Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gra w króla to powieść na wskroś raspailowska. Uważny czytelnik odnajdzie w niej wiele wątków i postaci znanych z innych, notabene późniejszych, książek tego autora – Pedra de Lunę, Pikkendorfów czy Jego Wysokość Antoniego de Tounensa, pierwszego króla Patagonii. Nic w tym dziwnego - wszyscy oni są mieszkańcami świata marzeń, królestwa pod niebiesko-biało-zieloną flagą Patagonii. Ich wspólną cechą jest przedkładanie świata wyobrażonego nad ten uznawany przez większość ludzkości za realny. Oni nie bawią się w królestwo, ale prowadzą ze światem i samymi sobą swoistą grę – grę w króla.
Nie przez przypadek narratorem „Gry w króla” jest mężczyzna, który zachował duszę dziecka. Gdy jako trzynastoletni chłopiec spotyka pewnego wiejskiego notariusza, właściciela i mieszkańca zamku leżącego na skalistym wybrzeżu Bretanii, wkracza do świata marzeń, w którym notariusz jest królem, spadkobiercą Królestwa Patagonii. I w tym świecie pozostaje już na zawsze. Bo – jak pisze Raspail – „Tylko dzieci potrafią być królami. Dorośli już nie marzą. Podcięto im skrzydła”. A bohaterowie „Gry w króla” potrafią latać. Potrafią też żeglować. W ich wyprawach bretońskie wybrzeże staje się wybrzeżem Ziemi Ognistej, mała żaglówka – wielkim żaglowcem, a charakterystyczny dla Bretanii północno-zachodni wiatr noroît – wichrem hulającym nad przylądkiem Horn.
Ale przywilej bycia królem lub poddanym Królestwa Patagonii ma swoją cenę. Jest nią samotność. Każda przygoda przeżywana w tym kraju za morzem ma w sobie rys tragizmu. Nie może być inaczej. Bo kiedy w Patagonii zaświeci słońce, to – jak mówi jedna z wiernych poddanych tego królestwa – aż robi się niedobrze. A mimo to, jeśli jesteś, Czytelniku, gotów na chwilę porzucić ten przyziemny i przywiązany do ziemskich (nomen omen) rzeczy świat, jeśli nie zatraciłeś całkiem dziecięcej umiejętności marzenia o sprawach wielkich, choć być może z góry przegranych, zapewniam, że gdy zagrasz w grę w króla, zatęsknisz za Patagonią.
Jeśli Patagonia to okręt flagowy literackiej twórczości Raspaila, to Gra w Króla jest na pewno jednym z najpiękniejszych okrętów w tej flocie pod niebiesko-biało-zieloną banderą.
Jean Raspail (1925-2020), pisarz i podróżnik. Przez lata Konsul honorowy Królestwa Patagonii, którego historię opisał w powieści Ja, Antoni de Tounens, król Patagonii, za którą otrzymał nagrodę Grand Prix Akademii Francuskiej; Pośród licznych innych nagród jest laureatem Nagrody Chateaubrianda, Jeana Giono, T,S. Eliot Award w Chicago i Literackiej Nagrody Wartburga; z jego dzieł powieściowych i reportaży do najważniejszych należą: proroczy Obóz świętych, Oczy Ireny, Siedmiu jeźdźców, Pierścień Rybaka, Miłosierdzie, Na królewskim szlaku oraz rojalistyczne Sire i Król zza morza.
***
Patagonia to taka zabawa, która jest jednocześnie poważna i niepoważna. Prawdziwa zabawa dziecięca to zabawa „na serio”. Tak samo jest z Patagonią. Zabawa polega na tym, że wychodzi się ze swojego świata, wyrusza gdzieś na wycieczkę lub wyprawę. A to jest trudne... Ale żeby się bawić w taką zabawę, trzeba najpierw zrozumieć prawdę Patagonii, tej niesamowitej krainy, tego ostatniego kraju, gdzie jest tyle wolnej przestrzeni! Ale uwaga, nie przestrzeni, jaka jest na Saharze czy afrykańskiej sawannie. Patagonia to kraj, który nadaje się do zamieszkania, gdzie trzeba się zmierzyć z samotnością, kraj, który zaludniały wymarłe indiańskie plemiona. To nie Sahara Ojca de Foucaulda ani Egipt Ojców Pustyni. To kraina zdobywców. Jest tak pusta, że ma się wrażenie, iż można ją na chwilę zdobyć, od razu jak się tam zamieszka. A to wspaniałe uczucie! Można sobie uświadomić, czym jest, tylko gdy postawiło się tam nogę.
Jean Raspail
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Le jeu du roi
Copyright © Éditions Robert Laffont, Paris, 1976 through arrangement with Renata de La Chapelle Agency
Copyright © for the Polish translation by Fundacja Świętego Benedykta, 2023
Tłumaczenie: Beata Biały
Projekt okładki: Piotr Łysakowski
Redakcja techniczna: Piotr Białecki
Redakcja ikorekta: Roman Bąk
ISBN 978-83-67316-40-8
Fundacja Św. Benedykta
Wydawnictwo Dębogóra
ul. Dąbrówki 7
62-006 Dębogóra
WWW.DEBOGORA.COM
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury iDziedzictwa Narodowego pochodzących zFunduszu Promocji Kultury
Martinowi Marie-GhislainowiPénetowi,
dziśośmioletniemu,
którego trojga imion inazwiska
pozwoliłem sobie tuużyć,
a także pamięci Antoine’a deTounensa,
adwokata zPérigueux,
17 listopada 1860 roku
ogłoszonego królem Araukanii
Orélie-AntoinemI,
zmarłego wTourtoirac wDordogne,
gdzie został pochowany
17 września1878,
książkę tępoświęcam.
J. R.
Marzenie jest jednym zczynników
legitymizacjiwładzy.
Roger Caillois
Fundamentem każdej prawdziwej kultury,
pięknej iszlachetnej, jestmarzenie.
John Cowper Powys
Dwa dni temu skończyłem czterdzieści lat, awczoraj umarł król Antoni. Wmoim życiu pojawił się wdniu moich trzynastych urodzin. Zbieg okoliczności. Nie wierzę wprzeznaczenie. Każdy, jeśli tylko tego chce, umie skorzystać zokazji ima ku temu skłonność, kształtuje swój los na własną modłę, balansując między marzeniem arzeczywistością – przestrzeń między nimi jest ogromna. Aw dzisiejszych czasach jest ona też zupełnie pusta. Król ija galopowaliśmy przez nią całkiem sami. Lub prawie. Uwielu ludzi żyjących wtym kraju serce wyschło na wiór, awyobraźnia umie już tylko pełzać. Otych dwóch datach moich urodzin wspomniałem wyłącznie dlatego, że wyznaczają one długą drogę, jaką przebyłem uboku króla – dwadzieścia siedem lat. Dwadzieścia siedem lat podróżowania bez ruszania się zmiejsca. Ale cóż to była zapodróż!
Król umarł tak, jak dziś powinien umierać władca – wubóstwie. Wsensie duchowym dopadła nas równość. Naszym chlebem powszednim jest przeciętność. Jest wprawdzie całkiem znośna, ale za to nie znosi żadnych wyjątków – lud czuwa! Unikają jej nieliczni, ale płacą za to bardzo wysoką cenę dobrowolnej samotności. Król był jednym znich.
Odziedziczył biuro notarialne wSaint-Just-en-Ponant, maleńkim porcie nad Kanałem la Manche otwierającym się na Morze Celtyckie, ale praktycznie od razu przekazał kierowanie nim pracującym tam urzędnikom. Pod koniec każdego miesiąca pobierał jedynie pewną kwotę niezbędną, by zaspokoić potrzeby iambicje swego sekretnego królestwa. Powstrzymajcie się jednak od zbyt szybkiego osądu – król nie przywiązywał wagi do pieniędzy isumy, októrych mowa, były bardzo skromne. Uważał, że itak płaci mu się zbyt wiele jak na pracę, którą wykonywał otyle, oile. Wkrótce zniesiono zresztą swobodę ustalania taks notarialnych, by wchwilę potem znacjonalizować biura notarialne, jako że już nie miały żadnej wartości. Należne odszkodowanie pozwoliło mu nie umrzeć zgłodu. Miało to miejsce piętnaście lat temu. Nie zwolniono go natomiast zpłacenia podatku od nieruchomości. Okna twierdzy Saint-Just nie miały już szyb. Przez poniewierane podmuchami morskiego, północno-zachodniego wiatru dachówki przeciekały strugi deszczu, tworząc we wszystkich górnych pomieszczeniach liczne kałuże. Niemniej jednak domiszcze to miało imponującą liczbę metrów kwadratowych, które można było opodatkować. Ikról płacił. Rok wrok. Nigdy nie odpuszczono mu ani centyma. Gdyby król pomylił się choćby ocentym, natychmiast by go eksmitowano. Mer Saint-Just miał chrapkę na zamek, by urządzić wnim ludowy dom kultury. Ale król Antoni zupełnie inaczej rozumiał pojęcie lud. Poza wszystkim, choć pochodził ztego właśnie kraju iregionu, to lud zamieszkujący Saint-Just bynajmniej nie był jego ludem. Nigdy się znim nie utożsamiał inim nie interesował. Nic onim nie wiedział. Wybrał sobie całkiem inny. Aż do śmierci płacił podatki, oszczędzając na czym się dało, wyłączając światło iogrzewanie, sprzedając meble, apod koniec życia, wraz ze swym towarzyszem Korneliuszem, żywiąc się tylko chlebem, ryżem iwodą. Próbowałem, rzecz jasna, mu pomagać, ale zawsze odmawiał. Spojrzenie, które mi rzucał, gdy zjawiałem się wforcie zkoszykiem pełnym wiktuałów, sprawiało, że czerwieniłem się ze wstydu iwszystko zabierałem zpowrotem. Po kilku takich nieudanych próbach dałem sobie spokój iprzychodziłem do niego zpustymi rękami, co jego twarzy przywróciło uśmiech, amnie – jego przyjaźń. Zatem umarł tak, jak winien umierać król – odarty zwszystkiego za wyjątkiem tego, co najważniejsze – swegokrólestwa.
Właśnie zdałem sobie sprawę, że ledwo zacząłem opowiadać historię króla Antoniego, ajuż porwała mnie ta opowieść. Mieszam czasy ifakty – tu żyjący wdostatku notariusz, tu ubogi starzec, tu znów twierdza Saint-Just, której wcześniej nie opisałem, wreszcie królestwo, októrym nie powiedziałem jeszcze nic konkretnego. Przygotujcie się jednak na to, że na każdej stronie tej książki napotkacie wiele takich poplątanych wątków, nieporozumień, niejasności iniedoskonałości. Jestem tylko prowincjonalnym nauczycielem. Może przydałby się tu historyk, jednak biorąc pod uwagę temat opowieści, obawiałbym się drwiny. Zatem może raczej powieściopisarz, bowiem przygoda króla Antoniego, pomijając pewne konkretne zdarzenia, tak naprawdę rozgrywa się wkrainie ducha. Istnieje dziś kilku naprawdę dobrych pisarzy, jednak jakoś nie widzę, by się chcieli zaciągnąć wsłużbę króla. Nasi pisarze zawsze byli zakładnikami mody, nie zastanawiając się zbytnio, kto ją tworzy ipo co. Król Antoni nie jest modny. Zawsze szedł pod prąd trendom iczasom, nikomu nieznany, ito zwłasnej woli. Zatem może to ilepiej. Oile się znam na współczesnych pisarzach, nie przysłużyliby się królowi, ponieważ by go nie pokochali ina pewno nie zrozumieli. Pozostaje zatem tylko jeden, nieporadny, acz wierny, poddany, który gotów jest służyć królowi Antoniemu zpiórem wdłoni – Jan Maria Gislen Pénet, czterdziestoletni kawaler, nauczyciel wSaint-Just-en-Ponant, jedyny syn świętej pamięci Franciszka Gislena Péneta, urzędnika pocztowego, iświętej pamięci Marii Janiny Lafure, krawcowej.
By zrozumieć, jak bardzo król Antoni był obcy naszej epoce, wystarczy wspomnieć, że nie odważyłem się onim mówić nawet moim uczniom, dzieciakom wwieku lat dwunastu, wktórym to jest się skłonnym uwierzyć we wszystko, wieku, który spośród wszystkich okresów ludzkiego życia ma wsobie najwięcej szlachetności, oryginalności, świeżości iwyobraźni. Niestety! Zrozpaczą obserwowałem, jak zroku na rok ich małe móżdżki stają się coraz bardziejschematyczne.
Mimo wszystko jednak na początku kariery zawodowej próbowałem po każdym powrocie zwakacji oddzielać ziarno od plew. Bardziej dla własnej przyjemności, bo dla nich to itak nie miało żadnego znaczenia. Nawiązywałem wtedy do króla, który był całym moim światem, ipierwszego dnia roku szkolnego czyniłem zniego przedmiot rozważań. Jako ćwiczenie ustne zjęzyka francuskiego. Temat: „Co myślicie okrólach? Czy, gdyby można się było cofnąć wczasie, chcielibyście zostaćkrólami?”
Przyznaję, że było to dla nich zbyt trudne, awyżyny, na które kazałem im się wznosić, okazywały się nieosiągalne, ale mimo wszystko… Pomijam oczywistości, którymi wypełnione są wszystkie podręczniki – wyzysk ludu, pańszczyzna, głód ibieda. Kiedy jednak pewnego dnia mały rudzielec, wcale niegłupi icałkiem sympatyczny, oświadczył: „Królowie byli wrogami ludu!”, spytałem, dlaczego iusłyszałem: „Bo nie wywodzili się zludu, anikt nie ma prawa wywyższać się ponad innych, bo jest to sprzeczne zzasadą równości”. Byłem wtedy gotów ścinać głowy, zjego łepetyną na czele! Ja, który tak bardzo pragnąłem zaszczepić wtych dzieciakach fascynację historią króla Antoniego! Jednak wkącie, ztyłu klasy, siedział milczący dzieciak, który niespodziewanie wyszeptał: „Aja mimo wszystko chciałbym być królem bezludnejwyspy…”
O ile pamiętam, miał na imię Joel. Był królem. Wszystko zrozumiał wmgnieniu oka. Że gdy człowiek marzy otym, by zostać królem, nie ma wtym nic groteskowego ani sprzecznego zjego naturą. Imion tych, którzy tego nie poczuli choćby przez chwilę, nie znam. Ale Joel zgasł niczym spadająca gwiazda iwszystkie moje dyskretne wysiłki zmierzające do tego, by tę jego cenną odmienność pielęgnować, okazały się próżne. Bezludna wyspa leżąca zdala od wodnych szlaków iJoel, który stopniowo znika, by za nią nie tęsknić… Dziś musi już mieć około trzydziestki ipewnie jest jednym zwielu solidnych izaradnych robotów wsile wieku. Tamtego roku wklasie nie rozmawialiśmy już na temat króla. Sam dyrektor szkoły kazał mi do tego nie wracać. Gdy go słuchałem, niezwykle kuszący wydał mi się powrót do idei elitaryzmu. Właśnie wtedy zacząłem ukrywać króla Antoniego wgłębi mojegojestestwa.
W następnym roku jednak postanowiłem znów spróbować, ale wnieco inny sposób. Pewnego dnia, gdy zachorował nauczyciel wychowania fizycznego, zabrałem moją nową klasę na wrzosowisko rozciągające się ustóp twierdzy na Przylądku Saint-Just. Po drugiej stronie wiszącego na łańcuchach zwodzonego mostu znajdowała się wielka, odpychająca iponura brama wartowni, jak zawsze zamknięta, okuta żelazem, nabijana gwoździami itak wysoka, że wycięte wjednym zjego skrzydeł niewielkie wejście, którym posługiwał się właściciel zamczyska, zdawało się malutkie niczym drzwiczki dla kota. Gdy miałem trzynaście lat, wszedłem przez nie po raz pierwszy, adzień przed opisywanymi wydarzeniami, wwieku lat dwudziestu pięciu, po raz kolejny przekroczyłem próg twierdzy, nie musząc nawet się schylać, ajestem dosyć wysoki. Król powiedział mi wtedy: „Dobrze, że mnie pan uprzedził, nie będę wychodził. Starczy, że gdy pan im omnie mówi, biorą mnie za jakiś wymysł. Zobaczy pan, nie zrozumieją. Pańskie słowa do nich niedotrą…”
Kazałem im usiąść na trawie, twarzą do twierdzy, oni jednak od razu zaczęli się pokładać, jakby te dwa kilometry wąskiej, łączącej wioskę zprzylądkiem ścieżki celników potwornie ich wyczerpały. Niektórzy leżeli twarzą do nieba, zrękami skrzyżowanymi na piersi – mali nieboszczycy. Kilku słuchało, co mówię. Jak miałem im przekazać te wspaniałe uczucia, jakie się we mnie zrodziły, gdy jako trzynastolatek pojąłem, co dla mnie znaczyła ta twierdza? Dobrze ją przecież znali. Jej gmach wrósł wtutejszy pejzaż. Ale ich nie obchodził. Dzieci nie interesują się historią, ahistorią lokalną jeszcze mniej. To, co lokalne, nasze małe, ziemskie ojczyzny zaczynają się liczyć, gdy lud przeciwstawia się elitom. Bo lud zatracił już pamięć. Mówiłem im oCezarze, który wcieniu naszego przylądka gromadził swoją flotę, by ruszyć na podbój Anglii. Owodzu wikingów, Olafie, który wzniósł tu pierwszą palisadę zzaostrzonych bali igałęzi. Oirlandzkim mnichu, Guldenie, który wtym samym miejscu zbudował pierwszy kościół wregionie Ponant (jego dwa łuki ijeden filar wciąż jeszcze można zobaczyć wzamkowej kaplicy). OJakubie de Saint-Juście, ich pierwszym władcy, który batem zaganiał poddanych do granitowej baszty zlochem… Batem – ci, co podsypiali, nagle się przebudzili, by powiedzieć: „To potworne!” Ale nie zmienili pozycji, zachwyceni, że mogą odpocząć wporze, gdy zwykle musieli biegać iskakać na boisku. Nie było sensu im opowiadać, jak twierdza była ze dwadzieścia razy zdobywana iodbijana, trzykrotnie rozbierana, dwukrotnie spalona, agdy wymykała się zrąk swych prawowitych władców, cały lud drżał iwzywał wstawiennictwa Najświętszej Dziewicy. Iże przez ponad dziesięć stuleci właśnie owa baszta, anie wioska, była żywym symbolem historii tej krainy. Te dzieciaki już od dawna nie bawiły się na wrzosowisku. Nigdy nie udawały oblegających zamek rycerzy czy łuczników. Ich duch nigdy nie był podniosły. Nawet wtedy, gdy miałem trzynaście lat, byłem jednym zostatnich.
„Kim jest starzec, który tumieszka?”
A jednak! Wreszcie jakiś przebłysk ciekawości. WSaint-Just wszyscy wiedzieli oistnieniu króla Antoniego, nikt jednak nie znał jego prawdziwego imienia. Wiedziano, że był kiedyś notariuszem, ale już nim nie jest. Niektórzy mijali go na ulicy, gdy szedł na pocztę odebrać swoje skromne odszkodowanie. Inni spotykali Korneliusza wsklepie na placu, gdy milcząco płacił za pięć kilo ryżu, pięć kilo chleba ipół kilo słoniny, które pakował do plecaka. Ale nie był to temat do rozmów. Nie rozbudzało to wyobraźni 2 057 mieszkańców wioski. Nikt nie pragnął dowiedzieć się czegoś więcej. Fakt, że król Antoni żyje zamknięty wnadmorskiej wieży, nie wzbudzał najmniejszych komentarzy. Oryginalność jego sposobu życia irzadkie wizyty wwiosce ani trochę nie dodawały mu nimbu tajemniczości. Nie wzbudzał nawet owej podniecającej nienawiści, jaką odczuwa się wobec tych, co wyrastają ponad przeciętność. To była zwykła ślepota, paraliż pewnych zdolności ludzkiego serca. Krety nie miały już siły wyściubić nosa zkretowiska.
Przede mną rozciągały się polegujące na ziemi ciała moich uczniów. Ponad tym cmentarzyskiem wznosiła się na wysokość zgiętego łokcia tylko jedna, podparta na dłoniach twarz. Czyżby kolejny Joel? Na imię miał Hieronim. Właśnie on zadał to pytanie. Odparłem:
– To starszy pan, który kupił tę twierdzę wiele lat temu. Jeszcze zanim sięurodziłem.
– A! Czyli on nie jest zrodu Saint-Justów?
Słowo daję – był naprawdę rozczarowany! Czyżby właśnie narodził się mały król? Piłka była po mojej stronie. Postanowiłemspróbować.
– Nie. Cała rodzina Saint-Justów została ścięta na gilotynie podczasrewolucji…
Z dwóch lub trzech kretowisk podniosły się głosy, które przypominały te ztelewizji. Zastanawiałem się, gdzie się podział ów charakterystyczny, wibrujący ipełen energii akcent Ponant. Izdałem sobie sprawę, że umarł już dawno temu. Te głosymówiły:
– No idobrze! Precz zzamkami!
Nie było wtym złośliwości. Ot, zwykłe hasło rodem znaszych czasów. Od 1789 ich przodkowie już tyle razy splądrowali ten „zamek”, że rachunki były co najmniej wyrównane. Jak miałem im wytłumaczyć, że baszta Saint-Just istary król Antoni należeli do całkiem innego świata? Dziś nazywa się to problemem natury komunikacyjnej. Święte słowa! Ja już nie umiem się komunikować znikim. Król powiedział: „Pańskie słowa do nich nie dotrą…” Bałem się moich uczniów. Nie wsensie fizycznym. Bałem się śmieszności, tego, że zostanę zraniony do głębi duszy, jeśli tylko wmoim nauczaniu za bardzo się odsłonię. Ale moje słowa dotarły do Hieronima. Ztrudem. Jużostatnie.
– Czyli ten starszy pan nie jest Saint-Justem. To znaczy, że jest… (Chłopcze, odwagi!) Jest kimś wrodzaju… (Tchórz!) Kimś wrodzajukróla!
Natychmiast padłkomentarz:
– Królik! Królik!
Całe kretowisko przebudziło się iturlało ze śmiechu. Po czym gromadnie, niczym armia wodwrocie, krety ruszyły na ścieżkę celników. Poczułem smutek. Ibezsilność.
Hieronim został nieco ztyłu. Widać było, że jest mu przykro. Przybrałem możliwie naturalny ton ipowiedziałem: „Chodź, dołączmy do nich”. Zupełnie jakby nie można było zrobić nic innego jak tchórzliwie podążyć za stadem. Myślę, że miał mnie za tchórza. Cóż, lepiej zdusić jego królestwo wzarodku, niż skazać go na nieuchronne tchórzostwo, które później zadałoby mu cierpienie – jak mnie teraz. Kiedy spytał: „Proszę pana, czyja to flaga wisi na baszcie?”, odparłem po prostu, tonem, który ucinał wszelką dyskusję: „Niczyja. To dla ozdoby”. Wmojej głowie kogut zapiał trzyrazy.
Przygnębiony tą klęską, nie zamierzałem mu powiedzieć, że ta spłowiała, wystrzępiona flaga wkolorach niebieskim, białym izielonym należała do królów wszech Patagonii… Takich rzeczy nie należy mieszać, zwłaszcza jeśli czyni to sprawę jeszcze trudniejszą. Patagonia! Królestwo idei! Rzeczywiste iwyobrażone… Kolejne problemy naturykomunikacyjnej.
O Joela walczyłem. Był uczniem mojej pierwszej klasy. Złudzenia! Naiwna wiara wto, że jeśli wduszy chłopca odkryje się króla, to zpewnością można zeń uczynić mężczyznę. Rok później, wprzypadku Hieronima, który był lepszym materiałem na króla niż Joel, dałem sobie spokój już po pierwszej próbie, podczas naszego powrotu ztwierdzy. Dyrektor szkoły mi tę zdradę ułatwił. Czekał na mnie wswoim gabinecie, dzierżąc wwielkiej ibezużytecznej dłoni wieśniaka po awansie społecznym błyszczący miecz egalitaryzmu i– tykając mnie wedle ostatniej mody mającej „uprościć relacje międzyludzkie wsystemie edukacji państwowej” – powiedział:
– Ty znów ztymi twoimi historiami okrólach! Ostrzegałem cię już rok temu! Pomyśl oswoich uczniach, otym, jak ich przygotować do życia. Janie, czy zdajesz sobie sprawę, ile złego możesz uczynić, odciągając ich od społeczności, która jest naturalnym środowiskiem ich rozwoju iktóra… iktórej…?
Mówił mi po imieniu, bo przecież wszyscy jesteśmy braćmi, służymy tej samej sprawie… Biada nam! Musiałem wysłuchać całego wykładu spod znaku państwowego studium nauczycielskiego, wygłoszonego specyficznym językiem, który tak doskonale wyraża burzliwość iagresywność naszych czasów. Hieronim obserwował nas zdaleka. Chcąc, nie chcąc, odwróciłem głowę wjego stronę. Posłał mi uśmiech. Dyrektor to zauważył. Następnego dnia Hieronim był już winnej klasie. Podczas tego trymestru kilkakrotnie próbował ze mną porozmawiać – na ulicy, na boisku, przy wyjściu ze szkoły. Ale dyrektor czuwał. Obawiając się, że mnie wyślą do innego departamentu, zdala od Saint-Just, co byłoby dla mnie nie do zniesienia, musiałem dać chłopcu do zrozumienia, że niczego już ode mnie nie usłyszy. Hieronim dołączył do Joela wkrypcie zamordowanychkrólów.
I tak, przez dwadzieścia lat nauczania zpowodzeniem odgrywałem rolę gadającej papugi. Udało mi się osiągnąć stan doskonałej dwoistości. Zjednej strony było moje życie przy królu idla króla, życie dobrowolnego poddanego królestwa, którego istnienia nikt nie podejrzewał, aktóre pochłaniało wszystkie moje myśli. Zdrugiej była cała reszta – moje życie codzienne, zawodowe, anawet osobiste (bo takie też miałem), potrójna zbroja osłaniająca to, co najważniejsze. Szkoła przeżyła trzech kolejnych dyrektorów, aja dobrowolnie wegetowałem na tym samym stanowisku, które zajmuję obecnie, wwieku lat czterdziestu. Moje klasy były prawdziwym wzorem rozwoju młodzieży wśrodowisku społecznym, więc zostawiano mnie wspokoju. Jeśli któryś zmoich uczniów wykazywał jakąkolwiek skłonność do izolowania się od systemu iruszania szarymi komórkami wsamotności, natychmiast prosiłem oprzeniesienie go do innej klasy, bym nie musiał na własne oczy oglądać jego powolnej śmierci. Każdy początek roku przynosił mi nowego króla, którego wysyłałem gdzie indziej, by tam gozabito.
Ale wczoraj rano poczułem, że dłużej już tak nie dam rady. Wiedziałem, że król Antoni jest wzłym stanie. Wykończyła go zima wpozbawionym ogrzewania, wilgotnym zamku. Od wielu tygodni ztrudem jadł cokolwiek. Jego żołądek przyjmował już tylko odrobinę chleba moczonego wwinie bordeaux, które mu przyniosłem iktóre tym razem zechciał przyjąć. Dlatego, gdy za oknem klasy zobaczyłem zdyszanego, dającego mi gorączkowe znaki Korneliusza, zrozumiałem, że król Antoni umarł. Spojrzałem na moich uczniów itonem, który musiał ich zaskoczyć, bo natychmiast zapadła cisza, aoni podnieśli głowy, patrząc na mnie zuwagą, powiedziałem: „Otwórzcie zeszyty. Będę nieobecny przez dwa, trzy dni. Zadaję wam wypracowanie, które macie napisać ioddać po moim powrocie. Przyłóżcie się do niego. Zastanówcie się, uruchomcie wyobraźnię iinteligencję, włóżcie wtę pracę serce. Oto temat: Pewien król nie miał już ani ziemi, ani ludu, ani królestwa. Być może, nie miał ich nigdy, akrólem był jedynie wgłębi duszy? Mieszkał sam wstarym zamku, zktórego spoglądał na morze iswoje, leżące poza nim, niedostępne królestwo. Napisz, jakie refleksje budzi wtobie tahistoria”.
Wyszedłem bez słowa, zostawiając ich milczących ipełnych konsternacji. Mój ton ispojrzenie przekonały dyrektora, by od ręki udzielił mi trzech dni urlopu okolicznościowego „na pogrzeb bliskiego krewnego”. Natychmiast dołączyłem do Korneliusza ipobiegliśmy do twierdzy Saint-Just.
Król Antoni nie żyje, ajutro go pochowam. Nim jeszcze zacząłem snuć tę opowieść, oto jestem ujej kresu. Czuję się niezręcznie. Na pierwszych stronach trochę za dużo było omnie – moim zawodzie, uczniach, klasach, pewnie po to, by podkreślić moją własną samotność. Ma ona swoją wagę. Koresponduje zsamotnością króla. Czy miałem kolegów? Owszem, widywałem się znimi zrzadka poza szkołą, ale nigdy nie mówiłem im okrólu. Jeśli któryś znich okazywał ciekawość względem właściciela zamku, udzielałem pokrętnych odpowiedzi, znajwiększą ostrożnością badając teren, inajczęściej urywałem taką rozmowę. Tylko raz jeden wydawało mi się, że znalazłem bratnią duszę wkoledze, który był mniej więcej wmoim wieku. Zapomniałem onieufności iopowiedziałem mu znaczną część tej historii. Spacerowaliśmy wtedy po wrzosowisku ijuż miałem mu zaproponować, że go przedstawię królowi, gdy on podniósł głowę ku baszcie, na której powiewała flaga Patagonii, imruknął: „Stary wariat”. Właśnie tego nie chciałem usłyszeć. Ja znałem króla Antoniego iwiedziałem… To była ostatnia próba wświecie dorosłych. Był jeszcze bardziej wrogi niż światdzieci.
Świat kobiet zostawiał mnie wspokoju. Mam na myśli to, że pozwalał mi do woli galopować po królestwie Patagonii. Znajdowałem wnim nawet od czasu do czasu sojuszniczki – Annę, Laurencję, Bertę, które przez jakiś czas były moimi towarzyszkami iokazywały wyrozumiałość, odkrywszy klucz do mojego świata. Anna mawiała, że łóżko wmojej sypialni jest prowincją królestwa iże miłość, którą się tam uprawia, jest miłością dworską. Zkolei Berta była zdania, że jestem niezwykle romantyczny, co znaczyło właściwie to samo. Ale nie ożeniłem się. Musiałyby dzielić ze mną także moją codzienność, byle jaką karierę, niechęć do porzucenia Saint-Just na rzecz bardziej rozrywkowego miasta oraz rutynę ioszczędność. Moja Patagonia nie mogła tego przezwyciężyć, wtym właśnie żyłem. Dlatego porzuciły mnie one niebawem, podobnie jak inne, których pobłażliwość szybko mnie męczyła. Nie były wstanie podążyć ze mną dalej ścieżkami moich fantazji. Ale żadna mnie nie zdradziła. Buzia na kłódkę. Aprzecież łatwo by było bawić się moim kosztem, wyśmiewając dawnego notariusza, Piotra Pottiera, czyli Antoniego, króla Patagonii, oraz jego lud składający się zdwóch nieszczęśników – głuchoniemego Korneliusza inauczyciela, Jana Marii Gislena Péneta, czylimnie.
Ale zacznijmy odpoczątku.
Był dzień moich trzynastychurodzin…
Porzuciwszy swoją maszynę do szycia, mama przygotowała piękny tort urodzinowy zmnóstwem kremu, wiśniami oraz trzynastoma świeczkami izaprosiła na podwieczorek pół tuzina moich kolegów. Ojciec obiecał wrócić zpoczty dwie godziny wcześniej niż zwykle. Przyszedł owyznaczonej porze zwielką paczką zawiniętą wpapier iwstążki. Moim kolegom zaświeciły się oczy. Ja chętnie obyłbym się bez nich, ale miałem kochających rodziców, którzy bardzo się omnie niepokoili. Dawałem im powody do zmartwień. Byłem jedynakiem. Pobrali się późno, bardzo pragnęli dziecka imusieli długo czekać – mama do wieku czterdziestu dwóch lat, aojciec do pięćdziesięciu pięciu – aż się wkońcu pojawiłem na świecie. Moja skłonność do samotności bardzo ich martwiła. Tłumaczyli ją sobie dzielącą nas różnicą wieku ipróbowali na wszelkie sposoby wypełnić to, co uznawali za pustkę wmoim życiu. Stąd właśnie owi koledzy, których mi narzucali. Wcześniej skonsultowali się ze szkolnym psychologiem, mającym comiesięczny dyżur wSaint-Just. Zadawszy mi całą masę pytań (znam te testy na pamięć!), zktórych jasno wynikało, że pałamy do siebie wzajemnie antypatią, psychologiczna wyrocznia orzekła, że moje umiłowanie samotności wynika ze strachu przed życiem, może wpłynąć na moją przyszłość inatychmiast trzeba je zwalczyć. Kiedy moi poczciwi rodzice poprosili tego błazna oreceptę, dostali ją od ręki: mam zwiększyć ilość kontaktów międzyludzkich, dwa razy wtygodniu (w środy1 iniedziele) spędzać czas zdziećmi wmoim wieku, bym zrozumiał, że nie jestem wyjątkowy, przy każdej okazji ćwiczyć życie we wspólnocie… Czyli dobrze nam już znany rozwój wśrodowiskuspołecznym.
Ja chciałem tylko, żeby mi dano święty spokój. Doskonale czułem się usiebie wdomu. Bardzo kochałem rodziców. Gdy miałem dziesięć lat, wzupełności wystarczała mi zabawa pod kuchennym stołem wdowódcę atomowej łodzi podwodnej lub pioniera poszukiwania złóż roponośnych stawiającego czoła burzy na platformie wiertniczej na Morzu Celtyckim. Później środy iniedziele spędzałem na wrzosowisku, zbusolą, notesem iołówkiem. Rysowałem plan wybrzeża, ścieżki, wzniesienia, położenie opustoszałych chat celników, by po powrocie do domu, wieczorem, siadać pod kuchenną lampą inanosić to wszystko na moją mapę kraju, który należał tylko do mnie. Czy chciałem się nim dzielić? Ci wszyscy koledzy, zaproszeni przez mamę na moje urodziny, tylko by mi to popsuli! Krzykliwa gromada dobra do kopania piłki, która strzelała focha, bo nudziły mnie automaty do gry, ana dwunaste urodziny poprosiłem tatę, by mi kupił mały namiot zamiast adaptera na głupie płyty. Wydaje mi się, że ojciec dobrze mnie rozumiał. Kochał mnie. Iod czasu do czasu, wbrew mojej skrupulatnej mamie, postępował dokładnie odwrotnie, niż nakazywały wskazaniapsychologa.
Na przykład ten mój namiocik był zachętą do samotnych wędrówek. Jeszcze tego samego wieczora, gdy go dostałem od ojca, głuchy na protesty mamy, poszedłem nocować na wrzosowisku, na gołej ziemi, zawinięty wsamochodowy brezent. Urodziłem się wpierwszych dniach maja – to wPonant najpiękniejsza pora roku. Zasnąłem późno, przez uchylone poły namiotu wpatrując się wnocne niebo iwsłuchując się wszum morza rozbijającego się oskały przylądka, na którym wznosiła się ciemna bryła twierdzy Saint-Just. Świat należał do mnie. To był mój pierwszy królewski sen, pełen marzeń iodzianych whełmy zdobywców nieznanych ziem. Następnego dnia ojciec spytał, czy się dobrze bawiłem. Ujął to niezgrabnie, używając słowa, którego nie lubiłem. Ja się nie bawiłem, ja po raz pierwszy żyłem pełnią życia. Ale dla przyjemności taty chętnie przytaknąłem. On zaś dorzucił zudawaną powagą: „Mam nadzieję, że następnym razem zaprosisz swoich kolegów…” Figlarz! Celowo wybrał namiocik bardzo małych rozmiarów, taki, wktórym mogłem się zmieścić tylko ja inikt więcej. Inie zrobił tego zoszczędności! Rzuciłem mu się na szyję iucałowałem.
Gdy zdmuchnąłem trzynaście świeczek (nie pominąwszy ani jednej), mama pokroiła tort, aja rozwiązywałem powoli wstążki isznurki opakowanego wpapier prezentu. Dla mnie czekanie wzmaga przyjemność – to nadzieja czyni mnie szczęśliwym. Obracałem paczkę na wszystkie strony. Gdybym miał iść za głosem serca, czekałbym zotwarciem ze dwie godziny. Właśnie to Berta nazwie później moimromantyzmem.
– Janku, pospiesz się trochę – powiedziała mama. – Każesz czekaćkolegom.
Znała mnie dobrze. Chwytałem każdą okazje, by uciec wswój świat wewnętrzny. Ito właśnie robiłem, ociągając się zrozpakowaniem paczki. Aprzecież psycho-błazen powiedział mamie, że to dla mnie bardzo niezdrowe. Tym razem nie byłem aż tak nieobecny, by nie obserwować kolegów. Bądźmy sprawiedliwi – jeden znich patrzył na mnie, uśmiechając się życzliwie. Na imię miał Iwo. Raz czy dwa wziąłem go zsobą na moje topograficzne przechadzki po wrzosowisku. Pokazałem mu mapę mojej krainy. Ale dla niego to była zabawa. Nie miała żadnego dalszego ciągu wświecie idei. Co się tyczy pozostałych, to nawet nie pamiętam ich imion. Pamiętam natomiast ich czujne spojrzenia dzielone między kawałki tortu apaczkę, zktórej właśnie zdejmowałem ostatni sznurek. Jeszcze chwila, arzuciliby się na mnie całązgrają.
– Franciszku – powiedziała mama do ojca – to doprawdy nierozsądne! Dobrze wiesz, że…
Ja tymczasem już wydawałem zsiebie indiańskie okrzyki. Gdy ktoś odnajdzie drogę do mojej duszy, potrafię być bardzo ekstrawertyczny. Co było wpaczce? Kampingowa kuchenka na gaz zzapasowymi nabojami oraz kompaktowy zestaw naczyń do gotowania – rondelek ipatelnia ze składaną rączką, talerz, kubek, nóż, łyżka, widelec, pojemnik na jajka, bidon na wodę idwa hermetycznie zamykane pojemniki na żywność. Ucałowałem tatę, który przepraszająco spoglądał na mamę. Właśnie podarował mi wprezencie kilkudniowewyprawy.
Prawdziwe.
Tort był ogromny. Pyszny. Mama wlała nam do szklanek sok owocowy iwypito toast za moje zdrowie. Koledzy się objadali. Pletli byle co zpełnymi ustami. Ja prawie nie jadłem. Plany, które snułem już wgłowie, sprawiały, że nie byłem głodny. Stałem się bardzo uprzejmy. Miałem swoje powody – kombinowałem, by im zwiać. Gdyby Iwo był nieco poważniejszy, może bym go zabrał na wyprawę. Ale lepiej nie. Wyobraziłem go sobie stojącego przed królem Antonim. Myślę, że by nie poszedł. Poczucie wspólnoty już pętało munogi.
Na talerzu został ostatni kawałek tortu. Mama nalegała: „Ktoś musi to skończyć. Może ty, X…? Ty, Y…? Ty, Z…? Naprawdę nie chcecie? No, proszę, może odrobinę?” Odmawiali, popatrując na siebie zukosa. Miałem ich dość. Chwyciłem ten ostatni, tak pożądany kawałek ipochłonąłem wtrzechkęsach.
– Janku! – krzyknęła mama – Jak traktujesz swoichgości?
Przekładając to na język psycho-błazna (mama, gdy chodziło omnie, była bardzo świadomą osobą), oznaczało to: „Czy takie zachowanie pozwala na stanie się członkiem grupy?” Drogamamo…
– No dobra, to co robimy? – Iwo ruszył mi zodsieczą.
Nie mógł gorzej tego ująć. Zauważyłem, że gdy dzieciaki rozmawiają orobieniu czegoś, zwykle nie robią nic lub idą na łatwiznę, zajmując się rzeczami najbardziej zwyczajnymi. To się ani trochę nie zmieniło, obserwuję to codziennie umoichuczniów.
– Nie wiem… – powiedziałX.
– Moglibyśmy pójść na spacer – powiedziałZ.
Nie znosiłem chodzić naspacer.
– To może pooglądajmy telewizję? – rzucił Y. – Nogi mniebolą.
Ja milczałem. Mama patrzyła na mnie zniepokojem.
– Amoże pójdziecie pograć wcoś wogrodzie? – zaproponowała. – Przyda wam się trochę świeżegopowietrza.
Pograć! Gdybyż tylko umieligrać!
– Wolałbym posłuchać płyt – rzucił W. – Ale to bez sensu, ty przecież nie interesujesz siępiosenkarzami…
Zwracał się do mnie. Kiedy słuchałem ich „piosenkarzy”, ręce same zaciskały mi się wpięści.
– Amoże pójdziemy do Marcela? – powiedział Z. – Moglibyśmy pograć naautomatach.
Bistro uMarcela mieściło się naprzeciwko szkoły, niedaleko mojego domu. Zachodziłem tam rzadko, ku wielkiemu żalowi mamy, która uważała, że się wten sposób izoluję, iniemal siłą wciskała mi drobniaki, bym płacił za kolegów. Natychmiast skorzystała zokazji.
– Świetnie! Macie tu dwadzieścia franków. Możecie urządzićzawody.
Mama uśmiechała się, uradowana, że zintegruję się zgrupą. Tata milczał. Patrzył na rozłożony na stole sprzęt kampingowy, zupełnie jakby kupił go dla siebie. Zgarnąłem wszystko, kierując się do mojego pokoju iodwróciwszy się do innych, rzuciłem:
– Dobra, chłopaki! Idźcie pograć naautomatach!
Potem trzasnąłem drzwiami, zamknąwszy je nogą. Plecak spakowałem wpięć minut. Namiot przywiązałem do ramy, pałatkę zwinąłem pod klapą, do kieszeni włożyłem mapę, notes, busolę, sznurek ize dwadzieścia innych niezbędnych rzeczy, które czekały na tę okoliczność poukładane wszufladzie biurka. Przechodząc przez kuchnię, otworzyłem lodówkę izacząłem na chybił trafił napełniać moje pojemniki nażywność.
– Co ty wyczyniasz? – spytała wciąż jeszcze osłupiała mama. – Twoi koledzy poszli do Marcela. Czekają naciebie.
– No to sobiepoczekają!
W sumie wyświadczyli mi przysługę – oszczędzili pożegnań iwyjaśnień. Został tylko Iwo. Wgłębi duszy nieźle się bawił. Wziąłem jajka, okrągły bochenek chleba, trochę szynki, banany inie wiem, co jeszcze. Napełniłem bidonwodą.
– Janie Mario! – krzyknęła mama. – Absolutnie zabraniam! Słyszysz? Nigdzie niepójdziesz!
Przeciwnie. Mowy nie było, bym stracił taką okazję! Urodziny wypadały wsobotę. Miałem czas do poniedziałku rano – sporą część popołudnia, cały dzień, dwie noce iwschód słońca. Mama zwróciła się doojca:
– Franciszku, zrób coś! To twoja wina, wszystko przez twoje głupieprezenty!
– Daj mu spokój, niech idzie! Kiedyś siędostosuje.
Ale już było za późno, nie miałem się nigdy dostosować. Ojciec, urzędnik pocztowy, bardzo trafnie ocenił swoją epokę. Ucałowałem rodziców. Mama, która nigdy nie chowała urazy, przyniosła mi sweter, któregozapomniałem.
– No to cześć – rzuciłIwo.
– Cześć! Przyjdź do mnie jutro. Wiesz, gdzie.
– Sam nie wiem. Zobaczymy.
Oczywiście nie przyszedł. Wponiedziałek rano, na przerwie, nawet nie spytał, jak mi się udała wyprawa. Mecz, telewizja, niedzielny, wieczorny seans filmowy – wszystko to tak całkowicie go pochłonęło, że gadał otym jak nakręcony. To były sprawy, którymi powinienem był się interesować. Historia, którą właśnie przeżyłem, zdawała mi się tak wyjątkowa, że nie opowiedziałbym jej nikomu, nawet jemu. Wtamten poniedziałek nauczyłem się milczeć. Moje niedopasowanie sprawiło, że wwieku lat trzynastu postanowiłem zachować wtajemnicy to, zczego zwierzam się dopiero dziś. Zjednym wyjątkiem, gdy wwieku lat osiemnastu zwierzyłem sięSegolenie…
Nie mieszajmy jednak znów wątków iopowiadajmy od początku, czyli od tego, jak na dwa dni zplecakiem na plecach opuściłem dom rodziców. Nie chciałem, by mnie ktokolwiek widział, nie zamierzałem tego dzielić znikim. Wybrałem trasę wiodącą przez najbardziej opustoszałe ileżące na uboczu uliczki wiodące do cmentarza, przy którym droga się kończyła, ustępując miejsca porośniętej krzakami janowca ścieżce celników. Szerokim łukiem ominąłem miejscową przystań. Nie lubiłem jej. Może się to wydawać dziwne, biorąc pod uwagę, że miałem trzynaście lat. Mój ojciec nie był marynarzem, dziadek także nie, ale nie to było przyczyną niechęci. Po prostu miałem za złe rybakom zSaint-Just, że ioni przestali być prawdziwymi marynarzami. Wiedli żywot urzędników – wyruszali rano oósmej, grabili dno morskie swoimi uczepionymi do silnikowych łodzi włokami, po czym wracali na obiad ina tym ich dzień się kończył. Skrzynie mieli wyładowane małżami świętego Jakuba, które sprzedawali wpunkcie przetwórstwa rybnego. Nie łowili już ryb. Makrele kupowali wsklepie, razem zmakaronem iczerwonym winem. Jak ci rolnicy, którzy za pomocą swoich wielkich maszyn uprawiają tylko zboże iburaki, mają tylko jeden kurnik, jedną mleczną krowę lub jednego zdrowo żywionego świniaka na wyrabiane wdomu wędliny. Rybacy zSaint-Just zapomnieli, gdzie jest północ, jak uwybrzeży Ponant przebiegają prądy morskie, które sterują ławicami ryb, iprowadzili swoje łodzie tak samo nieudolnie, jak prowadzili samochody. Jedynym, co ich łączyło zich dziadami ipradziadami, prawdziwymi marynarzami zSaint-Just, było to, że nadal nie potrafilipływać.
Kiedy miałem osiem czy dziesięć lat, widziałem, jak umierali ostatni nestorzy tutejszego rybołówstwa – szacowni starcy wciepłe dni wygrzewający się na małym murku falochronu iopowiadający sobie różne historie zwibrującym akcentem zPonant, ocalonym od wpływów telewizji, ale wkrótce – jak już wspomniałem – zagubionym. Ci naprawdę żeglowali. Spoglądając na morze, między jednym pyknięciem fajki adrugim, wyobrażali sobie dalekie brzegi, do których nigdy nie dobili. Ci, którzy dziesięciokrotnie opłynęli Przylądek Horn, nigdy go nie oglądając zpowodu ciemności, burz iwichur szalejących nad Ziemią Ognistą na południowym skraju Patagonii, ci jeszcze teraz przeszukiwali wzrokiem horyzont, próbując ów przylądek dostrzec. Gdy odeszli, falochron pozostał pusty. Potomkowie saint-justowskich marynarzy nie mieli już nic do opowiedzenia. Czesali dno morza swoimi pływającymi grabiami, nie spuszczając zoka latarni morskiej, swoich domów zpustaków, żon itelewizorów. Ani oni, ani ja, młodziutki Jan Maria, nie mieliśmy oczym marzyć. Żaden znich nie zaciągnął się na któryś zokrętów handlowych lub statków połowów dalekomorskich. Chcieli żyć jak wszyscy, mieć rodzinę, normalne godziny pracy, życie na poziomie… Wrubryce wiadomości lokalnych miejscowej gazety czytałem dyskusje toczące się wich związku zawodowym, który nazywał się zresztą Związkiem Pracowników Morskich. Równie dobrze mógłby to być Związek Kierowców Autobusów czy Związek Pracowników Poczty. Odwracali się do morza plecami iwracali do domu ostałej porze, jakby byli zaprogramowani. Aja, już wwieku lat trzynastu, czułem, że morze nimi gardzi, bo nie składali mu swojej dorocznej daniny. Ostatni, który zginął na morzu, utonął pięć lat wcześniej na skutek źle wykonanego manewru włokiem, trzysta metrów od brzegu – ot, banalny wypadek przypracy.
Chcę, byście zrozumieli, dlaczego unikałem tego portu bez marynarzy. Nie był dla mnie żadną inspiracją, aja już jako trzynastolatek potrzebowałem inspiracji, bo bez niej rzuciłbym się zklifu – wprost na leżące ujego podnóża skały. Czasem coś takiego przychodziło mi dogłowy.
Rosnące wzdłuż ścieżki janowce kłuły mnie wnogi, przebijając się przez materiał dżinsów. Ścieżki utrzymywane są przy życiu dzięki temu, że ktoś nimi chodzi. Ta była rzadko używana, azatem mocno zaniedbana. Bywali na niej tylko nieliczni, letni turyści. Obok cmentarza urządzono parking dla chętnych do spacerów po wrzosowisku. Ale niewielu odchodziło na więcej niż sto kroków od samochodu, więc pod koniec sierpnia cała ścieżka pokrywała się kolcolistem, janowcem imasą rozmaitych traw, które niemal całkowicie porastały ślady stóp. Tubylcy nie zapuszczali się tu nigdy. Powtarzam: nigdy. Inie chodziło ojakąś ciążącą nad tym miejscem, ponurą legendę. Oczymś takim na pewno bym wiedział. Anawet gdyby istniały tego rodzaju legendy, to jestem przekonany, że prędzej niż później zaprzestano by je opowiadać izostałyby bez żalu wyrzucone na śmietnik pamięci, gdzie trafiłyby razem zdalekim horyzontem izaginionymi kontynentami. Tubylcy po prostu nie spacerowali już po wrzosowisku, podobnie jak nie żeglowali już po morzu. Mieszkańcom Saint-Just-en-Ponant należą się ode mnie podziękowania – miałem tę ścieżkę iwrzosowisko tylko dlasiebie.
A jednak, jakieś trzy lub cztery lata później sądziłem, że je stracę. Przyczyną była moda na tak zwaną nową jakość życia – ruchy ekologiczne, ochrona środowiska. Aprzecież Bóg jeden wie, jak dobrze to wrzosowisko było chronione tylko dzięki temu, że było puste. Mogło obawiać się jedynie niedopałków należących do młodych tubylców wracających zsobotnich, nocnych imprez, którzy ciskali je na przycmentarny parking, by migdalić się ze swoimi dziewczynami. Nagle wszyscy zaczęli się nim interesować. Skończyło się na wycięciu zpomocą koparki krzaków na trzystu metrach mojej ścieżki ipostawieniu pięknego drogowskazu: Wrzosowisko Saint-Just. Twierdza – 30 minut. Trasa wokół wrzosowiska: 2 godziny, który król Antoni niezwłocznie usunął pewnego wieczora, wracając zwioski. Nikt tego nawet nie zauważył. Imimo tej wzmożonej miłości do natury, wsezonie na wrzosowisku nie pojawiła ani jedna osoba więcej niż przedtem. Jednodniowi ekolodzy wynieśli się gdzie indziej, tak naprawdę nie ruszając się zmiejsca…
Tak, wiem, że już dość długo opowiadam otej ścieżce. Ale to dlatego, że była ona czymś więcej niż scenografią. Jeśli się weźmie pod uwagę, że przez dwadzieścia siedem lat chodziłem nią raz wtygodniu od cmentarza do zamku iod zamku do cmentarza, łatwo można pojąć rolę, jaką odegrała wmoimżyciu.
A zatem, zplecakiem na plecach zapuściłem się wgąszcz janowcówwrzosowiska.
1 We Francji, wróżnych okresach środa bywała dniem wolnym od zajęć szkolnych. [Wszystkie przypisy pochodzą odtłumaczki.]
Mniej więcej trzysta metrów za cmentarzem ścieżka wznosiła się gwałtownie ku niewielkiemu przesmykowi, mającemu po obu stronach morze izasypanemu wielkimi blokami czerwonego granitu. Była tak stroma iwąska, że aby się na nią wspiąć, należało sobie pomagać rękami, co skutecznie odstraszało bywalców parkingu. No idobrze. Gdy się już weszło na górę, wwietrzne dni, by nie zostać zdmuchniętym, trzeba było iść na czworakach. Słychać tam było potężne odgłosy ssania wydawane przez morskie fale wlewające się iwylewające zokolicznych jaskiń izagłębień wyrzeźbionych przez morze upodnóża przesmyku. Podczas sztormu grzmot rozbijającej się oskały kipieli był naprawdę przerażający. Na mojej mapie miejsce to nazwałem granicą. Ifaktycznie, oddzielało ono kontynent od Przylądka Saint-Just iwrzosowiska. Spojrzawszy za siebie, można było zniego zobaczyć leżącą wdole, na brzegu plaży wioskę, anieco dalej mały port. Po kolejnych dwudziestu krokach przylądek się kończył inic już nie było widać, nawet kogucika na czubku dzwonnicy czy wiatrowskazu na latarni morskiej. Tak. To byłagranica.
Umieściłem tam elitarny garnizon, który także skrupulatnie opisałem na mapie już pierwszego dnia, gdy rozpocząłem metodyczny podbój wrzosowiska. Na samej granicy powbijałem wziemię masę powykręcanych icałkowicie wybielonych przez wodę morską, wyrzuconych na brzeg kawałków drewna. Ustawiłem je za granitowym blokiem niczym strażników wychylających głowy ponad te naturalne fortyfikacje. Jeden ztych sękatych pniaków naprawdę przypominał ludzką postać zdługim, orlim nosem, jednym tylko, ogromnym okiem zdziury po gałęzi, dwoma wykręconymi, suchymi ramionami wyciągniętymi przed siebie jak do walki oraz dwiema wielkimi, rozkraczonymi nogami, na których go postawiłem. Jako jedyny utrzymywał pozycję stojącą. Nazwałem go Generałem Południa2. To on dowodził wwalce zmoimi prawdziwymi wrogami – mieszkańcami Saint-Just. Czasem miałem ochotę wydać mu rozkaz, by wferworze wojny domowej ruszył do ataku izmiótł zpowierzchni ziemi całą wioskę, tak by nie pozostał zniej kamień na kamieniu, za wyjątkiem mojego domu. Ale potem mówiłem sobie, że moja przyszłość jako króla czeka na mnie poza tą granicą, wogromnym kraju rozciągającym się ku morzu. Już większą jego część podbiłem. Wszystkie chaty celników należały do mnie. Podobnie jak ruiny starej wieży sygnalizacyjnej. Utrzymywali je dla mnie moi najwierniejsi oficerowie. Zgodnie zmoimi instrukcjami wregularnych odstępach czasu patrolowali całą ścieżkę biegnącą wokół grzbietu klifu – ze wschodu na zachód, przez północ. Ale właśnie na północy, na samym końcu przylądka, znajdowała się twierdza, która wraz zprzylegającym do niej terenem wciąż nie należała do mojego imperium. Zwróciłem się do GenerałaPołudnia:
– Jutro wieczorem zaatakuję armię Północy. Jeśli uda mi się zdobyć ich pozycje, rozpalę ogień na szczycie baszty. Pan niech tu trzyma straż. Bądźcie czujni! Niech stamtąd nie dosięgnie mnie żaden zdradliwy cios wplecy!
Palcem wskazałem na wioskę. Już wwieku trzynastu lat dobrze wiedziałem, że wodzowie izdobywcy zawsze giną od wbitego wplecy sztyletu, największe armie doświadczają zdrady na swoich tyłach, awróg, ten prawdziwy, znajduje się za linią frontu, nigdy zaś przed nami. Wpatrywałem się wjedyne oko Generała Południa imogę przysiąc, że on także na mnie spojrzał. Zarzuciłem plecak na ramię iodszedłem, nie oglądając się zasiebie.
Kim jest dzisiejszy trzynastolatek? Już wtedy, gdy ja byłem wtym wieku, otaczali mnie chłopcy pozbawieni wiary iodwagi, będący dokładną kopią swoich rodziców, zsercem tak milczącym inieruchomym jak zegar, którego wahadło zostało zatrzymane. Tak, wiem, by to wahadło ludzkich serc stanęło wmiejscu, coś musiało się zepsuć. Iboję się, że gdy wreszcie postanowią je ponownie uruchomić, będzie już za późno… Ale tamtego popołudnia moje serce waliło ze wszystkich sił! Rozsadzało mi pierś. Biło triumfalnie. Głos bębnów mojego garnizonu niósł się po ścieżce od jednej chaty do drugiej, witając maszerującegokróla.
W tamtym czasie moje wyobrażenie owojsku było rodem zlegendy napoleońskiej, zaczerpniętej zpięknej kolekcji kolorowych rycin zEpinal, które mój ojciec odziedziczył po swoim ojcu, iktóre były naszym rodzinnym skarbem. Tata, choć był zwykłym urzędnikiem pocztowym, miał duszę marzyciela. Ponieważ uważał to za wysoce niestosowną ułomność, skutecznie ją ukrywał. Jednak od czasu do czasu, po powrocie wieczorem do domu, dawał upust tym skłonnościom, gwizdał stare, zapomniane marsze ipo raz setny porządkował doskonale uporządkowane iposegregowane ryciny. „Ra ta ta tam! Ra ta ta tam! Oto husarzy! Regiment Chamborant! Austerlitz, Wagram, Borodino…” Te napady taty nigdy nie trwały długo. Nagle przestawał gwizdać iwzruszał ramionami, ja jednak, przeglądając te same ryciny, nauczyłem się pogwizdywać wduchu, zachowując kompletną ciszę. Wmoich skrytych przekonaniach umacniał mnie także cotygodniowy spektakl, wktórym główną rolę grali będący na weekendowej przepustce żołdacy, wysiadający wsobotę wieczorem na przystanku autobusowym Saint-Just-en-Ponant, gdzie ryczeli beznadziejne piosenki iwysikiwali swoją dwudziestą szklankę wina na pomnik poległych żołnierzy. Powiem bez ogródek: nienawidziłem ich. Wmojej armii takich osobników kazałem zmiejsca stawiać przed plutonem egzekucyjnym! Moim oficerom komunikowałem to krótko. Tym, co się liczyło, był honor, fantazja, podbój ipoświęcenie.
Gdy docierałem do jednej zmoich chat celników (zimą każdą znich wysprzątałem ioczyściłem zobrastających ją krzaków), zwoływałem naradę dowództwa placówki, rozkładałem na ziemi mapę, wszyscy siadali dookoła niej, aja wykładałem mój plan kampanii. Nie mówiłem głośno, o, nie! Nie zachowywałem się jak wariat. Byłem tam sam idoskonale zdawałem sobie ztego sprawę. Nie zadawałem pytań inie udzielałem odpowiedzi. Siedząc po turecku nad moją mapą, nawet nie poruszałem ustami. Innymi słowy, niczego nie udawałem, bo wszelkie udawanie zniszczyłoby moje marzenie. Ponieważ ja się nie bawiłem, ale marzyłem. Snułem marzenie, wktórym byłem ja sam. Moje regimenty nosiły fantazyjne nazwy: morscy lansjerzy, granitowi husarzy, dragoni zwrzosowiska oraz – to był mój ulubiony oddział – po prostu gwardia. Gwardia bezimienna, bo ten mój kraj poza granicą także nie został przeze mnie nazwany. Gdyby miał nazwę, przestałby istnieć. Co się tyczy koloru mundurów, oto one: różowe zfiołkowymi wyłogami, żonkilowe zobszyciami barwy rezedy, szmaragdowe ze złotymi galonami oraz – dla gwardii – od stóp do głów całkowicie białe zczarnymi guzikami zszamerunkiem! Wszystkim przekazałem plany ataku. Jutro, czyli wniedzielę, ojedenastej wieczorem. Hasło: Królestwo albośmierć!
Gwardia zajmowała starą strażnicę, najwyższy punkt wrzosowiska. Ztego miejsca przylądek schodził łagodnie ku morzu, do położonej jakieś trzysta metrów dalej, na przeciwnym jego skraju, twierdzy Saint-Just. Byłem spokojny. Nikt nie odważyłby się pokaleczyć sobie nóg iramion, przedzierając się przez gąszcz janowców, które zkażdej strony broniły tego miejsca. Doskonały punkt obserwacyjny. Sama wieża była ruiną zzawalonym dachem. Nie dalej jak trzy miesiące wcześniej omal nie zginąłem, wyjmując zostatniej, jako tako trzymającej się ściany kilka kamieni, które miały mi posłużyć do zbudowania blanków. Skończyło się na mocno krwawiącym rozcięciu głowy iwstrząśnieniu mózgu, które na chwilę pozbawiło mnie przytomności. Po tym wydarzeniu trzymałem wstrażnicy apteczkę polową, trochę grogu, zapas wody ipaczkę sucharów. Przywleczone zdużym wysiłkiem dwa wyrzucone przez morze pniaki udawały wystające spoza blanków, wycelowane wtwierdzę armaty – baterię straży granicznej. Brakowało już tylko flagi, ale mój kraj nie miał ani flagi, ani imienia – ztych samych powodów, októrych już mówiłem. Leżąca naprzeciw strażnicy twierdza miała flagę powiewającą na krótkich, umocowanych na szczycie baszty drzewcach – niebiesko-biało-zielonysztandar.
Zanosiło się na deszcz. Zerwał się zimny, napęczniały wilgocią wiatr. Rozbiłem namiot pod osłoną muru, rozpaliłem kuchenkę gazową iczęstowałem moich oficerów grogiem isucharami, które miały nam pomóc przetrwać noc czuwania. Jeśli omnie chodzi, byłem tak podekscytowany, że nie czułem głodu. Po wypiciu tradycyjnego toastu mojego regimentu, wysłałem każdego na jego posterunek, zdowódcą straży włącznie, wydając im rozkaz, by mi nie przeszkadzali. Musiałem zostać sam. Twierdza Saint-Just nastręczała mi kilkuproblemów.
Po pierwsze, flaga, która tam powiewała, była mi zupełnie nieznana. Wioska Saint-Just-en-Ponant posługiwała się tylko trzema – czerwoną, należącą do związków zawodowych robotników morskich ipracowników fabryki przetwórstwa rybnego, trójkątną wkolorze żółtym zlogo koncernu paliwowego, która powiewała nad stacją benzynową, oraz flagą państwową, wywieszaną na budynku merostwa ibanku wyłącznie przy rzadkich okazjach świąt państwowych. Na tym kończyła się moja wiedza oflagach. „Wydaje mi się, że ta niebiesko-biało-zielona – powiedział mi kiedyś ojciec, stukając się wymownie palcem wczoło – to flaganotariusza”.
Rozmyślając nad tą tajemniczą kwestią wsposób obiektywny (zdarzało mi się niekiedy wychodzić poza świat moich marzeń), uznałem tę flagę za manifestację innego marzenia, znacznie bardziej dopracowanego niż moje własne, marzenia, które być może już się ziściło, skoro ta flaga wogóle istniała ipowiewała nad czymś, co było bez wątpienia bardziej trwałe isolidne niż moja zrujnowana strażnica zjej dwiema drewnianymi armatami. Jak się później okaże, miałem rację. Przede wszystkim jednak to niebiesko-biało-zielone marzenie było marzeniem dorosłego. Dzieci nie wierzą wto, by dorośli byli zdolni do podążania za marzeniami. Imają rację. Tylko dzieci potrafią być królami. Dorośli już nie marzą. Podcięto im skrzydła. To dlatego mój ojciec, przeglądając stare ryciny, zawsze wkońcu wzruszał ramionami. Zgodnie ztym, co wiedziałem opłaskim świecie dorosłych, ich życiu irozmowach, wszystko to wydawało mi się beznadziejnie przyziemne igroteskowe. Jeśli zaś udawało im się czasem wznieść nieco ponad codzienność, ekscytowali się jak szaleni. Dziecko takie jak ja nie było wstanie słuchać ich spokojnie dłużej niż przez dwie minuty, kiedy wtelewizji lub na ulicy perorowali na temat wolności czy czegokolwiek innego. Jeśli wtedy marzyli na swój sposób, dla mnie marzenia te były jedynie karykaturą prawdziwego marzenia. Natychmiast uciekałem, by nie popsuć mojego własnego. Właśnie dlatego notariusz Piotr Pottier, właściciel twierdzy Saint-Just, był dla mnie, trzynastolatka, wnajwyższym stopniuintrygujący.
Spotkałem go dwukrotnie na ścieżce celników. Nie zwalniając kroku, posyłał mi przyjazne skinienie ręką, rzucając wesołym iciepłym głosem: „Dzień dobry, druhu!” Natomiast gdy spotkałem go kiedyś wmiasteczku, napotkawszy mój wzrok, nie odpowiedział na moje nieśmiałe powitanie, jak gdyby nigdy wcześniej mnie nie widział na oczy. Prawdopodobnie nie odpowiadało mu miejsce spotkania. Ubrany wciemnoniebieskie spodnie igolf, zprzerzuconym przez ramię żółtym sztormiakiem, nie wyglądał wówczas na swoje pięćdziesiąt lat. Włosy miał czarne, dosyć długie ichodził szybko, bez wątpienia pragnąc jak najszybciej wrócić do swojej twierdzy. Pomijając mało pochlebny gest ojca, gdy mówiąc onim, pukał się palcem wczoło, wiedziałem jedynie, że gdy przekraczał moją granicę, czynił to bardzo dyskretnie. Nigdy nie tknął moich drewnianych żołnierzy ani nie zburzył porządku mojej armii. Po przejściu notariusza mój Generał Południa nie zmieniał pozycji ani omilimetr. Przeciwnie! To notariusz schodził ze ścieżki, by zszacunkiem ominąć Generała Południa! To zachowanie wzdumiewający sposób czyniło nas podobnymi do siebie. Był godnym przeciwnikiem, lojalnym, rycerskim iniezdolnym do ciosów poniżej pasa, przeciwnikiem, zktórym walka to zaszczyt, bo po jej zakończeniu zwycięzca odda zwyciężonemu honor: „Czołem, druhu!”
Zdecydowałem, że stolica mojego państwa powstanie wtwierdzy. Jej strategiczne położenie zdostępem do morza ioceanów otwierało przed nią cały świat. Oto jaki rozmach miało moje marzenie! Ja, Jan Maria Gislen, będę panem krainy wszystkich nieznanych brzegów, do których przybijać będą moje statki… Tak samo myślał piętnastowieczny, portugalski książę, Henryk Żeglarz, gdy kontemplował morze ze szczytu twierdzy Sagres na Przylądku Świętego Wincentego. Najpierw jednak musiałem zdobyć twierdzę Saint-Just.
Postanowiłem zrobić rekonesans. Ugotowałem dwa jajka, które miały czekać na mój powrót, wmiędzyczasie studiując uważnie mapę, na której układ fortu zaznaczony był jeszcze przerywaną linią. Przygotowałem latarkę, wiedząc, że będę wracał nocą. Zaczęło padać, więc włożyłem sztormiak. Po drodze upewniłem się, że moi strażnicy znają hasło ipokonawszy drut kolczasty (czyli szczególnie gęste krzewy janowca), wypełzłem na ledwo widoczną ścieżkę wiodącą wdół ku twierdzy. Cel: zidentyfikować możliwe punkty ataku. Pokaleczyłem sobie boleśnie kolana idłonie, czołgając się przez około dwieście metrów, po czym zatrzymałem się wcieniu skały, ryzykując pierwszy rzut oka na zamek. Na szczycie baszty, ustóp masztu na tle deszczu widoczna była ludzka postać. Za basztą szybko przesuwały się czarne chmury iwidok ten nie był wcale zabawny. Znów zacząłem się czołgać. Przemoczony, zwłosami przyklejonymi do czoła ipłynącymi po szyi strugami deszczu, dotarłem do drugiego obranego przeze mnie punktu obserwacyjnego, znajdującego się na skrzyżowaniu ścieżki celników idróżki wiodącej ku strażnicy. Jeszcze nigdy nie odważyłem się pójść dalej. Stała tam tablica znapisem: „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Od tego miejsca wyraźna droga prowadziła prosto do stojącej uwejścia na most zwodzony wartowni. Na szczycie baszty, wstrugach deszczu stał nieruchomo ubrany wżółty sztormiak notariusz iprzez wielką lornetkę patrzył wmoim kierunku. Dokładnie na mnie. Zanurkowałem za skałę. Na pewno mnie widział. Być może obserwował mnie już od strażnicy. Aco, jeśli jest uzbrojony? Czy zaryzykuje atak, by mnie pojmać jakowięźnia?
Oczywiście, że mnie widział! Świetnie się przy tym bawił, ale jednocześnie brał udział. Zrozumiałem to dopiero później. Lornetka ostentacyjnie wymierzona wmoim kierunku. Nieruchoma postawa. Sylwetka wyraźnie widoczna tuż koło masztu. Hurgot dobiegający niedługo potem spoza bramy oraz wiele innych zdarzeń, jakie miały miejsce podczas owych dwóch niesamowitych dni. Wszystko to było inscenizacją. Mężczyzna czekał na chłopca itraktował go jak króla. Pojąwszy idoceniwszy moje marzenie, odpowiedział na nie niczym echo, którego oczekiwałem. Ja zkolei aż do jego śmierci wczorajszego ranka miałem odpowiadać echem jego marzeniu, araczej naszym połączonym ipomieszanym marzeniom… Tymczasem zniknął zbaszty ipozwolił midziałać.
Korzystając ztego, że prawdopodobnie schodził po schodach baszty, pobiegłem na łeb na szyję do zwodzonego mostu, szukając miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Most był opuszczony. Już nie działał, zawieszony na dwóch ogromnych izardzewiałych łańcuchach. Leżąca pod nim fosa była naturalną iprzyprawiającą ozawrót głowy skalną szczeliną. Morze wdzierało się do niej wregularnym rytmie pokrytych białą pianą fal. Zamek był wyspą. Jedyne wejście do niego wiodło przez opisaną już przeze mnie wcześniej bramę wartowni – wielką, nabijaną gwoździami iokutą żelazem. Tuż pod zwodzonym mostem, jakiś metr pode mną, dostrzegłem płaski, wystający nawis skalny. Nie zastanawiając się zbytnio, jak wdrapię się zpowrotem, przymknąwszy oczy, ześliznąłem się na niego. Nie było mi wygodnie, ale przynajmniej, patrząc ztwierdzy, wróg nie mógł mnie dostrzec. Pod stopami chlupotało mi morze, aod czasu do czasu jego fale rozbijały się omoje schronienie. Ukryty przed deszczem, lecz ochlapywany morską wodą, postanowiłem wyciągnąć wnioski zmoich obserwacji. Nie były budujące. Atak frontalny na wartownię? Wjaki sposób? Jak się tam wdrapać? Wstrażnicy miałem kłębek nylonowego sznurka. Ale musiałbym jeszcze jakoś go zarzucić na szczyt bramy igo na nim zaczepić. Wspiąć się po łańcuchach zwodzonego mostu? Tylko skręciłbym kark iutonął. Włamać się przez niskie drzwiczki wycięte wskrzydle bramy? Nie miałem wytrycha. Przybyłem, by zdobyć twierdzę szturmem, anie wkradać się do niej jak rzezimieszek. Pragnąłem zaskarbić sobie szacunek przeciwnika. Azatem – jak się tam dostać? Drzwi zdawały się solidnie zamknięte odwewnątrz.
Jakby wodpowiedzi na moje rozterki, kilka metrów ode mnie, tuż za bramą rozległ się jakiś potężny hałas. Była to raczej cała gama dźwięków – zgrzyt, brzęk metalu, głuche uderzenia. Wzamku bramy dwukrotnie obrócił się klucz, który – sądząc po wielkości dziurki – musiał być ogromny. Potem rozległy się dwa suche trzaski – prawdopodobnie odsunięto wielkie zasuwy. Ijeszcze dwa kolejne, znacznie głośniejsze, zapewne będące skutkiem usuwania żelaznej sztaby umocowanej wpoprzek bramy. Wreszcie brzęk licznych łańcuchów. Potem usłyszałem oddalające się kroki stłumione przez huk morskiej kipieli. Nie czułem strachu. Wjakimś sensie ta kakofonia dźwięków sprawiła, że poczułem się odmieniony, jakby bardziej dorosły. Wspaniale! Zdobędę to miejsce szturmem… Podjąwszy tę decyzje, postanowiłem opuścić moją kryjówkę iwrócić do bazy. Noc była już blisko. Ostrożne macałem skały, by móc się którejś bezpiecznie uchwycić. Jeden metr to niby niewiele, ale gdy się ma trzynaście lat, pada ulewny deszcz, apod sobą ma się przepaść ioblewające stopy, przerażające, morskie fale… Wkońcu się wspiąłem, pośliznąwszy się tylko raz, co jednak wystarczyło, by serce załomotało jak szalone, iwyczołgałem się cały drżący tam, gdzie zaczynał się most zwodzony. Jeden błysk latarki, by upewnić się co do drogi, ostatni rzut oka na wysokie skrzydła bramy – mojej jedynej przeszkody, którą będę musiał jutro pokonać, ijuż byłem na wspinającej się pod górę ścieżce. Gdy przekraczałem jego granicę, by znaleźć się wmoim kraju, usłyszałem donośny głos, który dogonił mnie zzamku niczym grzmotarmaty:
„Dobrej nocy, druhu!”
Kiedy wiele lat później król Antoni przypominał tę historię dorosłemu już Janowi Marii Pénetowi, mówił: „Obserwowałem pana przez otwór strzelniczy wbramie. Nie spuszczałem pana zoczu. Gdyby coś się panu stało, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Pomyślałem, że za bardzo pana wystraszyłem wszystkimi tymi łańcuchami, którymi potrząsałem, tym szczękiem izgrzytaniem zamków, które otwierałem izamykałem, żeby narobić jak najwięcej hałasu, icelowym, głośnym tupaniem na bruku, które miało markować moje kroki. Akiedy zobaczyłem, jak się pan wspina na most zwodzony znad tej przepaści, która zdawała się pana wciągać wotchłań, omały włos krzyknąłbym, żeby się pan nie ruszał, że przyjdę panu pomóc… Zawahałem się jednak. Wswojej przygodzie wyznaczył mi pan pewną rolę. Gdybym się jej sprzeniewierzył iuratował panu życie, jednocześnie zabiłbym pańskie marzenie. Dlatego nie odezwałem się ani słowem, choć moje serce zatrzymało się na cały ten czas, gdy pan uprawiał tę swoją ekwilibrystykę. To był naprawdę trudnymoment…”
Czego jednak król nie powiedział, to to, że „zabijając moje marzenie”, zabiłby także swoje. Tamtego wieczora odegrał jakby dwie role. Isłusznie.
Gdy wróciłem do strażnicy, byłem tak zmordowany, że zapomniałem ohaśle, rozkazach wydanych dowódcy straży icałym ceremoniale. Byłem tylko małym, wyczerpanym chłopcem. Pochłonąłem jajka na twardo, wypiłem łyk wody izasnąłem jak kamień, wsłuchany wdeszcz bębniący wtropiknamiotu.
Gdy się obudziłem, słońce stało już wysoko. WPonant panowała piękna pogoda. Przespałem ponad dwanaście godzin! Natychmiast pobiegłem na jego granicę, tym razem nawet się nie kryjąc. Jeśli ośmieli się do mnie krzyknąć swoje „dzień dobry, druhu!”, odpowiem mu jak się patrzy! Niech się nie waży drwić ze mnie. Mój duch był ze stali. Pamiętacie zapewne ustawioną tam tablicę – własność prywatna, zakaz wstępu. Teraz była zasłonięta przytwierdzonym do niej czterema pinezkami kawałkiem kartonu. Na nim wypisano flamastrem, wielkimi literami dwasłowa:
KRÓLESTWO PATAGONII
U stóp masztu stał król iobserwował mnie przezlornetkę.
2 Nawiązanie do wojny secesyjnej iarmii Konfederacji.
To zmieniało całą sytuację. Moje królestwo miało sąsiada, tyle że to drugie królestwo miało nazwę. Miało też flagę, która nie była już flagą notariusza, atakże tożsamość wypisaną na słupie granicznym na wzór korsarskiego statku, który wywiesza swoją prawdziwą banderę, gdy tylko zabrzmi pierwsza salwa armatnia. Dzieci wierzą wsłowo pisane. Nie miałem bladego pojęcia oPatagonii, nigdy nawet oniej nie słyszałem. Teraz widziałem to słowo wypisane na tablicy, wielkimi literami, zatem musiało przedstawiać coś rzeczywistego. Nie było powodu wątpić wistnienie Królestwa Patagonii, które narodziło się podczas jednej nocy na Przylądku Saint-Just. Przyjmując postać materialną, mój przeciwnik wymykał się zmojego marzenia. Zderzyłem się zrzeczywistością iprzeczuwałem, że od tej pory rozgrywka nie toczyła się wedle równych zasad, amoje szanse na zwycięstwo znacząco spadły. Nie byłem już panem mojej przygody. Ajednak, gdy się nad tym dobrze zastanowiłem, nabrałem pewności, że ta tablica została tam umieszczona właśnie zmyślą omnie. Itylko omnie. Można było do tego podejść dwojako. Albo notariusz postanowił dołączyć do gry prowadzonej przez chłopca. Albo to on otworzył chłopcu podwoje do swojej własnej gry. Jak się okaże, później zrozumiałem, że te dwa podejścia tak naprawdę łączyły się wjedno.
Tym razem to notariusz przejął inicjatywę. Kiedy, minąwszy tablicę, zrobiłem kilka kroków, zobaczyłem, jak na szczycie baszty chwyta strzelbę ioddaje wpowietrze dwa strzały, które narobiły dużo huku itrochę dymu. Wszystkie mewy zprzylądka poderwały się zkrzykiem do lotu izaczęły kołować nad basztą. Uznałem, że oto Patagonia wypowiedziała miwojnę.
Gdy po latach rozmawialiśmy otamtym dniu, król Antoni wyjaśnił mi swoje zachowanie następująco. „Widziałem, że był pan oszołomiony izdezorientowany, nie bardzo pan wiedział, gdzie na pańskiej wyimaginowanej szachownicy umieścić tę Patagonię. Obawiałem się, że odwróci się pan na pięcie iodejdzie na zawsze do tego świata, który ja porzuciłem. Bałem się, że się pomyliłem, że ta tak realistyczna tablica stanowiła zbyt wysoką poprzeczkę dla pańskiej wyobraźni. Zrozumiałem, że muszę pana zawrócić ku pańskiej rzeczywistości – ataku na twierdzę, drewnianych żołnierzy, jednookiego generała, garnizonu, armat, strażnicy. Po to były te wystrzały. Chciałem pokazać, że wciąż tu jestem igram wyznaczoną mi przez pana rolę, że uczestniczę wpańskiej grze iakceptuję bitwę, której tak pan pragnął…” To była staranna inscenizacja. Padło co najmniej dwadzieścia strzałów, piekielna kanonada, podczas gdy ja gnałem zygzakiem ścieżką ku strażnicy, padałem na ziemię iznów się podrywałem, przysięgając wduszy, że mu pokażę iże moja armia północna wkrótce zje go wkaszy! Słyszałem kule gwiżdżące mi koło uszu, bo chciałem je słyszeć. Wiedziałem jednak dobrze, że strzelał wpowietrze. Po raz kolejny doskonale się zrozumieliśmy. Uratował mójdzień.
W strażnicy natychmiast zabrałem się do roboty. Chciał bitwy? Będzie ją miał! Odzyskałem pewność siebie. Kipiałem entuzjazmem. Jan Maria Pénet, dowódca armii! Mojej bezimiennej gwardii wydałem rozkaz artyleryjskiego kontrataku. Obok drewnianych armat ułożyłem wianuszki petard na kruki, podpaliłem oba lonty iukryłem się za załomem muru, by obserwować wrażenie, jakie to wywoła na moim przeciwniku. Po pierwszej salwie ponownie załadował strzelbę ioddał dwa strzały. Słabizna! Ich odgłos kompletnie zagubił się pośród huku, jakiego narobiłem. Wycofując się wstydliwie wgłąb twierdzy, ukłonił się iskinął mi dłonią, jakby wuznaniu dla mojej niezwyciężonej artylerii. Odpowiedziałem mu podobnym skinieniem. Jakże piękna była ta wojna pełna kurtuazji! Ijakże nieszczęśliwi są ludzie, którzy utracili ją na zawsze. Stojąc przed szeregiem moich gwardzistów wbiałych mundurach zczarnymi guzikami, przypiąłem ich dowódcy Order Srebrnej Mewy, który ustanowiłem specjalnie ztej okazji. Potem dokonałem zmiany hasła: Patagonia, Jan Maria! Wreszcie, zsercem iduszą wypełnionymi radością idumą, ja, król ziemi imorza, rozpaliłem ogień na mojej gazowej kuchence iprzygotowałem sobie ucztę zwycięstwa. To była tylko kwestia czasu. Gdy zapadnie noc, twierdza będzie moja. Teraz chciało mi się jeść. Było około trzeciej po południu. Między jajkami na bekonie asłodkim kremem zpuszki artyleria Patagonii pozwoliła sobie jeszcze na kilka nieśmiałych salw ze szczytu baszty – ot, tak, bym oniej nie zapomniał. Gdy odpaliłem moje ostatnie petardy, zamilkła ostatecznie. Szach – mat! Pan zamku zniknął mi zoczu aż do chwili finałowegoataku.
Nocą zrobiłem przegląd moich trzech regimentów, biegając ścieżką zjednej chaty do drugiej. Ustóp miałem opustoszałe morze, już wpołudnie porzucone przez rybaków zPonant. Woddali, na północy, widniał podwójny żagiel. Mógł to być często widywany na tych wodach parowiec, statek handlowy lub zbiornikowiec. Ale nie. Żagiel był zbyt wielki. Prawdopodobnie był to angielski szkuner zWight, gdzie jeszcze żyło kilku morskich książąt, fanatyków prawdziwych, drewnianych żaglowców. Zwróćmy uwagę, jak wiele wspaniałych pożywek otrzymała tego dnia marzycielska dusza młodego Jana Marii. Przez ponad godzinę stałem tam zudającymi lornetkę dłońmi przy oczach ipatrzyłem, jak żaglowiec powoli mija Przylądek Saint-Just. Królestwo Patagonii miało otrzymać posiłki ze strony sojuszników zMórz Południowych. Posiłki te jednak odpłynęły. Fortel? Zdrada? Nie, to raczej widok moich armat szczerzących się zmurów strażnicy. Moja determinacja. Odbyłem naradę zoficerami. Jako król mogłem sobie pozwolić na zrezygnowanie zceremonii. „Spocznij! Panowie, siadajcie, proszę”. Podałem im godzinę ataku – 19.44 – jak głosił kalendarz, równo ozachodzie słońca. Plan był prosty. Osobiście poprowadzę atak (dla przykładu ichwały), jak wbitwie pod Arcole3, zdobywając szturmem bramę, aza mną, na mój sygnał, zzaskoczenia zaatakują najdzielniejsi zdzielnych, moi wierni morscy lansjerzy, granitowi husarzy idragoni zwrzosowiska. Obiecałem, że dwudziestu znich otrzyma Order Srebrnej Mewy iwydaje mi się, nie, jestem pewien, że wtym momencie zakrzyknęli: Niech żyjekról!
Wspinaczka pod bramę, szturm, bitwa, ao północy wystrzał ze szczytu baszty sygnalizujący moje zwycięstwo Generałowi Południa icałej armii. Jutro zaś – Patagonia… Jan Maria, król Patagonii! Na dźwięk tych słów moje serce biło jak szalone. Fanfary! Warkot gwardyjskich werbli! Apel wartowników na murach strażnicy! Moja głowa pełna była szczęku broni garnizonu, który szykował się do bitwy. Ani przez chwilę nie wątpiłem wsłuszność mojej sprawy. Pod osłoną namiotu pisałem tekst przemówienia, jakie się wtakich okolicznościachwygłasza.
„Żołnierze! Ziemia należy do zdobywców! Wartość życia mierzy się pragnieniem podboju. Prawem męża jest prawo wojny! To jego chwała inagroda! To jego śmierć izbawienie! Niech tchórze imiernoty wracają do Ponant, do swoich domowych pieleszy! Tu nie mają czego szukać! Nie są godni mego królestwa. Daję im dziesięć minut. Gdy ten czas upłynie, nikt, kto tu zostanie, nie ma prawa oglądać się zasiebie…”
Tekst liczył około trzydziestu najeżonych wykrzyknikami linijek wpodobnym duchu, napisanych dłonią trzynastolatka, który, wporównaniu zmoimi dzisiejszymi uczniami ipomijając błędy ortograficzne, całkiem dobrze radził sobie zjęzykiemojczystym.
Nabazgrany ołówkiem na kartce znotesu leżał zapomniany na dnie szuflady. Kiedy Berta go znalazła, robiąc porządki wczasach, gdy kobiety wprowadzały się do mnie na stałe, powiedziała: „Za kogoś ty się wtedy uważał? Wtym wieku? Taki cichy chłopczyk… Zaczynam cię chyba rozumieć…” Miała piękny uśmiech, tym bardziej ujmujący, że gdy na jej twarzy malowała się powaga, nie była ładna. Dopiero co się pojawiła w