wznosiliśmy kieliszki, myślałem: „Zagrzmijcie werble!” Ten ksiądz był rewelacyjny. Mimo wszystko jednak żal mi było moich fortów i katarakt. On patrzył na mnie z rozbawieniem.

– Nic pan nie straci, zapewniam. Od Lachine do Mattawy pierwszy odcinek pańskiej podróży pozostaje ten sam. To zresztą ten najtrudniejszy. Osiemset kilometrów pod prąd. Outaouais nie jest rzeką dla panienek. Sporo załóg się na niej roztrzaskało. A co się tyczy fortów, znajdzie ich pan tam siedem czy osiem, nie licząc tych, które będą dalej. Czy wie pan, ile fortów zbudowali Francuzi przy tych drogach wodnych? Naliczono ich ponad setkę.

Potem rozmawialiśmy o kanu i potrawce z zająca. Oczywiście, nie używano już brzozowej kory, którą zastąpiło ułatwiające naprawy wodoszczelne poszycie, ale kształt i lekki, drewniany szkielet były wciąż takie same. Wśród różnych typów łódek używanych w XIX wieku „kanu montrealskie” mierzyło trzydzieści pięć stóp, mogło unieść trzy tony towarów i potrzeba było dwunastu ludzi, by nim płynąć. Tak zwane „kanu z północy” miało dwadzieścia pięć stóp, mogło przyjąć na pokład trzysta kilogramów załadunku i potrzebowało ośmiu ludzi. Ksiądz proponował „kanu mistrzowskie” – piętnastostopowe[14], lekkie (bagatela – piętnaście kilo), z miejscem dla dwóch wioślarzy, eleganckie, dawniej przynależne królewskim oficerom, urzędnikom kompanii handlowych i poczty. Z niepokojem zastanawiałem się, ile by takie cudeńka kosztowały, i w jaki sposób je sobie załatwić, gdy nagle się zorientowałem, że ojciec Tessier właśnie mi je ofiarowywał lub też może raczej załatwiał u kogoś, kto miał je nam podarować – nigdy tego jednoznacznie nie sprecyzował. Dwa kanu miały na mnie czekać z początkiem maja w Trois-Rivières, w zakładzie szkutniczym starego Mojżesza Cadorette’a, ostatniego producenta prawdziwych kanu, który nauczył się rzemiosła od hurońskiego dziadka. Przy serach omówiliśmy szczegóły dotyczące naszego pobytu w Trois-Rivières. Mieliśmy się zatrzymać w klubie Radissona. Na koniec ojciec Tessier zapewnił mnie, że załatwi mi kontrakt na kilka reportaży w „Le Nouvelliste” – piśmie wychodzącym w Trois-Rivières. Odebrało mi mowę, a wzruszenie ściskało gardło. Wszystko to zupełnie za nic. Ta hojność ma jednak pewne wytłumaczenie – katolicki skauting. Moi trzej towarzysze i ja sam w różnych okolicznościach i czasie należeliśmy do Skautów Francji[15] (jeszcze do tego wrócę). Nasza załoga i podróż zostały objęte ich patronatem, podobnie jak patronatem Prezydenta Republiki, starego socjalisty czystej wody, co dziś byłoby nie do pomyślenia…

Przy kawie ojciec Tessier opowiedział mi o Saint-Malo. Wrócił stamtąd poprzedniego dnia, spędziwszy w mieście dwadzieścia cztery godziny. Wcześniej był przed wojną i zwiedził jeszcze nietknięte nią miasto w całym jego kamiennym przepychu. W 1944 zniszczone zostało w osiemdziesięciu procentach przez amerykańskie bombardowania, które nie miały zresztą żadnego strategicznego znaczenia. Ocalały tylko mury obronne. Odbudowa posuwała się szybko, ale widać było ogrom zniszczeń. Ksiądz był oburzony. Przeszedł się po zewnętrznej opasce murów, patrząc na morze i wyjście z portu, gdzie dwa małe statki Jacques’a Cartiera wypłynęły niegdyś na ocean, by odkryć Amerykę, a potem po stronie wewnętrznej, gdzie wciąż królowały ruiny, dziury w murach, urwane ulice.

- To, czego się tam dopuścili Amerykanie – powiedział – można porównać z zamordowaniem matki. Pracowali nad tym jak szaleni przez cztery dni z rzędu, metodycznie powiększali rany miasta, by je zabić. Nie przyszło im do głowy, że to liczące dziesięć tysięcy dusz miasto, z którego zrodziła się Ameryka, mogłoby zażądać zwrotu tych miliardów akrów, które niegdyś podbiło i ofiarowało światu. Podejrzewam, że podświadomie chcieli w ten sposób wymazać je z pamięci i definitywnie odciąć francuską pępowinę. Ale to niemożliwe! Kiedy będziecie płynąć na tych kanu, sami zobaczycie, że nie opuścicie królestwa Francji. Jak daleko sięgnąć pamięcią, to zawsze Francuzi przybywali tam jako pierwsi. Są panami tamtych wód. Będziecie płynąć na fali wspomnień. Wszystkie brzegi tamtejszych jezior i rzek będą w nich zanurzone, nawet jeśli dziś zamieszkują je dziesiątki milionów osobników, dla których język francuski jest obcy, a Francja jest krajem niewartym uwagi.

Następnego dnia wracał do Kanady. Gdy się rozstawaliśmy, powiedział z nutką złośliwości:

– Zostawię panu w prezencie jedno zdanie. Będzie ono dla pana lekarstwem w dniach, gdy wiosło będzie panu ciążyło tak mocno, że chciałby je pan porzucić. Zapisano je w 1913 roku, zanim wymazano je z pamięci. Jego autorem jest amerykański historyk, John Finley, którego przodek tego samego imienia i nazwiska, w 1760 oficer milicji w Virginii, brał udział w kampanii przeciwko Francuzom z fortu Duquesne, tam, gdzie dziś znajduje się Pittsburgh. Brzmi ono tak: „O ileż mniej wyraziste byłyby te rzeki, gdyby Francuzi, ze swą brawurą i duchem przygody, nie przekroczyli ich jako pierwsi…”.

25 maja 1949 roku o drugiej po południu było zimno i wiał przenikliwy północny wiatr. Okutani w anoraki wreszcie mieliśmy się załadować do naszych kanu. Mażoretki ubrane były w pończochy z białej wełny. Fanfary grały starą piosenkę najemników wielkiej przenoski. Wszyscy zgromadzeni znali jej słowa: „Wiosło, co nas prowadzi, co nas prowadzi, to wiosło wiedzie nas w górę…” W górę – czyli do „Górnego Kraju”… Wciąż jeszcze widzę Mojżesza Cadorette’a, jego piękną, miedzianą twarz okoloną białymi włosami, jak ze łzami w oczach (my też je mieliśmy) przybija do dziobów naszych kanu medal z Matką Boską Opiekunką Podróżnych. Mer Trois-Rivières, pan Rousseau, przybył w towarzystwie siedmiorga swoich dzieci – taka liczba przychówku była normą w tamtych czasach, kiedy tak zwana „zemsta kołysek”[16] dobiegała końca. Za pośrednictwem mikrofonu skierował do nas kilka bardzo serdecznych słów, mówił, że jest z nas dumny (a nie posunęliśmy się jeszcze nawet o metr!) i życzył powodzenia „przeklętym Francuzom”, czyli nam, co było określeniem dobrze znanym na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca, choć wcale nie pejoratywnym, a będącym jedynie formą przypomnienia, pół żartem, pół serio, że po Traktacie Paryskim Francja, wycofując stąd, bez większego żalu, swoje elity i wszystko, co stanowiło fundament tych „śnieżnych przestrzeni”, zostawiła ich sam na sam z Anglikami, a jedynym wsparciem społecznym, moralnym i administracyjnym byli prości proboszczowie, siostrzyczki zakonne i szkoły katolickie, co zresztą faktycznie miało ich ocalić. Mający u swego boku małego chórzystę w czerwonej szatce i białej komży, ojciec Tessier pobłogosławił nasze kanu, hojnie skrapiając je wodą święconą. W tłumie zaległa cisza jak makiem zasiał. Odbijając jedno za drugim od przystani, nasze dwa kanu skierowały dzioby ku nurtowi, żegnane uroczystą Marsylianką, którą, mimo licznych potknięć, z fantazją odgrywał oddział miejskich trębaczy.

Trois-Rivières leży w przewężeniu rzeki, w górze mając jezioro Saint-Pierre (czyli św. Piotra), zaś w dole ogromne i potężne rozlewisko spływające z Quebecu do oceanu. To zwężenie bardzo, niestety, zwiększa szybkość nurtu. Rzeka, zmuszona torować sobie drogę pomiędzy blisko siebie położonymi brzegami (dwa kilometry zamiast pięciu czy sześciu), chętnie okazuje zły humor. Najeża się szpiczastymi falami, ostrymi i rozpryskującymi wokół krople wody. Przyjaciele z klubu Radissona zapomnieli nas ostrzec, że Rzeka Świętego Wawrzyńca podlega morskim pływom, i że start naszego rejsu nieszczęśliwie zbiegł się z początkiem odpływu. Dostaliśmy pięścią w nos – szybki nurt, odpływ i wiatr! Wiał teraz z południowego zachodu – prosto w nasze twarze! Nadlatywał od strony Montrealu, coraz bardziej porywisty, jakby postanowił zagrodzić nam drogę. Uklękliśmy w naszych kanu, w pozycji bojowej, co gwarantowało mniejsze obciążenie i większą równowagę. Na próżno, zgięci wpół, wiosłowaliśmy jak szaleni. Kiedy brzmiał ostatni refren Marsylianki, my nie oddaliliśmy się od przystani o więcej niż trzydzieści metrów. Na brzegu panowało pełne konsternacji milczenie. Starzy wioślarze z klubu Radissona kontemplowali tę katastrofę ze stoickim spokojem, przed oczyma duszy mając czekające nas tysiące mil. Nasze twarze spływały potem – zmęczenia i wstydu. Dyrygent orkiestry wspaniałomyślnie rzucił nam koło ratunkowe. By nas podnieść na duchu, fanfary zagrały Wiosło, co nas prowadzi, co nas prowadzi…, po czym gładko przeszły do Jaskółeczko, miła jaskółeczko…, by zakończyć nieco zaskakującą pieśnią Pułk Sambre-et-Meuze, która w cudowny sposób pozwoliła nam w końcu na dobre odpłynąć. O jakieś trzysta metrów od nas na torze wodnym dostrzegłem boję (ze względu na liczne i położone tuż pod powierzchnią mielizny, doradzono nam trzymać się żeglownej części rzeki). Pod wpływem prądu boja wciąż chowała się pod wodę. Przybicie do niej wymagało wielkiej zręczności, niczym chwytanie na lasso konia w galopie. Ona tańczyła na falach, a nasze unoszone przez nie kanu chaotycznie rzucały się na wszystkie strony. Po kilku próbach, które skończyły się totalnym przemoczeniem, mój „szlakowy” (tak się w języku kajakarzy nazywa członka załogi siedzącego z przodu), Philippe Andrieu, oraz ja, jego sternik, daliśmy sobie w końcu radę. Gdy drugie kanu podpłynęło do nas, rzuciłem im linę, którą ich szlakowy, Yves, wśród śmiechów i kpin, w końcu chwycił. Kompletnie przemoczeni, leżąc w naszych kanu, mogliśmy wreszcie odetchnąć. Byliśmy wyczerpani – w głowach pustka, drżące ręce. Nie wytrzymalibyśmy nawet pięciu minut dłużej i gdyby nie ta boja, kto wie, dokąd by nas zawiał wiatr i poniósł nurt, nie bacząc na nasze zamierzenia. Tłum na brzegu już się rozszedł. Zastanawiałem się, co ci ludzie myśleli o „przeklętych Francuzach”. A co myślał stary Mojżesz? A ojciec Tessier? Niebo zasnuło się niskimi, czarnymi chmurami…

Rozłożyłem moją mapę Rzeki Świętego Wawrzyńca – prezent od Straży Przybrzeżnej. Tor wodny był prosty, ale biegł na odcinku najsilniejszego nurtu. Północny brzeg, przy którym się znajdowaliśmy, nie zapewniał żadnej ochrony, podczas gdy pomiędzy torem wodnym a brzegiem południowym rozciągał się rozległy pas niezbyt głębokiej wody, usiany piaszczystymi łachami, między którymi przepływały kręte odnogi rzeki. To zwiększyłoby odległość do pokonania, ale przynajmniej moglibyśmy się posuwać do przodu, pod warunkiem, że najpierw przetniemy tor wodny. Żeby to zrobić, musieliśmy poczekać, aż wiatr osłabnie. W końcu uczynił to bardzo niechętnie, godzinę później, ale nie tak bardzo, jak byśmy sobie tego życzyli. Natychmiast też zaczęło padać, kurtyna deszczu przesłoniła krajobraz, wybrzeże Trois-Rivières, miasto, papiernie, niczym w teatrze na zakończenie pierwszego aktu, podczas gdy drugi brzeg stał się kompletnie niewidoczny.

Akt drugi nie był wcale lepszy. Musieliśmy płynąć z użyciem kompasu (jedyny, jakim dysponowaliśmy, znajdował się w moim kanu, przytwierdzony do poprzecznej belki przede mną), tak że kanu płynęły jedno za drugim, w zasięgu wzroku, by pozostać w kontakcie. Walcząc ze spowodowanymi nurtem odchyleniami od wyznaczonej trasy, które musieliśmy za każdym razem mocno korygować pociągnięciem naszych pagajów pod groźbą niechcianego powrotu do Trois-Rivières, po blisko trzech godzinach szarpaniny (żadnych przerw w wiosłowaniu, by nie utracić cennych metrów) wreszcie osiągnęliśmy południowy brzeg. Na falach unosiły się galopujące potwory – ogromne kłody oderwane od spławianego drewna, gotowe przy pierwszym zderzeniu roztrzaskać nas w drobny mak. Potrząsani niczym pajace, robiliśmy wszystko, by zachować równowagę. Nasze wiosła przy co drugim uderzeniu trafiały w pustkę między falami, pozbawiając nas punktu oparcia jak wysadzonych z siodła jeźdźców, przez co wytracaliśmy tę odrobinę pędu, którą udało nam się uzyskać, a nasze kanu niebezpiecznie wirowały na falach. Brakowało nam techniki. Tego dnia przeszliśmy jej przyspieszony kurs, zdziwieni, że zabrało to tak mało czasu. Od strony Montrealu, z prądem odpływu, płynęły statki towarowe. Śledziliśmy je czujnie, oceniając szanse, że zostaniemy na czas zauważeni, mając na uwadze fakt, iż statek o takim tonażu rzadko zmienia kurs na środku uczęszczanego szlaku wodnego. Jeden z nich, który przepłynął bardzo blisko nas, wściekle na nas zabuczał swoją syreną. W końcu dostrzegliśmy różaniec piaszczystych łach. Niektóre z nich pokryte były pniami zwalonych drzew, zatrzymanych w swojej wodnej wędrówce przez niski, chroniący nas od wiatru las odroślowy. Spojrzałem na mapę: bagna Longue Pointe. Płynęło przez nie coś w rodzaju rzeczki. Huk fal zamienił się w chlupotanie, ale nurt nadal był szybki. Skóra schodziła nam z dłoni. Kolana wciśnięte w dno kanu były już tylko kłębkiem bólu. Dzień chylił się ku zachodowi. Musieliśmy się pożegnać z zatoczką Pierreville i chatką rybaków nad Jeziorem Świętego Piotra, położoną o pięć kilometrów w górę bagien, która była jedynym w tej okolicy miejscem postoju. Mrok dotarłby tam przed nami. Została nam jeszcze tylko jedna godzina dziennego światła. Trzeba było się natychmiast gdzieś zadekować.

Oto słowo, które często pojawia się w języku podróżników. Zadekować się znaczy schronić się gdziekolwiek, nawet na gołej ziemi, gdy zmęczenie, niebezpieczeństwo czy jakakolwiek inna przyczyna lub żywioł nas do tego zmusza. Jednakże decyzja należy wyłącznie do szefa kanu. Chodzi o tymczasowe ustępstwo, nie o żadne tchórzostwo czy słabość. Nikt nie może mu czynić z tego zarzutu, aczkolwiek widzieliśmy na Outaouais czy kataraktach Abitibi załogi, które zamiast się gdzieś zadekować, podejmowały kompletnie bezsensowne ryzyko. Taki przystanek najczęściej witano z ulgą. Trzeba było jeszcze tylko wyczaić dobre miejsce. Wyczaić, czyli odkryć, wybrać miejsce właściwe, by się tam zatrzymać. Jedna z tych wysepek, wyższa od innych, oferowała kawałek suchej ziemi na biwak, bezpieczny od przypływu, oraz łagodnie schodzącą ku rzece plażę, na którą mogliśmy wciągnąć nasze kanu. Deszcz ustał, zapadła noc.

Gdy znaleźliśmy się na lądzie, obróciliśmy kanu kilem do wiatru, oparłszy je na namiotowych śledziach (to podstawowe wyposażenie podróżników), dzięki czemu zmieniały się w schronienie. Chrustu nie brakowało. Zebrawszy przy świetle latarek elektrycznych suche gałęzie, mogliśmy rozpalić niewielkie ognisko. Siedząc na piętach, czekaliśmy na płomień z tym samym, niemal świątobliwym niepokojem, jaki musiał odczuwać homo sapiens w czasie prehistorycznych nawałnic. Wreszcie płomień rozpalił się na całego. Pozbawiony pióropusza dymu, strzelał w niebo czysty i jasny. Po raz pierwszy od początku naszej podróży było nam ciepło. W blasku ognia z cienia wychodziły nasze włości. Łacha piasku otoczona zaroślami i szarawa plaża nad wodą. Kiedy gotowały się nasze kluski, zrobiłem sobie wycieczkę po wysepce, która nie była większa od kortu tenisowego. Byliśmy jej panami i odkrywcami, tak samo daleko od świata jak traper Etienne Brûlé, który około 1610 roku jako pierwszy zapuścił się na terytoria Algonkinów. Jak my, wyruszył z Trois-Rivières i musiał tędy przepływać. Może niedokładnie tędy, ale to bez znaczenia. Wzniósł on na brzegu obóz otoczony zeribą[17], jako że Algonkinowie nie byli naszymi przyjaciółmi. Champlain mówił o nim pieszczotliwie „mój chłopiec”. Ten młody rolnik pochodzący z Champigny-sur-Marne przybył do kolonii jako szesnastolatek i zginął w krainie Huronów wiosną 1633 roku, bez słowa skargi „po indiańsku” upieczony na ognisku.

Mój dziennik pokładowy pod datą 25 maja 1949 zawierał taki oto wpis:

Czas wiosłowania: od 14.20 do 20.30 (6 godz. 30 min).

Pokonany dystans: 8 mil.[18]

Liczba postojów: 1 (przy boi czerwonej nr 11 toru wodnego).

Średnia prędkość: 1,6 mili/godz.

Wiatr: na początku północny, potem południowo-zachodni.

Silne wiry na Świętym Wawrzyńcu. Potężne wstrząsy.

Temperatura: 10 stopni, pod wieczór spadła do 5.

Kolacja: kluski z dużą ilością słoniny, czekolada do chrupania, woda z rzeki i spora ilość rumu.

Wydarzenia warte odnotowania: w imieniu króla Francji wziąłem w posiadanie wysepkę, którą nazwałem Wyspą Matki Boskiej Dobrej Nowiny. Świadectwem tego jest pergamin (kartka wyrwana z zeszytu) włożony do butelki („małpeczce”) po rumie i zagrzebany pod stosem kamieni.

Po czym zamieszczony był szkic z miejscem oznaczonym krzyżykiem. Wątpię, czy ta butelka nadal tam jest. Wysepka już dawno została pewnie zatopiona lub przesunięta dalej przez nurt, który zmienił też jej kształt, chyba że małpka króla popłynęła w stronę oceanu, dryfując ku Anticosti (wyspa podniesiona do rangi seniorii i przekazana przez Ludwika XIV Jolietowi, towarzyszowi ojca Marquette’a „w uznaniu jego odkrycia wielkiej Rzeki Colberta[19] i kraju Illiniweków”), przepływając koło wysp La Madelaine w kwadratowej zatoce, by wreszcie popłynąć ku Saint-Malo, gdzie pewnego dnia zakończyłaby podróż…

Imienia dla mojej wysepki nie wybrałem przypadkowo. Matka Boska Dobrej Nowiny była patronką uliczki, na której skrzyżowaniu z ulicą Księżycową, w dzielnicy II, znajdowała się moja ówczesna parafia. Pod numerem dwunastym ulicy Księżycowej mieli zbiórki skauci, którzy przez trzy lata, do 1947 roku, znosili mnie jako swego drużynowego. Ten stary, nieco zaniedbany kościół kryje kilka uroczych tajemnic. Przez właz i studnię ukryte w najciemniejszym kącie krypty dochodzi się do Grange-Batelière, od półtora wieku pozbawionej światła rzeki-upiora, która pod północną częścią stolicy toczy swoje czarne, ale wciąż żywe wody. To tam stawiałem pierwsze kroki wodnego odkrywcy. Jednak ty się tam, czytelniku, nie wybieraj – właz jest dziś zapieczętowany i pokryty warstwą cementu. Natomiast zakrystia kryje w sobie pewien skarb pamięci, zamknięty na kłódkę w głębokiej szufladzie. Chodzi o ornat, który 21 stycznia 1793 roku o świcie, w celi więziennej Temple, miał na sobie ojciec Edgeworth de Firmont, krnąbrny ksiądz irlandzki, odprawiając ostatnią mszę króla Ludwika XVI, który wysłuchał jej, klęcząc, przyjął komunię, pożegnał się z rodziną, po czym wsiadł do berlinki, by pojechać na szafot.

Dla tych, który jeszcze o tym pamiętają, cień króla-męczennika wciąż uświęca tę dzielnicę. Rankiem 21 stycznia, na wezwanie barona de Batza, na ulicy Księżycowej miało się stawić pięciuset szlachciców, by podjąć próbę wyrwania króla z rąk dwóch tysięcy żołnierzy Republiki, którzy tworzyli wokół niego nieprzebyty mur. Na skutek denuncjacji, działań podwójnych agentów oraz policyjnych nalotów przybyło tylko pięciu. Jakiś donośny głos krzyknął: „Bywaj! Bywaj! Ratujmy króla!” Należał do barona de Batza, który potrząsał kapeluszem, trzymając w dłoni obnażony miecz. Uratował go chaos, który potem nastąpił. Uciekł i zniknął, podczas gdy dwóch spośród jego ostatnich, wiernych towarzyszy, zostało rozstrzelanych przez oddział – skonali w kałużach krwi na stopniach kościoła Matki Boskiej Dobrej Nowiny. Ich poświęcenia nie upamiętnia żadna tablica, nawet wewnątrz świątyni, jako że kler z zapałem praktykuje cnotę ostrożności. Potomność nie zna ich imion. Piaszczysta wysepka, choćby najskromniejsza, na królewskim szlaku Świętego Wawrzyńca, była najmniejszym hołdem, jaki można było im złożyć…

Czymże jednak są takie historie! Zabawą niemądrych dzieciaków z głową nabitą szlachetnymi, dawno zapomnianymi przygodami, krucjatami, historiami o trędowatym królu, który kazał się nosić w lektyce w sam środek bitwy, o rycerzach z Malty, śmierci Montcalma, pana d’Charette’a, żołnierzy z Saint-Cyr w białych rękawiczkach, o ojcu Foucauld, księciu Ericu – wszystkich tych kato-tradsów wypełniających w tamtych czasach młodzieńczą wyobraźnię, która chroniła przed prozą realnego świata? Tak, przyznaję, to była gra, ale każda gra symbolami musi się, jak u dzieci, odbywać na serio. W ciągu całego mojego życia często w takie gry grałem, od inkaskiego Peru po Patagonię. Zastanawiam się, czy właśnie jedna z takich gier skłoniła mnie, by 21 styczna 1993 roku, w dwusetną rocznicę ścięcia Ludwika XVI, skrzyknąć trzy tysiące ludzi na miejsce, gdzie stał szafot, przed hotelem Crillon na placu Zgody. O dziesiątej dwadzieścia trzy, czyli dokładnie wtedy, gdy spadła głowa króla, nad stojącymi w korku samochodami pożeglowała modlitwa tłumu, a ulica pokryła się bukietami białych lilii. Kiedy nasze przekonania nic już nie znaczą, bo jest się przytłoczonym ze wszystkich stron i nie ma nadziei na to, że kiedyś to one zwyciężą, trzeba im nadać bardzo konkretny kształt. To taka gra…

Leżąc pod kajakami, które wraz z płótnem namiotów tworzyły nasze schronienie, spaliśmy tej nocy jak zabici. Daliśmy radę – Yves i Jacques z kanu Gryf, Philippe Andrieu i ja z kanu Nur. To był dobry początek. Zanim zasnąłem, wróciło do mnie „zdanie-prezent” od ojca Tessiera: „O ileż mniej wyraziste byłyby te rzeki, gdyby Francuzi, ze swą brawurą i duchem przygody, nie przekroczyli ich jako pierwsi…” Wyrecytowałem je moim towarzyszom, którzy go nie znali. „Po kiego nam to?” – powiedział Philippe, po czym nasz śmiech przeszedł w donośne charczenie. Wszyscy czterej byliśmy okrutnie zakatarzeni.

Z ojcem Tessierem spotkałem się dwadzieścia pięć lat później, przy okazji serii konferencji w Kanadzie. Żył niczym stary generał porzucony przez swoich żołnierzy i przygnębiony biegiem wydarzeń, w malutkim mieszkaniu w rezydencji diecezjalnej, niemal kompletnie pustej, prowadzonej przez osiemdziesięcioletnie zakonnice. Wielki odwrót Kościoła katolickiego w Quebecu, gdzie połowa księży zrzuciła sutannę, a druga połowa śpiewała pieśni na cześć wolności, coraz mniejsza liczba powołań, msze przy dźwięku gitar i pustych ławkach, rodziny porwane w wir „zemsty kołysek” teraz zmierzające do upadku – ciężko to wszystko przeżywał. Kiedy zwróciłem mu uwagę, że to dzięki niemu, jego wsparciu i zapałowi, jaki we mnie zaszczepił do moich projektów, mogłem w ogóle podjąć tę wyprawę, która summa summarum w dużej mierze uczyniła mnie tym, kim jestem, przerwał mi:

– Bo przybył pan w dobrym momencie. My (czytaj: ja) w tamtych czasach mogliśmy wszystko. Kanada francuska to była wiara, katolickie nauczanie, zdyscyplinowana młodzież, stałość chrześcijańskich rodzin, kler. Zapłaciliśmy za to. Wystawiono nam rachunek za dwa stulecia władzy rodzicielskiej, zapominając, że bez nas Quebec by nie przetrwał. A tak po prawdzie, to mogliśmy tylko tę płatność opóźnić…

Łatwo jest przytaczać słowa zmarłego. A jednak to mi właśnie powiedział. I dorzucił:

– Wszystko jedno, ale kiedy tamtego dnia patrzyłem na was, odpływających w kanu, to nie postawiłbym na was ani grosza.

Dopłynięcie do Montrealu zajęło nam tydzień. Dni się od siebie nie różniły, a rzeka wciąż była wrogo nastawiona. Zgryźliwa monotonia. Krótkie, gęste fale, częste deszcze. Bez przerwy byliśmy mokrzy. Nawet noce, mimo ognisk, były wilgotne. Skostniali w naszych wilgotnych śpiworach, z obolałym krzyżem, poranionymi dłońmi, słuchaliśmy zawodzenia wiatru. A jednak każdy poranek budził nas coraz bardziej zaprawionych w boju. Trening czynił mistrza. Dwa razy musieliśmy się gdzieś dekować – za pierwszym razem, by zreperować Gryfa, który rozdarł dziób o pień zatopionego drzewa, za drugim, dzień później, bo burza zmusiła nas do zrezygnowania z noclegu w małej willi w Sorel. Tym razem też wylądowaliśmy na łasze piasku, która ofiarowała nam kawalątek mniej więcej suchej ziemi pośród stosów gałęzi i pływającego drewna. To był dziwny dzień, wcale nie nieprzyjemny, jeden z tych, kiedy duch wzlatuje wolno, nie poświęcając uwagi czasowi, który płynie. Schowani pod namiotem, wycinaliśmy nożami niezliczone, małe modele kołków i słupów, niczym w zabawie w budowniczych. Nim zapadła noc, burza nieco osłabła, a my wznieśliśmy na piaszczystym brzegu rzeki bardzo przekonującą replikę fortu Chambly z 1663 roku, z jego kwadratową redutą, podwójną palisadą i narożnymi wieżami.

Pierwszy z całej serii fortyfikacji leżących nad rzeką Richelieu łączącą Rzekę Świętego Wawrzyńca z Jeziorem Champlaina, a dalej z Jeziorem Jerzego w Vermoncie, fort Chambly położony był w odległości sześćdziesięciu kilometrów na południe i stanowił francuską zaporę przeciwko podwójnemu zagrożeniu – ze strony Anglików i Irokezów, ich sprzymierzeńców. Colbert nie wysłał jeszcze wtedy posiłków[20], które miały wesprzeć trzy tysiące naszych kolonizatorów (Anglików było już piętnaście razy więcej), więc Jacques de Chambly, królewski oficer, utrzymywał tę placówkę z dwudziestką uzbrojonych w muszkiety żołnierzy, traperami, którzy pełnili rolę zwiadowców, i około pięćdziesięcioma Huronami. Irokezi siali postrach. W okrucieństwie przewyższali wszystkie plemiona tego regionu. Ich więźniowie umierali przy palu tortur w niewyobrażalnych mękach, po czym byli pożerani. Dwadzieścia lat wcześniej, nieco bardziej na południe, na cyplu Jeziora Jerzego jezuicki misjonarz, ojciec Jogues, przeżył swoją drogę krzyżową, gdy jego ręce i nogi zostały dokładnie porżnięte nożem, korpus przypalony, jedno ucho i palce odcięte. Nawet dzieci były zachęcane, by go „popieścić” swymi małymi tomahawkami. Roje komarów ssały krew z jego ran. Jezioro Jerzego jest jeziorem Como Ameryki. Anglicy, nieświadomi męki ojca Jogues’a, który był pierwszym Europejczykiem kontemplującym jego piękno przez krwawe łzy, nazwali je imieniem swych niemieckich królów. Dziś na tym cyplu każdego lata biwakują pozbawieni pamięci turyści…

Oblegany przez Irokezów pod angielskim dowództwem, Chambly opierał się trzy dni, tracąc w walce dwie trzecie swoich ludzi. Wiedząc, jaki los ich czeka, trzeciej nocy, która była bezksiężycowa, uciekł z garstką tych, co przeżyli. Nieliczni nieszczęśnicy, którzy zostali, bo uznano ich za zmarłych, choć jeszcze tliły się w nich resztki życia, zostali przez Irokezów oskalpowani z całym wyrafinowaniem ich sztuki, przy czym żaden z obecnych tam angielskich oficerów nie wykonał najmniejszego gestu, by temu zapobiec. Po czym spalili fort.

To haniebne zachowanie Anglików było elementem stałym wszystkich walk, jakie toczyli z Francuzami. Nie wylądowali w Ameryce, by cywilizować dzikich lub ich chrystianizować, ale by tworzyć tam przynoszące zysk kolonie i rozwijać osadnictwo, nie przejmując się honorem czy miłością bliźniego. Irokezi byli ich psami gończymi. Puszczali ich jak psią sforę i nigdy nie powstrzymywali. Przerażenie, jakie siali ci wojownicy, oraz ich niesamowite okrucieństwo były im na rękę. Fakt, że torturowali czy pożerali Francuzów, nie był dla Anglików powodem wyrzutów sumienia, choć zdarzały się rzadkie wyjątki. Natomiast Francuzi, nawet jeśli tracili cierpliwość, prawie zawsze zachowywali się humanitarnie. Ich indiańscy sprzymierzeńcy nie byli aniołami dobroci, ale pod władzą oficerów króla Francji, nie dopuszczali się dobijania jeńców, obcinania im rąk czy nosa lub patroszenia ich żywcem, nie wydawano więźniów na łaskę i niełaskę kobiecych pazurów i dziecięcych tomahawków…

Nasz fort Chambly wyglądał bardzo dumnie na tej piaszczystej łasze. Spłonął 29 maja, gdy zapadła noc. Osobiście go podpaliłem. Teraźniejszość spotkała się z przeszłością, złudny ceremoniał, którego my byliśmy milczącymi świadkami. Kontemplowaliśmy żywe płomienie, a żarzące się kikuty palisady wydawały trzaski, które w naszej wyobraźni stawały się ogłuszające. Zmęczenie i napięcie minionych dni wyostrzyły nasze zmysły i z odległego wieku XVII docierały do nas wiadomości przeznaczone wyłącznie dla nas. To był niezapomniany wieczór. Kiedy pośród płomieni, które nam zdawały się ogromne, runęła kwadratowa reduta, zamieszkała w nas dusza Chambly’ego;– Chambly’ego i jego ludzi, którzy uciekali, by ocalić życie, a uchodząc, odwracali się, by ostatnim spojrzeniem ogarnąć całą tę klęskę. O jakieś sto metrów od naszej wysepki torem wodnym płynął statek z zapalonymi światłami pozycyjnymi i widniejącą u dołu komina, dobrze oświetloną nazwą, która kończyła się słowem Maru. Japoński frachtowiec. Oficer trzymający wachtę na mostku wypatrzył nasz pożar przez lornetkę. Odległość, pułapki ciemności, płaska przestrzeń ogromnej rzeki, która fałszowała prawdziwe rozmiary widzianych obiektów, a być może i podnosząca się mgła oraz szczególne cechy japońskiej wyobraźni sprawiły, że natychmiast wezwał przez radio montrealską Straż Przybrzeżną, która mi o tym doniosła trzy dni później. Tonem patetycznym i bardzo japońskim poinformował, że płonie jakiś nienaniesiony na mapę port niedaleko Sorel. Ten japoński marynarz był mi bratem.

Kiedy z fortu została już kupka żarzących się popiołów, wśliznęliśmy się do naszych śpiworów pod odwróconymi kanu. Trochę drwiąco, a trochę serio Philippe powiedział do mnie:

– Dobrej nocy, drogi Chambly.

Bardzo lubiłem Philippe’a Andrieu. Nie żyje już od wielu lat. Podczas tych dwóch tysięcy godzin wspólnego wiosłowania oglądałem tylko jego plecy. Na pokładzie najczęściej panowało milczenie, bo manewrowanie wiosłem zabiera oddech i nie zostawia miejsca na rozmowy. Kiedy jednak na postojach można już było normalnie oddychać, zawsze znajdowaliśmy temat, który nam obu sprawiał przyjemność.

Płynięcie torem wodnym Świętego Wawrzyńca było coraz bardziej niebezpieczne. Rzeka się zwężała. Biorąc pod uwagę miliony metrów sześciennych wody, które podążały ku morzu, podczas gdy my zdążaliśmy w kierunku przeciwnym, nie mieliśmy innego wyjścia, jak kluczyć i atakować słabe punkty rzeki, czyli przybrzeżne płycizny, gdzie nurt był mniej gwałtowny. W ten sposób, przez dwa kolejne dni staliśmy się dobrymi znajomymi burłaczenia.

Burłaczenie to tortura, brzemię, które podróżujący po królewskich drogach wodnych brali na siebie jak niezbędną pokutę. Innej rady nie było, jeśli nie chcieliśmy zostać porwani przez prąd. Ciągnęliśmy nasze kanu na długiej linie po błotnistym i śliskim brzegu. Jeśli brzeg się do tego nie nadawał, wchodziliśmy do rzeki po uda, z liną obwiązaną wokół piersi niczym niewolnicy holujący po Nilu feluki, z tą różnicą, że nas nikt nie poganiał batem. Z obu sposobów ten jest skuteczniejszy. Lepiej kontroluje się wskakiwanie do kanu. Ale jest to równocześnie sposób boleśniejszy – stopy są spuchnięte, zmasakrowane przez leżące na dnie, ukryte pod nurtem skały, ale na szczęście są tak zmarznięte, że nie czuje się bólu. Człowiek się potyka, uderza, krwawi, pije hektolitry wody, ślizga się i jest porywany przez nurt, po czym musi metr za metrem wracać na utracony grunt. Cierpi się strasznie, ale mimo wszystko idzie się do przodu. Na koniec jest się okrutnie wyczerpanym, lecz szczęśliwym, bo praca została wykonana. To właśnie podróżnicy nazywali burłaczeniem w wodzie, określając je jako katorgę, czyli coś trudnego i bolesnego. Po raz kolejny zmieniliśmy stulecie. Kiedy pojawiły się światła Verchères, dużej wioski mającej nawet plac, uliczne latarnie i kamienne nabrzeże z żelazną drabinką, przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok witającego nas posągu z brązu. Była to Madelaine de Verchères, bohaterka górnego biegu Rzeki Świętego Wawrzyńca, w długiej, skórzanej sukni i traperskich butach, ze strzelbą w garści i w muszkieterskim kapeluszu.

W 1692, trzy czwarte wieku po przybyciu Champlaina, leżąca na prawym brzegu rzeki, między Quebekiem a Montrealem, mała kolonia nie miała jeszcze pewnych granic. Z angielskich terenów w Vermoncie i New Hampshire Irokezi urządzali śmiercionośne wypady rzeką Richelieu, która była ich tradycyjną drogą najazdów. Madelaine de Verchères miała czternaście lat, była córką dawnego oficera pułku z Carignan, który został zarządcą tych ziem, z domem otoczonym ostrokołem i redutą z belek oraz jedną armatą umieszoną nad bramą. 22 października tamtego roku pan i pani de Verchères przebywali w Montrealu. W forcie pozostała tylko Madelaine z dwoma braćmi, Pierrem i Alexandrem (dwanaście i osiem lat), bardzo sędziwym służącym oraz dwoma żołnierzami milicji, który wkrótce okazali się tchórzami. Ot, i cały garnizon. Były jeszcze trzy żony dzierżawców i ich dzieci. Nagle, jakieś sto metrów od fortu, nad rzeką, słychać wystrzały. Jedna z kobiet krzyczy: „Irokezi nas atakują!” Zaatakowana została łódź niejakiego pana La Fontaine’a, który wracał z rodziną z Montrealu. Madelaine ładuje strzeblę, wkłada wojskową czapkę, by nie widać było, że jest kobietą, wzywa żołnierzy (pójdzie za nią tylko jeden, a i ten wkrótce zrejteruje) i biegnie nad rzekę, prosto ku Irokezom. Zabija dwóch. Inni się wycofują. La Fontaine i jego rodzina są uratowani. Wszyscy wracają do fortu, Madelaine osłania ich tyły i zamyka ciężką bramę tuż przed nosem pościgu.

Noc, która potem następuje, jest nocą historyczną. To część legendy Quebecu. Kiedyś opowiadano ją sobie w długie, zimowe wieczory. Dziś się ją odgrywa w teatrze. Kobiety i dzieci, drżące ze strachu, zamknęły się w piwnicy reduty, podobnie jak La Fontaine’owie i dwaj żołnierze, którzy wcześniej opuścili Madelaine. Została sama z braćmi i starym, dzielnym służącym, by zorganizować obronę. Najpierw wystrzeliła z armaty, dając sygnał, że fort potrzebuje pomocy. Potem, zachowując zimną krew, aż do świtu odgrywała przed krążącymi wokół fortu Irokezami nadzwyczajny spektakl dramatyczny. Jej bracia i służący, wytężając gardła, robili obchód wzdłuż palisady i w regularnych odstępach rzucali w przestrzeń śpiewne zawołanie wartowników: „Strażnik numer jeden, wszystko w porząąądku… Strażnik numer dwa, wszystko w porząąąądku…” Na szczycie reduty Madelaine powiesiła na obleczonych w stare ubrania kołkach trzy kapelusze i chodziła od jednej do drugiej postaci, za każdym razem strzelając ze strzelby. Wrażenie liczebności załogi sprawiło, że Irokezi stali się ostrożni, lecz następnego dnia, gdy słońce wzeszło, maskarada się wydała i nadszedł koniec. O świcie Madelaine klęka i się modli, a pomiędzy dwiema Zdrowaśkami strzela z dwudziestu kroków do wymachującego bronią dzikusa, który wdarł się na ostrokół. Gdy ponownie ładuje broń (była to czynność wymagająca czasu), już pięciuset z dzikim wyciem wdziera się na palisadę. Wszyscy w kolonii wiedzieli, jaki los czeka kobiety, które wpadną w ich ręce. Dzieciom rozwalali czaszkę.

Jednak Bóg wyreżyserował to niczym w starym, dobrym westernie. W plecy napastników uderza kanonada wystrzałów z muszkietów. Pomalowane ciała spadają z wysokości pokrytej nimi palisady. To nie kawaleria nadciąga, to kapitan de La Monnerie i czterdziestu żołnierzy montrealskiej milicji przypłynęli wielkimi kanu. Wiosłowali przez całą noc, zastanawiając się, czy przybędą na czas, by godnie pochować okaleczone ciała oblężonych. Irokezi uciekają, zostawiając swoich poległych. Uściski. Łzy szczęścia. Happy end. W osiemnastej wiośnie życia Madelaine wyjdzie za mąż i będzie miała wiele dzieci – sześcioro czy ośmioro, a może nawet dziesięcioro – które z kolei same będą miały liczne potomstwo, i tak przez sto pięćdziesiąt lat, sześć pokoleń, narodzą się dziesiątki tysięcy chłopców i dziewcząt, w których żyłach będzie płynęła krew Madelaine de Verchères. Tym właśnie jest Kanada francuska. Dziś mieszkańcy Quebecu, ich cudowni spadkobiercy, zapełniają luki w swoich szeregach (słynny „deficyt demograficzny”) tysiącami tysięcy przybyszów z zewnątrz, którzy nie są ich dziećmi…

Posąg oświetlony był reflektorem i patrząc na niego, pomyślałem, że to bohaterka z powieści La Varende’a. Spędziliśmy tam dłuższą chwilę, rozdarci między cichą medytacją a prozaicznym pytaniem całkiem innej natury: biwakować w miasteczku niczym włóczędzy czy znaleźć jakiś nocleg. Zatrzymał się przejeżdżający obok samochód, a zaraz po nim kilka innych.

– Ah, czyli udało wam się dopłynąć aż tutaj!

Tym razem był to komplement. Szukała nas Straż Przybrzeżna, ale nie zapuścili się tam, gdzie burłaczyliśmy. W ruch poszły radiostacje. Załoga Marquette’a gdzieś się zagubiła.

– Jedliście kolację? Zapraszam do mnie, coś wam przygotujemy.

Pojawił się samochód lokalnej policji, potem wozy Radio-Canada-Verchères, lokalni korespondenci „Devoir”, „La Presse” i „La Patrie”, montrealskich dzienników, wreszcie pontiac prowadzony przez Czarną Suknię. Wleczeni od studia do redakcji, karmieni, pojeni, zasypywani pytaniami, otoczeni gościnnością, szczęśliwi, choć zmęczeni, poszliśmy w końcu spać, kiedy północ wybiła w kolegium jezuitów, gdzie, na samo imię ojca Marquette’a, przygotowano nam pokoje. Czarna Suknia spytał, o której godzinie chcemy odpłynąć. Przed sobą mieliśmy długi odcinek. Powiedziałem, że o wpół do siódmej.

– Obudzę was kwadrans po piątej, na mszę.

Wstawało się ciężko. Powodem był nie tyle krótki sen, ile miękkość materacy i sprężystość łóżek. Tydzień spania na twardej ziemi wystarczył, byśmy się od tego odzwyczaili. Później zdarzało się, że gdy ktoś zaprosił nas na nocleg, zwijaliśmy nasze piernaty w nogach łóżka i spaliśmy na gołych deskach. Na prośbę celebransa służyłem tego ranka do mszy. Katolicki tradycjonalizm, skautowskie czuwanie, msza po łacinie tyłem do wiernych – cień soboru jeszcze się nie objawił.

Czarna Suknia odwiózł nas pontiakiem do naszych kanu. W torbie, którą nam wcisnął w ostatniej chwili, gdy już wsiadaliśmy do łodzi, były owoce, czekolada, herbata, ryż, herbatniki, gaspezyjski łosoś wędzony. Szef policji, który pilnował naszych łodzi, dorzucił jeszcze butelkę rumu i paczkę lekkich papierosów, które w tamtych czasach miały smak miodu. Nasza skromna kiesa była już mocno nadwyrężona i muszę przyznać, że w trakcie całej tej podróży tego rodzaju gesty mieszkańców ziem na królewskim szlaku wodnym powtarzały się wielokrotnie, i to bez najmniejszej zachęty z naszej strony. Przemawiał za nami nasz wiek. Całe przedsięwzięcie budziło zainteresowanie i ciekawość względem powiewającego na rufach naszych kanu trójkolorowego proporca.

W wielu przybrzeżnych miasteczkach w latach powojennych nie widywano Francuzów „z Francji” ani – jeśli chodzi o obszar Stanów Zjednoczonych – nawet nie słyszano ich języka. Przybywaliśmy z prehistorii, reprezentowaliśmy coś, co kiedyś istniało, a czego już nie ma – Amerykę francuską. Byliśmy czymś w rodzaju pośmiertnych odkrywców świata, który zniknął, przybyłych, by na krótką chwilę obudzić bardzo odległe wspomnienia i zaraz porwać je z sobą w kilwaterze łodzi.

25 maja, w Trois-Rivières, inauguracja naszej wyprawy przy dźwięku fanfar skończyła się klapą. 1 czerwca, w Montrealu, klapą skończyło się także nasze przybycie. Tu też były fanfary, kanadyjska policja konna w czerwonych mundurach i filcowych kapeluszach z rondem, delegacja władz miejskich, przedstawiciel kardynała-arcybiskupa, konsul generalny Francji, fotografowie, skauci w białych rękawiczkach, mała scena z mównicą, zaplanowane śniadanie w ratuszu. Jednym słowem, mnóstwo ludzi zgromadzonych na kei numer jeden starego portu, którzy przybyli tu na próżno. Dziennikarze nam tego nie przepuścili. Następnego dnia w porannej prasie przejechali się po nas, opisując jako źle wychowanych – po angielsku gallant frenchies, w dodatku małą literą i w sarkastycznym cudzysłowie. Byłem równie wściekły co zdumiony. Chciałbym ich zobaczyć wiosłujących pod prąd i pod wiatr (bo wiatr też nam nie sprzyjał), kluczących wśród frachtowców, pogłębiarek i barek, które słały ku nam wściekłe wycie swoich syren, pozbawionych możliwości burłaczenia, bo zbyt wysokie brzegi były poprzecinane prostopadłymi kejami, najeżone pływakami i dalbami stojącymi na fundamencie przedpotopowych, metalowych żurawi, monstrualnymi silosami i ponurymi, brudnymi hangarami. To był port rodem z XIX wieku, jak całe miasto w tamtych czasach – radykalne zmiany nadeszły znacznie później. Woda była czarna i pełna szlamu, przez co nasze eleganckie, zielone kanu zmieniały się w skorupy starych barek węglowych. Zaoferowano nam pilota, który miał nam pomóc wydostać się z tego labiryntu. Potrzebował godziny, by nas odnaleźć na skraju wyczerpania, zablokowanych przy kei numer cztery między dwoma hałaśliwymi statkami trampowymi, na których trwał właśnie rozładunek, i szamoczących się bezradnie, aby dotrzeć do kei numer jeden, historycznego miejsca dawnego Ville-Marie[21], dokąd Joliet i Marquette dotarli, ciągnąc swoje kanu po błotnistym brzegu. Tu także, przez blisko pięćset lat, dobijały dwunastowiosłowe łodzie handlowe z dziobami i rufami pomalowanymi w indiańskie motywy, wypełnione bajecznymi belami skór zdobytymi w handlu wymiennym w Górnym Kraju, kipiące opowieściami, które stanowiły osnowę legendy królewskich dróg wodnych. Wiele marzeń snuto w tawernach i przy kontuarach kompanii, które tu powstawały, na długo przed tym, jak owa wiekowa keja numer jeden została zbudowana. Jednym z bzików Philippe’a Andrieu było wymyślanie powiedzonek, które serwował nam znienacka uroczystym tonem mędrca. Zdanie z tamtego dnia, dla nadania mu autentyzmu wypowiedziane z surowym akcentem, wydało nam się całkiem roztropne, jakby brzemienne doświadczeniem zdobytym podczas długich wypraw zapalonego podróżnika: „Kiedy się burłaczy, lepiej nie pomylić stulecia…”

Kiedy dotarliśmy na miejsce, oczywiście nie było już nikogo, ale na końcu kei tkwiło coś, co przywołało czas na swoje miejsce – 1 czerwca 1949 roku, godzina czwarta po południu – czerwona budka telefoniczna z herbem króla Jerzego VI, zupełnie jak byśmy byli w Londynie. Merostwo nie było pamiętliwe. Konsulat Francji też nie. Wkrótce przyjechała ciężarówka z lawetą, na którą kilku siłaczy wrzuciło nasze kanu i bagaże, i w takim właśnie pojeździe wjechaliśmy do Montrealu, z tyłkami przyklejonymi do klap ciężarówki, pokonując na falach ruchu drogowego niespełna trzysta metrów do ulicy Notre-Dame, gdzie tuż za ratuszem otworzyły się przed nami wrota wysokiego, dostojnego domiszcza przypominającego merostwo którejś z paryskich dzielnic. Był to zamek Ramezay, dla Anglików żyjących w czasach, gdy zajmowali go ich gubernatorzy – Ramsay Castle, od 1895 roku muzeum etnograficzne. Dobiliśmy do właściwego brzegu. Zaczęli się gromadzić gapie. Coraz liczniejsze grupki ciekawskich przyglądały się przez wysokie ogrodzenie temu dziwnemu plemieniu wioślarzy-nieudaczników, którzy wylądowali w samym centrum miasta dalekiego jeszcze od podziemnych ulic Ville-Marie i nowej dzielnicy biznesowej, wtedy jeszcze będącej tylko w planach.

Brodaty asystent kustosza (cały personel miał elegancko przycięte, wąskie brody – czyżby przeczucie nadchodzących trendów społeczno-kulturowych?) przywitał nas raczej chłodno.

– Otrzymałem instrukcje z merostwa. Możecie rozbić obóz w ogrodzie, jeśli wam to pasuje. Woda w fontannie nadaje się do picia. Muzeum zamykamy za pół godziny.

Odwrócił się na pięcie. Fakt, że prosiliśmy o możliwość rozbicia obozu, ale blisko rzeki. Takie założenie uczyniliśmy dla całej wyprawy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chcieliśmy kantować w tej grze, nie dekoncentrować się, oddalając się zbyt często od płynnego żywiołu i być możliwie blisko warunków życia podróżników z dawnych czasów. Po drugie, by zachować swobodę działania, przy naszych skromnych środkach finansowych, zwyczajnie nie mieliśmy innego wyjścia.

Na równoległej do rzeki ulicy Notre-Dame, która była główną osia komunikacyjną z północy na południe, obok zamku Ramezay, nie licząc autobusów i taksówek, biegły cztery linie tramwajowe, a tuż za ogrodzeniem, na chodniku wznosiły się wiaty ich przystanków. Te antyczne, trzęsące się i dzwoniące pojazdy dożywały – jak mi powiedziano – swych ostatnich dni, zupełnie jakby tylko czekały na widowisko, jakie im ofiarowaliśmy, by w końcu przejść na emeryturę. Na sąsiednim Placu Ratuszowym biura otworzyły podwoje, by wypuścić na ulicę potok ludzi, jako swoistą premię za cierpliwość oferując tym dzielnym pracownikom darmową i pouczającą atrakcję – nas rozbijających namiot między kanu, wyjmujących spakowane w kufrach produkty i rozpalających ognisko, by się przywitać z kociołkiem, co w języku podróżników oznacza podgrzanie wody na herbatę lub zupę. Przypomniała mi się wystawa kolonialna w muzeum w pałacu Porte Dorée. Zabrał mnie tam ojciec. Miałem sześć czy siedem lat. Chodziliśmy za barierkami, oglądając Afrykanów w przepaskach na biodrach mielących proso, rzeźbiących maski, ćwiczących się w walce na assagaje lub obierających banany na progu ich zrekonstruowanych domów. Tym razem role się odwróciły. Ponieważ byliśmy miłymi dzikusami, poszliśmy na całość, wyjmując cylindryczny, składany maszt od namiotu wyposażony w fał i wanty, na szczycie którego zawiesiliśmy z odpowiednim ceremoniałem skautową bluzę od munduru ze spiętą skórzanym pierścieniem chustą oraz flagę w trzech kolorach naszego ukochanego kraju. Spotkało się to z gromkimi oklaskami, co spowodowało napływ kolejnych gapiów. Odpowiedzialny za nasz PR Philippe zbliżył się do ogrodzenia, by udzielić wyjaśnień. Ten czarnowłosy i czarnooki, przystojny chłopak miał tę szczególną cechę, o której jeszcze nie wspomniałem, że był łudząco podobny do Jego Eminencji kardynała Roya, arcybiskupa Montrealu i prymasa Kanady. Gdyby nie był od niego dużo młodszy, można by się pomylić. Na jego widok siostrzyczki zakonne bezwiednie zginały kolana. Zgromadzony tłum otworzył usta ze zdziwienia. Philippe był nadzwyczajny. Przez bitą godzinę rozdawał autografy na skrawkach papieru, kartkach z zeszytu, biletach tramwajowych, które podawano mu przez pręty ogrodzenia, a pod osłoną tej dywersji w naszym kociołku gotowało się już po raz ósmy podczas tej wyprawy wieczorne danie w postaci ryżu ze słoniną (odpowiadający za posiłki Jacques numerował je skrupulatnie niczym filety z kaczki w restauracji Tour d’Argent). Od rana nie mieliśmy nic w ustach.

Nie trwało to jednak długo. Sprawę załatwił jeden telefon. Merostwo wspaniałomyślnie oferowało nam pobyt na Świętej Helenie. Następnego ranka, bladym świtem miejskie służby wysłały po nas ciężarówkę, by nas odwieźć na keję nr jeden, nim ten piekielny taniec zacznie się od nowa.

Ostatni gapie odeszli około północy, zostawiając nas sam na sam z kawalerem Claudem de Ramezayem, jedenastym francuskim gubernatorem Montrealu i od 1705 roku pierwszym mieszkańcem tego pałacu, oraz duchami szubrawych zarządców Kompanii Indyjskiej, którzy później ulokowali tu swoją siedzibę.

Wyspa Świętej Heleny. Miłe miejsce na Świętym Wawrzyńcu, o jakiś kilometr od starego portu. Champlain nazwał je imieniem swojej żony, Heleny Boulé. Wyspa długo roiła się od Irokezów, którzy przegrupowywali na niej swoje oddziały przed napaściami na samotne farmy. Kiedy wróciłem tam wiele lat później, „moja” wyspa była nie do poznania. Wystawa Światowa z 1967, która miała na niej miejsce, wyrwała ją z przeszłości i rzuciła na pastwiska czasu teraźniejszego i przyszłego. Obecnie znajduje się tam montrealski park rozrywki z restauracjami, muzeami, amfiteatrem na świeżym powietrzu, kasynem wypełnionym tysiącami dam przyklejonych do gangsterów o postawie macho, basenami i stokami narciarskimi, jarmarcznymi atrakcjami, muzeum środowiska naturalnego, itp. W 1949 roku tylko maleńka część wyspy była zagospodarowana – ot, kilka leśnych ścieżek, stołów i ław piknikowych i sympatyczna gospoda serwująca posiłki i napoje. Rozbiliśmy obóz nad wodą, na uboczu, z widokiem na mury starego fortu, położywszy kanu na plaży kilami do góry. Mieliśmy poczucie, jakby czas o nas zapomniał w górnym biegu historii, podczas gdy w jej dolnym biegu panował pośpiech, o czym już dobrze wiedzieliśmy. Doświadczaliśmy niemal fizycznego, cielesnego i materialnego wrażenia, że żyjemy wczoraj, nie dziś. To uczucie towarzyszyło mi aż do fortu Chartres na Missisipi.

Odpoczywaliśmy tam trzy dni. To, co nas czekało, warte było zastanowienia – blisko tysiąc kilometrów wiosłowania pod prąd do jeziora Huron, rzekami o maksymalnym przepływie, niczym płynna i chybotliwa drabina najeżona kataraktami i wodospadami, w większości wśród leśnych ostępów.

Przede wszystkim musieliśmy zmniejszyć bagaż, wiedząc, że gdy przyjdzie do przenosek, trzeba będzie wszystko dźwigać na plecach. Nasze wyposażenie było znacznie cięższe i miało większą objętość (co najmniej dwukrotnie) od tego, którym dysponują podróżnicy XXI wieku. Rozstaliśmy się z wieloma rzeczami, w tym zwłaszcza z kuchenką na benzynę, obcinając też o połowę nasze zapasy bielizny i ubrań, naczyń kuchennych, jedzenia i całkowicie rezygnując z zapasów wody pitnej. Przez całą podróż, gdy czuliśmy pragnienie, piliśmy tę samą wodę, która nas niosła, czerpiąc ją prosto z rzeki bez najmniejszego niepokoju, co z perspektywy czasu napełnia mnie prawdziwym zdumieniem. Dziś nie byłoby to możliwe. Sto razy padlibyśmy z pragnienia niczym ryby Wielkich Jezior. Wahaliśmy się, co zrobić z namiotem. Wszak podróżnicy ich nie używali, biwakując pod odwróconymi kanu. Mimo wszystko wzięliśmy go z sobą ze względu na izolującą od ziemi podłogę i moskitierę. Jak się później okazało, mieliśmy rację. Wziąłem też maszynę do pisania. Artykuły dla prasy, które na niej wystukałem, zatkały dziurę w naszym budżecie. Uratowaliśmy jeszcze dwie siekierki, zwój żeglarskiego płótna i słoik kleju. Wszystko to spakowane w dwóch niewielkich kufrach - jednym wodoszczelnym, opisanym jako RO (rzeczy osobiste), który należał do mnie, i drugim z napisem „Intendentura” zawierający dużą torbę z bielizną i ubraniami, worek z pościelą i namiot w pokrowcu – w sumie jakieś osiemdziesiąt kilo równomiernie podzielone między Gryfa i Nura.

Nur amerykański mórz arktycznych jest ptakiem-symbolem Kanady. Wiosną wskazuje północ równie skutecznie jak busola. Stada nurów widuje się wysoko na niebie, jak tworząc klucz w kształcie litery V, spieszą ku północy. Nazywając tak jedno z naszych kanu, sprawiliśmy przyjemność staremu szkutnikowi, Mojżeszowi Cadorette’owi, bo nur był niegdyś totemem jego klanu w plemieniu Huronów. Nazwa drugiego była hołdem złożonym Gryfowi, galeonowi z czterdziestoma pięcioma armatami, którym płynął Cavelier de La Salle przez Niagarę. Był to pierwszy żaglowiec pływający po Wielkich Jeziorach pod królewską banderą. Gryf wydawał mi się w sposób oczywisty predestynowany do odgrywania roli „kanu flagowego”, jednak obawiałem się zarzutów o nadużywanie władzy. By nikt nie czuł się poszkodowany, ciągnęliśmy losy – Nur przypadł mnie i Philippe’owi, Gryf – Yves’owi i Jacques’owi. Jak się okazało, przypadek dobrze mi się przysłużył. Szczęście rzadko opuszczało Nura. Najczęściej to Gryf lądował na dryfującym pniu drzewa lub obijał się o skały, jak gdyby pierwszy okręt o tym imieniu, o którym słuch zaginął po drugiej przeprawie przez jezioro Huron, zostawił mu w spadku odrobinę swojego pecha…

Zanim ruszyliśmy ku kataraktom Lachine, miałem jeszcze podziękować merowi. Choć pierwszego dnia wystawiliśmy go do wiatru, jednak chciał się z nami spotkać. Tak oto zostałem postawiony przed obliczem pana Camiliena Houde’a, żywego pomnika, masywnego, autorytarnego mężczyzny, złośliwego i jowialnego zarazem, demagoga gotowego jednak kąsać, gdy trzeba było działać przeciwko „Anglikom”. W tamtych czasach cała potęga gospodarcza była w rękach obywateli anglojęzycznych, choć w Montrealu stanowili oni mniejszość. Okopani w swojej luksusowej dzielnicy Westmount, gdzie mieli swoje kluby, biura, sklepy, restauracje, uniwersytet, zażarcie przeciwstawiali się dwujęzyczności i odmawiali używania francuskiego. Speak white[22]! - można było usłyszeć, gdy się do nich zwróciłeś po francusku. Camilien Houde, zmobilizowany w 1917, odmówił służby i został osądzony przez sąd wojenny. Podczas procesu oświadczył, że ta wojna go nie dotyczy i ani widzi powodu, by bić się za Anglików, którzy podbili jego kraj, ani by lecieć na pomoc Francuzom, którzy tej kraj porzucili. Skazany na śmierć, potem ułaskawiony, po wojnie objęty został amnestią.

W trakcie naszej rozmowy (tak po prawdzie, to on głównie mówił), nieostrożnie zaryzykowałem kilka słów na temat „francuskich Kanadyjczyków”, ich gościnności i hojności. Przerwał mi z wściekłością.