Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zofia Nałkowska to postać w naszej literaturze niezwykła, nie tylko dlatego, że jej twórczość objęła swym zasięgiem aż trzy epoki: modernizm, dwudziestolecie międzywojenne oraz czasy PRL-u. Jako pierwsza kobieta w Polsce miała odwagę domagać się równouprawnienia, nie tylko w kwestii prawa kobiet do pracy, głosowania i równości w świetle prawa, ale przede wszystkim - wyzwolenia kobiecego erotyzmu i seksualności.
Ta urodzona feministka zupełnie nic sobie nie robiła ze skandalu, jaki wywołała wypowiadając głośno to hasło na Zjeździe Kobiet w 1907 roku. Ona sama konsekwentnie realizowała swoje prawo do miłości, a przede wszystkim - prawo do przyjemności i rozkoszy seksualnej. Rozczarowana dwoma nieudanymi małżeństwami, rzuciła się w wir romansów, zmieniając mężczyzn jak rękawiczki i nie zmieniła się pod tym względem do końca życia.
Kim była naprawdę? Tylko wielką pisarką spragnioną męskiej adoracji? Ile jest prawdy w twierdzeniu Miłosza, który pisał o "komicznej samiczości" Nałkowskiej, "oglądającej się bez ustanku na spojrzenia mężczyzn i ich komplementy, ze swoją listą byłych mężów i kochanków"? Czy rzeczywiście, pod koniec życia była jedynie obiektem drwin? W swojej publikacji Iwona Kienzler pochyla się nad życiem osobistym pisarki, a przede wszystkim nad jej skomplikowanymi związkami z mężczyznami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Iwona Kienzler
Nałkowska
i jej mężczyźni
Zwolenniczka wolnej miłości i praw kobiet
Zofia Nałkowska jest niewątpliwie jedną z najciekawszych postaci w historii literatury polskiej i to nie tylko dlatego, że jej twórczość objęła swym zasięgiem aż trzy epoki: modernizm, dwudziestolecie międzywojenne oraz czasy PRL-u. Pisarka, jako pierwsza kobieta w Polsce, miała odwagę domagać się równouprawnienia, nie tylko w kwestii prawa kobiet do pracy, głosowania i równości, ale przede wszystkim – wyzwolenia kobiecego erotyzmu i seksualności. Choć wygłoszony przez pisarkę referat wywołał wielki skandal, ona sama zupełnie sobie nic z tego nie robiła. Tym wystąpieniem zapracowała na miano urodzonej feministki, a do dziś pokutuje mit Nałkowskiej, jako kobiety konsekwentnie realizującej prawo do miłości, a przede wszystkim – prawo do przyjemności i rozkoszy seksualnej. Rozczarowana dwoma nieudanymi małżeństwami, do końca życia realizowała ten postulat, wikłając się w mniej lub bardziej skomplikowane związki z mężczyznami. W niektórych opracowaniach można spotkać nawet opinię, że była erotomanką, niesytą cielesnych rozkoszy messaliną, a droga do kariery międzywojennych pisarzy wiodła przez jej… łóżko. Tymczasem, przyglądając się bliżej losom Nałkowskiej, pisarka jawi się jako kobieta złakniona miłości i ciepła, próbująca bezskutecznie zrealizować filisterskie marzenie o domowym ognisku, wiernym kochającym mężczyźnie i… dziecku.
Niniejsza publikacja nie zajmuje się dorobkiem literackim pisarki, gdyż na temat twórczości Nałkowskiej napisano wiele, wylewając przy okazji morze atramentu. Głównym tematem książki jest życie prywatne autorki Granicy, a zwłaszcza jej skomplikowane relacje z mężczyznami, w tym te najdziwniejsze, z tymi, którzy kochali inaczej. Spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, kim była naprawdę Zofia Nałkowska? Tylko wielką pisarką spragnioną męskiej adoracji? Ile jest prawdy w twierdzeniu Miłosza, który pisał o „komicznej samiczości” Nałkowskiej, „oglądającej się bez ustanku na spojrzenia mężczyzn i ich komplementy, ze swoją listą byłych mężów i kochanków”? Czy rzeczywiście zupełnie się skompromitowała marząc o związku z zadeklarowanym homoseksualistą Karolem Szymanowskim, a pod koniec życia była jedynie obiektem drwin, jako kobieta, która nie chciała „godnie się starzeć” i rezygnować z intymnych przyjemności?
Nałkowska pozostawiła potomnym zupełnie niezwykłe świadectwo dokumentujące jej życie – Dzienniki, pisane od dwunastego roku życia niemal do śmierci pisarki w 1954 roku. Jej codzienne zapiski są nie tylko kroniką historyczną czasów, w jakich przyszło jej żyć i tworzyć, ale przede wszystkim odważnym wyznaniem prawdy o własnej osobowości, jak również swoistym zapisem pisarskiej ewolucji. Wizerunku Nałkowskiej dopełniają też relacje innych ludzi, jej znajomych, przyjaciół czy też antagonistów, zawarte w listach, wspomnieniach, a nawet w pamiętnikach.
W tej publikacji przyjrzymy się życiu prywatnemu autorki Niecierpliwych, począwszy od dzieciństwa w zupełnie niezwykłym domu rodzinnym, stworzonym przez rodziców pisarki, w którym dysputy intelektualne były codziennością, poprzez jej dwa małżeństwa, życie w Warszawie, gdzie brylowała, jak przystało na rasową lwicę salonową, następnie wojenną tułaczkę, a skończywszy na życiu pod rządami komunistów. Przy okazji przekonamy się, czy rzeczywiście Zofia Nałkowska była takim „pieszczochem systemu”, jak sugerują niektórzy jej biografowie. Nie obejdzie się też bez przeglądu realiów epok, w których przyszło żyć i tworzyć tej wybitnej pisarce. Co ciekawe, gdyby Nałkowska żyła współcześnie, zapewne byłaby jedną z najwierniejszych klientek wszelkiego rodzaju klinik urody oraz salonów kosmetycznych, gdzie starałaby się zatrzymać przemijającą urodę, a także bohaterką wszelkiego rodzaju tabloidów i portali plotkarskich.
„Moja inteligencja nie była inteligencją dziecka. Zasadzała się na przesadnym rozwinięciu”k1 – pisała piętnastoletnia Zofia Nałkowska w swoim Dzienniku. Choć współczesnemu czytelnikowi takie twierdzenie może się wydać mocno przesadzone, nastoletnia Zosia musiała rzeczywiście przewyższać intelektualnie swoich rówieśników, a zwłaszcza rówieśniczki, dorastała bowiem w zupełnie niezwykłym domu, dwojga intelektualistów, który na zawsze ukształtował ją zarówno jako człowieka i jako pisarkę.
Współcześnie w biogramach poświęconych Wacławowi Nałkowskiemu, które zamieszcza każda szanująca się encyklopedia, można przeczytać, że był to nie tylko ojciec sławnej pisarki, ale przede wszystkim geograf, pedagog i publicysta, którego bibliografia obejmuje, bagatela, 416 pozycji. W niektórych biogramach przy słowie „publicysta” znajduje się epitet „radykalny”. Nałkowski przyszedł na świat 19 listopada 1851 roku we wsi Nowodwór w zrujnowanej rodzinie szlacheckiej. Owo zrujnowanie rodzina zawdzięczała właściwie tylko jednej osobie – dziadkowi pisarki ze strony ojca, Michałowi Nałkowskiemu, który żeniąc się z Celiną Rudnicką w 1849 roku był właścicielem folwarku Zawitała, odziedziczonym po matce lub jej drugim mężu. Niestety, pan Michasz, jak nazywano dziadka Nałkowskiej, nie był człowiekiem stworzonym do gospodarowania na roli, z jednej, aczkolwiek istotnej przyczyny – miał duszę artysty. Typowe gospodarskie zajęcia śmiertelnie go nużyły, natomiast upodobanie znajdował w muzyce, rzeźbiarstwie i majsterkowaniu. Wielką jego pasją była też matematyka i te wszystkie zainteresowania zabierały mu tyle czasu, że nie starczyło go już na gospodarowanie w rodzinnym majątku. Poza tym, z zamiłowania był mieszczuchem, nie cierpiał ani wsi, ani chłopów. Na efekty takiego podejścia do życia nie trzeba było długo czekać i pan Nałkowski stracił rodzinny majątek. To doświadczenie niczego go nie nauczyło, nadal widział swą przyszłość jako zarządca majątku. Kolejne dzierżawy kończyły się oczywiście katastrofą i dziadek pisarki tracił je po kolei: Nowodwór koło Garwolina, Niemianowice i Wierzchowiska. W Nowodworze w 1851 roku przyszedł na świat jego jedyny syn – Wacław. Chłopiec był bardzo wrażliwym dzieckiem i głęboko przeżywał wszystkie przeprowadzki, z żalem opuszczając każdy dom, do którego zdążył się już przywiązać, tęskniąc za pozostawianymi tam przyjaciółmi.
Jedenaście lat później Michał Nałkowski nabył, dzięki niespodziewanemu spadkowi, niewielki majątek Wrotków pod Lublinem, stał się on dla jego syna domem rodzinnym, do którego tęsknił jako dorosły człowiek. Bardzo skromna była ta „rodowa siedziba”, w skład której wchodził „Dom mieszkalny z drzewa na podmurowaniu […] dach gontem kryty […], pięć pokoi, sień i dwie piwnice”k2. Sąsiadował z nim jeszcze skromniejszy domek dla czeladzi, składający się z dwóch izb, bez podłóg i okien. To właśnie tęsknota była bezpośrednią przyczyną zakupu ziemi w Górkach, gdzie postawił niewielki domek – namiastkę dworku, w którym rodzina spędzała miesiące letnie. Z pamiętników, jakie we wczesnej młodości pisał Wacław, do których po latach dotarła jego córka, wyłania się obraz, delikatnie mówiąc, bardzo zaniedbanego gospodarstwa. Nałkowski pisał: „[…] rodzice moi, żyjąc w niedostatku, w nędzy prawie (bo ów kawałek gruntu nie mógł dać utrzymania) zmuszeni byli ciężko pracować, a ja już w 9-tym roku życia brałem udział w pracy i zmartwieniach rodziców. Musiałem wykonywać rozmaite posługi gospodarskie, przy braku odpowiedniej liczby służących, nauka zaś leżała odłogiem”k3.
To właśnie we Wrotkowie odbył się chrzest Wacława. Chłopiec doskonale pamiętał owo wydarzenie, bowiem ochrzczono go, kiedy skończył czternaście lat. Wbrew pozorom, tak późny chrzest nie był w owych czasach jakimś ewenementem, podobne obyczaje w kwestii chrzczenia dzieci panowały chociażby w rodzinie Marii Konopnickiej. Jej najstarsza córka, Zofia, przyjęła chrzest jeszcze później – w wieku dwudziestu czterech lat, na krótko przed ślubem.
Swoich rodziców Wacław wspominał z mieszanymi uczuciami: matkę, Celinę, bardzo kochał, pisząc o niej jako o czułej i delikatnej, wręcz anielskiej istocie, natomiast ojca bał się bardzo. I nie ma się czemu dziwić, bowiem Michał do ludzi spokojnych bynajmniej nie należał, o czym dość boleśnie przekonali się jego najbliżsi. „Do tego wszystkiego dodać należy, że Ojciec mój z natury gwałtownego charakteru – pisał Nałkowski – a niedostatkiem i niepowodzeniami rozdrażniony, bardzo źle obchodził się ze mną i często niesprawiedliwie […] odbierałem liczne szturchańce, policzki i kopania nogami”k4. Znacznie gorsze od fizycznego bólu były poniżanie, rozpacz oraz bolesna świadomość, że tak niesprawiedliwie traktuje go ojciec, osoba, której był „winien miłość i uszanowanie”. Na domiar złego, Michał Nałkowski borykał się z astmą, chorobą, z którą ówczesna medycyna właściwie sobie nie radziła. Wacław po latach wspominał: „Nieraz całe noce długie i okropne […] przepędzaliśmy przy jego łóżku […] znużony czuwaniem, znużony pracą do egzaminów, kładłem się w ubraniu nad ranem, a zaledwie oczy zmrużyłem, budził mię przerażający krzyk ojca, który się dusił. Takich nocy było nieraz po kilkanaście z rzędu”k5. Na szczęście, matka Celina zapewniała swemu synowi dostateczną porcję ciepła i uczucia. Po latach Nałkowski wspominał: „Była to istota delikatna, czuła i anielska, którą w dziecinnych prawie latach wydano za mąż, mimo jej woli, poszła za wolą rodziców, spełniała święcie obowiązki żony, lecz życie jej było złamane; nie było w nim tego uroku, który jest potrzebą serca ludzi innych niż zwykli. Myśl o życiu bezbarwnym, o zmarnowaniu kwiatu młodości, pokryła jej czoło chmurą zadumy i tęsknoty, którą czasami wylewała na papier”k6.
Tak o swojej matce opowiadał Nałkowski córkom, natomiast prawdy o swoim dziadku Nałkowska dowiedziała się po wielu latach, kiedy wertowała rodzinne archiwa, chcąc napisać książkę o swoim ojcu, ponieważ Wacław nie opowiadał córkom o niedolach swego dzieciństwa. Zamiast o kłopotach zdrowotnych ich dziadka, opowiadał o straszliwej burzy, którą przeżył w jednym z dzierżawionych przez Michała majątku, Wierzchowiskach, i o swoich skokach z wysokiego płotu na grzbiet jednego z koni wracających wieczorem z pastwiska.
Często wspominał też pewien niechlubny epizod z dzieciństwa, kiedy kopnięciem wylał wodę z kanek niesionych przez dwoje dzieci z domu dla czeladzi. Wspomnienie to traktował jako akt niepojętej krzywdy, jaką wyrządził tym dwojgu małym biedakom mieszkającym w domu bez okien i podłogi. Co ciekawe, ten pozornie mało znaczący epizod był dla niego wyrzutem sumienia do końca życia. Jego starsza córka wykorzystała później ten motyw w Narcyzie, powieści napisanej w 1911 roku, ale nadała mu wręcz freudowską interpretację: jeden z jej bohaterów, kobieciarz Maurycy, wylewając wodę chciał dać upust swoim uczuciom miłosnym.
Jak łatwo się domyślić, niefrasobliwy dziadek autorki Granicy stracił także Wrotki, a wówczas postanowił przenieść się do Lublina, gdzie rozpoczął pracę na jakimś stanowisku urzędniczym w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim. Musiała być to wyjątkowo marna posada, skoro jego syn ratował rodzinny budżet udzielając korepetycji. Co więcej, z zachowanych dokumentów wynika, iż Wacław, jako korepetytor, zarabiał więcej niż ojciec. Michał Nałkowski przekazał synowi dość osobliwe dziedzictwo, zaszczepiając mu niechęć do warstwy ziemiaństwa, a więc do swoich bogatszych krewnych. Najprawdopodobniej właśnie w ten sposób ten niewydarzony gospodarz i niespełniony artysta rekompensował sobie wszystkie niepowodzenia życiowe, które pchnęły jego rodzinę w nędzę.
Zanim jednak Wacław rozpoczął udzielanie korepetycji, musiał dostać się do liceum w Lublinie, a przedtem uzupełnić luki w łacinie i rosyjskim, których dotąd się nie uczył. Dzięki pomocy młodego korepetytora dostał się do lublińskiej szkoły. Na szczęście Wacław był zdolnym uczniem, a braki nadrobił tak skutecznie, że po ukończeniu pierwszej klasy otrzymał dyplom „za pilność w naukach i wzorowe sprawowanie się”k7. Ponieważ, kiedy chłopiec rozpoczął naukę w szkole, jego rodzina nadal gospodarowała we Wrotkowie, w czasie pobytu w Lublinie mieszkał na stancji u profesora języka francuskiego Józefa Villaume’a, gdzie zaprzyjaźnił się z synem i imiennikiem gospodarza, późniejszym lekarzem. Ta przyjaźń trwała do końca życia Wacława i znalazła kontynuację w kolejnym pokoleniu, jego córka, Zofia, przyjaźniła się bowiem z córką Villaume’a, która nosiła to samo imię, co ona.
Nałkowski przechodził z klasy do klasy bez problemów, otrzymując celujące oceny ze wszystkich przedmiotów i utrzymując status prymusa. Pomimo wielkich zdolności, musiało go to wiele kosztować, tym bardziej że na jego barki spadł ciężar utrzymania rodziny. Jego ojciec, nie dość, że marnie zarabiał, wciąż borykał się z coraz cięższymi atakami astmy. Wacław nie miał innego wyjścia i musiał pracować jako korepetytor i to już w wieku czternastu lat, a ponieważ po ojcu odziedziczył zamiłowanie i niemałe zdolności do matematyki – królowej nauk, jego usługi cieszyły się dużym popytem. Co ciekawe, lubelskie liceum było placówką o profilu filologicznym, a sam Wacław pasjonował się geografią i matematyką, wiedzę z tych przedmiotów musiał uzupełniać na własną rękę, co nie przeszkadzało mu zbierać samych ocen celujących z przedmiotów humanistycznych. Po latach wspominał: „Mając zamiłowanie do matematyki i geografii, a będąc w gimnazjum filologicznym, gdzie te nauki nisko stały, musiałem swych wiadomości dopełniać: zamiast czas wolny poświęcać zabawom, nieraz całe dnie świąteczne przepędzałem przed tablicą, rozwiązując zagadnienie za zagadnieniem. […] Jeografię lubiłem, bo ona nie była dla mnie przedmiotem pamięciowym. Wszystko, com się z niej uczył, widziałem w umyśle. Miałem szczególne upodobanie nieraz po kilka godzin przyglądać się mappie”k8. Wkrótce stał się dumą całej szkoły i podczas wizytacji był przedstawiany wizytatorom jako „pierwszy matematyk i geograf” w liceum. Niestety, ambicja i praca nad siły wkrótce odbiły się na zdrowiu chłopca, któremu poważnie pogorszył się wzrok. Doszło nawet do tego, że musiał uczyć się do zajęć, słuchając uczących się kolegów. Do pogarszającego się wzroku dołączyły też inne problemy zdrowotne: choroby płuc, które odbiły się negatywnie na frekwencji Wacława. Nieobecności w szkole i problemy ze wzrokiem nie przeszkodziły mu napisać w ostatniej klasie pracę pt.: Wpływ położenia geograficznego na charakter narodów, a stąd na działalność ich i rozwój oświaty czyli w ogóle na historię. Tezy sformułowane w opracowaniu oparł na naukach Karola Rittera1, który jako pierwszy postawił tezę o związku pomiędzy historią krajów a ich warunkami geograficznymi.
Dla wszystkich nauczycieli było oczywiste, że tak zdolny uczeń będzie kontynuował naukę na uniwersytecie. Za namową jednego z nich, który twierdził, że Wacław powinien „kierować się na profesora”, a jego powołaniem jest praca wykładowcy, wybrał Uniwersytet Jagielloński, sprzeciwiając się jednocześnie woli ojca, który chciał, by syn studiował w Warszawie. Będący pod zaborem austriackim Kraków był przecież za granicą i wyjazd na studia związany byłby z niemałymi kosztami.
Ostatnie wakacje, po doskonale zdanej maturze, Wacław miał spędzić w Zgórsku pod Kielcami, w domu jednej z jego ciotek, Otkiewiczowej. Pojechali tam wszyscy troje, ale rodzice nie zostali na letnisku, bowiem po krótkim pobycie wyjechali do Szczawnicy, gdzie Michał Nałkowski miał odbyć kurację, by pozbyć się astmy, tak skutecznie komplikującej mu życie. Potem ujrzał rodziców przelotnie, stojąc na dworcu w Krakowie, w oknie wagonu, w którym wracali do Lublina. Pomachał im na pożegnanie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że widzi ich po raz ostatni w życiu. Jego matka, Celina, zmarła nagle na serce 21 września 1871 roku, a ojciec opuścił ten padół zaledwie dwa miesiące później – 19 listopada, przeżywszy pięćdziesiąt jeden lat. Wacław, wciąż borykający się z nędzą student, nie miał pieniędzy, by udać się na pogrzeb rodziców.
Kłopoty pieniężne i zdrowotne nękały Nałkowskiego właściwie przez cały okres nauki na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie od 1871 do 1876 roku studiował matematykę, przyrodę i geografię. Studiując w Krakowie, miał okazję boleśnie doświadczyć stosunków społecznych, jakie panowały w ówczesnej Galicji, biedy i głodu. Czasami jego jedynym pożywieniem była gotowana pokrzywa, zebrana przy drodze. Po latach wspominał: „[…] w obcym mieście bez znajomych, bez stosunków byłem w położeniu fatalnym. Rzucam zasłonę na ostrą nadzwyczaj zimę przebytą na pierwszym roku uniwersytetu; mrozy były wtedy tak silne, […] że u mnie w pokoju nafta w lampie zamarzała tak, iż z trudnością przychodziło mi ją zapalać po pracy. Lecz po co mówić o szczegółach; czyż my, ludzie, pracy i walki nie znamy, nie pojmujemy ich? Nareszcie na wiosnę po takiej zimie udało mi się dostać lekcje za stół i stancję, lecz miałem sześć godzin dziennie lekcji (prócz zajętych w uniwersytecie), upadałem ze zmęczenia, nie byłem w stanie pracować nad sobą, a tak cały pierwszy rok uniwersytetu przepadł marnie”k9. Ponieważ na Uniwersytecie Jagiellońskim nie istniała wówczas katedra geografii, Nałkowski uczęszczał na wykłady z matematyki, fizyki, astronomii i meteorologii, a kartografii uczył się u Franciszka Karlińskiego, chodził też na wykłady z historii literatury.
Bolesne przeżycia, związane z nędzą i ciężkimi warunkami bytowania, ugruntowały w nim, zaszczepioną jeszcze przez ojca, niechęć wobec warstwy zamożnych ludzi, pogardliwie nazywanych przez niego posiadaczami. Nie darzył też sympatią obozu stańczyków ani kleru, z czasem obdarzył głęboką pogardą wszystkich ludzi interesu oraz filistrów – ludzi ograniczonych, o ciasnych poglądach i bez aspiracji. W jego studenckich notatkach można znaleźć fragment doskonale ilustrujący te poglądy: „[…] ludzie z duszą niepodległą, z sercem i głową, ludzie «podejrzani», «niebezpieczni», na próżno wytężają swe siły w walce o byt: stańczykowsko-jezuicka policja śledzi ich, usuwa od zajęć, a proteguje spodlonych, giętkich w karku; bystre oko chlebodawcy-stańczyka lub księdza, odkryje wnet sztywność w karku zależnego odeń pracownika i miejsce jego zastąpi umiejący się spodlić i poniżyć sługus. I cóż dziwnego, że najlepsze, najszlachetniejsze jednostki albo umierają w kwiecie wieku z głodu (czy to bezpośrednio, czy przez wywiązanie się suchot), albo, gdy organizm jest dziwnie silny, żyją, ale tracą wszelką siłę nerwową, wpadają w apatię, stają się chodzącymi trupami, inwalidami życia, kończą często obłędem lub samobójstwem. Tylko ci, co pojęli wcześnie beznadziejność drogi szlachetnej i przeszli w szeregi lokai, ci zastosowawszy się do tego stanowiska, z czasem osiągają zaszczyty i świetny byt materialny; stańczykowsko-jezuicka policja doskonale zorganizowana postępuje tutaj bardzo systematycznie, metodycznie: wybrawszy ofiarę, nasyła nań kusicieli, którzy potrafią z szatańską psychologią roztoczyć przed nią czarowną przyszłość, świetną karierę, lub też obrazy nędzy, a to odpowiednio do tego, czy wybrana ofiara zechce być powolnym narzędziem, czy też ośmieli się być krnąbrną. Tym sposobem kusiciele potrafią wypruć jednostce ludzkiej wszelkie porywy, wszelkie uczucia ogólnoludzkie, uczynić ją żołdakiem reakcji, a przynajmniej bezdusznym specjalistą, szewcem naukowym? Tak fabrykuje się każdy «doktór-profesor». W ostatnim razie, wybrakowanie odbywa się drogą mniej gwałtowną, nie przez wycinanie, lecz tylko naginanie i szczepienie «młodych płonek». Machina społeczna, wynikająca jako rezultat takiej hodowli, musi się składać z trzech elementów: panów (i księży), jako kierowników, lokai, jako wykonawców i nędzarzy, jako odpadków”k10.
Wkrótce Nałkowski mógł sobie poprawić nędzne warunki egzystencji, zaczął bowiem pisać pierwsze samodzielne prace oraz artykuły drukowane na łamach miejscowych dzienników i czasopism. Wielkie nadzieje na pokaźny zastrzyk finansowy rozbudziło w nim otrzymane w 1876 roku zamówienie na opracowanie podręcznika geografii fizycznej, złożone przez księgarnię Adolfa Dygasińskiego, pt. Kurs geografii dla wyższych szkół gimnazjalnych. Nic dziwnego, że młody student zaniedbał na rzecz pracy nad podręcznikiem swoje studia uniwersyteckie. Pracował nad nim półtora roku, ale przygotowywana publikacja nigdy nie ukazała się drukiem, bowiem księgarz zbankrutował. Na domiar złego powódź, która nawiedziła wówczas Kraków, podtopiła dom, w którym mieszkał Nałkowski, niszcząc lwią część rękopisów. Nałkowski zdążył opublikować w Szkicach społecznych i literackich fragment wstępu pt. Kilka słów o wadach w wykładzie geografii u nas, którym de facto zapoczątkował walkę o zreformowanie sposobu nauczania tego przedmiotu.
Nałkowski w trakcie studiów miał niewielu przyjaciół, przyjaźnił się jedynie z Wincentym Tryczyńskim, późniejszym lekarzem na prowincji, Hugonem Wróblewskim, poetą prześladowanym przez austriacką policję, i z Konstantym Wojciechowskim. Lata spędzone na uniwersytecie przyniosły mu też miłość. W czasie studiów Wacław poznał swoją przyszłą żonę – młodą nauczycielkę Annę, wywodzącą się z czesko-słowackiej rodziny Šafranków. Jej rodzicami byli Jan i Antonina Šafrankowie. Jan pracował jako urzędnik kolejowy i zapewne z racji pełnionej funkcji musiał przenosić się raz po raz w różne zakątki Austro–Węgier, w końcu los rzucił go do Polski. Matka Nałkowskiej, Anna, urodziła się we Lwowie, ale wraz ze swoją starszą siostrą większą część swego dzieciństwa spędziła w Brnie. Nie wiadomo, kiedy Šafrankowie osiedli w Krakowie, nie udało się ustalić daty śmierci dziadka pisarki, Jana, a jego zgon owiany był w rodzinie mgiełką tajemnicy. Wiadomo jedynie, że zginął tragicznie około 1892 roku, w wodach Wisły. Być może było to samobójstwo, być może tragiczny wypadek, który zdarzył się Janowi, kiedy, kompletnie pijany, wracał ze schadzki z inną kobietą.
Šafrankowie doczekali się trzech córek, które wyrosły na wyjątkowo urodziwe panny: Janiny, Anny oraz Teresy. Owdowiałej Antoninie udało się dobrze wydać je za mąż: Janina wyszła za poetę i dziennikarza Hugona Wróblewskiego, Anna za Wacława Nałkowskiego, a najmłodsza, Teresa, za Aleksandra Majewskiego, urzędnika. Kiedy rodzice Zofii Nałkowskiej poznali się, jej matka wciąż była studentką seminarium nauczycielskiego. Droga do zdobycia pięknej Anny nie była bynajmniej usłana różami, a panna Šafrankówna dwukrotnie zrywała zaręczyny, co więcej, na okres dwóch lat opuściła Kraków, jak również samego Wacława, by zatrudnić się jako nauczycielka w jednej z wsi we wschodniej Galicji. Nałkowski był jednak człowiekiem wytrwałym i w końcu udało mu się zdobyć rękę Anny. Nawiasem mówiąc, która dziewczyna oparłaby się człowiekowi piszącemu do niej takie listy: „Ty mi nie dajesz spokoju: gdzie wzrokiem powiodę, Ty stoisz przede mną, o czym pomyślę, Ty myśli mi plączesz i w nocy sen mi odganiasz […] o niedobra czarowniczko Ty moja! […] Kiedyż zacznę pełne czaru życie, życie u nóg Twoich, o moja święta! O jakże teraz chciałbym być dla Ciebie pięknym i sławnym, potężnym i bogatym, by życie Twoje usłać kwiatami […]?”. Niestety, do dnia dzisiejszego zachowało się zaledwie kilkanaście listów pisanych przez Nałkowskiego do narzeczonej. Większość z nich Anna włożyła do trumny męża, który zmarł w 1911 roku.
Para stanęła na ślubnym kobiercu 22 września 1881 roku w Warszawie, a ślub miał miejsce w kościele św. Aleksandra. Młodzi zamieszkali w Warszawie i utrzymywali się z lekcji Wacława w prywatnych szkołach średnich. Zapewne niemałe znaczenie na decyzję o przeniesieniu się do Warszawy miał fakt, iż w tym mieście mieszkali krewni Anny i Wacława: brat matki Nałkowskiego, Rudnicki, najstarsza siostra Anny, Janina, która jak wspomniano poślubiła warszawskiego dziennikarza, nawiasem mówiąc kolegę uniwersyteckiego Wacława. Nałkowscy początkowo mieszkali w Warszawie przy ulicy Hożej 10, skąd przeprowadzili się do mieszkania na Kruczej 10, potem w domu przy końcu ulicy Wspólnej, nieopodal Ogrodu Pomologicznego, gdzie na parterze zajmowali skromne dwa pokoje, następnie kolejno przenosili się na ulice: Leopoldyny, Nowogrodzką 32, gdzie zajmowali lokal na trzecim piętrze w podwórzu, później na Podwale 4, skąd przeprowadzili się na Koszykową 20, zajmując tam początkowo jeden, później dwa pokoje, następnie zajęli trzypokojowe mieszkanie na czwartym piętrze w podwórzu na Hożej 60.
Anna musiała być bardzo zakochana w mężu, pomimo że Wacław nie potrafił jej zapewnić godziwej, mieszczańskiej egzystencji. „Zaczęło się trudne życie małżeńskie, w ubóstwie, wyrzeczeniach, ciągłej walce z przeciwnościami, w pracy bez wytchnienia. Koroną tego mozołu bez nagrody były niezłomne zasady ideowe i moralne Nałkowskiego, które młodziutka małżonka uznała za swoje, jakby były częścią przysięgi małżeńskiej. W cieniu romantycznej sylwetki Nałkowskiego – Rycerza, Bojownika – Anna kształtowała samodzielnie swoją egzystencję według nowoczesnego modelu Kobiety Partnerki, towarzyszki we wspólnej spawie”k11.
Pierwsze lata małżeństwa nie były łatwe, nie tylko ze względu na trudności finansowe z jakimi musieli się borykać. Los nie oszczędził im bowiem największego nieszczęścia, jakie może spotkać rodziców – straty dziecka. Owym dzieckiem zmarłym wkrótce po urodzeniu, była Celina, która urodziła się w ich pierwszym roku małżeństwa, na ulicy Hożej. Ich druga córka, która chowała się na szczęście zdrowo, Zofia Nałkowska, przyszła na świat 10 listopada 1884 roku w Warszawie, na ulicy Kruczej. Co ciekawe, wymieniona data została ustalona jako bezsporna data urodzin pisarki stosunkowo niedawno, w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. W opracowaniach wcześniejszych figurowały inne daty, najczęściej późniejsza o rok. Sama Nałkowska zapytana kiedyś wprost, która z dat podawanych przez różne encyklopedie, leksykony i podręczniki, jest prawdziwa, odpowiedziała kokieteryjnie: „Moi drodzy, wszystkie są fałszywe”k12. Cztery lata później, w 1888 roku, urodziła się młodsza siostra Nałkowskiej, Hanna, późniejsza rzeźbiarka. Rok po urodzinach Zofii państwo Nałkowscy wyjechali do Lipska, dzięki stypendium, które Wacławowi na dalszą edukację przyznała Kasa im. Mianowskiego2. Tam Nałkowski chodził na wykłady, uzupełniając swoją wiedzę z dziedziny geografii, a jego żona, pomimo że była obarczona opieką nad maleńką Zosią, studiowała razem z nim. Razem z nim chodziła na wykłady znanego Alfreda Kirchoffa, w ten sposób zdobywając wiedzę z dziedziny geografii, dzięki czemu w przyszłości mogła pomagać mężowi w pracy, a nawet popularyzować jego osiągnięcia. Sama także okresowo uczyła geografii, chociażby na pensji Pankiewiczówny, od 1890 roku pisała nawet artykuły i podręczniki, a po śmierci męża przygotowała do druku jego spuściznę. Jej bibliografia nie jest co prawda tak imponująca, jak w przypadku Wacława, ale i tak niemała, obejmuje bowiem 50 publikacji.
Nałkowski, w czasie pobytu w Lipsku, brał także udział w seminariach innej sławy w środowisku geografów – Ferdynanda Richthofena, studiował geologię u Hermana Crednera i etnologię u Emila Schmidta, ale nie tylko ukochana geografia znajdowała się w jego orbicie zainteresowań, gdyż był także słuchaczem wykładów filozofii Wundta. Jego głównym zadaniem było zbieranie materiałów do Geografii fizycznej, publikacji, którą miał wydać po powrocie do kraju w Kasie im. Mianowskiego.
Jak słusznie zauważa profesor Hanna Kirchner, pisząc o rodzicach autorki Granicy, w swojej obszernej pracy poświęconej Nałkowskiej: „Całym majątkiem obojga było piękno – fizyczne i duchowe”k13. Wszyscy, którzy zetknęli się z jej matką mówili o niej, że jest piękna, nawet kiedy lata młodości miała już dawno za sobą, bowiem niemal do końca życia urzekała czarnymi oczyma o przenikliwym wejrzeniu oraz nieskazitelnym profilem, przypominającym wizerunki antycznych piękności widniejące na greckich wazach. Ojciec pisarki też należał do przystojnych mężczyzn: „Pan Nałkowski był wysoki, smukły, szczupły, piękny, z ciemną chmurą włosów nad bladością twarzy pociągłej, o długim nosie z połyskiwaniem szkieł nieodstępnych binokli, z błyskiem ślicznego uśmiechu nad czarnością brody, która nie była okrągła jak u mego ojca, tylko raczej rozszerzająca twarz u dołu i krótka. […] Pan Nałkowski śmiał się głośno i zaraźliwie: ha, ha, ha. Właśnie tak jak się pisze: ha, ha, ha”k14.
Panny Nałkowskie dorastały w wyjątkowo skromnym domu. Pisząc „skromny” mam na myśli warunki materialne, bowiem pod względem tzw. zasobności duchowej dom ów z pewnością porażał swoim bogactwem. Po latach pisarka wspominała: „Moje dzieciństwo nie było czymś typowym dla dziewcząt mego kraju, ubiegło bowiem w dość odrębnych warunkach. […] Od początku mego życia otaczały mnie książki, dorośli naokoło mnie mówili o nauce, znajomi, którzy przychodzili to byli uczeni, albo pisarze. Myślałam, że pewno tak samo jest wszędzie, że świat myśli i idei to jedyna rzeczywistość. I później byłam zdziwiona widząc, że jest inaczej”k15. Rzeczywiście atmosfera, w której obie dziewczyny dorastały, była zupełnie niezwykła: ich rodzinny dom przypominał intelektualny tygiel, w którym spotykali się i namiętnie dyskutowali wielcy intelektualiści: ludzie nauki, pisarze oraz publicyści. W dodatku panował tu kult nauki i pracy, połączony z pogardą dla wszelkich dóbr materialnych. Jak zauważyła Helena Boguszewska, z domu Radlińska, która w dzieciństwie często odwiedzała dom Nałkowskich: „Jakaś ponura polityka ubóstwa, filozofia obywania się niczym, pogarda dla mieszczaństwa, dla kołtunerii, dla tego, co się wtedy nazywało filisterstwem, dla ludzi interesu, dla fabrykantów, kupców […]. Brak pieniędzy był tu legitymacją porządności, zaradność życiowa – raczej dyskwalifikacją, a w każdym razie świadectwem obcości, należenia do innego świata. Uczony powinien być niezaradny, poeta powinien chodzić bez butów, dobre książki nie powinny mieć wydawców ani odbiorców. Nikt tego, oczywiście, tak nie formułował, ale taka była atmosfera, taka była milcząca umowa”k16.
Stałymi gośćmi tego swoistego salonu inteligenckiego byli oczywiście uczeni-geografowie, z Wacławem Jezierskim, Antonim Sujkowskim, Ludomirem Sawickim i Antonim Bolesławem Dobrowolskim na czele, ale nie tylko. Nałkowskich często odwiedzali: Ignacy Radliński, wybitny religioznawca i historyk Kościoła z córką Heleną (później Boguszewską), Adolf Dygasiński, ceniony ówcześnie publicysta Zygmunt Heryng, Janusz Korczak (który Wacława Nałkowskiego uważał za swego patrona ideowego i mentora), Wacław Rogowicz, Stefan Żeromski i Stanisław Brzozowski, który, jako myśliciel i filozof stał się, jak pisała sama Nałkowska „dramatyczną i gorącą sprawą jej młodości”k17. Bodaj największy wpływ na młodziutką Zofię wywarli Jan Władysław Dawid i jego żona Jadwiga Szczawińska–Dawidowa oraz Cezary Jellenta, którego dziewczyna obdarzyła nawet pierwszą, „pensjonarską” miłością. Wszyscy oni zaliczali się do środowiska, które nazywano wówczas „inteligencją radykalną”, określając tym terminem wszelkiego rodzaju demokratów, socjalistów, antyklerykałów, wolnomyślicieli i ateistów. Ponieważ wymienione nazwiska mogą nic nie mówić współczesnemu czytelnikowi, bowiem, co tu dużo mówić, pokrył je już kurz czasu, pozwolę więc sobie nieco przybliżyć sylwetki tych wybitnych osób.
Małżeństwo Dawidów zaliczało się do najdawniejszych i jednocześnie najważniejszych znajomości rodziny Nałkowskich. Jan Władysław Dawid był wybitnym pedagogiem, psychologiem i publicystą, a jednocześnie – działaczem społecznym. Jego pionierska rola w psychologii rozwojowej i pedagogice eksperymentalnej w Polsce jest nie do przecenienia. Spod pióra Dawida wyszło jedno najwybitniejszych polskich dzieł psychologicznych Inteligencja, wola i zdolność do pracy, napisane w 1911 roku. W okresie 1890–1898 był redaktorem pierwszego czasopisma pedagogicznego w zaborze rosyjskim – „Przeglądu Pedagogicznego”. W 1893 roku zawarł związek małżeński z Jadwigą Szczawińską, w której znalazł nie tylko towarzyszkę życia, ale także współpracownicę. Ta nieszablonowa kobieta, wywodząca się z ziemiańskiej rodziny, miała postępowe, wręcz wywrotowe poglądy, a nawet sympatyzowała z socjalistami. Ponieważ nigdy nie kryła się ze swymi zapatrywaniami, miała poważne kłopoty z utrzymaniem pracy: została zwolniona ze swoich pierwszych dwóch posad w II Gimnazjum Rządowym i na pensji Jadwigi Sikorskiej, dlatego zdecydowała się prywatnie nauczać języka polskiego. W 1885 roku zorganizowała pierwszą na terenach Polski tajną uczelnię dla kobiet – Uniwersytet Latający, ale w orbicie jej zainteresowania znalazła się także młodzież wiejska, dla której zakładała szkoły i pisała broszury o charakterze edukacyjnym. Założona przez nią i jej męża Czytelnia Dzieł Naukowych została z czasem przekształcona w Bibliotekę Publiczną m.st. Warszawy.
Jan Władysław Dawid w 1900 roku objął redakcję „Głosu”, pisma wydawanego od 1886 roku. Za jego sprawą gazeta, której nadrzędnym celem była praca nad etyczną kulturą społeczeństwa, nabrała radykalnego charakteru. Na łamach „Głosu”, obok Dawida, swoje artykuły publikowali: Brzozowski, Barański, Korczak oraz oczywiście Wacław Nałkowski. Niestety, owa radykalizacja nie uszła uwadze władz zaborczych, które w listopadzie 1905 roku zamknęły pismo. Kiedy na krótko cofnięto decyzję, pismo ukazywało się jeszcze nieregularnie, co parę dni, a jego ostatni numer nosił datę 31 grudnia 1905 roku. Rok później Dawidowie wydali nowe pismo „Przegląd Społeczny”, stanowiące kontynuację zamkniętej gazety. I tym razem nie obyło się bez represji i Dawid za „przestępstwo prasowe” został skazany na rok twierdzy, przed czym starał się uchronić wyjeżdżając do Krakowa i Wiednia. „Przegląd Społeczny” został zamknięty w 1907 roku, a jego kontynuację stanowiło kolejne pismo „Społeczeństwo”, które ukazywało się do 1910 roku. W tym samym roku Dawida spotkała wielka, osobista tragedia – samobójstwo jego ukochanej żony i współpracowniczki. Jan bardzo to przeżył i właściwie nie pogodził się z tą bolesną stratą do końca swych dni, znajdując pocieszenie w mistycyzmie i studiach filozofii religii. Zmarł 9 lutego 1914 roku.
Kiedy młodziutka Zofia bywała u Dawidów, a oni w jej domu, nic jednak nie zapowiadało tej tragedii. To właśnie z inspiracji Jana przyszła pisarka zaczęła pisać swoje Dzienniki, wprawiając się w tej trudnej sztuce. Innym ważnym człowiekiem w życiu młodej Zofii był Cezary Jellenta, którego, jak wiemy, obdarzyła nawet uczuciem. Naprawdę nazywał się Napoleon Hirszband, a z wykształcenia był prawnikiem, choć przez pewien czas studiował nawet filozofię na uniwersytecie w Monachium. Rozpoczął pracę jako adwokat, by stopniowo odejść od zawodu prawnika, porzucając go na rzecz działalności publicystyczno–dziennikarskiej. Swoje pierwsze artykuły publikował jeszcze jako student, w latach 1883–1884, na łamach „Prawdy” Aleksandra Świętochowskiego i „Przeglądu Tygodniowego” Adama Wiślickiego. W 1891 roku ukazała się książka Studia i szkice filozoficzne, zawierająca jego młodzieńcze prace. Jako dziennikarz Jellenta zajmował się krytyką literacką i artystyczną, ale tworzył także poezję, nowele i powieści. Przez historyków literatury jest uważany za orędownika modernizmu, ale on sam sformułował własny program artystyczny, oparty na syntezie sztuk. Był zagorzałym obrońcą nowej sztuki, czego dowiódł chociażby w książce Forpoczty, napisanej wspólnie z Wacławem Nałkowskim i Marynią Komornicką, ale o tej publikacji napiszemy w innym miejscu.
Choć dzisiaj nazwisko Jellenta mówi coś jedynie polonistom i historykom literatury, publicysta ten był bardzo popularny na przełomie XIX i XX stulecia. Wówczas należał on, m.in. razem z Dawidami i Nałkowskim, do kręgów radykalnej inteligencji warszawskiej, wykładał estetykę na Uniwersytecie Latającym, a na jego wykłady, organizowane na prowincji oraz w Krakowie, przychodziły tłumy. W 1906 roku, uciekając przed aresztowaniem, wyjechał z rodziną do Niemiec, by w 1914 roku wrócić do Warszawy. Jellenta prowadził aktywną działalność publicystyczną także w okresie międzywojnia, choć nie cieszył się już tak wielką popularnością jak wcześniej. Pisywał do prasy warszawskiej i lwowskiej, jeździł z odczytami po kraju, a nawet za granicę i wygłaszał felietony radiowe. Zmarł 1 września 1935 roku w Otwocku.
Zarówno Jellenta, jak i Dawidowie byli częstymi gośćmi Nałkowskich w ich warszawskim mieszkaniu (a w zasadzie należałoby powiedzieć: mieszkaniach), jak i w ich domu w Górkach, zbudowanym, jak już wcześniej wspomniano, na fali wspomnień Wacława o rodzinnym domu we Wrotkach. Do zakupu niewielkiej działki w graniczącej z Wołominem Kobyłce, o powierzchni trzech mórg, namówił Nałkowskiego jego przyjaciel Konstanty Woyciechowski. Rodzina Nałkowskich osiadła tu jesienią 1895 roku. Do Warszawy wyjeżdżali wyłącznie, kiedy była taka potrzeba, podróżując koleją petersburską. Pociąg dojeżdżał do dworca w Wołominie, skąd trzeba było iść „niecałe dwa kilometry piaszczystą leśną drogą «do domu nad łąkami», póki nie zbudowano małego przystanku daleko bliżej, tuż za Kobyłką”k18. Na owej piaszczystej działce, pofałdowanej w trzy górki porośnięte sosnami, za sprawą miejscowego cieśli stanął drewniany, piętrowy domek, który stał się właściwie rodzinnym domem Nałkowskich. Jak po latach wspominała autorka Niecierpliwych: „Ziemia w Górkach była nie tylko nieurodzajna, ale bardzo sucha. Woda deszczowa łatwo spływała z pochyłości po igliwiu, nie przenikając gruntu. Dlatego ojciec – kierowany raczej wiedzą geograficzną niż rolniczą – postanowił na zboczu południowym, gdzie rosło mniej sosen, zrobić na sposób włoski tarasy.
To była nasza dziecinna robota – sypanie tych tarasów. Robiło się je w ciągu lata i sadziło na nich fasolę i pomidory, a także drzewa owocowe, zwłaszcza brzoskwinie, hodowane z pestek, odporne na mróz”k19. Dom Nałkowskich w Górkach ciepło wspominała także Helena Boguszewska w swojej książce Czekamy na życie: „Prawie od samych stopni ganku, na którego słupach wspiera się balkon pokoju na górze, prawie od samego drewnianego domu piaszczysty grunt pochyło opada ku zielonej mokrej łące odciętej granicznym rowem. Nad tym rowem w wilgoci rosną drzewa wysokie. Ale ich czuby nie zasłaniają widoku zielonej łąki Zosi Nałkowskiej, kiedy stoi na balkonie swego pokoiku na górze”k20. Górki zajmowały szczególne miejsce w sercu autorki Granicy, która traktowała je jak dom rodzinny. Już jako dojrzała pisarka opisała je w książce Na torfowiskach, wydanej w 1922 roku, a potem w jej rozszerzonej wersji – Domu nad łąkami, którą opublikowała w 1925 roku.
Centralne miejsce największego pokoju domu zajmował fortepian, zapisany Wacławowi w testamencie przez jedną z ciotek. Anna akompaniowała sobie na nim, kiedy śpiewała zasłyszane w rodzinnym domu czeskie piosenki, Zosia godzinami wygrywała monotonne gamy, a Nałkowski wykorzystywał go do jeszcze innego celu: na wieku instrumentu razem z córkami rozkładał niezliczone karteczki z nazwami do opracowywanego przez siebie Wielkiego Atlasu Geograficznego. Oczywiście nikt wówczas nie słyszał o popularnych dzisiaj karteczkach z warstwą kleju, które można przyklejać w dowolnym miejscu i potem z łatwością je odrywać, dlatego na fortepianie leżały zwykłe, niezabezpieczone klejem kartki. Jak pisze Zofia Nałkowska: „W jednym z pokojów «Domu nad łąkami» stał fortepian długi i żółtawy, pamiętny jedną sonatą Mozarta i tym zwłaszcza, że na jego zamkniętym wieku układaliśmy jednego lata ściśle według alfabetu bezlik małych paseczków papieru z nazwami miast, gór i rzek, lądów i oceanów do takiego «Wielkiego Atlasu Geograficznego». Później z tych papierków przepisywało się kolejno nazwy już w gotowej kolejności abecadła. To tam jednego razu gwałtowny wicher otworzył nagle okna, zamknięte przed burzą, i zwiał wszystko z fortepianu, tak że uniesionych karteczek trzeba było szukać po całym lesie. Na szczęście nie zmokły, bo na burzę tylko «się zanosiło», a deszcz wcale nie padał”k21.
Nałkowski chętnie korzystał z pomocy swojej rodziny, w tym także córek, które pisały pod ojcowskie dyktando, zestawiały indeksy oraz projekty ilustracji do dzieł geograficznych Wacława. Nałkowska, podobnie jak jej młodsza siostra, początkowo, do około trzynastego roku życia, uczyła się w domu3. Nie była w tej kwestii wyjątkiem, taki model domowej edukacji preferowany był przez wiele rodzin inteligenckich i ziemiańskich. Wystarczy chociażby przytoczyć przykład Stanisława Ignacego Witkiewicza, którego ojciec bronił się rękoma i nogami przed wysłaniem syna do szkoły, uważając, iż taka szkolna, „poukładana” edukacja narobi więcej szkody niż pożytku, wypaczając rozwój intelektualny i psychiczny tego nieprzeciętnego dziecka. Być może rodzice, a zwłaszcza ojciec, Zofii również tak uważali, choć wydaje się, że w podjęciu decyzji o domowej edukacji córek nadrzędne znaczenie miały kwestie finansowe. Pomimo braku edukacji dziewcząt w szkołach, córki państwa Nałkowskich otrzymały wyjątkowo staranne wykształcenie: matka uczyła je geografii i niemieckiego, natomiast ojciec – logiki, arytmetyki i geometrii.
Nic więc dziwnego, że kiedy już jako czternastoletnia pannica podjęła naukę od drugiego półrocza V klasy na pensji u Anieli Hoene-Przesmyckiej, żony Miriama4, nie miała żadnych kłopotów z przyswajaniem wiedzy. Co więcej, okazało się, że inteligencją i bystrością górowała nad swymi rówieśnicami, a lektury, którymi oddawała się Nałkowska, rażąco odbiegają od kanonu książek ówczesnej pensjonarki. Próżno szukać tu ckliwych, szmatławych romansideł, Zofia, dzięki ojcu i jego znajomym, stosunkowo wcześnie zapoznała się z dziełami Ibsena, Garborga, Zoli czy Hauptmana, a wymieniona po latach w ankiecie ogłoszonej w 1926 roku przez „Wiadomości Literackie” lista lektur czytana przez nią w dzieciństwie dosłownie zdumiewa. Nałkowska wymieniła w niej bowiem: „literaturę Brandesa, historię filozofii Falckenberga, a także Taine’a, Renana, Garborga, Hamsuna, Villers de l’Isle-Adama, Maeterlincka i Verlaine’a”k22. Kwestie i problemy, które zajmowały jej dziewczęcy umysł także były obce większości jej koleżanek. Bardzo bulwersowała ją chociażby sprawa Alfreda Dreyfusa, francuskiego kapitana sztabu generalnego, fałszywie oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Postawiony przed sądem próżno dowodził swej niewinności i 9 września 1899 roku został skazany na dziesięć lat więzienia, co zbulwersowało opinię publiczną niemal w całej Europie. Nawiasem mówiąc, sprawa Dreyfusa, jak nazwała ją prasa, do dziś uważana jest za jedną z najgłośniejszych politycznych afer. I nic dziwnego, bowiem nie tylko odbiła się echem w całej Europie, ale doprowadziła też do wybuchu ogromnego skandalu i podziału społeczeństwa ówczesnej Francji. Wówczas też przez kraj przetoczyła się fala antysemityzmu (Dreyfus pochodził z zamożnej rodziny żydowskiej). W obronę niesłusznie, jak się okazało, oskarżonego oficera zaangażował się nawet słynny pisarz Emil Zola.
Także polscy intelektualiści, z Wacławem Nałkowskim na czele, zaangażowali się w tę bulwersującą sprawę. Co więcej, dla ówczesnej inteligencji polskiej, zwłaszcza tej postępowej, Alfred Dreyfus stał się symbolem krzywdy, niesprawiedliwości i politycznego cynizmu. Podobnie uważał Nałkowski, który odtąd często powoływał się na przykład francuskiego oficera w swoich artykułach skierowanych przeciwko środowiskom konserwatywno-klerykalnym. Piętnastoletnia Zofia także żywo interesowała się tą sprawą, a w jej Dzienniku, pod datą 10 września 1899 roku znajdujemy wpis: „Więc jednak go skazali [tj. Dreyfusa – dop. I.K.]! Co za podłość! Pięciu głosami przeciw dwóm przy uwzględnieniu okoliczności łagodzących – na dziesięć lat. Dziesięć lat! Zmarnowane życie – jedyne, jakie ma człowiek! Ale nie chodzi o moje współczucie, o jego los, rozpacz żony i rodziny, o jego sponiewieraną godność ludzką. Silniej niż żal czuję oburzenie. Nie mogę wytrzymać, nie mogę znieść mej bezsilności. Taka przemoc, taki gwałt, taki cynizm – wobec całej Europy! Byłabym zdolna rzucić bombę w Sali w Renes, strzelać do Jouausta [prezesa sądu wojennego – dop. I.K.], do sędziów. Oburza mię to strasznie, zupełnie jak własna krzywda”k23. Nic dziwnego, Zofia po rozpoczęciu nauki na pensji pani Hoene początkowo czuła się obco w gronie swoich rówieśnic. W pamiętniku zanotowała: „[…] podczas wielkiej pauzy stałam zawsze gdzieś na boku sama, z nikim nie rozmawiając. Czułam się nieskończenie wyższa od nich i daleka. Patrzyłam z pogardą, jak zbierały się w gromadki i prowadziły krzykliwe rozmowy o lekcjach, tańcach i studentach”k24.
Szkoła, do której rodzice wysłali Zosię była niewątpliwie jedną z najlepszych, a właściwie najlepszą szkołą dla dziewcząt w zaborze rosyjskim, głównie za sprawą kierującej pensją Anieli Hoene, kobiety wykształconej, która na własnej skórze przekonała się jak ważne dla kobiety jest wykształcenie. Oczywiście pensja pani Hoene-Przesmyckiej, podobnie jak wszystkie placówki oświatowe na terenie zaboru rosyjskiego, podlegała władzom carskim, co pociągało za sobą wymóg nauczania języka rosyjskiego i geografii Rosji, ale potajemnie uczono też historii Polski oraz języka ojczystego. Pani Aniela zadbała również o odpowiednią kadrę pedagogiczną, pozyskując dla swojej szkoły doskonałego nauczyciela śpiewu, Władysława Rzepko. Niewątpliwie największymi osobowościami wśród kadry pedagogicznej był ojciec Zofii, Wacław Nałkowski, oraz Józefa Sawicka, nowelistka i tłumaczka, publikująca swoje utwory pod pseudonimem Ostoja.
Nałkowski miał niewątpliwie talent pedagogiczny, umiał przekazywać wiedzę i był bardzo lubiany przez uczennice. Jedna z nich po latach tak wspominała lekcje z tym wybitnym człowiekiem: „Wchodził do klasy, rzucając na nas szybkie jak strzała spojrzenie. Życzliwy, pełen szczerości, nieco drapieżny uśmiech odsłaniał mu białe zęby. W tym spojrzeniu i w tym uśmiechu była świeżość i nowość jakiegoś pięknego, nieznanego życia.
Gdy po wejściu do klasy zamykał za sobą drzwi, robiło się jaśniej i jakby czyściej, zapanowywała atmosfera ładu i ożywczego powietrza. W jego szybkich ruchach, w nagłych obrotach było coś z wichru, a w głosie metalicznym szlachetność pierwszej próby. Jego swoboda, uprzejmość i grzeczność zbliżały, trzymając równocześnie w przyzwoitej odległości szacunku. Przy nim klasa prostowała się bezwiednie, siadała porządniej, nabierała fizjonomii uważnej i wykończonej. O jakimkolwiek zatargu z tym profesorem nie mogło być mowy. Notatnik wychowawczyni leżał na jego lekcjach bezczynnie. To, co dawał Nałkowski, było rzadką w szkole średniej niespodzianką. Dawał czystą, szczerą i prawą emanację swojej osobowości. Stał przed nami jako człowiek śmiały, bezwzględnie wierny sobie. Promieniował samą intensywnością umysłu i ducha, wytwarzając atmosferę zainteresowań najwyższego porządku. Tajemnica jego oddziaływania polegała na tym, że nie przestawał być wśród nas sobą. Świąteczny dzień myśli był jego dniem powszednim”k25.
Ponoć niedobrze jest, kiedy nauczyciel uczy w tej samej szkole, do której uczęszcza jego dziecko, a jeszcze gorzej – gdy je uczy. Tak się złożyło, że Nałkowski wykładał w klasie, w której uczyła się jego córka, ale zarówno dla niego, jak i dla Zofii nie stanowiło to żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, fakt, że Nałkowska była córką lubianego, choć wymagającego nauczyciela sprawił, że była bardziej lubiana. W Dzienniku Nałkowska z satysfakcją zanotowała: „Moją popularność w klasie zwiększa to, że jestem córką mego ojca i że piszę wiersze. Wszystkim koleżankom muszę wpisywać się do brulionów własnymi utworami”k26. Trzeba przyznać, że Wacław nie wyróżniał córki, traktował ją i oceniał jak inne uczennice. Inna rzecz, że Zosia nigdy nie miała najmniejszych problemów z nauką i należała do najlepszych uczennic. Przyjrzyjmy się teraz kwestii owych wierszy, o których Zofia wspominała w zacytowanym fragmencie z Dzienników. Tak się bowiem składa, że jedna z najwybitniejszych pisarek w historii polskiej literatury twórczość literacką zaczęła od pisania poezji. Wiersze pisała już od 1896 roku, zapisując je w dwóch zeszytach, które miały imitować tomiki poezji, dlatego młoda poetka zaopatrzyła je w karty tytułowe i daty „wydania”. Do czasów współczesnych zachowały się dwa takie bruliony, zapisane młodzieńczymi wierszami przyszłej autorki Księcia. Na stronach tytułowych obu z nich znajduje się taki sam napis: Zofia Nałkowska Pierwociny, Nastroje i Obrazki, poza tym widnieje numer „tomu” (I oraz II), data „wydania” oraz adnotacja: Górki. Nakładem autorki. Każdy z zeszytów ma ponumerowane strony: pierwszy 214 + III, natomiast drugi – 122 + 3. Pierwszy brulion zawiera 52 wiersze, drugi 49, a każdy z zamieszczonych tam utworów opatrzony został datą. Tomik pierwszy otwiera wiersz Czemu?, datowany na dzień 7 lutego 1899 roku, natomiast przy ostatnim wierszu widnieje data 3 sierpnia 1899 roku. Wacław Nałkowski nosił się nawet z zamiarem wydania wszystkich wierszy córki, ale pomysł ten ostatecznie nie doczekał się realizacji.
Swój pierwszy wiersz Pamiętam wydrukowała w 1898 roku na łamach „Przeglądu Tygodniowego”. Ponieważ w zbiorach Biblioteki Naukowej przechowywany jest rocznik „Przeglądu Tygodniowego”, z notatkami redaktora obliczającego honoraria, wiemy, ile pieniędzy otrzymała Zofia za swój poetycki debiut. Jej utwór wyceniono na pięć kopiejek za wers. Niestety, ten literacki debiut wpłynął chyba na pogorszenie stosunków z jedną z nauczycielek, która także parała się pisarstwem – Józefą Sawicką. Jak przyznała sama Nałkowska: „To, że wydrukowałam jedyny w życiu wiersz w Przeglądzie Tygodniowym na pewno zaszkodziło mi w oczach Ostoi, która jest literatką, pisze nowele. Nina powiedziała mi pod wielkim sekretem, co Ostoja o mnie mówiła: «Ona jest pretensjonalna, egzaltowana, zarozumiała, ma przewrócone w głowie i paniom w głowie przewraca»”k27. Nauczycielka nigdy nie polubiła tej uczennicy, która, inaczej niż pozostałe panienki, miała czelność dyskutować z nauczycielami, jak równy z równym. Dla niej nie było to nic dziwnego, wszak tak została wychowana. Ostoi nie podobały się też dość oryginalne, jak na owe czasy, poglądy na metody nauczania prezentowane przez ojca niepokornej pensjonarki ani prezentowane przez Zofię zainteresowanie dekadentyzmem5, który dla nauczycielki i pisarki, wciąż tkwiącej w epoce pozytywizmu, był jedynie chorobą umysłową. Choć pewnego dnia wdała się w dyskusję z jednym z nauczycieli, w której broniła dekadentyzmu, nie była zauroczona tą ideologią. W Dzienniku zanotowała: „[…] coraz mniej pociąga mnie dekadentyzm jako kierunek. Przeglądam moje wiersze i widzę, że są po prostu romantyczne. Jedynym urokiem dekadentyzmu jest to, że wszyscy go zwalczają, że jest wyśmiany przez tłum”k28. Poza tym podobał jej się ferment i zainteresowanie koleżanek, jakie wzbudziła swoimi poglądami wyrażonymi w dyskusji. Z satysfakcją zauważyła „Teraz wszystkie uczennice przybiegają do mnie i pytają mię, czy to prawda, że jestem dekadencką. I nawet nie umieją tego dobrze wymówić”k29.
Choć młodziutka Zofia niewątpliwie przewyższała swoje koleżanki pod względem oczytania oraz inteligencji i obce jej były kompleksy wieku dorastania, to jednak była nastolatką, łaknącą przyjaźni i popularności wśród rówieśników. Dlatego wszystkie oznaki sympatii okazywane przez koleżanki z pensji mile łechtały jej próżność: „Teraz jestem taka jak one. Imponuję im pozorną inteligencją i licznymi wiadomościami, rozbawiam klasę epitetami, nadawanymi nauczycielom, opowiadam głupstwa. Na pauzach otaczają mię dziewczęta, by mi mówić, że jestem ładna i mądra, pozwalam im się całować. Często i ja teraz mówię z nimi o studentach”k30.
W życiu nastoletniej Zofii pojawiły się także pierwsze fascynacje uczuciowe. Jej pierwszą miłością był, jak już wcześniej wspomniano, Jellenta, który zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy, jakim uczuciem obdarza go córka jego przyjaciół. Potem Nałkowską, co prawda na krótko, zafascynował inny mężczyzna – obiecujący malarz Leon Kaufman. Zofia poznała go właśnie u Jellenty i młodzieniec zrobił na niej niezwykłe wrażenie. „Przyszło mi na myśl, że przy jego czarnych, lśniących włosach ślicznie wyglądałby mój złoty warkocz – i przeszło mię uczucie rozkoszne”k31. Wkrótce jednak owo „rozkoszne uczucie” zaczęła odczuwać do zupełnie innego człowieka, nieznajomego przystojniaka ujrzanego po raz pierwszy na pogrzebie Bolesława Hirszfelda w listopadzie 1899 roku. Nie poznała go osobiście, nie wiedziała nawet jak ma na imię, w myślach i Dzienniku nazywała go więc „Najpiękniejszy”. Ów tajemniczy młodzieniec był dla młodziutkiej Zofii ideałem męskiego piękna: „Jest piękny jak posąg boga” – pisała zauroczona przypadkowym spotkaniem na ulicy. Fascynował ją też inny piękny mężczyzna – podpułkownik żandarmerii carskiej w Warszawie – Grigorij M. Muradow, poznany przypadkiem u Dawidów, choć sama sobie tłumaczyła, że nie może obdarzyć go uczuciem, wszak należy do klanu „wrogów”, narodu nękającego jej kraj i rodaków. W Dzienniku zapisała: „To, że wyświadczył jakieś przysługi Dawidom i pani Melcer, nie daje mu żadnego miejsca w moim życiu”. Ale, choć próbowała wybić go sobie z głowy, ten mężczyzna, o białkach oczu błyszczących jak żywe srebro, wciąż zaprzątał jej myśli: „Mogę go sobie wyobrazić w dalekim stepie, pędzącego na czarnym koniu z długą grzywą. W marzeniu tym ja nie jestem mu potrzebna, mnie tam nie ma. Przed nim na koniu, przerzucona przez grzbiet, zwisa kobieta. Jest związana, jest naga. Jest porwana, skądś zabrana przemocą, na własność. Jej włosy nie splecione rozwiewa wiatr, okrywa płaszczem jego kolana i buty. Jest piękna, jasna, łagodna, niebieskie oczy zwraca ku niemu z wyrazem oddania, słodyczy miłości. Z tego marzenia wypijam niewysłowioną rozkosz życia”k32. Choć jest to z pozoru nic nie znaczący wpis młodej dziewczyny, w której budzi się seksualność, sugeruje, jacy mężczyźni będą w przyszłości ją pociągać. Już wtedy otaczał ją wianuszek adoratorów, a ona sama dość szybko pojęła, że w relacjach damsko-męskich będzie dominowała intelektualnie. Dlatego poszukiwała mężczyzn w typie macho, zniewalających i dominujących. Właśnie z takimi wchodziła w związki. Niestety, rzeczywistość dowiodła, że życie z takim dominującym samcem alfa nie ma nic wspólnego z marzeniami i nie jest usłane różami, a na domiar złego jest niszczące emocjonalnie. O wiele przyjemniej jest marzyć o brutalnym samcu porywającym bezbronną kobietę na koniu, niż wieść z nim codzienne życie. Ale o tym Nałkowska miała się dopiero przekonać. Na razie więc śniła na jawie o „Najpiękniejszym” lub gruzińskim macho i cieszyła się ze spustoszeń, jakie czyniła w sercach wpatrzonych w nią adoratorów. A miała ich niemało, bowiem od wczesnej młodości pociągała i fascynowała mężczyzn. „Wiem, że się podobam, wiem, że mię chwalą – zapisała w Dzienniku. – W każdym kole mam jakąś oddaną mi osobę, która powtarza mi, co o mnie mówią. Nie jest trudno się podobać, trzeba tylko nie być szczerą. Na zewnątrz przedstawiam, jak powiedział T. połączenie zimnej rozwagi z namiętnością. To dobrze, bo w rzeczywistości jestem sentymentalna i nawet egzaltowana. Ani mądra, ani niezwykła, tylko smutna. Pociesza mię, gdy się podobam – dlatego kokietuję ludzi. Nigdy nie jestem szczera i to jest tajemnicą mego powodzenia”k33. Wydaje się, że czasem nawet rozmyślnie dręczyła swoich adoratorów, zwłaszcza, jeżeli któryś z nich wzbudzał w niej pociąg fizyczny. O jednym z nich pisała: „Działał też na mnie jako mężczyzna, ale to właśnie budziło we mnie wstręt. […] Był moim niewolnikiem, chociaż nie wiedział o tym. Musiał to mówić, co ja chciałam. Każde jego słowo ja sama wywoływałam sztucznie. Nawet o moich oczach, o moim uśmiechu”k34. Jako szesnastolatka wspomina o rywalizacji, jaką stoczyła z pewną brunetką o zainteresowanie jednego z nauczycieli. Zofii wydawało się, że pan Wituszyński jest zauroczony dziewczyną, która według niej była znacznie od niej brzydsza: „Ona jest brunetką, ma lśniące oczy czarne, jest czymś nowym, bo od wakacji tylko jego uczennicą – i on ją kocha. Przeciw temu – jak walczyć? Starać się być ładniejszą? Ależ i tak bezsprzecznie jestem od niej piękniejsza i świetniejsza – przechodnie wyróżniają mię w tłumie uczennic i oglądają się za mną”k35 – zanotowała w Dzienniku. W końcu jednak odniosła zwycięstwo: „Tego dnia po południu miałyśmy historię Rosji. Ja byłam tak świetnie, tak nieskończenie wesoła i roześmiana. Zadawałam mu pytania i robiłam uwagi – w bezustannym uśmiechu pokazywałam moje białe zęby, byłam zarumieniona, wargi miałam gorące i pąsowe. W. patrzał na mnie prawie nieustannie. Robiło mi rozkosz pokazywać mu, ile jestem piękniejszą i mądrzejszą od tamtej”k36.
Wielbicieli znajdowała wszędzie: na rzadkich spotkaniach w gronie młodzieży, czy też na wykładach w ramach Uniwersytetu Latającego. Były to kursy samokształcenia, głównie dla dziewcząt, których działalność zapoczątkowała w 1885 roku Jadwiga Szczawińska-Dawidowa. Zajęcia odbywały się zawsze w innych lokalach (stąd nazwa – Uniwersytet Latający), a wykładali w nim, pozyskani przez Dawidową, z reguły wybitni uczeni, przeważnie o dość radykalnych poglądach. Choć zajęcia były płatne, zdarzało się, że połowa uczestniczek kursów korzystała z nich za darmo. Pomimo że była to szkoła tajna i działała w niezwykle trudnych warunkach, głównie dzięki wysiłkom Dawidowej, funkcjonowała przez dwadzieścia lat. Największą popularność uczelnia przeżyła w latach dziewięćdziesiątych XIX stulecia, kiedy liczba słuchaczek dochodziła do 500 osób, a w jednym roku nawet przekroczyła 1000. Słuchaczkami Uniwersytetu Latającego były najwybitniejsze kobiety epoki: Maria Skłodowska-Curie, Natalia Szycówna, Wanda Szczawińska, Natalia Gąsiorowska, Stefania Sempołowska, Jadwiga i Helena Sikorskie. Absolwentką uczelni była także Aleksandra Szczerbińska, druga żona Józefa Piłsudskiego.
Karol Ritter (1779–1859) – niemiecki uczony, geograf, profesor uniwersytetu berlińskiego. Był zwolennikiem antropocentryzmu (poglądu, według którego człowiek jest ośrodkiem i celem świata, a wszystko w przyrodzie dzieje się ze względu na niego) w badaniach geograficznych i współtwórcą geografii regionalnej – działu geografii zajmującego się opisem cech środowiska geograficznego poszczególnych obszarów. [wróć]
Kasa im. Mianowskiego – instytucja powstała w Warszawie w 1881 roku z inicjatywy T. Chłapowskiego i H. Sienkiewicza, w odpowiedzi na intensywną rusyfikację na terenie zaboru rosyjskiego. Została powołana w celu finansowania badań naukowych i działalności wydawniczych. W nazwie upamiętniała Józefa Mianowskiego (1804–1879), lekarza, rektora warszawskiej Szkoły Głównej. Dzięki jej działalności możliwe było wydawanie podręczników i encyklopedii w języku polskim. [wróć]
Tak twierdzi autorka najnowszej książki o Nałkowskiej, wybitna znawczyni jej twórczości Hanna Kirchner. Z kolei z kalendarium zawartego w publikacji Bogdana Rogatki wynika, że pisarka uczyła się na pensji Hoene od 1891 roku, a więc od dziewiątego roku życia. [wróć]
Miriam, wł. Zenon Przesmycki, inny pseudonim Jan Żagiel (1861–1944) – polski krytyk literacki i artystyczny, poeta, tłumacz. Odegrał dużą rolę w formowaniu się tendencji modernistycznych w literaturze polskiej. Uprawiał kult sztuki, wierząc w jej uszlachetniający wpływ na życie ludzi, przeciwstawiając się kulturze masowej skomercjalizowanego społeczeństwa w epoce industrializacji. W okresie 1901–1907 wydawał i redagował najbardziej prestiżowe czasopismo literacko-artystyczne Młodej Polski – „Chimerę”. [wróć]
Dekadentyzm (z języka francuskiego – décadence – schyłek, upadek). Zjawisko pojawiające się w sztuce i literaturze XIX wieku, szczególnie pod koniec stulecia. Cechą charakterystyczną dla dekadentyzmu była świadomość wyobcowania ze społeczeństwa mieszczańskiego i ostra opozycja wobec jego moralności i kultury, wyrażające się w zróżnicowanych i niejednoznacznych formach. Do najważniejszych z nich należały kult artysty, jako jednostki stojącej ponad tłumem „filistrów”, i sztuki czystej, uwolnionej od zadań służebnych, połączone z poczuciem bezcelowości buntu i działania. Uwydatnianie objawów znużenia, zniechęcenia, bezsiły i przesytu łączyło się z przewrotną fascynacją tymi stanami, jak również demonstrowaniem postaw hedonistycznych i anarchicznych, co znalazło ujście w obyczajowości środowisk moderny artystycznej. W Polsce dekadentyzm odegrał zrazu rolę twórczego fermentu w fazie przełomu modernistycznego, ale ostatecznie został odrzucony przez czołowych twórców okresu. Powrócił częściowo jako XX-wieczny katastrofizm. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Z. Nałkowska, Dzienniki 1899–1905, Warszawa 1975, s. 17. [wróć]
Za: H. Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, Warszawa 2011, s. 769. [wróć]
Za: tamże, s. 770. [wróć]
Za: tamże. [wróć]
Za: tamże, s. 771. [wróć]
Za: Wacław Nałkowski, na: Wołomin, wspomnienia o mieście i ludziach [online], dostępne w internecie: http://www.wolomin.tylko.to/ludzie/zyciorysy/212-Waclaw-Nalkowski.html. [wróć]
Za: H. Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, op.cit., s. 772. [wróć]
Za: Wacław Nałkowski, na: Wołomin, wspomnienia o mieście i ludziach [online], op.cit.[wróć]
Za: tamże. [wróć]
Za: tamże. [wróć]
H. Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, op.cit., s. 12. [wróć]
Za: E. Pieńkowska, Zofia Nałkowska, Warszawa 1975, s. 7. [wróć]
H. Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, op.cit., s. 11. [wróć]
H. Boguszewska, Czekamy na życie, Warszawa 1951, s. 133–135. [wróć]
Z. Nałkowska, Widzenie dalekie i bliskie, Warszawa 1957, s. 12. [wróć]
Za: Wacław Nałkowski, na: Wołomin, wspomnienia o mieście i ludziach [online], op.cit.[wróć]
Za: E. Pieńkowska, Zofia Nałkowska, op.cit., s. 10. [wróć]
Z. Nałkowska, Widzenie dalekie i bliskie, op.cit., s. 346. [wróć]
Z. Nałkowska, Mój ojciec, Warszawa 1955, s. 41. [wróć]
H. Boguszewska, Czekamy na życie, op.cit., s. 186. [wróć]
Z. Nałkowska, Mój ojciec, op.cit., s. 48–49. [wróć]
Za: H. Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, op.cit., s. 31. [wróć]
Z. Nałkowska, Dzienniki 1899–1905, op.cit., s. 21. [wróć]
Tamże, s. 48. [wróć]
Wacław Nałkowski, na: Wołomin, wspomnienia o mieście i ludziach [online], op.cit.[wróć]
Z. Nałkowska, Dzienniki 1899–1905, op.cit., s. 49. [wróć]
Tamże. [wróć]
Tamże, s. 65. [wróć]
Tamże. [wróć]
Tamże, s. 48. [wróć]
Tamże, s. 22. [wróć]
Tamże, s. 51–52. [wróć]
Tamże, s. 25. [wróć]
Tamże, s. 25–26. [wróć]
Tamże, s. 157. [wróć]
Tamże, s. 159. [wróć]