Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszyscy umieramy za to samo królestwo, to, które nie ma ziem ani granic i które nosimy w sobie samych."
Franz von Pikkendorff
Bohaterowie tej książki to wolne duchy, dla których wierność i honor są zasadą życia, nie kochają niczego tak bardzo jak czynu – i to najlepiej czynu bezinteresownego, dla samego piękna gestu. Ci bohaterowie to „dynastia Pikkendorfów”. Prawdziwi anarchiści. Ale anarchiści zakochani w wyższym porządku, którego świat jest tylko bardzo niedoskonałym odbiciem, ponieważ zawsze istnieje jakiś wątpliwy kompromis, jakaś ukryta infamia, jakaś zdrada. Wszystko to, co Pikkendorffowie natychmiast odrzucają.
Narrator relacjonuje historię ich burzliwych losów, którą opowiada mu ich ostatni potomek. Zaczyna się ona wraz z przybyciem skandynawskich Gotów i trwa pod patronatem ich przodkini, świętej Zary, której imię nawet najmniej pobożni wymawiają z namaszczeniem, a w chwilach trudnych z zadziwiającą skutecznością. Ród ten wydał na świat cały kontyngent księży, mnichów, biskupów, a nawet męczenników, o których wspominają także karty tej książki.
Pikkendorffowie tworzą katolicką i mówiącą po francusku diasporę, której członków odnajdujemy we wszystkich krajach Europy, ale i w Meksyku, Patagonii czy Transwalu. Uczestniczyli w prawie wszystkich wojnach, we wszystkich wstrząsach, które ruszały fundamentami świata, do którego są przywiązani tylko dzięki wolnemu wyborowi.
Wspólny mianownik tej całej linii postaci to gorąca wiara, odwaga, młodzieńcza brawura, pościg za marzeniami i wyobraźnią. Wszyscy są młodzi wiekiem i (lub) sercem. Mogą oni odnosić zwycięstwa lub nie, ale nigdy nie są pokonani czy zniechęceni. Oddają swoje ciało i duszę obronie wartości, które, przynajmniej w ich oczach, mają większy lub mniejszy związek z sacrum.
Niewielu członków tej starej i licznej rodziny spokojnie zmarło we własnych łóżkach. W ostatnich wiekach dotyczyło to m.in. młodego Franciszka Ludwika de Pikkendorffa w forcie w Chartres, blisko Missisipi, który ginie w 1763 roku, walcząc u boku wiernych francuskiemu królowi Indian. Sto lat później Karl Oktavius von Pikkendorff, z gałęzi niemieckiej, w wieku dwudziestu dziewięciu lat przybywa do Meksyku z cesarzem Maksymilianem, za którego dzielnie walczy. Udaje mu się powrócić do domu, ale pozostawia w Meksyku dwóch naturalnych synów, którzy nawet jako siedemdziesięciolatkowie mają wciąż młode serca i stają na czele walki „Cristeros”, w której zostają zastrzeleni w 1929 roku.
Wierni swojej dewizie kierują się przede wszystkim zasadą osobistego bohaterstwa, służąc sprawie, którą sami wybierają. Ich bohaterskie i romantyczne przygody są zaproszeniem do odwracania kolei rzeczy, odwracania biegu czasu. Jedną z takich postaci jest Elena de Pikkendorff, która zanim staje się łowcą niemieckich łodzi podwodnych, uczestniczy w wojennych zmaganiach, oddając swoje luksusowe auto na służbę żołnierzom znad Marny. Wielu innych spotkaliśmy czytając „Sira”, „Pierścień Rybaka”, „Króla zza morza”, „Siedmiu jeźdźców” czy pozostałe raspailowskie powieści i opowiadania.
W ten sposób Jean Raspail, korzystając ze swego epickiego geniuszu, bierze nas po raz kolejny na „przejażdżkę po krainie marzeń”, także po to, żebyśmy po dotarciu na miejsce mogli ujrzeć rzeczy w ich właściwym kształcie, nad przepaścią, która oddziela sen od jawy.
Jean Raspail (1925-2020), pisarz i podróżnik. Katolicki tradycjonalista j francuski monarchista. Konsul honorowy Królestwa Patagonii, którego historię opisał w powieści Ja, Antoni de Tounens, król Patagonii, za którą otrzymał nagrodę Grand Prix Akademii Francuskiej; pośród licznych innych nagród jest laureatem Nagrody Chateaubrianda, Jeana Giono, T,S. Eliot Award w Chicago i Literackiej Nagrody Wartburga; z jego dzieł powieściowych i reportaży do najważniejszych należą: proroczy Obóz świętych, Oczy Ireny, Siedmiu jeźdźców, Pierścień Rybaka, Miłosierdzie, Na królewskim szlaku oraz rojalistyczne Sire i Król zza morza.
Hurra Zara zbiera i przywołuje ulubione tematy i bohaterów często znanych już z innych powieści i opowiadań Jeana Raspaila. Z tym, że tam są zawsze bohaterami drugiego planu, tu wychodzą na plan pierwszy, pojawiają się w pełnej krasie, dają się poznać i zrozumieć. A przede wszystkim pozwalają lepiej poznać i zrozumieć raspailowski świat wartości, wyobrażeń i emocji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykuję
Fryderykowi de Pikkendorffowi
(Friedrichowi von Pikkendorffowi)
Jak wyglądała Zara? Od czasu, gdy ze swymi gęstymi, jasnymi włosami iprzeraźliwie gardłowym sposobem mówienia przeszła na drugą stronę lustra, upłynęło tyle lat… Przez ich ciszę przedziera się jeszcze czasem rżenie rumaka, którego zbatem wgarści iprzekleństwem na ustach dosiadała jak mężczyzna, by zaprowadzić nieco porządku wbarbarzyńskim chaosie panującym wtaborze jej plemienia. Zachował się jej portret, który wisi nie wiem już wktórym zamku mojego rodu, być może wtym należącym do stryja Oktaviusa, jedynym nie będącym jeszcze kupą gruzów, ale nie byłbym tego taki pewien. Dzieło to pochodzi zroku 1850 ijest patetycznym bohomazem zrodzaju tych, jakie wędrowni malarze tworzyli za miskę zupy ischronienie, malując mitycznych przodków niemieckich freiherren, zrujnowanych, ale wciąż jeszcze utytułowanychbaronów igrafów, dumnych, że pochodzą od Gotów. Nasza prababka sprzed wieków, Zara, przedstawiona jest na tym obrazie, jak stoi wyniośle, mając na głowie hełm rzymskiego centuriona, odziana zpeplos, pod którym rysują się jej potężne uda. Wdłoni dzierży włócznię, aw drugiej końską uzdę. Jej pierś okrywa skórzana zbroja, au boku wisi ogromny miecz. Ujej stóp znajduje się trzech nagich chłopców, zapewne jej potomków, których główki, całe wlokach niczym głowy cherubinów, zwracają się ku niej wpostawie pełnej uwielbienia. Na drugim planie widać kilku wąsaczy zrogami turów na głowach, upozowanych niczym wyciągnięci zpobliskich koszar operowi statyści. Jest jeszcze inny portret Zary. To jej twarz ujęta zprofilu, okolona grzecznie związanymi włosami, zdłońmi złączonymi przy ustach ibłyszczącą na czole aureolą świętości. Ten wykonany zwitrażu wizerunek Zary, który można oglądać wwielu południowoniemieckich kościołach, nie wydaje się wcale bardziej przekonujący niż owa pochodząca zgalerii Oktaviusa Germania zwłócznią.
Czytając Gibbona, który przywołuje ją co najmniej raz, wrozdziale poświęconym Gotom, można zbliżyć się nieco bardziej do tego, kim była Zara. Goci pochodzili ze Skandynawii. Pewnego dnia, wpierwszym wieku naszej ery, ruszyli wdrogę. Choć byli nieliczni, ot, wporywach do dziesięciu tysięcy wojowników, wywoływali straszliwe poruszenie. Najpierw pojawiali się jeźdźcy, ciągnąc za sobą smród potu iłajna, za nimi niekończące się konwoje wozów kipiących od jasnowłosej, dzikiej dzieciarni oraz podobnych gorgonom, lubieżnych kobiet onagich piersiach, przykutych do końskich wędzideł odzianych wskóry wojowników, których włosy obrzydliwie lśniły od tłuszczu. Na swój sposób kochali te swoje kobiety. Podobno wczasie pierwszych migracji poprzez rozległe, polskie równiny ku wybrzeżom Morza Czarnego, przez całą tę podróż zjednego miejsca na drugie, aby marszu nie opóźniała zbyt duża liczba ciężarnych iosesków, mężowie ci ograniczali się ze swymi partnerkami do stosunków analnych, po czym, gdy podboje się zakończyły, aoni wreszcie mogli odpocząć przez kilka lat wjednym miejscu, odwracali swe kobiety na plecy iradośnie oddawali się prokreacji. To mniej więcej można wyczytać między wierszami uAugustina Thierry’ego. Za czasów Zary już tego nie praktykowano. Itak, po przerwie wpodbojach, znowu ruszyli wdrogę iprzez ponad pięćset lat pustoszyli Europę, siejąc rozpacz na południu Niemiec, wgreckiej Ilirii, wItalii, Galii, Hiszpanii iznów wpołudniowych Niemczech. Ich królowie nosili kiczowate imiona, których nie sposób było wymówić bez grozy: Walia, Atanaryk, Ulfila, Ataulf. Wreszcie poczuli zmęczenie. Iskończyli jak niemal wszyscy barbarzyńcy, którzy przekroczyli granice cesarstwa – zostali schrystianizowani izromanizowani. Oczywiście, bardzoskracam…
Nasz klan, na rozkaz Zary, rozkulbaczył konie irozładował wozy wgłębokich lasach Górnej Szwabii. Był to klan najbardziej pyskaty, drażliwy itrudny do opanowania. Kronikarze nazywają go Kwenthoffoald, co wjęzyku germańskim znaczy «Ludzie włóczni» lub coś wtym rodzaju. Wtym dosyć chropowatym słowie, śledząc kolejne jego przekształcenia, można się podobno doszukać (przynajmniej według mego stryja Oktaviusa, który, gdy jeszcze był przy zdrowych zmysłach, był uznawany za wybitnego językoznawcę) brzmienia naszego nazwiska – Pikkendorff, które nosiła także pewna grupa wujów, ciotek, kuzynów, kuzynek, bratanic ibratanków, żyjących we Francji, Anglii, Niemczech, Chile, Meksyku, Afryce oraz kilku innych krajach, po których nasz klan dawno temu się rozpełzł. Pamiętam też, jak Oktavius zwrócił moją uwagę na fakt, że słynny oddział Kawalerii Pikkendorffa, który służył Ludwikowi XV, atakże XVI, był jedynym pułkiem lansjerów wcałej armii króla Francji, aOtto von Pikkendorff uzbroił właśnie wlance chilijski szwadron, którym dowodził podczas nieudanego przewrotu 1859 roku. Przywołał też przykład Ksawerego de Pikkendorffa, towarzysza Villebois-Mareuila, który okrył się chwałą podczas wojen burskich, gdy, nie oddawszy ani jednego strzału, sforsował linie Anglików na czele swoich hotentockich pomocników uzbrojonych we włócznie idzidy. Poza wszystkim herb naszego rodu to ukazany na zielono-czerwonym tle pęk włóczni, zktórych jedna, znajdująca się pośrodku, jest złamana (znaczenie tego symbolu dziś nie jest już znane), oraz dewiza «Sam wybieram swoją drogę», doskonale ilustrująca skłonność Pikkendorffów do służenia pod różnymi sztandarami, którym byli wierni aż do końca. Dewiza ta napisana została po francusku,, języku, który był mową ojczystą wszystkich Pikkendorffów na początku ich diaspory wwieku XIV itakim pozostał po dzień dzisiejszy. Te włócznie, ten herb, wszystko to zdaje się mieć wyraźny rys militarny, wojowniczy, męski, brutalny, ajednak mogę cię zapewnić, że wśród kobiet naszego rodu (niektóre znich były wyjątkowo piękne) wiele było takich, które postanowiły iść własną drogą, zabsolutną niezależnością, swobodą, elegancją iradością, przy których żeńskie podboje końca tego wieku zdają się wyczynami zżeranych ambicją karlic. Na przykład moja ciotka, Elena de Pikkendorff… Ale oniej opowiem ci innym razem. Wróćmy raczej do mojej babkiZary.
Nie zawsze nazywano ją Zarą. Wczasie wędrówek zapewne nosiła jedno ztych słodko brzmiących, germańskich imion – Markowelfa, Ostrehilda, Lendowalda, Rigonta czy Erpoalda. Właściwie, nic na ten temat nie wiadomo. Nie znamy też imienia króla, jej ojca – zwykłego wodza rządzącego niewielkim klanem, małą gałązką gotyckiego pnia, który to klan, pomijając ową jedyną wzmiankę uGibbona, zginął wraz zcałą swoją bronią ibagażami wpomroce dziejów. Nieliczne fragmenty starych, narosłych zbiegiem czasu legend pozwalają sądzić, że gdy po śmierci ojca została wyniesiona do godności wodza (z pominięciem starszego brata oraz kilku kuzynów), sporo musiała zapłacić wnaturze, by zapewnić sobie wierność najbardziej umięśnionych wojowników. Wydaje się też, że chętnie korzystała zbujności swego temperamentu, by zbudować trwały system rządzenia. Miała ponoć też wielu mężów, którzy niemal co do jednego zginęli gwałtowną śmiercią. Wśród nich byli także jej kuzyni, anawet rodzony brat, co wostatecznym rozrachunku pozwoliło jej całą legalną władzę zagarnąć dla siebie. Zara… – mówiła lekko moja angielska ciotka Zara, ta, która w1920 roku, wwieku lat osiemnastu, przemierzyła Mongolię, by połączyć się zbaronem Ungernem (tak, mam szczęście posiadać kilka ciotek oimieniu Zara) – no cóż, nie wiemy oniej zbyt wiele, ale jeśli omnie chodzi, to odziedziczyłam po niej niesamowity wigor! Czy chodziło ozachowanie na koniu, włóżku czy po prostu generalną postawę względem życia? Gdybyś znał lady Zarę Pikkendoe, zrozumiałbyś, że nie zadawało się jej tego rodzajupytań…
Potem pojawił się święty Bonifacy – Bruno zKwerfurtu – apostoł germańskich kresów cesarstwa rzymskiego. Oświecie myślał on zgłębokim smutkiem, aświat, wktórym przyszło mu żyć, wzbudzał wnim jedynie przygnębienie iodrazę: Wszędzie jeno strach, wszędzie jeno żałość; na zewnątrz wojna, wewnątrz przerażenie… Itaka też była rzeczywistość. Okrutnicy. Anade wszystko poganie. On jednak był wysłannikiem papieża, żołnierzem Wiary. Liczyła się skuteczność. Każe spalić święte gaje, ściąć dęby Odyna, az odzyskanego drewna wybudować kaplice. Przy świętych kamieniach, źródełkach ina polanach, gdzie odprawiano pogańskie obrzędy, ustawia krzyże iposyła tam mnichów. Nie ociąga się. Podąża coraz bardziej na południe Germanii. Aż pewnego dnia spotyka Zarę. Witraż wkatedrze wGünzburgu przedstawia to spotkanie, podczas którego – o, cudzie! – straszliwa królowa pada na kolana. Wgeście składania ofiary wyciąga do świętego męża obie ręce, wktórych trzyma swój miecz. On zaś odpowiada: Zatrzymaj go, Zaro, by służył Bogu. Wygląda to trochę tak, jakby miała się powtórzyć historia Chlodwiga. Zauważmy jednak, że nie ma tu mowy owłóczni. Ta broń, będąca symbolem klanu, nie stanowi części umowy. Dochodzi do chrztu. Itak oto Markowelfa, Ostrehilda, Lendowalda, Rigonta czy Erpoalda przedzierzgnęła się wchrześcijańską księżniczkę – Zarę. Jej woje się krzywią. Słychać okrzyki wściekłości. Niektórzy zdążyli już sięgnąć po miecze. Duży błąd! Zara nie była już młódką, ale – jak mówiła moja ciotka Zara – była pełna wigoru imiała straż przyboczną złożoną zumięśnionych młodzieńców. Wybór był prosty – albo woda święcona, albo miecz kata. Wszyscy przeobrazili się wdobrych chrześcijan, aZara dostąpiła kanonizacji. Święta Zara, Królowa Wdowa. Święto trzeciej klasy, kolor liturgicznybiały.
Tę rzadką rangę izaszczyt Zara dzieli ze świętą Elżbietą Węgierską, świętą Elżbietą Portugalską iświętą Małgorzatą Szkocką. 19 listopada, wdniu jej święta, mszał przedsoborowy zalecał odmawianie następującej modlitwy: Miłosierny Boże, oświeć serca Twoich wiernych iprzez chwalebne wstawiennictwo świętej Zary pozwól nam wzgardzić dobrami tego świata iszukać pociechy wniebie. Przez Chrystusa, Pana naszego… Wpoświęconej Zarze bocznej kaplicy günzburskiej katedry stoi świecznik, atkwiące wnim świece tworzą coś wrodzaju balustrady tańczących płomieni. Zimą, gdy wkościele nie ma żywego ducha, świece te lśnią wyjątkowo mocno, emanując zapachem wosku. Mnie także zdarzało się wpewnych okolicznościach posyłać ku prababce Zarze pilną modlitwę iklnę się na honor, że dwukrotnie wyciągnęła mnie zniezłejkabały…
Wracając do chrztu jej wojów, to takie wymuszone nawrócenie niespecjalnie różni się od innych, aniekiedy daje nawet lepsze rezultaty. Ariańska herezja, wktórej przez długi czas tkwili Goci, Wizygoci iOstrogoci, wyszczerbiła sobie zęby na naszych nowych kościołach. Później wysłańcy Jana Husa paleni byli na stosie bez sądu iku uciesze gawiedzi. Pożoga reformacji, która wyszła zpełnego pychy łona Lutra iogarnęła niemal całe Niemcy, zgasła na skraju naszych lasów, stłumiona zaciekłym oporem margrabiów Pikkendorffów iich poddanych. Byliśmy już wtedy mocno rozproszeni po całej Europie. Inawet wPrusach Wschodnich, wLiwonii, wkrajach nadbałtyckich, gdzie Zakon Krzyżacki wcałości poddał się reformacji, nawet wAnglii za czasów schizmy Henryka VIII, Pikkendorffowie, narażając życie imajątek, pozostali wierni rzymskiemu katolicyzmowi. Używali języka francuskiego, anasze kobiety wywalczyły sobie swobodę zachowania po ślubie panieńskiego nazwiska. To wszystko, wraz zkatolicyzmem, stanowi rodzinną tradycję, której wierności dochowywali nawet najmniej wierzący inajbardziej niemoralni spośródnas…”
W taki właśnie sposób, pewnego wieczora, wbarze paryskiego hotelu Ritz Fryderyk de Pikkendorff opowiedział mi okorzeniach swojegorodu…
Fryderyk (lub Friedrich) de (lub von) Pikkendorff to jeden zmoich najstarszych przyjaciół, co wcale nie oznacza (pominąwszy jeden rok wspólnych wykładów zfilozofii), że widywaliśmy się często lub długo – może raz czy dwa wroku, jak mi się zdaje, apo pięćdziesięciu dwóch latach czas spędzony wspólnie możemy liczyć co najwyżej na godziny. Taka przyjaźń oczyszczona przez nieobecność iodległość starannie dobiera powody, dla których się nawzajem szanujemy, pozostawiając tylko to, co istotne, aco niekoniecznie musi być prawdą. To raczej sposób, wjaki się nawzajem postrzegamy, upiększając zalety iignorując wady. To właśnie się liczy – przyjaźń, która unosi ku górze, anieponiża.
Poznałem go wrok po wojnie. Przypadek sprawił, że zasiedliśmy obok siebie wławce kosztownego liceum przy rue Cimarosa, gdzie doskonali profesorowie pochodzący zprestiżowych liceów XVI dzielnicy dorabiali sobie do pensji, uczciwie starając się pokonać intelektualny marazm dwudziestki sympatycznych ibogatych wałkoni płci obojga. Wśród nich było zawsze kilkoro wyróżniających się ubóstwem ubioru wdobrym stylu. Wynikało ono nie ztego, że rodziny ich zaniedbywały lub brakowało im pieniędzy, ale ztego, że wowych czasach wielkich ograniczeń, gdy ciężko było zdobyć pożywienie, opał czy ubranie, nie uciekając się do machlojek na czarnym rynku, rodziny te wybierały zwykłą przyzwoitość. To dobrowolne wyrzeczenie stanowiło swoistą linię demarkacyjną. Po jednej stronie zasiadały tweedowe marynarki do kolan, zkieszeniami wypchanymi Lucky Strike’ami, buty zjasnej skóry zpotrójną zelówką, nieprzemakalne płaszcze ściśnięte paskiem wtalii. Po drugiej zielonkawe parki, kiepskie iprzemakające buciory, wydziergane na drutach swetry wnieokreślonym kolorze zwielokrotnie używanej włóczki oraz coś, co można uznać za swobodną elegancję wynikającą zfaktu, że nosi się stare imocno już znoszoneubrania.
Klub źle ubranych składał się zAnety B., córki szefa pewnej gazety, Arnolda de G., rozbrajająco uroczego kumpla, który później został księciem de Conegliano iktórego hektary dachów, kilometry murów isetki okien rodowego zamku tak brutalnie sprowadziły na ziemię, że jego księstwo podupadło inigdy się już nie podniosło, wreszcie waszego pokornego sługi, autora tych słów, oraz last but not least, Fryderyka de (lub von) Pikkendorffa, który miał wtedy, podobnie jak ja, dziewiętnaście lat. Byliśmy trochę opóźnieni wstosunku do reszty klasy, ale on miał przynajmniej wymówkę wpostaci wojny, ja zaś na swoją obronę miałem jedynie pełen roztargnienia dyletantyzm, który resztą wniczym nie ustępował dyletantyzmowi wjego wydaniu. Obaj postanowiliśmy zdawać tego roku maturę zfilozofii. Zdobywszy przyzwoite oceny zegzaminu pisemnego, uznaliśmy, że ustny to już czysta formalność. Ztej to przyczyny postanowiliśmy zgodnie, że nie ma sensu się na nim pojawiać. Radośnie zignorowawszy termin egzaminu, spędziliśmy cały dzień iwieczór jak przystało na wielbicieli amerykańskiego Południa, oglądając trzy razy zrzędu Przeminęło zwiatrem, który to obraz właśnie pojawił się wParyżu. Przyznaję bez bicia, że nie było to rozsądne posunięcie, które definitywne zamknęło nam przed nosem bramy uniwersytetu. Ale co tam! Przed sobą mieliśmy całeżycie…
Będąc Niemcem po ojcu, aFrancuzem po matce, która zachowała francuskie obywatelstwo, Fryderyk był Pikkendorffem niejako podwójnie, bowiem jego matka, Izabella de Pikkendorff, pochodziła wprostej linii od jednego zpułkowników, hrabiów de Pikkendorffów, którzy wXVIII wieku dowodzili błyskotliwym pułkiem lansjerów Kawalerii Pikkendorffa. Wczasach reformacji między Niemcami aFrancją doszło do bardzo korzystnej roszady wybitnych przedstawicieli arystokracji. Gdy Prusy idawne tereny zakonu krzyżackiego masowo przechodziły na religię luterańską, niektórzy katoliccy Pikkendorffowie zamieszkujący nadbałtyckie kresy postanowili, wraz zkilkoma innym rodami, wyemigrować do Francji, gdy tymczasem francuscy hugenoci podążyli wkierunku przeciwnym. Wśród tych ostatnich znajdował się ród von Arnauld de La Perrière’ów, który dał wNiemczech początek linii wybitnych admirałów, atakże rodzina de Maizière’ów, zktórej wywodził się Lothar de Maizière mający smutny zaszczyt sprawowania urzędu ostatniego premiera Niemieckiej Republiki Demokratycznej po upadku muruberlińskiego.
Hrabia (graf) Karl von Pikkendorff, ojciec Fryderyka, nie miał wojskowej żyłki. Miał za to tytuł profesora literatury francuskiej Uniwersytetu wHeidelbergu, był autorem licznych esejów onaszych pisarzach XIX wieku iwybrał karierę wdyplomacji. Mój ojciec poznał go dosyć dobrze podczas pierwszej wojny światowej, gdy pracował jako zastępca attaché wojskowego wSzwajcarii, co de facto oznaczało, że był jednym zwysokich rangą pracowników francuskiego wywiadu. Było to pięć lat prywatnej wojny, na temat której do końca zachował daleko posuniętą dyskrecję. Mój brat ija wiedzieliśmy tylko wogólnym zarysie, że kapitan Raspail miał za zadanie rozpracować Matę Hari, atakże Romaina Rollanda, francuskiego pisarza-pacyfistę, który wysłany został do Szwajcarii, by napisać tam swój słynny manifest pacyfistyczny1, za który w1915 roku otrzymał Nagrodę Nobla. Wiedzieliśmy też, że próbował, niestety bez powodzenia, zatrzymać pociąg zGenewy, gdzie wzapieczętowanym wagonie będącym pod ochroną władz szwajcarskich Lenin zdążał spokojnie do Rosji, by siać tam zamęt ichaos, które miały doprowadzić do rozkładu carską armię. Słyszeliśmy też, że w1917 roku odegrał pewną rolę wtajnych rozmowach pokojowych między Austro-Węgrami apaństwami Trójporozumienia pod przywództwem księcia Sykstusa Parmeńskiego, które na nieszczęście naszej starej Europy ostatecznie zostały zerwane zwoli Clemenceau. Ojciec zachował kilka teczek zawierających dokumenty dotyczące tych wszystkich zdarzeń. Nam przykazał spalić je bez zapoznawania się zich treścią, co uczyniliśmy następnego dnia po jego śmierci w1974roku.
Jednak dwie teczki ocalały od ognia. Jedna opisana była kryptonimem Bolo Pasza. Znalazłem ją nieco później wbankowym sejfie. Znajdowało się wniej pożółkłe zdjęcie osmańskiego dygnitarza wysokiej rangi oraz kilka zapieczętowanych kopert. Teczkę zachowałem, potem oniej zapomniałem, aw końcu gdzieś ją zawieruszyłem podczasprzeprowadzki.
Drugiej teczki pozbył się mój ojciec osobiście pewnego październikowego wieczoru 1945 roku, tuż po rozpoczęciu nowego roku szkolnego. Dowiedziawszy się, że wśród moich szkolnych kolegów znajduje się syn Karla von Pikkendorffa, poprosił, bym go przyprowadził na kolację. Posiłek był dokładnie wstylu naszych ubrań. Kucharka dokonała prawdziwych cudów, podając cieniutko pokrojone plastry kurczaka ztopinamburem, ciasto zziemniaka imarchewkową tartę, wpiwnicy zaś mieliśmy jeszcze kilka butelek dobrego wina. Ojciec przyjął Fryderyka serdecznie, tym bardziej, że był on jak skóra zdjęta zmłodego sekretarza ambasady, którego tata poznał kiedyś wBernie io którym mówił zuśmiechem „moje alter ego zdrugiej strony barykady”… Nim przeszliśmy do stołu, wypiliśmy trochę szampana, aojciec powiedział do Fryderyka: „Wiem, że pański ojciec umarł, wiem, kiedy iw jaki sposób, dlatego wznoszę toast za jego odwagę…” Radca ambasady von Pikkendorff, pracując wMinisterstwie Spraw Zagranicznych wBerlinie, wziął udział wspisku Stauffenberga. Po nieudanym zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 roku, podczas krwawych represji, jakie po nim nastąpiły, został aresztowany przez Gestapo, torturowany irozstrzelany, awraz znim zginęły tysiące Niemców, wśród których znajdował się marszałek Rommel, generał Heinrich von Stülpnageloraz sam Stauffenberg. Rodzinę Pikkendorffa oszczędzono, bo radca, przewidując najgorsze, zostawił ją wParyżu, asam pojechał do Berlina, by aktywnie wziąć udział wprzygotowaniach dozamachu.
– Był wcześniej wParyżu? – zdziwił się mójojciec.
– Przez osiem miesięcy, od końca 1943 do czerwca 1944. Kierował wydziałem kultury niemieckiej ambasady – odparłFryderyk.
– Inic mi nie powiedział! Nie zadzwonił, nie dał znaku życia. Przecież spotkałbym się znim zprzyjemnością. Tyle mieliśmy zsobąwspólnego…
Opróżniliśmy kieliszki, po czym Fryderykwyjaśnił:
– Ojciec nie lubił stanowiska, które mu narzucono. Nie miał najmniejszych złudzeń co do właściwej natury swego zajęcia uboku nazistowskiego ambasadora, przedstawiciela nazistowskiego rządu, wambasadzie naszpikowanej nazistowskimi agentami. Mówił, że zatrudniono go ze względu na jego liczne francuskie znajomości. Miał służyć jako listek figowy dla działań operacyjnych, podobnie jak Ernst Jünger, który też dobrze wiedział, jaką odgrywa rolę, tyle tylko, że on ją zaakceptował. Ojciec nie. Mieszkaliśmy we troje whotelu – tata, mama ija. Nie przyjmowaliśmy żadnych gości, ojciec wymawiał się od spotkań towarzyskich, ograniczając je do minimum koniecznego dla zachowania pozorów iwypełniania obowiązków związanych ze stanowiskiem. Matka także nigdzie nie wychodziła, za wyjątkiem niezbędnych zakupów. Ponieważ przed ślubem błyskotliwie ukończyła studia, całe dnie spędzała na kierowaniu moją edukacją za pomocą francuskich książek. Nie byłoby trudno zapisać mnie do jakiejś dobrej, katolickiej szkoły, ale ojciec nie mógł znieść myśli, że mógłbym tam zostać przyjęty wrogo lub, co gorsza, ze współczuciem. To samo ojciec myślał owszystkich, których znaliśmy wParyżu, dlatego nie odwiedzaliśmy nikogo za wyjątkiem mego wuja Henryka iciotki Matyldy de Pikkendorffów, którzy mieszkali przy rue de Monceau. Nasze życie wcale nie było zabawne. Ojciec codziennie pokonywał jedyne trasę wiodącą znaszego hotelu do swego biura whotelu Majestic. Mógłby spacerować po Paryżu, który bardzo lubił, mógłby pozwolić nam się nim cieszyć, ale nie chciał. Jako dyplomata nie musiał nosić tego znienawidzonego przez Francuzów munduru. Nie rzucałby się woczy. Mimo to mówił: „Wiem, że itak mnie widzą, wiedzą, kim jestem, nawet jeśli udają, że tak nie jest. Aja mam sobie za złe, że tu jestem”. Odrzucał myśl, że jest niemieckim okupantem wParyżu. Zpoczątku Jünger próbował go wyrwać ztego odosobnienia. Posyłał mu bilety do teatru, zaproszenia na wernisaże czy prywatne wycieczki po muzeach. Francuscy przyjaciele Jüngera zapraszali ojca na obiady, kolacje, herbatki. Telefonowali, wysyłali bileciki, które matka uznawała za urocze. Pamiętam ich nazwiska – Florence Gould, Hélène Morand, Marcel Jouhandeau, Jean Cocteau, Marie-Louise Bousquet, Christian Bérard, Marie Laurencin iwielu innych. Ojciec nigdy tych zaproszeń nie przyjmował, aJünger, który miał biuro obok niego, wkońcu odpuścił iwzruszając ramionami, powiedział: „Nie rozumiem, dlaczego by od czasu do czasu nie wyjść do ludzi?” Takie wolty intelektualne nie były wstylu taty. Życie, jakie Jünger wiódł wParyżu, oburzało go. Pewnego wieczora, drąc zwściekłością jeden zostatnich bilecików zapraszający go, oile pamiętam, na obiad wRitzu, powiedział do mojej matki: „Oto na czym on spędza całe dnie! Obiady wRitzu, uRaphaëla, kolacje wLa Tour d’Argent, ana koniec wieczór wbarze uMaxima. Gdy dopada go melancholia, każe się wieźć limuzyną Wehrmachtu do Wersalu, Malmaison czy Senlis, kupuje swoim przyjaciółkom buty uDiora, kostiumy uChanel, perfumy uGuerlaina, na które może sobie pozwolić tylko dlatego, że jest wysokim oficerem niemieckim, nasza waluta okupanta – marka, sprawiła, że stał się milionerem, aon zna wszystkie właściwe adresy. Popołudniami odwiedza butiki po lewej stronie Sekwany, antykwariaty, księgarnie starodruków, wygrzebuje rzadkie wydania iśliczne, stylowe bibeloty, którymi ozdabia swoje biuro, by inni je podziwiali! Udaje, że jest gdzie indziej, atymczasem tak naprawdę jest usiebie – panisko wParyżu, osadzony tu przez macki Wehrmachtu! Czyżby nawałnica żelaza2, którą miał zaszczyt przeżyć jako bohater, uczyniła go do tego stopnia nieczułym? Czy wogóle rozgląda się wokół siebie? Czy, poza kręgiem przyjaciół, dostrzega naród, który nas nienawidzi – jego, mnie iwszystko, co sobą reprezentujemy, ten naród, zktórego on szydzi, żyjąc takrozrzutnie?...”
Fryderyk opowiedział nam też, jak musieli uciekać zParyża – on ijego matka, gdy ojciec został aresztowany. Także wParyżu rodziny spiskowców poddane zostały okrutnym represjom. Uciekli pieszo, bez bagaży, by wskoczyć wjeden zostatnich składów kolejowych, który jeszcze jeździł, czyli do pociągu linii Paryż – Sceaux, iwysiąść na stacji końcowej wSaint-Rémy-lès-Chevreuse, gdzie wuj Henryk de Pikkendorff miał stojący pod lasem, niewielki, wiejski domek. Pozostali tam przez miesiąc, nie mając odwagi wychodzić zdomu, unikając rozmów telefonicznych, żywiąc się ostatnimi ziemniakami wykopanymi wogródku, mając jedynie te ubrania, wktórych uciekli wowe słoneczne, sierpniowe dni 1944 roku, gdy ich los się odwrócił. Matka Fryderyka, Izabella, miała francuski paszport, ale Fryderyk posiadał jedynie dowód tożsamości ozdobiony orłem ze swastyką, wystawiony na nazwisko Friedrich von Pikkendorff. Wkońcu jednak niebezpieczeństwo minęło. Zagrabiając wszystko, co miało koła, izabierając zsobą ostatnie łupy, SS iGestapo jako pierwsze opuściły Paryż, wyprzedzając wycofującą się niemiecką armię. Właśnie wtedy zadzwonił telefon, bo najbardziej zdumiewające wtym wszystkim jest to, że nawet wdniach największego chaosu on nigdy nie przestał działać. Dzwonił wuj Henryk. Powiedział krótko: „Teraz to Francuzi was szukają. Poszedłem do waszego hotelu. Wasz apartament został splądrowany. Zostało wam niewiele. Przesłuchano mnie na wasz temat, zresztą wcale nie łagodniej niż miesiąc temu zrobili to Niemcy, opiątej rano, wmoim mieszkaniu przy rue de Monceau. Niezbyt to wygodne nosić obecnie nazwisko Pikkendorff. Udało mi się ostrzec mojego syna, Ugona de Pikkendorffa, dowódcę szwadronu, który służy w2 dywizji pancernej. Zna dobrze generała Leclerca, który jest mu przychylny. Sądzi, że uda mu się to jakośzałatwić…”
I faktycznie, udało się. Fryderyk ijego matka mieszkali potem przy rue de Monceau, do czasu, aż Fryderyk otrzymał tymczasowy, francuski dowód tożsamości zfrancuską formą imienia oraz zde przed nazwiskiem. WParyżu napięcia związane zwyzwoleniem miasta opadły izadziałali rozmaici znajomi, uznając, że na korzyść Fryderyka przemawia śmierć radcy Karla von Pikkendorffa, frankofila, antynazisty, który zginął patrząc woczy plutonowi egzekucyjnemuSS…
Pod koniec wieczoru, gdy wsalonie podano nam lurę, która zastępowała nam kawę, mój ojciec poszedł po wspomnianą przeze mnie teczkę, którą dwadzieścia sześć lat wcześniej zabrał zBerna. Gdy położył ją na stoliku, mogliśmy przeczytać widniejące na niej nazwisko: Karl von Pikkendorff, sekretarz ambasady, Berno 1917-1918. Ojciec zwrócił się do Fryderyka: „To dobra teczka. Mam na myśli to, że wszystko, co się wniej znajduje, przemawia na korzyść pańskiego ojca. Zachowałem ją, by wrazie potrzeby mu pomóc. Nie miałem okazji jej użyć. Obaj lojalnie służyliśmy naszym krajom. Wpierwszych latach wojny zastawiliśmy na siebie wzajemnie sporo pułapek do czasu, gdy do Szwajcarii przybył książę Sykstus Parmeński, wysłany tam przez swego szwagra, cesarza Karola Austriackiego, który chciał zaproponować sojusznikom odrębny traktat pokojowy. Wtedy ja ipański ojciec, wbrew instrukcjom naszych rządów, które nie dawały temu projektowi cienia szansy, znaleźliśmy się wjednym obozie, który nie był ani obozem Clemenceau ani niemieckiego Sztabu Generalnego, ale obozem starej Europy. Nie rezygnując zlojalności, zrobiliśmy wszystko, by ułatwić kontakty delegacji księcia Sykstusa. Akiedy on, odrzucony ize śmiercią wduszy odjechał, my przestaliśmy sięspotykać…
Fryderyk opuścił nasz dom zteczką Karl von Pikkendorff pod pachą. Nigdy więcej nie rozmawialiśmy ojegoojcu.
Zanim napiszę kolejne akapity, wktórych zobaczymy, jak Fryderyk, przebudzony zuprzejmej apatii, wjakiej pogrążaliśmy się obaj wklasie, zabijając czas pozostały do końca lekcji, odpytywany zhistorii, oddaje się zdumiewającej improwizacji, której nasz stary profesor icała klasa słucha zrozdziawionymi ustami, powinienem chyba uczynić jedną uwagę. Dotyczy ona głównie dwóch pojęć: wykupiony oraz zmediatyzowany. Dziś, by zrozumieć ich pierwotny sens, należy odwołać się do starego, dobrego Littrégo3. Warto przy tym zauważyć, że pomimo swojej ignorancji, żaden ze sztubaków klasy filozofii, uczestniczących wlekcji wliceum przy rue Cimarosa, nie zaliczył wpadki odpytywany na temat Księstw wykupionych wNiemczech oraz niemieckich księstw zmediatyzowanych początkuXIX wieku. Ichoć żaden znich nie prezentował tamtego dnia takiego poziomu liryzmu idobrze udokumentowanej wiedzy jak Fryderyk, to przynajmniej byli oni wstanie słuchać go, wiedząc mniej więcej, ocochodzi.
Swój wywód Fryderyk rozpoczął wtonie neutralnym, unikając efekciarstwa. Najpierw odmalował przed nami trzeźwy, acz solidny obraz sytuacji politycznej Niemiec (pod koniec XVIII wieku ta liczba mnoga miała znaczenie dosłowne). Udając, że tylko odświeża nam pamięć, przypomniał, że Niemcy były podówczas zlepkiem małych księstw, księstewek, wolnych miast iniezależnych biskupstw, tworzących mozaikę okrętych granicach, wśród elementów której wyróżniało się pięć najważniejszych państw – Prusy, Królestwo Hanoweru, Saksonia, Wirtembergia iBawaria. Ponad sześciuset książąt iksiążątek panowało niepodzielnie wswoich mikroskopijnych państewkach, ajedyne ograniczenie dla ich władzy stanowiła ich własna natura, co mogło oznaczać wszystko, co najlepsze, ico najgorsze. Ten realizował swoje zapędy autokratyczne poprzez kolekcjonowanie instrumentów smyczkowych, grając nawet samemu na olbrzymim kontrabasie, co mógł robić tylko wspiąwszy się na taboret itrzymając wgarści, niczym broń, smyczek długi niczym drzewce flagi. Inny, rozmiłowany wpsach czystej rasy, pod karą śmierci kazał wypędzić ze swego państwa wszelkiego rodzaju kundle, mieszańce ipsie bękarty, za którymi dwudziestu huzarów książęcej gwardii uganiało się dniem inocą niczym jeźdźcy Heroda tropiący nowo narodzonych. Jeszcze inny, dla zabicia przesiąkniętego spokojem inudą czasu, najpierw spędzał dwie godziny na modlitwie ibudującej lekturze, kolejne pięć godzin siedział przy stole, po poobiednim odpoczynku przekopywał ogródek, później przez dziesięć minut przyjmował ministra (co wzasadzie wystarczało, by załatwić najważniejsze, państwowe sprawy), wreszcie grał wkarty, by jakoś dociągnąć do kolacji. Byli wśród nich także lubieżnicy, którzy podwijali kiecki wieśniaczkom ibrzuchacili żony notariuszy isklepikarzy mieszkających wich maleńkich stolicach, architekci, którzy opróżniali kasę państwową, próbując zbudować drugi Wersal pośrodku pola kapusty, fanatycy oświecenia bombardujący Woltera, Rousseau iDiderota dwudziestostronicowymi listami igorącymi zaproszeniami na ich dwór, które to zaproszenia panowie ci grzecznie odrzucali, niespecjalnie zainteresowani zakopaniem się wbłocie tych księstewek. Ale wszyscy ci książęta – podkreślał Fryderyk (a nasz stary profesor uśmiechał się zaprobatą) – wszyscy ci książęta zapewniali swoim poddanym co najmniej spokój, jeśli nie szczęście. Nawet ci zzamiłowaniem do wojska na dłuższą metę byli całkiem znośni. Kiedy robili przegląd swoich trzydziestu czterech żołnierzy przy dźwięku pięciu fujarek itrzech bębnów wielkoksiążęcej orkiestry, gdy na czele swych osiemnastu kawalerzystów zzapałem szarżowali na turniejowe manekiny, kiedy wydawali rozkaz strzelania ze swych dwóch armat, gdy projektowali nowe mundury lub ustalali nowe hasła iodzewy na kolejny tydzień – wtedy przynajmniej dawali święty spokój swoim cywilnym poddanym. Aw dni, kiedy odbywały się wojskowe parady, nad książęcym grodem icałą maleńką stolicą unosił się jakby cień snu owielkości, który wprawdzie nigdy się nie ziścił, ale serce każdego zpoddanych przepełniał dumą idrżeniem…
„Doskonale, doskonale… – powtarzał stary profesor. – Historia nie jest nauką osuchych faktach. Są wniej fakty, ale są też uczucia, porywy duszy. Nie należy ich rozdzielać. Proszę dalej, panie dePikkendorff”.
I Fryderyk kontynuował swoją opowieść. Poza pewną grupą przyzwoitych książąt, była też inna, dosyć liczna niestety, postaci jednoznacznie niesympatycznych, wręcz odrażających, małych, germańskich, prowincjonalnych despotów, którzy mszcząc się za swój mierny los, tyranizowali sto tuzinów prostaczków, których geografia skazała na ich rządy. „Pamiętamy, co pisał Pierre Gaxotte4… – uściślił Fryderyk („doskonale, doskonale” – potwierdził profesor) – opewnym księciuniu Szwabii, będącym kimś ściśle wtypie króla Ubu, który miał zwyczaj kłaść na kupkę kierowane do niego wnioski oułaskawienie iczytać je dopiero wtedy, gdy owa kupka osiągnęła odpowiednią, zgóry założoną wysokość. Sięgał wtedy na chybił-trafił po kilka ztakich pism, krótką notką na marginesie oznajmiał swoją wolę – szubienica, chłosta, banicja, ułaskawienie – iwrzucał je na drugą kupkę. Wmiędzyczasie jego sekretarze, nie otrzymawszy dyspozycji władcy, sporządzali kopie pism ikładli je na biurku księcia, te zaś znów tworzyły wysoki stos, by następnie zostać opatrzone wyrokiem sprzecznym zraz już ogłoszonym. Itak dalej, itak dalej – wnieskończoność…”
Przez dłuższą chwilę Fryderyk zabawiał nas opowieścią okaprysach tych niemieckich książątek – rozpustników, pijaków, szaleńców, skąpców irozrzutników. Ze swadą pokazywał, jak szczupłość większości tych terytoriów wpołączeniu znieustępliwością ichorobliwym przywiązaniem owych książąt do suwerenności, wpływały negatywnie na handel, walutę, podatki, transport, cła, dotacje… Dla przykładu, wtakiej Szwabii potrzeba było aż ośmiu dni, by podróżując wzdłuż Dunaju, pokonać odległość między Donaueschingen aUlm (w prostej linii zaledwie sto dwadzieścia kilometrów) – tak często trzeba było przekraczać przejścia graniczne ze szlabanami noszącymi barwy danego władcy, przy których uparci wartownicy udawali, że zanim podniosą szlaban, muszą się skonsultować zksięciem. Ponieważ droga była prosta, zdarzało się, że zpunktu wjazdu można było dojrzeć punkt wyjazdu, bo oba znajdowały się wodległości zaledwie kilkuset metrów. Fryderyk opowiedział nam przy okazji historię pewnego młodego, francuskiego arystokraty, który będąc zwizytą ujednego ztych książąt, miał czelność mu podpaść, przez co usłyszał: „Panie, daję wam dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie moich ziem!” Na co ów impertynent odrzekł: „Raczysz, panie, żartować. Wystarczy mi kwadrans”. „Chodziło, zdaje mi się – dorzucił Fryderyk – oksięstwo Oettingen-Wallerstein…”
Do tej pory słuchaliśmy go ze zdziwieniem, ale wtym momencie po prostu odjęło nam mowę. Mówił bez jakichkolwiek notatek, zpełną swobodą. Aprzecież taka nazwa nie była łatwa do zapamiętania. Co więcej, po niej zaczął wymieniać kolejne, wszystkie równie trudno wymawialne nazwy wszystkich maleńkich księstw południowoniemieckich. („Pozwólcie, że ograniczę się tylko do tych” – rzucił skromnie, jakby tłumacząc się, że mógł októrymś zapomnieć.) Każdą zaś opatrywał krótkim komentarzem. Wten sposób wnaszych uszach wybrzmiały nazwiska (cytuję tylko tych, których zdążyłem zanotować) książąt krwi, wielkich książąt, margrabiów, landgrafów iinnych ich wysokości –rodów Schwarzbourgów-Sonderhausenów iSchwarzbourgów-Rudolstadtów, których nie należy mylić zrodem Schwarzbourgów-Schwarzbourgów, atakże Lippe’ów, Reussów (wraz zbocznymi gałęziami Lippe’ów iReussów), Durlachów, Bade-Durlachów, cały kalejdoskop Anhaltów, Anhaltów-Bernobourgów iAnhaltów Saskich, którzy wiodą do książąt sasko-koburskich, którzy zkolei prowadzą ku kilku innym rodom – Würtembergów-Schwerinów iSchwerinów-Zwiefaltenów, atakże samych Zwiefaltenów, którzy, choć niezbyt znaczni, byli kuzynami rodów Hohenzollernów-Hechingenów, Hohenzollernów--Heigerlochów, Hohenzollernów-Sigmaringenów oraz Hohenzollernów-Veringenów będących sąsiadami Veringenów-Veringenów (tu Fryderyk zrobił pauzę, nie tyle na zaczerpnięcie tchu, ile dla uroczystego podkreślenia tego, co miał powiedzieć), których mikroskopijne państewko graniczyło zrównie mikroskopijnym, acz wielowiekowym, leżącym wpętli Dunaju księstewkiem Altheim-Neufra, gdzie margrabia von P. władał setką kmiecych rodzin, kilkoma hektarami lasów imiasteczkiem zdwudziestoma domami izamkiem wyższym niż szerszym ze względu na niewielką powierzchnię skały, na której został posadowiony. Zielono-czerwona flaga powiewająca na szczycie kwadratowej, zamkowej wieży miała pośrodku pęk złotych włóczni, zktórych środkowa była złamana, zaś na frontonie bramy głównej można było przeczytać wyrytą wkamieniu dewizę wjęzyku francuskim: „Sam wybieram swojądrogę...”.
Słuchaliśmy jak zaczarowani, ale tu Fryderyk nagle przerwał. Ponieważ jednak nie usiadł na miejsce, pojęliśmy, że chodzi tylko oantrakt, że zbiera myśli, by podjąć swą opowieść. Stary profesor, który był także germanistą, wykorzystał tę pauzę, by mu pogratulować doskonałości jego południowoniemieckiego akcentu, który się objawił, gdy Fryderyk wymieniał zpamięci wszystkie te zapomniane księstewka, pięknie wymawiając gardłowe r niczym, nie przymierzając, mieszkaniec Szwabii lub Bawarii, inadając językowi tę śpiewną iprzyjemną dla ucha melodię, którą nie może się poszczycić szczekliwa ichropowata mowa pruska. Należy wspomnieć, że choć dowiedzieliśmy się, iż margrabia księstwa Altheim-Neufra nazywał się von P., to nie mieliśmy pojęcia, czy była to tylko pierwsza litera jego nazwiska, czy też było to całe, bardzo krótkie nazwisko wymówione wbardzo szczególny sposób. Nikomu nie przyszło do głowy skojarzyć go znazwiskiem naszego kolegi do chwili, gdy ten, podjąwszy przerwany wątek, nadał swemu głosowi odmienny ton. To już nie była odpowiedź na pytanie nauczyciela, ale coś znacznie bardziej osobistego. Teraz Fryderyk usiadł, ale nie wswojej ławce, ale na blacie jednej zławek stojących wpierwszym rzędzie. Rozsiadł się tam swobodnie niczym na oparciu salonowej kanapy, założył nogę na nogę, dając nam do zrozumienia, że teraz jest usiebie, amy jesteśmy jegogośćmi.
„Wtych ostatnich latach XVIII wieku – zaczął – gdy we Francji wschodziła czarna gwiazda Napoleona, władcą księstwa Altheim-Neufra wGórnej Szwabii był Jego Wysokość Książę Ulrich XIV Oktavius, trzeci syn Karla IV Oktaviusa, który zkolei był wnukiem Oktaviusa XI Friedricha. Ta numeracja była dosyć skomplikowana ze względu na podwójne imiona, których korzenie sięgały IX wieku, aw których połapać się mógł jedynie książęcy szambelan. Jednakże mimo tej parady rzymskich cyfr nie powinniśmy tracić sprzed oczu faktu, że im wyższe one były wkolejnych stuleciach, tym mniejsze stawało się terytorium księstwa. Gdy w1803 roku nastąpiła pierwsza mediatyzacja, książę Ulrich XIV Oktavius władał już tylko skrawkiem ziemi wielkości chusteczki do nosa, zamkniętym pomiędzy dwoma przejściami granicznymi znajdującymi się wśmiesznie małej odległości od siebie, ale mimo to był księciem suwerennym, Jego Wysokością. Itakim zamierzałpozostać.
Książęta Altheim-Neufra byli najczęściej dzielnymi ludźmi, którym bliski był styl militarny. Jeśli wśród rodzin ich poddanych można było znaleźć jakieś dzieciaki orysach do nich podobnych, to ich liczba nie przekraczała powszechnie przyjętych norm, asami wieśniacy czuli się tym faktem zaszczyceni. Jedną zprerogatyw katolickich władców, za którą prędzej daliby się posiekać, niż by zniej zrezygnowali, iktóra przetrwała po dziś dzień, była ranga biskupia, jaką zamkowi kapelani otrzymywali bezpośrednio ze Stolicy Apostolskiej. Dzięki niej msze odprawiane wkaplicy Altheim-Neufra miały oprawę liturgiczną zupełnie nieprzystającą do skromnego zgromadzenia wiernych składającego się zwystrojonych na tę okoliczność wieśniaków oraz gajowych ubranych wszamerowane skórzanymi rzemieniami kurtki. Woczach ich wszystkich obecność odzianego wmitrę biskupa, zwykle starego prałata oiście biskupiej inteligencji imentalności, potwierdzała boską proweniencję władzy dzierżonej przez skromną dynastię książąt Altheim-Neufra. Było to piękne iporuszające. Przy okazjach szczególnie uroczystych, jak na przykład przypadający 19 listopada dzień świętej Zary (notabene, było to święto państwowe), strojono jak się dało stojące wkaplicy wielkie organy, az braku własnego organisty pożyczano zsąsiedniego Sigmaringen organistę wraz zkilkoma kanonikami, dzięki którym można było zapewnić stosowną oprawę chóralną. Przy wyjściu zkaplicy na dziedzińcu dęto wróg, amałe dziewczynki wkoronkowych sukienkach zginały kolana, dygając przed margrabiną, icałowały upierścienioną dłoń Jego Wysokości Margrabiego. Obecny biskup Althein-Neufra jest znacznie starszy od swoich poprzedników ijedną nogą stoi już wgrobie. Niestety, Watykan poinformował, że nie otrzyma następcy. To prawdziwy koniecświata…”
– Wygląda pan na świetnie poinformowanego – zauważył stary profesor zdobrodusznym uśmiechem. – Ale może wróćmy dorzeczy.
Fryderyk podjąłopowieść.
„Azatem, życie wAltheim-Neufra toczyło się spokojnie, bezużytecznie ibez żadnych wstrząsów. Ważne miejsce zajmowała wnim etykieta, októrej dla zabicia czasu drobiazgowo rozprawiał książę zszambelanem. Nie niosła ona skutków poważniejszych niż gra wszachy, trik-traka czy wista, ale często praktykowana, mogła sprawić przyjemność wielu osobom – tu mała korekta wprecedencji, tam awans do pierwszego rzędu podczas oficjalnych ceremonii, od czasu do czasu przywilej siedzenia wobecności władcy skopiowany ze słynnego, opisanego przez Saint-Simona przywileju taboretu obowiązującego na dworze Ludwika XIV5 (zachwycony uśmiech starego profesora), honorowe nominacje na nieopłacane stanowiska, których wymyślanie kosztowało szambelana mnóstwo wysiłku iwyobraźni, takie jak Wielki Naczelnik Poczty (księstwo nie miało poczty), Nadinspektor Dróg iMostów (w księstwie nie było ani jednego mostu itylko osiemset metrów kiepskiej drogi), Wielki Masztalerz (cztery piąte stajni stało puste), Wielki Podskarbi (książęcy skarbiec zawojowały nietoperze, akomnata świeciła pustką niczym spiżarnia podczas klęski głodu). Itak dalej, itak dalej – wszystko śmiesznie ikompletnie bezużyteczne. Mimo to nominowani szczęśliwcy byli niebotycznie wdzięczni inatychmiast udawali się do krawca, by zamówić stosowny uniform wbarwach księcia, aw ich sercach wzrastał szacunek ioddanie dla JegoWysokości.
Jednakże główną sprawą, której margrabiowie Altheim-Neufra, podobnie jak wielu innych większych imniejszych niemieckich książąt, poświęcali całą resztę energii, była armia. Za czasów bezpośrednich potomków Zary (czyżby tej samej Zary, októrej Fryderyk jeszcze mi wtedy nie opowiedział? Trochę się pogubiłem…), kiedy ich ziemie zajmowały znaczną część naddunajskiej Szwabii, wojowniczy charakter popychał ich do ślepego pchania się wwiększość konfliktów, na skutek których (oraz złych wyborów politycznych) ich oddziały zwolna topniały, agranice księstwa Altheim-Neufra stawały się coraz ciaśniejsze. Wojna osukcesję wAustrii, apotem wojna siedmioletnia, wktórych wzięli udział po stronie przegranych, ostatecznie położyły kres ich militarnym ambicjom. Nie mając już pieniędzy na żołd, większość żołnierzy wypożyczyli książętom Badenii iWirtembergii oraz elektorowi Bawarii, zachowując jedynie garstkę krzepkich chłopaków, równie przystojnych co gnuśnych, którym urządzali musztrę na przylegających do zamku łąkach. Przychody zwypożyczenia pozostałych wystarczały na ich żołd, ale zbiegiem lat ito źródełko zaczęło wysychać. Trzeba było kombinować, szukać innych rozwiązań, zaciągać ochotników – młodych wieśniaków, synów gospodarzy, wozaków, gajowych, którzy raz wtygodniu udawali się na zamek wzielonych mundurach zlamówkami inaszywkami wczerwonym kolorze książąt Altheim-Neufra, by wzamian za to otrzymać zwolnienie zpodatków iczynszów dzierżawnych. Była to niecała setka ludzi tworzących trzy symboliczne regimenty, wktórych służba izwiązany znią splendor były dziedziczne – Regiment Margrabiowskiej Piechoty, Dragoni Altheim-Neufra oraz Pułk Gwardii Szlacheckiej. Wżyłach tych ostatnich nie płynęła już ani kropla błękitnej krwi, ale byli oni niezmiernie dumni, że wkażdą niedzielę mogą paradować pod sztandarem, na którym widnieje tak prestiżowa nazwa. Ta armia na niby nigdy nie wystrzeliła ani jednego pocisku. Jednak, gdy przy dźwięku muzyki ikońskiego rżenia co tydzień oddawała cześć sztandarowi, mogła jeszcze stwarzać pozory. Wniedzielę wieczorem składano wzamkowych piwnicach wszystkie rekwizyty militarnej chwały, zaś margrabia, zamyślony ipełen wzruszenia, żegnał się ze swoim wojskiem, przeklinając wduchu pustynię nudy, jaka dzieliła go od kolejnej niedzieli. Minęło kilka lat. Skończyły się parady na łące ipełne majestatu ceremoniały. Krowy chudły, terytorium – zpowodu kłopotów finansowych – także, apiękna armia Altheim-Neufra straciła trzy czwarte składu, zatem książę Karl IV Oktavius, ze śmiercią wduszy, zmuszony był wydać rozkaz, by jej coniedzielne zbiórki miały miejsce na zamkowym dziedzińcu honorowym, którego mikroskopijne rozmiary pozwalały tuszować jej zasmucającąszczupłość.
Kiedy nadszedł rok, który jest przedmiotem naszego zainteresowania, czyli 1803 („No! Nareszcie zmierzamy do sedna!” – rzekł profesor), książę Ulrich XIV Oktavius do zabawy wżołnierzy miał już tylko ośmiu piechurów zRegimentu Margrabiowskiej Piechoty, sześciu gwardzistów wtrójgraniastych kapeluszach iośmiu dragonów wmundurach paradnych ihełmach zkitą. Na czele każdego regimentu stał pułkownik zpiersią ozdobioną całą konstelacją orderów. Wtakich to okolicznościach, w1803 roku, na małe, niemieckie państewka spadła niczym grom zjasnego nieba pierwsza falamediatyzacji.
Napoleon Bonaparte, pierwszy dożywotni konsul, pokonawszy Austrię iPrusy, które wycofały się zgry, podpisując traktaty wBazylei (1795), Campoformio (1797) oraz Lunéville (1801) („Doskonale, doskonale” – wtrącił stary profesor), miał teraz wNiemczech wolne ręce. Skorzystał ztego, by przemodelować mapę polityczną ijednym pociągnięciem pióra zlikwidować wszystkie księstwa kościelne, niemal wszystkie wolne miasta oraz – bagatela! – trzysta państewek, które zdnia na dzień pozbawione zostały wszelkich atrybutów suwerenności. Prawo, granice, pieniądz, wojsko, przepisy podatkowe – wszystko zmiecione przez gwałtowne tornado. Książętom pozostawiono jedynie oczy do opłakiwania strat, nic już nieznaczące tytuły, zamki oraz śmieszne odszkodowania za utracone ziemie, które Bonaparte, ów wspaniałomyślny władca, rozdał wedle własnej woli kilku wielkim książętom ico potężniejszym elektorom, których dobra zwiększyły się wten sposób dwu- lub trzykrotnie, aktórzy wzamian za otrzymaną łaskę porzucili Austrię iPrusy, by rzucić się wramiona Francji. Tym właśnie była mediatyzacja. Tak oto Napoleon, zupełnie oto nieproszony, rozpoczął proces zjednoczenia Niemiec – ów ponury błąd, za który Francja musiała potem drogozapłacić”.
– Doskonale, że pan to podkreślił – przyznał stary profesor. – Nigdy dość powtarzania, że wzrost potęgi Niemiec zawdzięczamy dumie Napoleona. Nasi królowie nie byli tak głupi… Ale gdyby mógł pan nam powiedzieć, co stało się zpańskimi książętami Altheim-Neufra…
– Właśnie do tego zmierzam, panie profesorze – rzekł Fryderyk. – Księstwo Altheim-Neufra było jednym znajbardziej frankofilskich państw wpołudniowych Niemczech. Nie wynikało to zpowodów politycznych czy pewnego oportunizmu, ale zfaktu, że rodzina von P. rozrzucona była po całej Europie, aszczególnie wielu jej członków żyło we Francji, gdzie ród ten zakorzenił się już na początku XVII wieku. Jak daleko sięgnąć pamięcią, na zamku von P. zawsze mówiono po francusku. Poza tym, że był to język ich ojczysty, był on też – szukam właściwego słowa – naszym, ich (poprawił się) językiem naturalnym. Wizyta ukróla Francji wWersalu była, obok obowiązkowej wizyty na dworze wiedeńskim, jedyną, na jaką stosunkowo ubodzy książęta Altheim-Neufra sobie pozwalali. Wapogeum rewolucji francuskiej wielu francuskich von P. (notabene zmienili już swoje von na de) wyemigrowało zFrancji iwszyscy oni bez grosza przy duszy znaleźli się wrodzinnym zamku Altheim-Neufra, którego mieszkańcy mocno zacisnęli pasa, by ich tam przyjąć. Ponieważ ciężko im było usiedzieć na miejscu, gdy nastał Konsulat, woleli wrócić, skąd przyszli, niż się nudzić. Co było dalej, łatwo się domyśleć. Kiedy na horyzoncie pojawiła się groźba mediatyzacji, natychmiast weszli na najwyższeobroty.
– Hm – przerwał zuśmiechem profesor – ta metafora zdaje mi się nieco anachroniczna”. Klasa wybuchnęłaśmiechem.
Zaczerwieniony lekko, Fryderyk ciągnął opowieść: „Chciałem przez to powiedzieć, panie profesorze, że cała francuska rodzina zzapałem zaczęła dobijać się do rozmaitych znajomych, wtym szczególnie Józefiny, która miała pewną słabość do młodego barona de P. Byli tak skuteczni, że gdy siekiera Konsula dewastowała całą Szwabię, margrabia Altheim-Neufra został oszczędzony, zachowując całe swoje terytorium, dwudziestu dwóch żołnierzy, posterunki graniczne iwszelkie prawa iprerogatywy przysługujące Jego Wysokości. Niestety, był to wyrok wzawieszeniu. Minęło tylko trochę czasu, podczas którego Napoleon zdążył podporządkować sobie Europę, następnie ją stracić, zredagować na Kremlu statut Comédie-Française6 (zadowolone spojrzenie profesora), by za chwilę pogrążyć swą Wielką Armię wśniegach niekończących się rosyjskich stepów (dyskretne chrząknięcie profesora), icała sprawa wróciła jak bumerang. Właśnie wtedy młody książę Oktavius III Ulrich, który właśnie zastąpił na tronie zmarłego stryja, margrabiego Ulricha XIV Oktaviusa, wpadł niespodziewanie na absurdalny pomysł, by wpaździerniku 1813 roku, wprzypływie młodzieńczego porywu, dosiąść swego najlepszego rumaka iw towarzystwie ordynansa idwóch zgóry opłaconych dragonów, zktórych jeden, ad hoc uczyniony chorążym, niósł sztandar Altheim-Neufra, rzucić się wsam środek bitwy pod Lipskiem. Niestety, źle wybrał obóz – stanął do boju po stronie Francuzów. Naprzeciw nich stała armia dwukrotnie większa – Austriacy, Prusacy, Szwedzi, Rosjanie, tudzież liczne oddziały zpołudniowych Niemiec – Wirtembergii, Badenii, Saksonii, Bawarii, początkowych sojuszników Napoleona, którzy porzucali go jeden po drugim, by dołączyć do zwycięzców. Wefekcie, gdy wostatnim dniu bitwy (w sumie było ich cztery), 19 października 1813 roku, książę Oktavius III Ulrich cwałował do sztabu marszałka Augereau, wjego oddziale, poza nim, było trzech jeźdźców, apoza nimi warmii francuskiej nie było już ani jednego Niemca. Kiedy marszałek de Castiglione spytał go: „Po co właściwie pan przyjechał?”, on odparł: „Żeby walczyć, Wasza Książęca Mość!” Zmiejsca wysłano go do ostatniej szarży kawalerii, by, nacierając wproporcjach jeden na dziesięciu, zmiażdżyć nikczemnych Sasów, którzy zaatakowali od tyłu. Ruszył do boju. Jego dwaj dragoni zwiali aż się kurzyło, ajego ordynans, notabene jeden zjego kuzynów, zhonorem poległ na polu bitwy. Co się tyczy samego margrabiego, wyszedł ztego cało, zkulą wramieniu ikrzyżem Legii Honorowej na piersi. Nie zmieniło to losów bitwy, którą Francuzi przegrali, ale on za to świetnie się bawił. Kiedy armia francuska wycofywała się na zachód, margrabia jako jedyny podążył na południe iwrócił do swego księstwa, uznając swój dług zaspłacony.
Cena była wysoka. Wieść ojego nieszczęsnych dokonaniach dotarła w1815, na Kongresie Wiedeńskim, do uszu Metternicha, który zajmował się dokonywaniem zmian wEuropie iw Niemczech, aten zgniótł go jak robaka. Gdy, dając margrabiemu możliwość obrony, spytano go, dlaczego wziął udział wtej samobójczej szarży, ten odpowiedział, cytując dobitnie dewizę wypisaną na frontonie swego zamku: „Sam wybieram swoją drogę”. Ta impertynencja kosztowała go utratę resztki ziem iwszelkich prerogatyw związanych zwładzą książęcą, wtym także tytułu. Jako książę państwa „wykupionego”7 musiał zrezygnować zdynastycznego numeru wnazwisku (dotyczyło to także jego potomków), co oznaczało, że zmargrabiego Oktaviusa III Ulricha przedzierzgnął się wskromniejszego księcia Oktaviusa-Ulricha d’Altheim-Neufra. Co się tyczy kwot, które otrzymał wramach owego wykupu, to ze względu na szczupłość jego ziem, nie były one wysokie iwystarczyły zaledwie na skromne życie wczterech ścianach zamku. Natomiast pozostawiono mu jego biskupa. Było to zapewne przeoczenie, na które Watykan łaskawie przymknął oko. Zatem wdniu świętej Zary garstka wiernych mogła się przynajmniej cieszyć obecnością duchownego wmitrze, zaś przez resztę roku, wnajlepszym razie, książę miał zkim grać wpikietę imieć zawsze czwartego dowista.
Życie toczyło się dalej. WAltheim-Nuefra zauważono, że świat się zmienił, gdy wzdłuż Dunaju zbudowano wąskotorową linię kolejową łączącą Konstancję zUlm. Wstyd ihańba! WAltheim-Neufra nie przewidziano stacji kolejowej – nawet lichej wiaty czy tablicy informującej oprzystanku na żądanie. Przecinając wzgardliwie łąki, na których niegdyś Ich Wysokości organizowały swoim regimentom musztrę, pociąg pędził na północ, abiedny książę policzył, że maszyna ta potrzebowała zaledwie minuty iosiemnastu sekund, by pokonać odległość dzielącą dwa przeciwległe słupy graniczne. Gwizd lokomotywy brzmiał wjego uszach niczym obelga. Dobiło go powstanie linii telegraficznej. Ciągnęła się ona wzdłuż torów kolejowych, co pozwalało mieć nadzieję, że skręci do wioski Altheim, skutkując powstaniem biura zprzynajmniej jednym telegrafistą wuniformie Urzędu Telegrafu oraz piękną tablicą zwypisaną szwabachą nazwą. Nic ztego! Cień Metternicha wciąż był czujny. Linia telegraficzna odeszła wraz zlinią kolejową wsiną dal, ginąc na horyzoncie straconych złudzeń. Od tej chwili książę zaczął podupadać na zdrowiu. Bohaterowie spod Lipska dobiegali sześćdziesiątki. Wwiosce zaczęto szemrać, że książę był niespełnarozumu.
Na parę dni przed Świętą Zarą książę posłał do Sigmaringen po swego krawca, ale nie po to, by zamówić uniego garnitury, lecz by kupić dwadzieścia manekinów, które dwa dni później zostały dostarczone wozem zplandeką, ukryte przed wzrokiem niepowołanych. Następnie wezwał cieślę zAltheim, który wnajwiększym sekrecie zmontował sześć drewnianych kozłów wyglądających jak osiodłane rumaki. Po czym rozkazał zamknąć aż do odwołania główną bramę do zamku, zakazał wszelkich odwiedzin izamknął się wzamkowych piwnicach, gdzie pośród snujących się wszędzie pajęczyn, rzucone na pastwę moli, wisiały resztki wspaniałych zielono-czerwonych mundurów sławnych regimentów Altheim-Neufra. Wyłaniał się stamtąd jedynie wporze posiłków, cały okryty kurzem, zczarnymi dłońmi, każąc obsługiwać się wkuchni, żeby nie tracić czasu, po czym znów schodził na dół, popędziwszy wpierw lokaja, stangreta ikucharkę, którzy stanowili cały zamkowy personel, by mu przynieśli niezwłocznie szczotki, szmaty, wosk idiatomit (pytające spojrzenie starego profesora) – coś wrodzaju pasty do polerowania guzików od munduru, metalowych godeł do czak isprzączek do pasów, glinkę zSommières8, sproszkowaną cegłę, sadło, oliwiarkę – jednym słowem, jak możecie się domyśleć, wszystkie produkty iprzyrządy konieczne do przywrócenia do życia broni iwyposażenia wojskowego, które od 1815 spało sobie spokojnie wzamkowych lochach. Nie chciał żadnej pomocy inikt się nie ośmielił jej zaoferować. Na wszystkich twarzach malowało się przerażenie. Księżna Katarina, jego małżonka, zamknięta została wswoich komnatach, gdzie nocą książę dostarczał jej stosy odzieży do łatania, co też iczyniła, płacząc przy tym rzewnymi łzami, bowiem jej pokojówka, słabo opłacana, już dawno odeszła. Wprzeddzień Świętej Zary, wieczorem, książę wyłonił się wkońcu zlochów, wyczerpany, acz wyraźnie zadowolony, rozkazał przygotować sobie gorącą kąpiel, oczyścił znaftaliny swój stary mundur generalski, posłał lokaja do wsi zkilkoma talarami wkieszeni (ostatnimi, jakie nosiły jego wizerunek), by najął kilku grajków zlokalnej gildii myśliwych, kazał im przećwiczyć partyturę Marsza Margrabiowskiej Piechoty istawić się następnego dnia oświcie na dziedzińcu honorowym zamku. Ten sam rozkaz wydał swemu stangretowi, po czym wezwał swego kapelana-biskupa iwraz znim odbył długie, nocne czuwanie modlitewne wkaplicy, które skończyło się bardzo późno, gdy staruszek prałat, mocno zdezorientowany, wyczerpał cały swój zapas litanii do wszystkich możliwych świętych oraz karolińskich aklamacji. Wreszcie książę poszedł na spoczynek izasnął jakdziecko.
W Altheim-Neufra długo będzie się wspominać ów dzień świętej Zary 19 listopada 1850. Wtamtym roku przypadł on wniedzielę. Od samego rana wiejski dobosz maszerował po trzech uliczkach iplacu, wykrzykując, że książę zaprasza wszystkich, by ogodzinie dziesiątej przybyli na dziedziniec honorowy zamku. Świeciło piękne, jesienne słońce. Zielono-czerwony sztandar Altheim-Neufra zpękiem złotych włóczni (w tym jedną złamaną) dumnie łopotał na szczycie zamkowej wieży, jakby jego obecność wymazywała upokorzenie mediatyzacji. Słychać już było przenikliwe głosy fujarek powtarzające żwawe nuty, wktórych najstarsi spośród zgromadzonych rozpoznali Marsz Margrabiowskiej Piechoty, atakże rżenie koni, co było jeszcze bardziej zaskakujące, bowiem wstajniach księcia znajdowały się jedynie dwie stare chabety, które dawno straciły ochotę do wydawania jakichkolwiek dźwięków. Punktualnie odziesiątej brama została otwarta na oścież imały tłumek wieśniaków, krocząc wzdłuż rozciągniętego między słupkami sznura, mógł wreszcie zobaczyć dziwaczną scenę. Osłupienie odjęło wszystkim mowę, agęby rozdziawiły się zezdumienia.
Przed oczyma mieli grupkę złożoną zdwudziestu, rzecz jasna nieruchomych, ale ustawionych niczym na paradzie wojskowej, manekinów ubranych wmundury zbłyszczącymi guzikami iodznakami – dziesięć wczarnych czakach (piechota) po jednej stronie idziesięć wbłękitnych, trójgraniastych kapeluszach (Pułk Gwardii Szlacheckiej) po drugiej. Wgłębi dziedzińca, przed furtą wieży, stało sześciu uplecionych zdrutu kawalerzystów przygwożdżonych niczym motyle do siodeł, których skóra lśniła wsłońcu. Wbutach zcholewami iw kaskach zkitą, przedstawiali oni Pułk Dragonów Altheim-Neufra na drewnianych rumakach. Ktoś się zaśmiał perliście (zapewne jakieś dziecko, bo zaraz potem usłyszano odgłos policzka), a