Napar z magii i trucizny - Judy I. Lin - ebook

Napar z magii i trucizny ebook

Judy I. Lin

3,8

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Nominacja Goodreads: Najlepsze fantasy & science fiction roku 2022

Dla Ning jedyną rzeczą gorszą od utraty matki jest świadomość, że ta zginęła z jej winy. To Ning bezwiednie zaparzyła trującą herbatę, która zabiła matkę, a teraz niebezpieczeństwo grozi również jej siostrze, Shu.

Kiedy Ning słyszy o konkursie na wyłonienie największych shénnóng-shī – mistrzów starożytnej i magicznej sztuki parzenia herbaty – udaje się do stolicy cesarstwa, by wziąć udział w rywalizacji. Zwycięzca otrzyma przysługę od księżniczki, która może okazać się jedyną szansą Ning na uratowanie siostry.

Jednak otoczona przez zdradzieckich rywali, uwikłana w krwawą politykę dworu i zmuszona do współpracy z tajemniczym (oraz przystojnym) chłopakiem, który ukrywa szokującą tajemnicę, Ning może znajdować się w większym niebezpieczeństwie.

Judy Lin urodziła się w Tajwanie i przeniosła do Kanady w wieku ośmiu lat. Dorastała z nosem w książkach i uwielbiała uciekać do wymyślonych krain. Obecnie dzieli swój czas między pracę terapeutki zajęciowej a tworzenie swoich własnych światów. Mieszka na Preriach Kanadyjskich z mężem i córką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (32 oceny)
8
10
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malissi

Całkiem niezła

Ning obwinia się o śmierć matki oraz chorobę siostry, ponieważ to ona zaparzyła herbatę, która okazała się zatruta. Teraz dziewczyna zrobi wszystko, aby uratować ukochaną siostrę. Niedługo w stolicy cesarstwa ma odbyć się konkurs, który wyłoni najlepszego shénnóng shī, czyli mistrza parzenia magicznej herbaty. Zdeterminowana Ning wyrusza do stolicy, aby wziąć udział w turnieju, którego zwycięzca otrzyma przysługę od księżniczki. Dziewczyna ma nadzieję, że tym sposobem pomoże umierającej siostrze. "Napar z magii i trucizny" to książka z gatunku fantastyki młodzieżowej, która jest pierwszym tomem Dylogii Herbacianej. Jeżeli chodzi o oprawę graficzną to jest ona absolutnie przepiękna i idealnie oddaje klimat opisanej historii. Natomiast treść wciąga czytelnika do magicznego świata inspirowanego chińskimi legendami. Jak sam tytuł na to wskazuje, w książce ważną rolę odgrywa sztuka parzenia magicznej herbaty. Z pewnością jest to oryginalna i po prostu ciekawa koncepcja. Spodobał mi się ró...
20
Patrycja____

Dobrze spędzony czas

Bez wątpienia 2023 to rok, w którym narodziła się moja słabość do fantastyki inspirowanej mitami Dalekiego Wschodu. Pomimo pięknej okładki, po przeczytaniu opisu oczekiwałam kolejnej średniej jakości fantastyki, jednak ku mojemu zdziwieniu „Napar z magii i trucizny” to naprawdę interesująca pozycja. Co prawda pomysł na książkę nie jest niczym innowacyjnym, ponieważ wielokrotnie spotykałam się fabułą, gdzie młoda dziewczyna wyrusza do pałacu, aby w ten sposób ratować swoją rodzinę, ale w tym wypadku to wykonaniu zasługuje na uwagę. Świetnie napisana główna bohaterka, Ning, którą nie tylko da się lubić, a wręcz kibicuje się jej. Interesujący bohaterowie poboczni, dużo wnoszący do opowieści, ale jednocześnie nie kradnący uwagi. Historia nie posiada błędów logicznych, przeciwnie, czytelnik czuje jakby płynął przez opowieść, zapominając o obowiązkach, co nie jest tak często spotykane w książkach jak powinno być. Całość kończy się cliffhangerem zachęcającym do sięgnięcia po drugi tom, co...
10
Justa1912

Całkiem niezła

Całkiem ciekawa, ale nie aż tak porywająca jak się spodziewałam
00
Edelina

Całkiem niezła

Po raz pierwszy czytając książkę, czułam zapach. Zapach herbat, potraw gotowanych w pałacowej kuchni... Oprócz tego pięknie, powoli snująca się opowieść, z bohaterką mającą charakter i silne motywacje... Polecam i czekam na tom drugi.
00
Kurczaczek74

Dobrze spędzony czas

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuA Ma­gic Ste­eped In Po­ison
Co­py­ri­ght © 2022 by Judy I. Lin Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Fe­iwel & Friends, an im­print of Mac­mil­lan Pu­bli­shing Group, LLC. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. Jac­ket co­py­ri­ght © 2022 Sija Hong Jac­ket de­sign by Rich Deas and Ka­th­leen Bre­iten­feld Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-676-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Lyry.

Je­steś po­cząt­kiem wszyst­kiego.

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

PODOBNO PRAW­DZI­WYCH SHÉN­NÓNG-SHĪ można roz­po­znać po dło­niach po­pla­mio­nych ko­lo­rami ziemi, opusz­kach na­zna­czo­nych bli­znami od kol­ców oraz trwa­łej sko­ru­pie ziemi i krwi ciem­nie­ją­cej pod pół­księ­ży­cami pa­znokci.

Kie­dyś pa­trzy­łam na swoje ręce z dumą.

Dziś my­ślę tylko o tym, że te ręce po­grze­bały moją matkę.

Dom jest ciemny i ci­chy, gdy po­ru­szam się po po­ko­jach jak zło­dziejka. Prze­szu­kuję skrzy­nie i szu­flady, prze­trzą­sam rze­czy, które oj­ciec trzy­mał w ukry­ciu, by nie przy­po­mi­nały mu o ża­ło­bie. Klu­czę mię­dzy krze­słami i ko­szami, sto­ja­kami do su­sze­nia li­ści oraz sło­ikami, ostroż­nie sta­wia­jąc stopy. Sły­szę, jak za ścianą Shu ci­cho kaszle i wierci się na łóżku. W ciągu ostat­nich kilku dni jej stan się po­gor­szył.

Wkrótce tru­ci­zna za­bie­rze ją tak, jak za­brała na­szą matkę.

Dla­tego mu­szę wy­je­chać dziś, za­nim oj­ciec spró­buje mnie po­wstrzy­mać i zo­stanę tu z po­czu­cia winy i stra­chu, aż bę­dzie za późno. Do­ty­kam zwoju scho­wa­nego w fał­dach tu­niki, by upew­nić się, że wciąż tam jest.

Znaj­duję to, czego szu­ka­łam, z tyłu skła­dziku. Szka­tułka shén­nóng-shī mo­jej mamy, ukryta w na­roż­nej szafce. Gdy pod­no­szę wieko, wspo­mnie­nia ula­tują z niej z wes­tchnie­niem, jakby cze­kały na mnie w pach­ną­cej her­batą ciem­no­ści. Wo­dzę pal­cami po każ­dym wy­żło­bie­niu w drew­nie, do­ty­kam każ­dej prze­gródki i przy­po­mi­nam so­bie, jak w kółko po­wta­rza­ły­śmy na­zwy prze­cho­wy­wa­nych w niej przed­mio­tów. Ta szka­tułka jest mapą mo­jej mamy. Jej nauk, jej opo­wie­ści, jej ma­gii.

Ale ten wi­dok przy­wo­łuje też inne wspo­mnie­nia.

Stłu­czona fi­li­żanka. Ciemna plama na pod­ło­dze.

Prędko za­my­kam wieko.

W głębi tej sa­mej szafki znaj­duję inne sło­iki opi­sane sta­ran­nym pi­smem mamy. Ręce lekko mi drżą, gdy otwie­ram ten z li­śćmi her­baty z ze­szłego lata. To ostat­nie zbiory, przy któ­rych jej po­ma­ga­łam – cho­dzi­ły­śmy ogro­do­wymi ścież­kami i zry­wa­ły­śmy listki z ga­łęzi.

Gdy wdy­cham za­pach pra­żo­nych li­ści, woń prze­cho­dzi w go­rycz na końcu ję­zyka. Przy­po­mina mi, jak ostat­nie próby uży­cia ma­gii skoń­czyły się po­rażką i łzami, a ja przy­się­głam ni­gdy wię­cej nie do­ty­kać tych na­rzę­dzi. Jed­nak to było, za­nim na na­szym progu po­ja­wił się zwój. Tym ra­zem nie mogę so­bie po­zwo­lić na nie­po­wo­dze­nie.

La­icy czę­sto spro­wa­dzają shén­nóng-shī do roli wpraw­nych es­tra­dow­ców, zdol­nych zręcz­nie na­lać i za­pre­zen­to­wać po­spo­lity na­pój. Oczy­wi­ście wy­szko­leni shén­nóng-shī świet­nie znają pod­stawy – smaki od­po­wied­nie na różne oka­zje, kształt i typ fi­li­żanki wła­ści­wej do po­da­wa­nej her­baty. Lecz praw­dzi­wie wła­da­jący ma­gią Shén­nónga mają swoje wy­jąt­kowe ta­lenty. Nie­któ­rzy spo­rzą­dzają na­pary wy­wo­łu­jące emo­cje: współ­czu­cie, na­dzieję, mi­łość. Inni po­tra­fią na­sy­cić ciało ener­gią lub po­móc pi­ją­cemu przy­po­mnieć so­bie coś, co dawno utra­cił. Prze­ni­kają poza mury ciała aż do sa­mej du­szy.

W świe­tle pa­le­ni­ska wy­cią­gam tacę i na­czy­nia, jedno do pa­rze­nia, dru­gie do sty­gnię­cia. Prócz bul­go­ta­nia wody sły­szę skrzyp­nię­cie w po­koju obok. Za­sty­gam – boję się dłu­giego ciem­nego cie­nia na ścia­nie i gniewu ojca.

Ale on tylko prze­wraca się na łóżku z chrap­nię­ciem. Od­dy­cham z ulgą i wra­cam do na­rzę­dzi. Drew­nia­nymi szczyp­cami pod­no­szę kulki z li­ści her­baty, a na­stęp­nie umiesz­czam je w na­czy­niu. Ostroż­nie ob­ra­ca­jąc rękę w nad­garstku, za­le­wam li­ście go­rącą wodą. Roz­wi­jają się po­woli, uwal­nia­jąc swoje ta­jem­nice.

Naj­wspa­nialsi shén­nóng-shī po­tra­fią do­strzec przy­szłość w wod­nej mgle nad do­brze za­pa­rzoną her­batą. Kie­dyś mama za­pa­rzyła fù pén zĭ, na­par z su­szo­nych li­ści krzewu ma­li­no­wego, dla cię­żar­nej ko­biety z wio­ski. Para buch­nęła błę­ki­tem w po­ran­nym po­wie­trzu i przy­brała kształt czte­rech lśnią­cych igieł. Na tej pod­sta­wie mama roz­po­znała, że dziecko uro­dzi się mar­twe.

Gdy li­ście pęcz­nieją w wo­dzie, sły­szę głos mamy. Jej opo­wie­ści o tym, jak wie­czorna mgła po­dąża za bia­łymi skrzy­dłami Straż­niczki Gór, bo­gini, która o zmierz­chu za­mie­nia się w ptaka. Pani Po­łu­dnia upu­ściła z dzioba liść do kie­li­cha Pierw­szego Ce­sa­rza i po­da­ro­wała lu­dziom przy­jem­ność her­baty.

W dzie­ciń­stwie Shu i ja snu­ły­śmy się za ro­dzi­cami po ogro­dach i sa­dach z ko­szami za­wie­szo­nymi na wy­so­ko­ści bio­der. Czę­sto mia­łam wra­że­nie, że czuję na skó­rze mu­śnię­cie tych skrzy­deł. Cza­sami przy­sta­wa­ły­śmy, by po­słu­chać, jak bo­gini pro­wa­dzi nas do gniazda ćwier­ka­ją­cych pi­skląt lub ostrzega przed ulew­nym desz­czem, który spo­wo­duje gni­cie ko­rzeni, je­śli nie­sta­ran­nie prze­ko­piemy zie­mię.

Prze­le­wam zło­ci­sty płyn do dru­giego na­czy­nia. Mama ni­gdy nie po­zwa­lała nam za­po­mnieć o daw­nych zwy­cza­jach z cza­sów, nim klany zo­stały pod­bite, przed po­wsta­niem i upad­kiem im­pe­riów. Ten na­boż­nie wy­ko­ny­wany ry­tuał czuło się w każ­dej fi­li­żance her­baty, którą za­pa­rzyła. Znała każdy ele­ment skła­da­jący się na na­par, po­czy­na­jąc od źró­dła wody, aro­matu drewna pod­sy­ca­ją­cego ogień, przez na­czy­nie, w któ­rym pod­grze­wała wodę, po li­ście zry­wane wła­snymi pal­cami, pa­rzone w fi­li­żance ukształ­to­wa­nej wła­snymi rę­kami i wy­pa­lo­nej we wła­snym piecu. De­sty­lo­wany płyn w dło­niach obu rąk ofia­ro­wany był jako bło­go­sła­wień­stwo.

„Tu je­stem. Pij i bądź zdrowa”.

Na­chy­lam się i wdy­cham słodki za­pach ja­błek. Sły­szę senne bzy­cze­nie psz­czół wśród kwia­tów po­lnych. Otula mnie cie­płe po­czu­cie uko­je­nia. Po­wieki mi opa­dają, lecz ta chwila mija, gdy do­strze­gam coś ką­tem oka.

Cała się na­pi­nam.

Trze­pot czar­nych skrzy­deł po le­wej. Wrona su­nie przez przy­dy­mioną ciem­ność i znika.

Chcąc na­uczyć się czy­tać her­batę jak mistrz, trzeba tre­no­wać całe ży­cie, a ja już po­go­dzi­łam się z tym, że będę cze­lad­niczką le­ka­rza. De­cy­zja za­pa­dła rok temu. Moja sio­stra nie mo­gła znieść wi­doku krwi, a mój oj­ciec po­trze­bo­wał rąk do po­mocy.

Zwąt­pie­nie pełza po mo­jej skó­rze, gdy palce po­now­nie za­ci­skają się na zwoju. Za­pro­sze­nie prze­zna­czone jest dla ko­goś in­nego – praw­dzi­wej cze­lad­niczki mo­jej mamy.

Ale moja mama nie żyje, a te­raz tylko jedna z nas jest wy­star­cza­jąco silna, by od­być po­dróż.

Zmu­szam się do sku­pie­nia. Biorę głę­boki wdech. Wy­pusz­czam po­wie­trze i para przede mną fa­luje. Wi­zje się koń­czą. Strużka her­baty prze­lewa się do ma­łej fi­li­żanki, tylko odro­bina. Upi­jam łyk – miód sma­kuje opty­mi­zmem, obiet­nicą lata, które bę­dzie trwało wiecz­nie...

Od­waga pło­nie ja­sno i mocno w mo­jej piersi, go­rąca jak spie­czony słoń­cem ka­mień nad rzeką.

Pew­ność sie­bie roz­cho­dzi się fa­lami po moim ciele. Ścią­gam ło­patki i czuję się do­stojna jak kotka go­towa do skoku. Ucisk w dol­nej czę­ści brzu­cha lekko się roz­luź­nia. Ma­gia wciąż tam jest. Bo­go­wie nie ode­brali mi jej w ra­mach kary za za­nie­dba­nie.

Na­gle roz­pra­sza mnie gwał­towny ka­szel. Prze­wra­cam jedno z na­czyń i roz­le­wam her­batę na tacę. Bie­gnę do są­sied­niego po­koju.

Moja sio­stra z tru­dem sie­dzi, ka­szel wstrząsa jej szczu­płym cia­łem. Szuka mi­ski, którą ma przy łóżku. Po­daję jej na­czy­nie. Krew bry­zga na drewno, dużo, raz za ra­zem. Po chwili, która trwa wiecz­ność, atak w końcu prze­cho­dzi i Shu z drże­niem opada na po­sła­nie.

– Zimno mi – szep­cze.

Kładę się na łóżku przy niej i otu­lam nas ko­cami. Shu kur­czowo ści­ska moją tu­nikę i bie­rze świsz­czący wdech. Przy­tu­lam sio­strę, aż jej od­dech się uspo­kaja i zmarszczki wo­kół ust zni­kają.

Ro­bimy, co w na­szej mocy, żeby le­czyć Shu po­zba­wieni wie­dzy i mą­dro­ści mamy. Ja, z tru­dem przy­po­mi­na­jąca so­bie lek­cje z dzie­ciń­stwa, i tata, wy­kształ­cony le­karz, który po­bie­rał na­uki w ko­le­gium ce­sar­skim. Po­trafi na­sta­wiać ko­ści i zszy­wać rany, le­czyć do­le­gli­wo­ści ze­wnętrzne. Choć zna się na nie­któ­rych cho­ro­bach we­wnętrz­nych, w bar­dziej zło­żo­nych przy­pad­kach za­wsze zda­wał się na sztukę mamy. Dla­tego byli tak zgra­nym du­etem.

Tata wy­ko­rzy­stał cały za­sób wie­dzy, jaką po­sia­dał, a na­wet prze­łknął dumę i wy­słał list do ko­le­gium z prośbą o po­moc. Pró­bo­wał każ­dego moż­li­wego an­ti­do­tum. Ale ja znam mroczną prawdę.

Moja sio­stra umiera.

Wy­wary i na­lewki dzia­łają jak za­pora, która blo­kuje tru­ci­znę, lecz pew­nego dnia ta za­pora pu­ści. Nie mo­żemy zro­bić nic, by to po­wstrzy­mać.

To ja za­wio­dłam sio­strę.

W ciem­no­ści wal­czę z my­ślami i oba­wami. Nie chcę jej zo­sta­wiać, ale nie mam wyj­ścia. Zwój to je­dyna od­po­wiedź. Ce­sar­ski or­szak do­star­cza zwoje pod drzwi każ­dego shén­nóng-shī w Dàxī. Tylko Shu była w domu, kiedy go do­sta­li­śmy. Ja po­ma­ga­łam ojcu w opiece nad pa­cjen­tem w wio­sce. Shu roz­wi­nęła go dla mnie w za­ci­szu na­szej sy­pialni tam­tego dnia póź­nym wie­czo­rem. Ma­te­riał prze­ty­kany zło­tem za­lśnił. Z tyłu po­ru­szył się smok wy­ha­fto­wany tak mi­ster­nie, że mógł ożyć i za­tań­czyć wo­kół nas, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad pło­mieni.

„Przy­je­chał dzi­siaj” – po­wie­działa mi z prze­ję­ciem, ja­kie rzadko wi­dzia­łam u ła­god­nej Shu. „Ce­sar­ski kon­wój z de­kre­tem od księż­niczki”.

Słów na­uczy­łam się prak­tycz­nie na pa­mięć: De­kre­tem ce­sar­skim księż­niczka Li Ying-Zhen za­pra­sza na ob­chody upa­mięt­nie­nia ce­sa­rzo­wej wdowy, które od­będą się pod­czas fe­stynu szu­ka­nia wscho­dzą­cej gwiazdy. Wszyst­kich shén­nóng-tú za­pra­szamy do udziału w kon­kur­sie, w któ­rym wy­ło­nimy na­stęp­nego shén­nóng-shī do służby na dwo­rze. Zwy­cięzca otrzyma rów­nież na­grodę w po­staci przy­sługi wy­świad­czo­nej przez samą księż­niczkę.

Słowa śpie­wają do mnie, wo­łają.

W tym po­ko­le­niu ża­den shén­nóng-shī nie zo­stał przy­jęty na dwór, a byłby to naj­więk­szy za­szczyt. Po­zwo­liłby shén­nóng-tú omi­nąć próby i zo­stać mi­strzem. Jego do­mo­stwo zy­ska­łoby bo­gac­twa, a wio­ska – sławę. Ale to na­dzieja na przy­sługę prze­ma­wiała do mnie naj­bar­dziej. Mo­gła­bym za­żą­dać, by moją sio­strą za­jęli się naj­lepsi le­ka­rze w kró­le­stwie, któ­rzy spraw­dzali tętno sa­mego ce­sa­rza.

Ści­ska mnie w gar­dle, gdy pa­trzę na sio­strę śpiącą spo­koj­nie obok. Gdy­bym mo­gła wy­ssać tru­ci­znę z niej i przy­jąć ją sama, z ra­do­ścią bym to uczy­niła. Zro­bi­ła­bym wszystko, by ulżyć jej w cier­pie­niu.

Za­pa­rzy­łam tamtą fe­ralną fi­li­żankę her­baty dla mamy i Shu z kostki roz­da­wa­nej wszyst­kim pod­da­nym pod­czas Święta Środka Je­sieni. Przez chwilę, gdy wrząca woda wsią­kała w zbite li­ście, wy­da­wało mi się, że wi­dzia­łam węża, bia­łego i lśnią­cego, wi­ją­cego się w po­wie­trzu. Kiedy dło­nią roz­pro­szy­łam parę, wąż znik­nął. Po­win­nam być mą­drzej­sza i tego nie igno­ro­wać.

Ale wkrótce po­tem usta mamy po­czer­niały. Wąż był złym ome­nem, ostrze­że­niem od bo­gini. Nie po­słu­cha­łam go. Mimo ogrom­nego cier­pie­nia, gdy tru­ci­zna roz­cho­dziła się po jej ciele, mama przy­go­to­wała wy­war, który zmu­sił moją sio­strę do opróż­nie­nia żo­łądka i ura­to­wał jej ży­cie.

Przy­naj­mniej na ra­zie.

Wstaję z łóżka ostroż­nie, żeby jej nie obu­dzić. Pa­ko­wa­nie nie zaj­muje mi dużo czasu. Wrzu­cam ubra­nia do worka ra­zem z je­dyną cenną rze­czą, jaką po­sia­dam: na­szyj­ni­kiem, który do­sta­łam na dzie­siąte uro­dziny. Sprze­dam go, by zdo­być pie­nią­dze na po­dróż do sto­licy.

– Ning! – Szept Shu prze­cina noc. Wi­docz­nie wcale nie spała. Serce mnie boli, kiedy wi­dzę jej bladą jak mleko twarz. Przy­po­mina dzi­kie stwo­rze­nie z opo­wie­ści mamy: włosy ma splą­tane, jej oczy błysz­czą ni­czym u łani w ludz­kiej skó­rze.

Klę­kam u jej boku, a ona od­naj­duje moje dło­nie i po­daje mi małe ma­te­ria­łowe za­wi­niątko. Czuję ukłu­cie szpilki. Od­wi­jam chu­stę i pod­no­szę przed­miot do świa­tła księ­życa. Wi­dzę ozdo­bioną klej­no­tami spinkę do wło­sów od jed­nej z wdzięcz­nych pa­tro­nek mamy – cenną pa­miątkę ze sto­licy. Ten skarb miał na­le­żeć do Shu, tak jak na­szyj­nik od mamy miał na­le­żeć do mnie.

– Weź ją ze sobą – prosi sio­stra – że­byś czuła się piękna w pa­łacu. Taka piękna jak ona.

Otwie­ram usta, by za­pro­te­sto­wać, ale ona uci­sza mnie, krę­cąc głową.

– Mu­sisz wy­je­chać dziś w nocy. – Przy­biera su­rowy ton, jakby to ona była star­szą sio­strą, a ja młod­szą. – Nie opy­chaj się tar­tami kasz­ta­no­wymi.

Par­skam za gło­śno i prze­ły­kam śmiech oraz łzy na jed­nym od­de­chu. A co, je­śli wrócę, a jej już nie bę­dzie?

– Wie­rzę w cie­bie – mówi z tą samą za­cię­to­ścią, z jaką wczo­raj prze­ko­ny­wała, że mu­szę wy­je­chać do sto­licy i ją zo­sta­wić. – Rano po­wiem ta­cie, że po­je­cha­łaś do ciotki. Zy­skasz tro­chę czasu, za­nim za­uważy, że znik­nę­łaś.

Ści­skam mocno jej dłoń, nie­pewna, czy dam radę coś po­wie­dzieć. Nie wiem, co w ogóle mo­gła­bym po­wie­dzieć.

– Nie po­zwól, by Wy­gnany Książę zła­pał cię w ciem­no­ści – do­daje.

Przy­wo­łuje hi­sto­rię z dzie­ciń­stwa, opo­wieść na do­bra­noc, z którą wszy­scy do­ra­stamy. Wy­gnany Książę oraz jego wy­spa prze­stęp­ców i ban­dy­tów. Jej słowa zna­czą: bądź bez­pieczna.

Ca­łuję ją w czoło i wy­my­kam się z po­koju.

ROZ­DZIAŁ

DRUGI

Z HER­BATĄ OD­WAGI WCIĄŻ ROZ­PŁY­WA­JĄCĄ SIĘ po moim ciele prze­mie­rzam mgli­stą noc szyb­ciej niż za­zwy­czaj. Blada tar­cza księ­życa oświe­tla szlak, pro­wa­dząc mnie ku głów­nej dro­dze.

Mama ma­wiała, że na księ­życu mieszka piękna ko­bieta, upro­wa­dzona przez nie­biań­skiego męża, który po­żą­dał jej urody na ziemi. Zbu­do­wał dla niej krysz­ta­łowy pa­łac i dał kró­lika do to­wa­rzy­stwa w na­dziei, że sa­mot­ność obu­dzi w niej pra­gnie­nie jego obec­no­ści. Jed­nak ona była sprytna i ukra­dła elik­sir nie­śmier­tel­no­ści, który uwa­rzył dla sie­bie. Bo­go­wie za­pro­po­no­wali jej miej­sce wśród nich, lecz ona po­sta­no­wiła zo­stać w swoim pa­łacu, przy­zwy­cza­jona do ci­szy.

„Nadano jej ty­tuł Bo­gini Księ­życa i na­zwano Ning, czyli spo­kój”. Na­dal pa­mię­tam głos mamy, która opo­wia­dała mi hi­sto­rie i gła­skała mnie po wło­sach. Czuję mi­łość prze­peł­nia­jącą mnie, gdy wy­ja­wiała mi po­cho­dze­nie mo­jego imie­nia.

Ma­jąc jej głos za prze­wod­nika, idę do ma­łego gaju na końcu na­szego sadu. Do­ty­kam so­czy­stych li­ści po­melo. Mama skru­pu­lat­nie ho­do­wała te drzewa od na­sion. Pod­no­siła mnie i Shu ku kwia­tom, a kiedy wresz­cie drzewa wy­dały owoce, jej ra­dość ota­czała nas i po­bu­dzała do śmie­chu. Po­cho­wa­li­śmy ją tu­taj. Wstrzy­muję od­dech, gdy do­strze­gam błysk bieli wśród zie­lo­nych pą­ków. Pierw­szy kwiat wio­sny, le­d­wie roz­kwi­ta­jący.

Ulu­biony kwiat mamy. To znak, że jej du­sza na­dal tu jest i nad nami czuwa.

Na­gle zrywa się wiatr i sze­le­ści drze­wami. Li­ście mu­skają mi włosy, jakby wy­czu­wały mój smu­tek i chciały mnie po­cie­szyć.

Prze­su­wam kciu­kiem po na­szyj­niku, który cia­sno oplata moją szyję – po wy­pu­kło­ściach i szcze­li­nach sym­bolu ozna­cza­ją­cego wiecz­ność, ko­smiczną rów­no­wagę. Trzy du­sze za­warte w każ­dym z nas, od­dzie­lone od na­szych ciał, gdy umie­ramy. Jedna wraca do ziemi, druga do po­wie­trza, a trze­cia wstę­puje do kręgu ży­cia. Przy­ty­kam usta do twar­dego, gład­kiego ko­ra­lika na środku wę­zła.

Ża­łoba ma smak, gorzki i trwały, ale tak de­li­katny, że cza­sami pod­szywa się pod sło­dycz.

„Mamo, to tu­taj tę­sk­nię za tobą naj­bar­dziej”.

Szep­tem obie­cuję jej, że wrócę z le­kar­stwem na cho­robę Shu.

Z rę­kami przy­ci­śnię­tymi do serca kła­niam się, da­jąc słowo mar­twym i ży­wym, i zo­sta­wiam dom ro­dzinny za sobą.

Do­cie­ram do głów­nej drogi, która pro­wa­dzi mnie do po­grą­żo­nej we śnie wio­ski. Od­wra­cam się tylko raz, by zer­k­nąć na noc otu­la­jącą na­sze ogrody. Na­wet w ciem­no­ści mgła wije się wo­kół wierz­choł­ków drzew her­ba­cia­nych i tłumi ich ko­lor. Mo­rze roz­ko­ły­sa­nych zie­leni i bieli.

Wtedy coś sły­szę – in­try­gu­jący sze­lest, jakby bu­szo­wa­nie ptaka. Przy­staję. Coś ru­sza się na da­chu po­bli­skiego bu­dynku. Zmie­rza w dół po­chy­łych pły­tek. Roz­po­znaję kształt kro­kwi – to skład her­baty na obrze­żach mia­sta. Wstrzy­muję od­dech i na­słu­chuję. To nie ptak. To szur­got bu­tów su­ną­cych po da­chu.

Na ziemi przede mną po­ja­wia się rzu­cony z góry cień, przy­kuc­nięty, skra­da­jący się. In­truz.

Nie ma do­brego po­wodu, żeby czaić się w skła­dzie na­miest­nika. Chyba że czło­wiek chce zo­stać ro­ze­rwany na ka­wałki przez cztery ko­nie gnane w prze­ciwne strony. Albo... po­trafi po­ko­nać go z siłą trzech męż­czyzn, wsko­czyć na dach jed­nym su­sem i uto­ro­wać so­bie drogę przez tłum żoł­nie­rzy szyb­kimi ru­chami mie­cza.

Cień.

Lu­dzie ostrze­gają przed Cie­niem – dziwną po­sta­cią, która po­dobno stoi za licz­nymi przy­pad­kami za­truć her­batą w ca­łym kraju. Wia­domo, że ban­dyci gra­sują w po­bliżu gra­nic Dàxī, okra­dają ka­ra­wany i krzyw­dzą każ­dego, kto sta­nie im na dro­dze. Ale jest je­den ba­nita, który nie prze­staje z gan­gami zna­nymi mi­ni­ster­stwu spra­wie­dli­wo­ści. Je­den ba­nita, który po­trafi zna­leźć ukryte skarby i ujaw­nić se­krety, zo­sta­wia­jąc za sobą ciąg tru­pów.

Za­rys wro­niego skrzy­dła w pa­rze nad fi­li­żanką... to jed­nak był omen.

Coś prze­la­tuje mi obok głowy i z hu­kiem pada u stóp. Nade mną roz­brzmiewa prze­kleń­stwo i kroki przy­spie­szają, jakby ktoś ucie­kał. Moje za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dza prze­kleń­stwo – je­żeli to ten słynny Cień, to brzmi okrut­nie ludzko. Cie­ka­wość ściera się z po­dej­rze­niami tak szybko, że roz­nieca pło­mień.

Pod­no­szę upa­dły przed­miot i mój pa­zno­kieć prze­bija cienką pa­pie­rową po­włokę. Pod spodem czuję coś zna­jo­mego: cien­kie włókna zbite w kostkę o zie­mi­stym za­pa­chu. Spra­so­wana her­bata. Ob­ra­cam w rę­kach pa­ku­nek z ostrze­gaw­czą czer­wie­nią pie­częci. Na­miest­nik przy­się­gał, że wszyst­kie za­trute kostki zo­stały za­jęte i ozna­czone do znisz­cze­nia.

Po­dą­żam za tu­po­tem na da­chu. Zgroza ści­ska mi żo­łą­dek, z każ­dym kro­kiem na prze­mian czuję strach i złość. Złość za śmierć mamy, za cią­gły ból Shu.

Pro­stuję się, a w moim gar­dle wzbiera war­kliwy po­mruk, kiedy moc her­baty od­wagi roz­pływa się po ciele. Zrzu­cam do­by­tek i od­kła­dam go pod ścianę składu. Miaż­dżę w dło­niach kostkę. Ka­wałki her­baty roz­sy­pują się w proch i spa­dają na zie­mię, zo­sta­wia­jąc ślad, kiedy ru­szam do biegu. Złość to do­bre uczu­cie. Praw­dziwe – mile wi­dziane wy­tchnie­nie od mo­jej zwy­czaj­nej bez­rad­no­ści. Sku­piam się na jed­nym: nie mogę po­zwo­lić mu uciec z tru­ci­zną. Ina­czej ko­lejna dziew­czyna bę­dzie mu­siała po­cho­wać matkę.

Wy­pa­dam za róg, re­zy­gnu­jąc ze skra­da­nia się. Te­raz li­czy się tylko szyb­kość.

Wy­ła­puję ciemną plamę w ciem­no­ści – lą­duje przede mną, nie­całe dwa­dzie­ścia kro­ków da­lej. Nie­zna­jomy stoi ple­cami do mnie, a ja bez za­sta­no­wie­nia rzu­cam się na niego prze­peł­niona fu­rią.

Prze­wra­cam go i pa­damy na zie­mię. Szu­kam cze­go­kol­wiek, za co mo­gła­bym zła­pać. Za­ci­skam palce na ma­te­riale, na­wet kiedy przy lą­do­wa­niu ra­mię za­lewa fala bólu. On już wy­kręca się z mo­jego uści­sku. Dźgam go łok­ciem w że­bra, aż sły­chać krótki jęk. Po­zna­łam słabe miej­sca, asy­stu­jąc ta­cie, kiedy na­sta­wiał ko­ści do­ro­słym męż­czy­znom.

Szkoda, że zło­dziej nie jest jed­nym z pa­cjen­tów ojca, zwy­kle osła­bio­nym przez cho­robę czy ma­ja­czą­cym z bólu.

Re­aguje szybko – ła­pie mnie za prawy nad­gar­stek i wy­kręca go w prze­ciwną stronę. Wyję i roz­luź­niam chwyt. Jed­nym płyn­nym ru­chem zło­dziej staje na nogi, nim zdążę od­gar­nąć włosy z oczu.

Pod­no­szę się z mniej­szym wdzię­kiem i oce­niamy sie­bie na­wza­jem. Księ­życ świeci ja­sno nad na­szymi gło­wami, oświe­tla­jąc nas oboje. Nie­zna­jomy jest szczu­pły, o głowę wyż­szy ode mnie. To po­stać z kosz­maru – ciem­ność spo­wija mu rysy, górną po­łowę twa­rzy za­sła­nia ka­wa­łek drewna. Z na­cię­tych, wście­kłych brwi wy­stają rogi. Wy­gląda jak bóg de­mo­nów, go­towy ściąć głowę kło­po­tli­wym du­chom jed­nym ru­chem mie­cza.

Ma­ska skrywa jego ob­li­cze. Po­strach Dàxī.

Pod­nosi wo­rek, który upu­ścił pod­czas walki, za­rzuca go so­bie na ra­mię i za­bez­pie­cza wę­złem. Oczy płoną mu pod ma­ską, usta za­ci­skają się w wą­ską li­nijkę.

Za mną jest wol­ność, droga do portu, gdzie pra­cow­nicy od­bie­rają do­stawy. Nie­zna­jomy może ukraść jedną z ło­dzi albo znik­nąć w alejce. Druga droga pro­wa­dzi do cen­trum wio­ski, gdzie ist­nieje więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że zła­pią go pa­trole.

Bie­gnie przed sie­bie i pró­buje użyć bru­tal­nej siły, żeby mnie prze­wró­cić, ale ro­bię unik i rzu­cam się na jego nogi, chcąc po­zba­wić go rów­no­wagi. Uska­kuje i spy­cha mnie z drogi, ale chwy­tam za wo­rek i nie­zna­jomy się po­tyka.

Ob­raca się i ko­pie mnie w ko­lano. Czuję ból, jakby ktoś zmiaż­dżył mi lewą nogę. Upa­da­jąc na bok, pró­buję się po­de­przeć, ale na­past­nik ko­lej­nym kop­nia­kiem po­syła mnie na zie­mię. Wie do­kład­nie, gdzie ude­rzyć. Nie mogę się z nim rów­nać.

Znów pró­buje uciec, ale prze­wra­cam się na brzuch i ła­pię nie­zna­jo­mego za nogi, zmu­sza­jąc go, żeby po­cią­gnął mnie za sobą. Nie mogę po­zwo­lić, żeby uciekł z tru­ci­zną. Biorę głę­boki wdech, go­towa krzyk­nąć, ale za­nim zdążę wy­dać z sie­bie dźwięk, do­staję cios w skroń. Pusz­czam jego nogę, a ból wy­bu­cha mi w gło­wie jak fa­jer­werki.

Pod­no­szę się i chwiej­nym kro­kiem idę za nie­zna­jo­mym, ale nie mogę zła­pać tchu. Świat wi­ruje mi przed oczami, bu­dynki ko­ły­szą się jak drzewa. Opie­ram się o ścianę i spo­glą­dam w górę aku­rat w chwili, gdy ciemna po­stać prze­ska­kuje ze stosu be­czek na ko­lejny dach.

Zło­dziej znika w ciem­no­ści nocy, nie zo­sta­wia­jąc do­wodu, że kto­kol­wiek w ogóle tu był. Poza krwią w mo­ich wło­sach i dud­nie­niem wciąż roz­brzmie­wa­ją­cym mi w uszach.

ROZ­DZIAŁ

TRZECI

KUŚTY­KAM PRZED SIE­BIE Z OBO­LAŁĄ KOSTKĄ i pul­su­jącą głową, aż na ho­ry­zon­cie po­ja­wia się de­li­katna za­po­wiedź świtu. Po dro­dze mija mnie rol­nik w wo­zie. Spo­gląda na mnie i pro­po­nuje miej­sce z tyłu. Za­sy­piam mię­dzy wor­kami prosa i ryżu w to­wa­rzy­stwie kwa­czą­cej wście­kle kaczki. Ptak nie uspo­kaja się, aż wy­bo­istą trasą do­cie­ramy do mia­sta Nán­ji­āng, które leży na po­łu­dnio­wym brzegu Ja­de­ito­wej Rzeki, kilka go­dzin konno od Sù. Gdy­bym szła na pie­chotę, po­dróż za­ję­łaby mi pra­wie cały dzień.

Sprze­daję na­szyj­nik w lom­bar­dzie, by móc opła­cić po­dróż pro­mem do sto­licy. Ko­lejna pa­miątka po ma­mie stra­cona. Ale do­piero kiedy po po­łu­dniu wcho­dzę na po­kład po­sztur­chi­wana przez tłum, czuję na­głe ukłu­cie sa­mot­no­ści. W moim za­kątku pro­win­cji Sù znam wszyst­kich miesz­kań­ców z twa­rzy i więk­szość z imie­nia, a oni znają mnie. Tu­taj nie je­stem upartą córką dok­tora Zhanga. Czuję, jak­bym przy­brała ma­skę.

Zmie­rzam na tył promu i sia­dam, ści­ska­jąc do­by­tek. Wo­kół mnie lu­dzie się śmieją i na­wią­zują roz­mowy. Wę­drowni mu­zycy grają za pie­nią­dze. Lecz ja wciąż je­stem nie­spo­kojna. Boję się, że kłam­stwa Shu nie za­dzia­łały i prawda zo­sta­nie od­kryta, za­nim prom wy­pły­nie z portu.

Wy­obra­żam so­bie dez­apro­batę ojca i ciąży mi ona ni­czym cię­żar u szyi. Ni­gdy mnie nie ro­zu­miał, mimo że miesz­ka­li­śmy pod jed­nym da­chem. Nie po­zwo­liłby mi wy­je­chać na kon­kurs. Z pew­no­ścią zna­la­złby po­wód, by znie­chę­cić mnie do tego głu­piego przed­się­wzię­cia – je­stem zbyt młoda i nie­wy­szko­lona, by po­dró­żo­wać sama, Shu jest zbyt chora, by zo­sta­wić ją pod opieką ko­goś in­nego, on ni­gdy nie opu­ściłby wio­ski ze względu na od­po­wie­dzial­ność za pa­cjen­tów...

Tuż przede mną za­czyna tań­czyć dziew­czyna. Cie­szę się, gdyż od­rywa mnie to od zmar­twień. Wdzięcz­nym ge­stom ra­mion to­wa­rzy­szy jej słodki głos. Tłum klasz­cze z za­chwytu, gdy roz­po­znaje Pieśń że­braczki.

To hi­sto­ria o ża­ło­bie. Osie­ro­co­nej dziew­czy­nie bez imie­nia. Mie­ście stra­co­nym w woj­nie. Że­braczka wę­druje uli­cami, głodna i sa­motna.

Emo­cje wy­pły­wają na twa­rze po­dróż­nych, gdy spo­wi­jają ich dźwięki mu­zyki. Ru­chy tan­cerki, tę­sk­nota w jej gło­sie, de­li­katne ko­ły­sa­nie ło­dzi – wszystko się prze­nika i zmie­nia w gorzki smak w głębi gar­dła.

Moja sio­stra za­wsze była tą cie­płą, skorą do uśmie­chu od uro­dze­nia. Ja je­stem draż­liwa i nie­spo­kojna, czuję się le­piej w to­wa­rzy­stwie ro­ślin niż lu­dzi. Po­wie­dzia­ła­bym, że miesz­kańcy wio­ski to­le­ro­wali mnie, ale ko­chali Shu. Bez trudu mo­głaby mnie zo­sta­wić, oto­czona ich uwiel­bie­niem, lecz ona ni­gdy o mnie nie za­po­mniała. Za­wsze dzie­liła się ze mną tym, co jej da­wali, bro­niła przed ich ostrymi sło­wami.

Na­de­szła moja ko­lej, żeby ją chro­nić.

Opusz­czam głowę.

Głos dziew­czyny wznosi się żywo nad tłu­mem. „Za­wę­dro­wa­łam da­leko od domu...”.

– Pro­szę. – Ktoś wci­ska mi coś do ręki, a ja otwie­ram oczy i wi­dzę za­tro­skaną twarz. Ko­bieta przy­tula dziecko za­wi­nięte w grubą tka­ninę. Jej duże ciemne oczy są życz­liwe. – Je­śli coś zjesz, twój żo­łą­dek się uspo­koi.

Spo­glą­dam na jej po­da­rek. Ka­wa­łek su­szo­nej wie­przo­winy, tłu­sty i czer­wony. Kiedy zbli­żam go do nosa, od za­pa­chu na­tych­miast ciek­nie mi ślinka. Biorę nie­śmiały kęs – mięso jest jed­no­cze­śnie słod­kie i słone, ide­alne do żu­cia. Gry­zie­nie go ka­wa­łek po ka­wałku od­wraca moje my­śli od ża­łob­nej me­lo­dii i daje coś, na czym mogę się sku­pić, póki umysł odro­binę się nie roz­ja­śni.

– Dzię­kuję – mam­ro­czę, wy­cie­ra­jąc tłuszcz o tu­nikę. – Było pyszne.

– Pierw­szy raz na pro­mie? – pyta, ryt­micz­nie po­kle­pu­jąc dziecko po ple­cach. Nie czeka na moją od­po­wiedź i kon­ty­nu­uje: – Pa­mię­tam moją pierw­szą po­dróż do Jii. Przy­tło­czył mnie ogrom lu­dzi. Wsty­dzi­łam się, bo wy­mio­to­wa­łam za burtę tyle razy, że le­dwo sta­łam na no­gach.

– Te­raz wy­gląda pani na wpra­wioną po­dróż­niczkę – mó­wię. Coś w niej przy­po­mina mi mamę. Ona też po­mo­głaby nie­zna­jo­mej bez chwili wa­ha­nia.

Ko­bieta się uśmie­cha.

– By­łam świeżo po ślu­bie. To, co uzna­łam za cho­robę mor­ską, w rze­czy­wi­sto­ści było spo­wo­do­wane ciążą z bra­tem tej ma­łej. – Z mi­ło­ścią spo­gląda na dwie osoby sto­jące kilka kro­ków da­lej, wy­so­kiego męż­czy­znę i ni­skiego chłopca, na oko sze­ścio­let­niego.

– Pani dzieci wy­ro­sną na do­świad­czo­nych po­dróż­ni­ków – stwier­dzam.

Śmieje się.

– Każ­dej wio­sny po­dró­żu­jemy do Jii, by po­sprzą­tać groby przod­ków mo­jego męża i od­wie­dzić tych, któ­rzy prze­nie­śli się do sto­licy. Ale cie­szę się, że on zo­stał przy­dzie­lony do mia­sta na pro­win­cji, z dala od po­li­tyki. To prost­sze ży­cie. Ta­kie, o ja­kim ma­rzy­łam dla syna i córki.

W sto­licy dawno temu po­znali się moi ro­dzice. Mama wró­ciła do na­szej wio­ski w za­awan­so­wa­nej ciąży z nie­zna­jo­mym, który miał zo­stać jej mę­żem. Przez lata wspo­mi­nała o sto­licy mi­mo­cho­dem. Tu tę­skny ko­men­tarz o dźwięku cy­try, tam luźna uwaga o za­pa­chu kwia­tów wi­ste­rii wspi­na­ją­cej się po wschod­niej ścia­nie pa­łacu.

Shu i ja py­ta­ły­śmy ją: „Czemu nie mo­żemy wró­cić, mamo?”. Sia­da­ły­śmy jej na ko­la­nach i bła­ga­ły­śmy o wię­cej hi­sto­rii o pięk­nie sto­licy. Mó­wiła nam, że nie ma tam nic, co mo­głoby się w jej oczach rów­nać z na­szą ro­dziną. Ale na­sza ro­dzina te­raz roz­pada się bez mamy trzy­ma­ją­cej wszyst­kich ra­zem, a ja wy­jeż­dżam, żeby ra­to­wać to, co zo­stało.

Ko­bieta z za­do­wo­le­niem ca­łuje mięk­kie włosy na gło­wie có­reczki. Dziew­czynka otwiera ma­leń­kie usteczka, by ziew­nąć, a po­tem mo­ści się bli­żej piersi matki. Moja roz­mów­czyni wie­dzie ta­kie ży­cie, ja­kiego pra­gnie dla mnie oj­ciec: jest za­do­wo­lona, bo ma je­dze­nie na stole, wy­godny dom i męża, który o nich dba. Tyle że moi ro­dzice oglą­dali cuda Jii, miesz­ka­jąc w jej tęt­nią­cych ży­ciem za­ka­mar­kach, nim za­pra­gnęli tego, co mógł im dać dom, a ja zna­łam tylko na­szą wio­skę i jej oko­lice.

Czas na pro­mie mija jak oso­bliwy sen. Moja to­wa­rzyszka, Li­fen, przyj­muje mnie do swo­jej ro­dziny. Bu­jam dziew­czynkę na ko­la­nie, po­wstrzy­muję chłopca przed wy­chy­la­niem się za burtę. Od­ma­wiają przy­ję­cia ja­kiej­kol­wiek za­płaty za je­dze­nie i pi­cie, któ­rym się ze mną dzielą, a ja je­stem wdzięczna za ich uprzej­mość.

Prom za­trzy­muje się w kilku mia­stach, by przy­jąć i wy­sa­dzić pa­sa­że­rów. Po­dróż to huczna im­preza – mu­zycy wciąż grają, han­dla­rze sprze­dają swoje to­wary z ko­szy, które no­szą na ple­cach albo na gło­wach.

W nocy opie­ram się o re­ling i pa­trzę, jak gwiazdy wi­rują nade mną. „Nie daj się zwieść” – po­wie­działa mi kie­dyś mama. „Gwiazdy nie są tak spo­kojne, jak się wy­daje. Astro­no­mo­wie mają za za­da­nie roz­szy­fro­wać ich nie­biań­skie po­dróże, prze­po­wied­nie, które zwia­stują po­wsta­nia i upadki wiel­kich ro­dów i kró­lestw. Płoną tak samo żar­li­wie jak na­sze słońce”.

– Kie­dyś ma­rzy­łem, żeby zo­stać astro­no­mem – od­zywa się głos, wy­ry­wa­jąc mnie z za­dumy. Mąż Li­fen, urzęd­nik Yao, siada ciężko obok mnie i po­daje mi gli­nianą czarkę z wi­nem z prosa. Upi­jam łyk i zie­mi­sty płyn pali mnie od środka, roz­grze­wa­jąc pierś. – Ale się nie nada­wa­łem. Po­tem chcia­łem zo­stać po­etą. Pi­sa­łem smętne ba­zgroły o Wy­gna­nym Księ­ciu i jego od­osob­nie­niu na wy­spie.

Chi­cho­czę, wy­obra­ża­jąc so­bie jego młod­szą wer­sję, bar­dziej po­ważną i z pędz­lem w dłoni.

– A po­tem? – py­tam.

– Cza­sami ży­cie od­biera ża­glom na­szych ma­rzeń wiatr – od­po­wiada, nie pa­trząc na mnie, lecz na mi­go­czącą wodę.

Cie­pło wina ośmiela mnie do oznaj­mie­nia:

– Nie po­zwolę mu.

Śmieje się, śmiało i do­no­śnie, jakby mi nie wie­rzył. Kiedy Li­fen wspo­mniała, że jej mąż pra­cuje dla rządu, z po­czątku by­łam nie­ufna. Ale za­le­d­wie po kilku krót­kich roz­mo­wach zda­łam so­bie sprawę, że cał­ko­wi­cie różni się od na­miest­nika, który spra­wuje wła­dzę nad na­szą wio­ską.

Wzdry­gam się na myśl o na­miest­niku Wangu. To po­tężny czło­wiek w czar­nej pe­le­ry­nie, która za­wsze cią­gnie się za nim jak ciemna chmura. Ni­gdy nie prosi – po­trafi tylko brać, żą­dać, na­ci­skać, aż wy­ci­śnie ostatki ze swo­ich pod­wład­nych. Opo­wia­dano, że za­cią­gnął czy­je­goś psa na drogę i po­bił na śmierć, żeby wszy­scy wi­dzieli. Po­dobno śmiał się, kiedy zwie­rzę wyło, w ra­mach kary za to, że wła­ści­ciel nie mógł za­pła­cić mie­sięcz­nych po­dat­ków.

Przez lata na­miest­nik Wang szcze­gól­nie in­te­re­so­wał się moim oj­cem, jakby wi­dział w nim wroga. Miesz­kańcy wio­ski czę­sto pro­sili ojca, by za­bie­gał o ła­god­ność urzęd­ni­ków w trud­nych cza­sach. Wi­dział cier­pie­nie lu­dzi, a mimo to na­dal speł­nia ka­prysy na­miest­nika. To naj­bar­dziej nie­wy­ba­czalny ro­dzaj lo­jal­no­ści. Może dla­tego trudno mi zro­zu­mieć ojca, zwłasz­cza od­kąd w głębi serca wiem, że Wang mógł zro­bić wię­cej, by po­wstrzy­mać za­tru­cia, a na­wet prze­czu­wam, że to on za nimi stoi.

Sie­dzę w ci­szy z urzęd­ni­kiem Yao. Dzie­limy się wi­nem, aż czuję cie­płe mro­wie­nie w rę­kach i po­licz­kach.

Kiedy wy­le­wamy ostat­nią kro­plę, stu­kamy się czar­kami i pi­jemy do dna. Męż­czy­zna wzdy­cha.

– W sta­rze­niu się miłe jest to, że czło­wiek do­strzega, jak ży­cie za­ta­cza koło – mówi roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Wszystko się zmie­nia, ale po­tem wraca. Gwiazdy obie­rają swój kurs, pa­sterz od­naj­duje swoje dziew­czę. To w pew­nym sen­sie po­cie­sza­jące. Dzięki temu czu­jemy się mniej sa­motni.

Kle­pie mnie po ra­mie­niu i wstaje. Zo­staję sama z my­ślami.

Spo­glą­dam na wodę. Ni­gdy o tym nie my­śla­łam, ale Yao ma ra­cję. Od­czu­wam sa­mot­ność, nie tylko tę­sk­notę za do­mem. Za­wsze mia­łam wra­że­nie, że nie pa­suję do wio­ski. Cza­sami późno w nocy, kiedy Shu spo­koj­nie od­po­czy­wała, a ja nie mo­głam za­snąć, na­wie­dzały mnie dziwne my­śli. Za­pusz­czały ko­rze­nie i nie chciały pu­ścić. Szep­tały okropne rze­czy: że mój oj­ciec chciałby, bym to ja była chora za­miast Shu. Że moja ro­dzina by­łaby szczę­śliw­sza beze mnie.

Oj­ciec żyje w kręgu wła­snych wy­obra­żeń, a każde z nas od­grywa rolę: on do­brego le­ka­rza, my – do­brych có­rek. Za­wsze wie­rzył, że gdy­bym tylko mó­wiła wła­ściwe słowa i za­cho­wy­wała się w od­po­wiedni spo­sób, nie ścią­ga­ła­bym na na­sze do­mo­stwo kło­po­tów.

Na­wet kiedy mama żyła, gdy spę­dza­łam szczę­śliwe chwile w ogro­dach z ro­dziną, za­wsze czu­łam, jak­bym krą­żyła wo­kół nich, zaj­mo­wała po­dobną prze­strzeń, ale po­dą­żała wła­snym nie­wi­dzial­nym kur­sem, nie ma­jąc po­ję­cia, do­kąd mnie za­pro­wa­dzi.

Może wkrótce się do­wiem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki