Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kiedy w 2019 roku ukazały się Ostatnie lata polskiego Lwowa, nie podejrzewałem, że jest to początek cyklu, który będzie liczył kilka tomów. W niniejszej, szóstej już części, skoncentrowałem się na terenach dzisiejszej Litwy i Białorusi, gdyż wprawdzie naszych rodaków na tych ziemiach pozostało niewielu, to jednak w ostatnich dwóch stuleciach nadawali oni ton tamtejszemu życiu kulturalnemu i społecznemu. A w latach powstań narodowych i okresie międzywojennym – także politycznemu."- Sławomir Koper
* Stanisław Moniuszko w Wilnie i Mińsku. Nieznane szczegóły biografii wielkiego kompozytora
* „ Athenaum ” Ignacego Józefa Kraszewskiego
* Człowiek, który swoją kreską zatrzymał czas. Napoleon Orda
* Bulwar Aleksandryjski w Wilnie. Tajna drukarnia „Robotnika”, organu PPS-u
* Riviera Tyszkiewiczów. Ekskluzywna Połąga po polsku
* Nowotrzeby i Kalużyce. Młodość Melchiora Wańkowicza
* Władysław Broniewski. Frontowe przypadki ideowego komunisty
* Obca w Grodnie. Nadniemeńskie lata Zofii Nałkowskiej
* Jak pozbyć się opozycji parlamentarnej. Proces brzeski
* Ordonka w Wilnie. Niezwykłe przypadki wielkiej gwiazdy.
* Bereza Kartuska. Hańba demokracji II Rzeczypospolitej.
* Prawda historyczna a prawda Hollywood. Tewje Bielski i Puszcza Nalibocka
* Sergiusz Piasecki kontra Czesław Miłosz. A wszystkiemu winna kobieta
* Ostatni repatrianci kresowi. Czesław Niemen i Władysław Kozakiewicz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Projekt okładki, stron tytułowych i układ graficzny książki Fahrenheit 451
Fotoedycja Sławomir Koper i TEKST Projekt
Obróbka zdjęć, skład i łamanie wersji do druku TEKST Projekt
Redakcja Katarzyna Litwinczuk
Korekta Małgorzata Ablewska, Karolina Kuć, Elżbieta Steglińska
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
Zdjęcia w książce: Archiwum autora, PAUart (Katalog zbiorów naukowych i artystycznych Polskiej Akademii Umiejętności), Polona, Repozytorium Cyfrowe Instytutów Naukowych, LIMIS (Litwa), Litewska Biblioteka Narodowa im. Martynasa Mažvydasa, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Dolnośląska Biblioteka Narodowa, Małopolska Biblioteka Narodowa, Mazowiecka Biblioteka Narodowa, Wikipedia, Wikimedia Commons, Biblioteka Cyfrowa Uniwersytetu Łódzkiego, Biblioteka Kongresu, Jagiellońska Biblioteka Cyfrowa, United States Holocaust Memorial Museum
Wydanie I, 2024
ISBN 9788380790735
Copyright © by Sławomir Koper Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa
Wydawca
FRONDA PL, Sp. z o. o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznej
Epubeum
Kiedy w 2019 roku ukazały się Ostatnie lata polskiego Lwowa, nie podejrzewałem, że jest to początek cyklu, który będzie liczył kilka tomów. Gdy z moim ówczesnym współautorem Tomaszem Stańczykiem opisaliśmy już miasto nad Pełtwią, a książka została gorąco przyjęta przez Czytelników, przyszedł mi do głowy pomysł, by przygotować podobną pozycję o Wilnie. Potem nadszedł czas na Kresy II Rzeczypospolitej z pominięciem opisanych już miast, a następnie wyszliśmy poza granice Polski ustalone w traktacie ryskim. Piąta pozycja tego cyklu dotyczyła Inflant Polskich, a teraz oddaję w Państwa ręce książkę o ostatnich polskich latach terenów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
W niniejszej pozycji pominąłem praktycznie wszystkie tematy poruszane w poprzednich tomach oraz w książce Wielkie Księstwo Litewskie. Podróż po bliskich Kresach. Ten ostatni tytuł należy zresztą do Serii z walizką – mojego cyklu reportaży historycznych.
Tym razem skoncentrowałem się na terenach dzisiejszej Litwy i Białorusi, gdyż wprawdzie naszych rodaków na tych ziemiach pozostało już niewielu, to jednak w ostatnich dwóch stuleciach nadawali oni ton tamtejszemu życiu kulturalnemu i społecznemu. A w latach powstań narodowych i okresie międzywojennym – także politycznemu. Nie można bowiem rozpatrywać historii tych ziem z pominięciem Polaków, którzy uważali tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego za swoją ojczyznę. Czuli się pełnoprawnymi Polakami, ale także obywatelami Wielkiego Księstwa, chociaż oficjalnie państwo to już nie istniało. Dlatego nie powinno dziwić, że ziemianie czy inteligencja mieszkający w granicach dzisiejszej Białorusi nazywali się Litwinami, co w ich opinii oznaczało po prostu Polaka pochodzącego z tych terenów.
Dobierając tematy do niniejszej książki, jak zwykle starałem się przedstawić różne aspekty życia w XIX i pierwszej połowie XX stulecia. Nie unikałem polityki, ale sporo miejsca poświęciłem sprawom szeroko pojętej kultury, a także kwestiom obyczajowym.
Przybliżam osoby już nieco zapomniane, lecz wyjątkowo zasłużone dla polskości Kresów, jak znakomity Napoleon Orda – malarz, który zatrzymał czas. Z drugiej jednak strony, opisuję epizody życiowe postaci powszechnie znanych, ale rozgrywające się głównie na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa (Zofia Nałkowska i Hanka Ordonówna). Filomaci i filareci z reguły przestają nas interesować tuż po ich wileńskim procesie – badacze koncentrują się zazwyczaj na późniejszym życiu Mickiewicza, a przecież dzieje pozostałych skazańców były wręcz fascynujące. Chociaż o Radziwiłłach sporo opowiedziałem już w poprzednich tomach cyklu, to tym razem przedstawiam dramatyczne losy ordynatów z Nieświeża.
Także zasługi wojenne Władysława Broniewskiego dzielnie walczącego w obronie Rzeczypospolitej przeciwko bolszewikom (mimo że był jednocześnie żarliwym komunistą) zdecydowanie zasługują na szersze przypomnienie. Natomiast pisarz i poeta Józef Albin Herbaczewski do końca nie mógł się zdecydować, czy czuje się Polakiem, czy też Litwinem. Chociaż większość życia spędził w etnograficznej Polsce, a nie na Żmudzi.
A teraz zagadka: kto z Państwa wie, które miasto było niegdyś nazywane nadmorskim Zakopanem? Chodzi o najbardziej polski kurort nad Bałtykiem, czyli litewską Połągę, z którą wiąże się legenda o kapłance Birucie porwanej przez księcia Kiejstuta. W skromnej rybackiej chacie kwaterował tam sam Adam Mickiewicz, Stanisław Witkiewicz projektował dom zdrojowy, a z realistycznych obrazów namalowanych przez Leona Wyczółkowskiego w Połądze wręcz usłyszymy szum bałtyckich fal.
Tematykę polityczną reprezentują natomiast rozdziały o Berezie Kartuskiej, procesie brzeskim, żydowskiej partyzantce braci Bielskich w Puszczy Nalibockiej oraz o ostatnich repatriantach ze Wschodu. Z dużą przyjemnością zająłem się tym tematem, zwłaszcza że w ostatniej grupie wygnańców z Kresów znalazły się tak słynne później postacie jak Czesław Niemen i Władysław Kozakiewicz. Ich nazwiska zna każdy Polak, gdyż trudno sobie wyobrazić bez nich polską muzykę i polski sport.
Zawsze uważałem, że jeżeli przedstawię w książce różne aspekty życia, uzyskam bogaty obraz danej epoki. Oczywiście nie neguję potrzeby prac monograficznych poświęconych tylko wybranej dziedzinie, postaci lub miejscu, ale warto pamiętać, że życie codzienne składa się z bardzo różnych elementów. Przypomina wręcz kalejdoskop wydarzeń i doznań – humor idzie w parze z tragizmem, a postacie niezwykle ważne towarzyszą tym mniej znanym. Wielka polityka przeplata się z wydarzeniami o mniejszym ciężarze gatunkowym, a o wszystkim czasami decydują przypadek lub łut szczęścia.
Z perspektywy czasu trudno bowiem sobie wyobrazić, że Józef Piłsudski bardzo blisko współpracował ze Stanisławem Wojciechowskim przy wydawaniu podziemnego czasopisma „Robotnik”. Drogi ich zaczęły się rozchodzić, gdy Wojciechowski podjął decyzję o ożenku, a biorąc pod uwagę przebieg ich ostatniej rozmowy na moście Poniatowskiego w Warszawie podczas przewrotu majowego, dawna przyjaźń obu panów wydaje się wręcz niemożliwa. Współpracownicy sprzed lat stali wówczas po dwóch stronach barykady: jeden był prezydentem Rzeczypospolitej, a drugi buntownikiem przeciwko legalnym władzom. Nie wiadomo też, jak potoczyłyby się wzajemne kontakty Czesława Miłosza i Sergiusza Piaseckiego, gdyby na drodze każdego z nich nie stanęła ta sama kobieta. Takich historii w tej książce jest więcej i mam nadzieję, że zainteresują Czytelników.
Pomimo różnorodności przedstawionych tematów nigdy nie zapominałem o podstawowej zasadzie cyklu: wszystkie wydarzenia opisane w niniejszej pozycji mają jedną wspólną cechę – wydarzyły się na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa w jego ostatnich polskich latach.
Sławomir Koper
Przez kilkanaście lat po kongresie wiedeńskim Wilno przeżywało jeden z najlepszych okresów w swoich dziejach, ale klęska powstania listopadowego spowodowała, że miasto zaczęło zamierać. Zapadło w kilkudziesięcioletni letarg, z którego miało się obudzić dopiero wraz z odrodzeniem się Rzeczypospolitej.
Nie zmienia to jednak faktu, że w pierwszych dekadach XIX wieku wszystko wyglądało całkiem optymistycznie. Z wojen napoleońskich miasto wyszło obronną ręką, a główną przyczyną jego rozkwitu była działalność Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego. Początki uczelni sięgały epoki Stefana Batorego (pierwszym rektorem był Piotr Skarga), a na początku XIX stulecia uczelnia przeżywała najlepszy okres w swoich dziejach – była to placówka reprezentująca europejski poziom, największa szkoła wyższa w granicach Rosji. Pracowali tu między innymi: Wawrzyniec Gucewicz, Jan i Jędrzej Śniadeccy, Hieronim Stroynowski, Joachim Lelewel i Michał Oczapowski. Natomiast do jej najbardziej znanych studentów należeli Adam Mickiewicz, Tomasz Zan, Ignacy Domeyko, Juliusz Słowacki i Józef Ignacy Kraszewski.
Uniwersytet oddziaływał na życie Wilna, był tam najważniejszą instytucją – nadawał miastu blask młodości. Po ulicach krążyły tłumy studentów, co znacząco wpływało też na rozkwit lokalnej gastronomii. Młodość zawsze rządziła się własnymi prawami – studenci musieli znaleźć ujście dla swojej energii i prowadzili bardzo aktywne życie towarzyskie. W efekcie w latach 20. XIX stulecia w mieście naliczono ponad 800 punktów z wyszynkiem: 29 zajazdów, 45 jadłodajń, 19 restauracji, 61 kawiarń, 35 piwiarń i 614 szynków. Oczywiście nie wszystkie funkcjonowały wyłącznie pod kątem młodzieży akademickiej, ale ich liczba i tak była imponująca jak na miasto liczące około 50 tysięcy mieszkańców. Restauratorzy zatem nie narzekali i bardzo dbali o swoich klientów.
„Gospodarz – wspominał Józef Ignacy Kraszewski – gdy zabraknie drobnych, a nawet grubych, nie waha się pokredytować, zna doskonale interesy, resursa ich, czas wypłaty pensji, niektórych nawet mieszkania w mieście odnaleźć by potrafił, pożycza im w deszcz parasola i wchodzi odważnie w polityczną konwersację o urzędnikach izby skarbowej”1.
Klęska powstania listopadowego przyniosła falę antypolskich represji, które szczególnie dotknęły właśnie Wilno. W maju 1832 roku uniwersytet został oficjalnie zamknięty, zachowano tylko Wydziały Medyczny i Teologiczny, które w przyszłości miały się stać samodzielnymi uczelniami (Akademia Medyko-Chirurgiczna i Akademia Duchowna). Placówki te przejęły część majątku zlikwidowanej uczelni, resztę przekazano na potrzeby uniwersytetów w Kijowie i Charkowie. 10 lat później zupełnie zrezygnowano jednak z utrzymywania szkół wyższych nad Wilią, studenci medycyny musieli się przenieść do Kijowa, a przyszli duchowni – do Petersburga.
Likwidacja uniwersytetu nie oznaczała upadku miasta z dnia na dzień, ale Wilno straciło dotychczasowy młodzieńczy charakter. Odczuli to nie tylko restauratorzy, lecz także wiele rodzin, dla których pieniądze za wynajem pokoi stanowiły znaczący dodatek do domowego budżetu. Większość studentów pobierających naukę w Wilnie pochodziła bowiem spoza miasta, a instytucja akademików była wówczas praktycznie nieznana.
Warto jednak pamiętać, że pozostałości miejscowego uniwersytetu, a szczególnie działalność Akademii Medyko-Chirurgicznej, opóźniły o kilka lat proces degradacji miasta. Na akademii studiowało prawie 900 słuchaczy, kadra naukowa liczyła zaś 19 profesorów. Językiem wykładowym była łacina, a nie rosyjski, co również miało ogromne znaczenie. Do tego niektórzy studenci przejawiali zainteresowania bardzo odległe od medycyny, ale z powodu braków finansowych nie mogli sobie pozwolić na naukę za granicą. I właśnie pod ich kątem zorganizowano zajęcia o charakterze ogólnohumanistycznym, mające zapewnić możliwość wszechstronnego rozwoju umysłowego poza obowiązkowym programem nauczania. Inna sprawa, że niektórzy z nich z czasem przekonali się do medycyny, a najwspanialszym tego przykładem jest Tytus Chałubiński, który znakomicie zapisał się w dziejach naszego kraju.
Studenci wileńskiej akademii nie należeli jednak do zbytnio zdyscyplinowanych. Nowe zarządzenia władz rosyjskich były przez nich przyjmowane z ogromnym niezadowoleniem, a szczególnie działania prezesa uczelni, profesora Tomasza Kuczkowskiego. Ten znakomity lekarz miał za sobą długoletnią przeszłość w armii rosyjskiej i usiłował wprowadzić wojskowe metody zarządzania uczelnią. Chciał wręcz skoszarować studentów, co zakończyło się zawiązaniem tajnej organizacji sprzeciwiającej się wprowadzaniu żołnierskiego drylu na akademii. Organizacja została jednak ujawniona, sprawie nadano podtekst polityczny i aresztowano jej członków. Choć Kuczkowski zrezygnował ze stanowiska, akademii nie udało się już uratować.
Wilno nigdy nie było jednolite narodowościowo ani religijnie. Wprawdzie ton życia nadawali tam Polacy, ale stanowili oni tylko około połowy mieszkańców. Szczególnie liczna była mniejszość żydowska – Izraelici osiedlali się bowiem nad Wilią od czasów wielkiego księcia Witolda. Przez stulecia cieszyli się opieką polskich władców, ochraniał ich również ultrakatolicki Zygmunt III Waza – nawet fanatyk religijny na tronie doskonale rozumiał, że stanowili ważny element gospodarki państwa.
Sytuacja wileńskich Żydów uległa znacznej zmianie po upadku Rzeczypospolitej. Ponieważ rosyjskie ustawodawstwo zakazało Izraelitom zamieszkiwania w centralnych guberniach państwa, w tej sytuacji do Wilna zaczęli napływać Żydzi z Rosji. Wraz z ich przybyciem znacznie wzrósł odsetek ludności starozakonnej w mieście: w 1836 roku Żydzi stanowili 36 proc. mieszkańców (ponad 20 tysięcy), a w 1875 roku – ponad 47 proc. (prawie 50 tysięcy).
Litwacy zdecydowanie różnili się od Żydów warszawskich, lwowskich czy krakowskich. Nie czuli żadnych związków z Rzecząpospolitą, z reguły w ogóle nie znali polskiego i – obok jidysz – posługiwali się językiem rosyjskim. Niebawem też zdominowali miejscową społeczność, w efekcie – nad Wilią nie było praktycznie Polaków semickiego pochodzenia. Miejscowi Żydzi nie ulegali asymilacji, unikali też polskich placówek edukacyjnych. W państwowych szkołach uczyły się dzieci Karaimów, Tatarów czy Rosjan, natomiast Żydzi preferowali własne szkolnictwo.
Oddzielną grupę w mieście – i do tego bardzo widoczną – stanowili Rosjanie. Władze carskie zawsze popierały osadnictwo rosyjskie na terenach włączanych w granice imperium Romanowów – inna sprawa, że wielu urzędników czy oficerów w przeprowadzce na dawne ziemie Rzeczypospolitej widziało możliwość szybszego awansu. Z drugiej jednak strony, tereny polskich Kresów uchodziły jednocześnie za miejsce zesłania dla tych, którzy mieli na sumieniu różnego rodzaju przewiny. Dlatego często trafiali tam ludzie, których chciano się pozbyć z Moskwy czy Petersburga, a zatem: alkoholicy, malwersanci, awanturnicy i łapówkarze.
Nie można jednak uogólniać, zdarzały się bowiem także wyjątki. Niemiecki arystokrata w służbie rosyjskiej, Ludwik Sayn-Wittgenstein-Sayn (syn naczelnego dowódcy armii carskiej z czasów wojny z Napoleonem), poślubił w 1828 roku Stefanię Radziwiłłównę. W posagu dostał majątki na Litwie i – mimo że jego żona zmarła kilka lat później – wrósł w wileńskie towarzystwo. Ożenił się po raz drugi, nabył zrujnowany pałac w Werkach pod Wilnem, czyniąc z niego ośrodek życia towarzyskiego i kulturalnego. W sezonie letnim odbywały się tam liczne przyjęcia i pikniki, na których spotykało się bardzo mieszane towarzystwo. Zapraszał bowiem nie tylko „wyższych urzędników wojskowych i cywilnych”, lecz także „ich rodziny” oraz „wielu znakomitych obywateli przybyłych z Królestwa i z prowincji”.
„Werki były ciągłym słońcem – wspominała Gabriela Puzynina – gwiazdą atrakcyjną. Jeżdżono tam codziennie, a na Zielone Świątki zapraszano tam całe miasto. Śliczna była ta rezydencja, odmalowana miniaturowo i oprawiona w śliczne porte-feuille [portfolio – S.K.]. (…) Fontanna biła w dziedzińcu, w miejscu pałacu książąt Massalskich rosły klomby, a nad stromym brzegiem Wilii stał bastion murowany w półkole, osadzony bzami”2.
Wittgenstein do końca życia pozostał luteraninem, natomiast jego druga żona, Leonilla Bariatinskaja, przeszła z prawosławia na katolicyzm. Takie przypadki nieczęsto zdarzały się wśród rosyjskich elit i nie były mile widziane na carskim dworze.
Najmniej w Wilnie było Litwinów, a ludzie używający wobec siebie takiego określenia w rzeczywistości czuli się pełnoprawnymi Polakami. W tamtych czasach elity litewskie były bowiem gruntownie spolonizowane, a miejscowy język pozostał domeną chłopów na Żmudzi. Dla ludzi z tej epoki (później zresztą również) określenie „Litwin” oznaczało wskazanie regionu pochodzenia, a Litwa brzmiała identycznie jak: Poznańskie, Galicja czy Mazowieckie. Natomiast liczba autentycznych Litwinów w Wilnie nie przekraczała wówczas kilkuset osób i używano wobec nich określenia „Żmudzini”.
Nieco więcej żyło tam natomiast Białorusinów, ale była to nacja bez własnej tożsamości narodowej. Większość z nich na pytanie o przynależność etniczną podawała wyznanie, do którego należeli. W pierwszej połowie XIX wieku wileńscy Białorusini byli najczęściej grekokatolikami – Kościół unicki dominował bowiem na obszarach wiejskich dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Niebawem miało to jednak ulec zmianie, gdy w ramach represji popowstaniowych władze carskie podjęły decyzję o likwidacji Kościoła greckokatolickiego.
Na synodzie w Połocku w 1839 roku trzej biskupi uniccy z hierarchą Wilna, Józefem Siemaszką, na czele, poprosili (pod przymusem) cara Mikołaja I o przyjęcie do Cerkwi prawosławnej. Imperator okazał wyrozumiałość i w czerwcu tego samego roku ogłoszono likwidację unii brzeskiej. Liturgia została ujednolicona oraz przejęto budynki sakralne – w ten sposób Białorusini zaczęli wyznawać prawosławie. Ale wielu z nich uważało się jednak za tutejszych, a nawet za polską szlachtę – na dowód tego często pokazywali stare dokumenty z czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Mimo wszelkich uciążliwości Wilno pozostało centrum życia kulturalnego i towarzyskiego dawnego Wielkiego Księstwa. Ton nadawały mu salony miejscowej arystokracji i zamożnych ziemian, nie wszystkich było bowiem stać na kosztowne wyjazdy zagraniczne. Zresztą posiadanie domu w Wilnie uważano za nobilitujące, podobnie jak spędzanie w mieście zimy lub tylko karnawału.
Wyjazd na kilka miesięcy do miasta stanowił wielkie wydarzenie, przybyłym do Wilna ziemianom nie mogło przecież niczego zabraknąć.
„Paka od wiedeńskiego fortepianu – relacjonowała Gabriela Puzynina – w którym oprócz instrumentu mieściło się jeszcze wiele rzeczy. (…) Z kredensem pojechał naprzód kredensarz, a kamerdyner Stefan, drepcąc i kiwając głową, znosił z szaf i ze składów srebra, porcelanę i kryształy. (…) Mama też ze swojej szafki gotyckiej dobywała zaklęte serwisy serwskie i saskie, na które patrząc przez szklane drzwi od dzieciństwa, nauczyłyśmy je szanować, gdy przyszło pić z nich w Wilnie herbatę. (…) Pierwszy transport rzeczy ruszył do Wilna po Nowym Roku, my wyjechaliśmy pod koniec stycznia”3.
Rytm życia Wilna przyspieszał na czas karnawału, w zamożnych domach był to okres ożywionych kontaktów towarzyskich. Tańczono do upadłego, a przy okazji odbywała się swoista giełda matrymonialna młodzieży obojga płci.
„Znaleźliśmy się nagle – kontynuowała Puzynina – w sali jasnej, tłumnej i strojnej, wśród chodzących i mówiących nawet w takt muzyki. (…) Wir tańca porwał nas u wejścia prawie w swe obroty, a było z kim puścić się galopa i mazura. Wprawdzie razem z uniwersytetem znikła i młodzież akademicka, dużo ich poległo, dużo tęskniło na wygnaniu i emigracji, ale i na ich miejsce powstało młodsze rodzeństwo, całe jakby młode pokolenie, wyrostki i odrostki dawnej młodzieży”4.
Na imprezach tanecznych pojawiali się czasami ludzie spoza wileńskiego towarzystwa, co generowało różne komentarze. Puzynina zatańczyła kiedyś walca z zamożnym kupcem z Rygi, niejakim Lewensztajnem – wywołało to prawdziwą sensację towarzyską. Koleżanki wypytywały, czy zdaje sobie sprawę, że tańczyła z „jakimś kupcem”, a zatem z człowiekiem, który nie pochodził z ich sfery. Były jeszcze bardziej zszokowane, gdy panna Gabriela przyznała, iż doskonale zna personalia partnera, bowiem tego dnia rankiem nabyła w jego sklepie rękawiczki. A to, że Lewensztajn jest nie tylko kupcem, lecz także Żydem, w ogóle jej nie przeszkadza.
Ozdobą jednego z karnawałów był szkocki arystokrata Alexander Bower Saint-Clair ożeniony z Pelagią Kossakowską. Szkot paradował po Wilnie w swoim stroju narodowym, czym wzbudzał powszechną sensację. Doszło wreszcie do tego, że jedna z pań z towarzystwa, obserwując go w teatrze przez lornetkę, potwierdziła półgłosem, że pod kiltem chyba faktycznie nie nosi on bielizny... Natomiast jego brat ubierał się zgodnie z wymogami mody europejskiej, ale miał zwyczaj kłaść w salonie nogi na stole. Nie znając żadnego obcego języka, na migi zapraszał panie do tańca.
Autor przed katedrą w Wilnie i na jednym z dziedzińców Uniwersytetu(Archiwum autora)
Jednak nie zawsze i nie wszędzie bywało tak elegancko i wesoło. Spotkania w męskim gronie szlachetnie urodzonych czasami nie odbiegały od zachowania studentów czy okolicznych włościan. Różniły się właściwie tylko jakością spożywanych trunków.
„Wrzawa, pijatyka, wszędzie na stołach butelki szampańskiego, kałuże tego wina na posadzkach, grube podniesione głosy, śmiech jakby rżących koni, zamaszystość ruchów, wszystko to różniło się tylko kostiumem od zgiełku chłopów koło karczmy”5.
Pomnik Wawrzyńca Gucewicza, profesora Uniwersytetu Wileńskiego(Wikipedia/JonasS at Lithuanian)
Uniwersytet Wileński, budynek Wydziału Filozofii (Wikipedia/Pofka1)
Uniwersytet Wileński, dziedziniec Wydziału Filologicznego(Wikipedia/Edgaras Kurauskas)
Jednak tam, gdzie bywały damy, z reguły zachowywano się z galanterią, przestrzegano też konwenansów podczas świąt kościelnych. Szczególną oprawę miało śniadanie wielkanocne, które stanowiło prawdziwe zakończenie Wielkiego Postu.
„Na pierwszy dzień Wielkanocy – relacjonowała Puzynina – moja chrzestna matka wystąpiła ze święconym, jak to mówią, na całe miasto, to jest na całe towarzystwo bawiące się, obierając na to salę domu Müllerów, będącą głównym teatrem wszystkich większych zebrań, koncertów, balów i maskarad. Wchodząc w ten tłum barwny i ożywiony, kręciło się w oczach od widoku tylu twarzy nieznajomych lub odmienionych strojem i wyrazem. Panny szczególnie wydały się nam wyemancypowane, a młodzież aż niegrzeczna zbytnią poufałością. (…) Poważni zaś wiekiem panowie: wuj Adam Chreptowicz w białym krawacie i z białymi jak mleko włosami, podkomorzy Szwykowski z wypudrowaną głową, a świeżą twarzą, pan Jan Gwalbert Rudornina w piętrowej peruce, generał Kossakowski w peruce zaczesanej na czoło, Michał Romer z trąbką i tak dalej, przychodzili koleją całować wszystkie damy w rączki”6.
Obserwatorium Astronomiczne, widok od dziedzińca(Wikipedia/Diliff)
Podobne spotkanie nie mogło się odbyć bez obecności powszechnie znienawidzonego generała-gubernatora Wilna, księcia Nikołaja Dołgorukowa. Nazywano go satrapą i unikano z nim kontaktów towarzyskich, uważając, że „sama pycha błyszczała mu na piersiach, obżarstwo i lenistwo wypełniały mundur, gniew zapalał krew”. Jednak miejscowa elita musiała się godzić na kompromisy, zatem posłusznie przyjmowano zaproszenia od gubernatora i czasami goszczono również jego. Zresztą niebawem Dołgorukow sam popadł w kłopoty, a przyczyną tego było uczucie. Generał-gubernator nieprzytomnie zakochał się bowiem w Polce, Łucji Zabiełło, i wziął z nią ślub w obrządku katolickim. Zostało to bardzo źle przyjęte na dworze w Petersburgu i księcia odwołano z Wilna. Przy okazji opowiadano w mieście, że wyjechały tylko ruki, natomiast dołgi pozostały. Było w tym dużo racji, gdyż faktycznie gubernator pozostawił nad Wilią wiele nieuregulowanych zobowiązań finansowych.
Życie towarzyskie wileńskiej elity obejmowało także cykliczne spotkania w domach najznaczniejszych obywateli miasta. Praktycznie każda ważniejsza familia miała swoje dni przyjęć, gdy o określonej godzinie spotykano się tam w celach towarzyskich. Słuchano muzyki, grano w karty, a przede wszystkim dzielono się plotkami z miasta i okolicy. Obyczaje niektórych arystokratów czy ziemian mogą po latach szokować, daleko im bowiem do powszechnych wyobrażeń o eleganckim świecie tamtej epoki.
„Oboje gościnni – opisywał jeden z pamiętnikarzy Aleksandrę i Jana Łubańskich – ze wszystkimi poufali, prowadzili dom raczej rosyjskiego, prowincjonalnego typu. Przyjmowali przyjaciół, płci przeważnie męskiej, od 10 rano. Pan w nocnej koszuli i kalesonach, pani w szlafroczku, skoro ktoś przyszedł, zaraz rozkładał się stolik karciany, siadało się do preferansa”7.
W tej sferze niemal wszyscy gościli wszystkich, a wykwintne proszone kolacje na 30 lub nawet więcej osób wcale nie należały do rzadkości.
Do wybuchu powstania listopadowego Wilno zajmowało drugie miejsce pod względem liczby książek wydawanych w języku polskim – ustępowało wyłącznie Warszawie. Po zamknięciu Uniwersytetu Wileńskiego wyprzedziły je Lwów i Kraków. Nadal jednak pozostało znaczącym ośrodkiem wydawniczym, a prymat utrzymała w mieście firma Józefa Zawadzkiego założona w 1804 roku. Zapisała się w dziejach polskiej kultury jako pierwszy wydawca tomików poetyckich Adama Mickiewicza.
Inna sprawa, że Zawadzki zbytnio nie ryzykował, drukując Ballady i romanse, części II i IV Dziadów oraz Grażynę. Wydania opierały się bowiem na systemie subskrypcji, którą organizowali przyjaciele poety, a autor nie dostawał żadnej zaliczki. Mimo to nie można nie doceniać zasług Zawadzkiego dla polskiej kultury, a szczególnie dla Wilna. Wprawdzie nie zawsze wykazywał się intuicją wydawniczą i zdarzyło mu się odrzucić młodzieńcze utwory Kraszewskiego, ale możemy to uznać tylko za wypadek przy pracy. Przedsiębiorca bał się zaryzykować promocji nieznanego autora bez pewności, że odzyska poniesione koszty. Na szczęście jego następcy mieli inne zdanie na ten temat.
Księgarnia Zawadzkiego stanowiła też salon literacki, gdzie przesiadywali miejscowi twórcy i ich wielbiciele. Było to miejsce gwarne i wesołe, a do tego powszechnie uznawane za modny lokal, w którym należało bywać. Tym bardziej że zwykle nie brakowało tam różnego rodzaju oryginałów i dziwaków, a Zawadzki traktował ich obecność jako znakomitą reklamę swojej firmy.
Wydawnictwo przetrwało wszelkie burze dziejowe (zostało zlikwidowane dopiero po II wojnie światowej!), a po śmierci założyciela prowadzili je jego potomkowie. W połowie XIX wieku wydawało niemal połowę druków w języku polskim ukazujących się w Wilnie, do tego dochodziły jeszcze publikacje w językach litewskim, rosyjskim i po łacinie. Książki wydawane przez Zawadzkich docierały nie tylko do Kowna czy Warszawy, lecz także do miast położonych w głębi Rosji.
Odrzuconym Kraszewskim zajął się największy nad Wilią konkurent Zawadzkiego, Krystian Teofil Glücksberg. Syn znanego warszawskiego księgarza Natana – w odróżnieniu od reszty rodziny – związał się z Wilnem i otrzymał tam nawet prestiżowy tytuł księgarza Cesarskiej Akademii Medyko-Chirurgicznej. Wydawał zresztą książki o nieco innym profilu niż jego rywal – to właśnie u niego pojawiły się Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska czy Teka Wileńska Adama Kirkora. Nie brakowało też bardzo ambitnych przedsięwzięć, jak edycja Encyklopedii powszechnej, co jednak zakończyło się katastrofą. Ze względu na brak zainteresowania czytelników przerwano bowiem wydawanie kolejnych tomów, co nie najlepiej świadczy o horyzontach umysłowych ówczesnej wileńskiej elity.
Firma Glücksberga ostatecznie upadła w połowie wieku, potwierdzając opinię jego rywala, że rynek wydawniczy jest nieprzewidywalny i rządzą nim mody oraz kaprysy czytelników. Inna sprawa, że miasto pozbawione uniwersytetu straciło najważniejszych, choć może niespecjalnie zamożnych odbiorców. Natomiast sfery ziemiańskie zdecydowanie preferowały obcojęzyczne romanse przywożone z zagranicy.
Nie można jednak uogólniać – Gabriela Puzynina wielokrotnie bowiem wspominała, że już w latach 30. czytywała dzieła Mickiewicza, i to nie tylko te wydane przed laty legalnie w Wilnie, lecz także druki emigracyjne z Panem Tadeuszem na czele. Lektura zrobiła na niej zresztą tak wielkie wrażenie, że posłała wieszczowi do Paryża butelkę z wodą ze strumienia z doliny Gristupis pod Kownem (obecnie Dolina Mickiewicza). Wieszcz wspominał o tej dolinie w poemacie Grażyna, a Puzynina była bardzo wzruszona, gdy dowiedziała się, że właśnie tej wody użyto do chrztu jednego z dzieci poety.
Nie najlepiej prezentowało się natomiast w Wilnie życie teatralne. Wprawdzie wciąż żywa była pamięć o wielkich inscenizacjach Wojciecha Bogusławskiego, ale od tamtych czasów upłynęło już pół wieku. W 1833 roku zgodnie z zarządzeniem księcia Dołgorukowa afisze teatralne zaczęto drukować w dwóch językach (po polsku i rosyjsku), teksty przedstawień poddawano ostrej cenzurze, na widowni zawsze musiało być miejsce zarezerwowane dla żandarma obserwującego przebieg wieczoru, zaś wszelkie ruchy kadrowe w obrębie zespołów teatralnych zatwierdzał generał-gubernator lub jego przedstawiciele.
Inscenizacje odbywały się w Wielkiej Sali Ratuszowej, a repertuar był bardzo zróżnicowany. Wystawiano zarówno dramaty Szekspira czy Schillera, jak i sztuki współczesne. Inscenizowano dzieła autorstwa Aleksandra Dumasa (ojca), Victora Hugo, Eugène’a Scribe’a – i trzeba przyznać, że nowości z Paryża dość szybko trafiały do Wilna. Pierwsze spektakle odbywały się często już kilka miesięcy po prapremierze nad Sekwaną.
Spośród polskich autorów triumfy święcił Aleksander Fredro, szczególną popularnością cieszyły się jego Pan Jowialski i Śluby panieńskie. Z dużym powodzeniem wystawiono także debiutancki dramat Antoniego Edwarda Odyńca, Izorę, który jednak nie wytrzymał próby czasu. Zresztą Juliusz Słowacki już wtedy określał go jako „dzieło wielkie objętością, a bardzo małych zalet”, a sam autor zapisał się w historii literatury bardziej jako przyjaciel i towarzysz podróży Mickiewicza niż dramatopisarz i poeta.
Dużą rolę w życiu teatralnym miasta odegrała trupa Wilhelma Szmidtkoffa przebywająca nad Wilią w latach 1835–1844. Był to zespół bardzo uniwersalny, a swoją karierę w Wilnie zawdzięczał przedstawieniom operowym. Już pierwsza inscenizacja (Fra Diavolo Daniela Aubera) przyniosła tym artystom ogromny sukces, a potem nadszedł czas prawdziwych triumfów. Wystawiano Oberona i Wolnego strzelca Webera, Cyrulika sewilskiego Rossiniego, Niemą z Portici Aubera, Uprowadzenie z seraju, Czarodziejski flet i Don Giovanniego Mozarta.
Szmidtkoff miał rozmach i nie zrażał się przeciwnościami losu. Ponieważ w jego stałym zespole znajdowało się „zaledwie kilka nazwisk wartych uwagi”, a reszta to „zbieranina hołoty po niemieckich miasteczkach”, ściągał do swojej trupy miejscowych wykonawców. Natomiast gdy zaszła potrzeba, sprowadził nawet orkiestrę z Pragi wraz z dyrygentem i jednym z tamtejszych czołowych śpiewaków. Wyjątkowo dbał o stronę wizualną inscenizacji oraz wierność wykonania. I zdominował życie teatralne nad Wilią.
„Abonowano loże na całą zimę – potwierdzała Gabriela Puzynina – (…) czemu sprzyjał bardzo brak innych zabaw, daleko estetyczniej zastąpionych. Teatr był naówczas na Wileńskiej ulicy, u Każyńskich, a scena tak obszerna, że nie tylko koń spiżowy (…) mógł wznieść się ze sceny w obłoki, ale Mazanieff na prawdziwym koniu odbywał swój marsz triumfalny śród oswobodzonych neapolitańczyków. Wilno pamiętało wprawdzie operę niejedną, (…) ale opery kompletnej nie miało nigdy aż do czasów Szmidtkoffa, któremu zawdzięcza miasto nasze swe przebudzenie i podniesienie ku wyższym szlachetniejszym uczuciom i uniesieniom”8.
Na początku lat 40. XIX stulecia Szmidtkoff doprowadził do połączenia swojej trupy z polskim zespołem teatralnym – taki manewr umożliwił mu wystawianie także dramatów. Zgodnie ze zwyczajem nie żałował środków na kostiumy i scenografię, dzięki czemu odniósł ogromny sukces. Fortuna bywa jednak kapryśna – niebawem popadł w długi i na zawsze opuścił Wilno.
Jego wyjazd znacznie zubożył miejscowe życie teatralne, w dodatku wśród polskich aktorów panowała niezgoda. Część z nich wyjechała z Wilna, zaś Aleksander Rezgoł i Stanisław Nowakowski założyli w gmachu ratusza teatr rosyjski, który – oczywiście – cieszył się poparciem władz. W efekcie, gdy ostatecznie zespół polski i rosyjski połączyły się, grupie narzucono obowiązek wystawiania dodatkowych spektakli w języku zaborcy.
Był to już okres upadku sceny wileńskiej, mimo że wciąż występowali tam całkiem dobrzy aktorzy. Widzów zniechęcały jednak stosunkowo ubogie inscenizacje, dalekie od ekstrawagancji Szmidtkoffa, a do tego fatalne warunki oferowane publiczności. Przyjezdni z Petersburga czy Warszawy nie mogli się nadziwić, że „pod tak zwanymi krzesłami” leży siano, „by nie było zimno w nogi”.
Właściwie tylko zapowiedź premiery wypełniała salę po brzegi. W innym wypadku pojawiali się wyłącznie najwierniejsi wielbiciele teatru, by po raz kolejny zobaczyć „sztukę już po sto razy wystawianą”.
„Publiczność niewielka – wspominał Józef Ignacy Kraszewski – zwiększała się wzbudzoną na chwilę ciekawością, napływała w pierwszych dniach tłumnie, dawała nadzieje wielkich sukcesów; potem znużona odstępowała teatru i znowu jak dawniej, nielicznie, obojętnie uczęszczała na widowiska. (…) Na dobry, ciągły teatr Wilno było za małe, nie potrzeba tu nikogo obwiniać prócz losu; drugie tyle ludności, a wszystko byłoby dobrze. Pomimo że się trzymał słabo, teatr jednak nie upadał, a czasami nawet bywały wieczory tryumfalne, w które się ledwie do kasy i do krzeseł docisnąć było można. Wielka szkoda, że tak rzadko grywano Fredrę, którego zresztą i na warszawskim teatrze nie lubią czy nie pojmują”9.
Inna sprawa, że nawet największe gwiazdy wileńskiej sceny nie mogły liczyć na specjalnie wysokie zarobki. Najlepsi aktorzy dostawali po 80 rubli miesięcznie (około 2000 euro), zaś wartość przeciętnego kontraktu wynosiła około 50 rubli (około 1250 euro). Biorąc pod uwagę, że aktorzy najczęściej sami płacili za kostiumy, w których występowali, a za czas przestojów (święta i miesiące letnie) w ogóle nie otrzymywali wynagrodzenia, były to niewysokie sumy. Z kolei bilety kosztowały stosunkowo niewiele – za najlepsze miejsca żądano raptem 3 rubli (75 euro), przeciętnie zaś około 2 rubli (50 euro). Oczywiście najtańsze były bilety na galerię (po 20 kopiejek, czyli 5 euro). Teatry wileńskie otrzymywały też dotacje miejskie, ale nie stanowiło to reguły, a najważniejszym kryterium była frekwencja na widowni.
Wilno w czasach Moniuszki na obrazie Zygmunta Vogla (Wikipedia)
Panorama Wilna na obrazie Zygmunta Vogla (Wikipedia)
Chociaż zespoły obciążano różnymi dodatkowymi kosztami, a wynajem sali należał do najbardziej uciążliwych, znajdowano też czas na urządzanie benefisów. Zysk wędrował wtedy do kieszeni aktora, dla którego organizowano przedstawienie – w takie wieczory widownia zawsze była pełna. Wilnianie jednak cenili własny teatr – mogli na niego narzekać, lecz nie wyobrażali sobie bez niego życia.
Spektakle teatralne wystawiano także siłami amatorskimi. Na scenie pojawiali się wówczas członkowie miejscowych elit, a dochód przeznaczano na cele dobroczynne. Dużą popularnością cieszyły się również żywe obrazy, czyli inscenizacje słynnych scen historycznych lub pochodzące ze znanych dzieł literackich. Były one jednak ograniczone do niewielkiego środowiska i nie odgrywały praktycznie żadnej roli w życiu kulturalnym Wilna.
Pałac w Werkach na rysunkach Napoleona Ordy – widok od strony ogrodu oraz sala jadalniana(Polona)
Wileńska katedra, pocztówka z XIX wieku (Polona)
Synagoga w Wilnie (Wikipedia/Kontis Šatūnas)
Jak zawsze i wszędzie ogromne zainteresowanie towarzyszyło widowiskom z gatunku lekkie, łatwe i przyjemne. W 1840 roku uwagę mieszkańców Wilna przykuło przedstawienie cyrkowe Pielgrzymka w powietrze wystawione na dziedzińcu ratusza, a rok później spektakl Teatru Optycznego i Kinetozograficznego. Większą sensację wzbudził jednak pokaz tresowanych pcheł, podobnie jak pewien Włoch o nazwisku Kvaliardi, który „na przemian dźwigał pudy i eskamotował [ukrywał] karty”. Natomiast rodzina Price, złożona prawie z samych dzieci, prezentowała na linie „charakterystyczne tańce”. Z drugiej jednak strony – w tych samych dniach ogromny sukces odniosła śpiewaczka Mees Masi, dając recitale w domu Müllerów. Masi wprawdzie nie miała wielkiego głosu, ale ponoć oczarowywała urodą i wdziękiem, co być może wyjaśnia fenomen jej triumfów nad Wilią…
Ulica Zamkowa (Pilies) w Wilnie, w głębi Wieża Giedymina (Wikipedia/Marcin Białek)
Księgarnia Zawadzkiego (Wikipedia)
Adam Kirkor, współautor hańbiącego Albumu wileńskiego(Wikipedia)
Sukcesy Francuzki nie były jednak przypadkowe, podobnie jak zainteresowanie operą w Wilnie. Na przyjezdnych miasto sprawiało wrażenie bardzo umuzykalnionego – zauważano, że spacerując wieczorem głównymi ulicami, niemal z wszystkich otwartych okien można było usłyszeć dźwięki fortepianu albo melodyjny śpiew. Oczywiście lekcje muzyki należały wówczas do żelaznego punktu edukacji każdej panny z dobrego domu, ale w Wilnie faktycznie muzyka rozbrzmiewała na każdym kroku.
„W domu Poznańskiego, gdzie żeśmy zimowali – wspominała Puzynina – górne piętro było zajęte przez pensję żeńską państwa Rapcewiczów; trzydzieści panien i dziewięć fortepianów nie mogły być cichym sąsiedztwem! Od rana do wieczora słychać było wygrywane sonaty”10.
Z kolei w księgarni Zawadzkiego stał fortepian, na którym zawsze ktoś improwizował. I prawdopodobnie były to dość udane popisy, gdyż nic nie wiadomo, by protestowali przeciw nim stali bywalcy lokalu. W salonach regularnie urządzano wieczorki muzyczne, podczas których grywali domownicy lub zaproszeni goście. Nie mogło – oczywiście – zabraknąć koncertów na rzecz ubogich, a ozdobą jednego z nich była uwertura z Semiramidy Rossiniego na osiem fortepianów.
Gabriela Puzynina. Lektura Pana Tadeusza zrobiła na niej tak wielkie wrażenie, że posłała Mickiewiczowi do Paryża butelkę z wodą ze strumienia z doliny Gristupis pod Kownem (obecnie Dolina Mickiewicza)(Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa)
Miejscowi i przyjezdni artyści chętnie koncertowali w sali ratusza (miała znakomitą akustykę), nie unikano też muzyki pop tamtych czasów – nawet wirtuozi mogli liczyć na większe zainteresowanie, wykonując bardziej przystępny repertuar. A do tego nie zawsze na instrumencie, na którym zdobyli uznanie.
„Sławny skrzypek Laffon – kontynuowała Puzynina – sypał trelami na temat Sommeil z Niemej [Niema z Portici – S.K.], które pan Brunoff, stylem swego wuja, generała Kossakowskiego, porównywał do nóżki baletniczki, a inni, bardziej prozaiczni, do wiórów tokarskich. Artysta zapraszany na wieczory śpiewał przy fortepianie wesołe wodewile i swój utwór Adieu, ma Sylvie wprawiający w zachwyt niektóre damy”11.
Przypisy
1 J.I. Kraszewski, Obrazy z życia i podróży, t. 2, b.m.w. 2011, e-book.
2 G. Puzynina, W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815–1843, Wilno b.d.w., s. 290.
3Ibidem, s. 193–194.
4Ibidem, s. 197.
5 Za: L. Narkowicz, Stanisław Moniuszko w Wilnie, Wilno 2014, s. 52.
6 G. Puzynina, op. cit., s. 184.
7 Za: L. Narkowicz, op. cit., s. 57.
8 G. Puzynina, op. cit., s. 312.
9 J.I. Kraszewski, op. cit.
10 G. Puzynina, op. cit., s. 229.
11Ibidem, s. 203.