Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nominacja Goodreads: Najlepsze fantasy & science fiction roku 2022
Dla Ning jedyną rzeczą gorszą od utraty matki jest świadomość, że ta zginęła z jej winy. To Ning bezwiednie zaparzyła trującą herbatę, która zabiła matkę, a teraz niebezpieczeństwo grozi również jej siostrze, Shu.
Kiedy Ning słyszy o konkursie na wyłonienie największych shénnóng-shī – mistrzów starożytnej i magicznej sztuki parzenia herbaty – udaje się do stolicy cesarstwa, by wziąć udział w rywalizacji. Zwycięzca otrzyma przysługę od księżniczki, która może okazać się jedyną szansą Ning na uratowanie siostry.
Jednak otoczona przez zdradzieckich rywali, uwikłana w krwawą politykę dworu i zmuszona do współpracy z tajemniczym (oraz przystojnym) chłopakiem, który ukrywa szokującą tajemnicę, Ning może znajdować się w większym niebezpieczeństwie.
Judy Lin urodziła się w Tajwanie i przeniosła do Kanady w wieku ośmiu lat. Dorastała z nosem w książkach i uwielbiała uciekać do wymyślonych krain. Obecnie dzieli swój czas między pracę terapeutki zajęciowej a tworzenie swoich własnych światów. Mieszka na Preriach Kanadyjskich z mężem i córką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Dla Lyry.
Jesteś początkiem wszystkiego.
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
PODOBNO PRAWDZIWYCH SHÉNNÓNG-SHĪ można rozpoznać po dłoniach poplamionych kolorami ziemi, opuszkach naznaczonych bliznami od kolców oraz trwałej skorupie ziemi i krwi ciemniejącej pod półksiężycami paznokci.
Kiedyś patrzyłam na swoje ręce z dumą.
Dziś myślę tylko o tym, że te ręce pogrzebały moją matkę.
Dom jest ciemny i cichy, gdy poruszam się po pokojach jak złodziejka. Przeszukuję skrzynie i szuflady, przetrząsam rzeczy, które ojciec trzymał w ukryciu, by nie przypominały mu o żałobie. Kluczę między krzesłami i koszami, stojakami do suszenia liści oraz słoikami, ostrożnie stawiając stopy. Słyszę, jak za ścianą Shu cicho kaszle i wierci się na łóżku. W ciągu ostatnich kilku dni jej stan się pogorszył.
Wkrótce trucizna zabierze ją tak, jak zabrała naszą matkę.
Dlatego muszę wyjechać dziś, zanim ojciec spróbuje mnie powstrzymać i zostanę tu z poczucia winy i strachu, aż będzie za późno. Dotykam zwoju schowanego w fałdach tuniki, by upewnić się, że wciąż tam jest.
Znajduję to, czego szukałam, z tyłu składziku. Szkatułka shénnóng-shī mojej mamy, ukryta w narożnej szafce. Gdy podnoszę wieko, wspomnienia ulatują z niej z westchnieniem, jakby czekały na mnie w pachnącej herbatą ciemności. Wodzę palcami po każdym wyżłobieniu w drewnie, dotykam każdej przegródki i przypominam sobie, jak w kółko powtarzałyśmy nazwy przechowywanych w niej przedmiotów. Ta szkatułka jest mapą mojej mamy. Jej nauk, jej opowieści, jej magii.
Ale ten widok przywołuje też inne wspomnienia.
Stłuczona filiżanka. Ciemna plama na podłodze.
Prędko zamykam wieko.
W głębi tej samej szafki znajduję inne słoiki opisane starannym pismem mamy. Ręce lekko mi drżą, gdy otwieram ten z liśćmi herbaty z zeszłego lata. To ostatnie zbiory, przy których jej pomagałam – chodziłyśmy ogrodowymi ścieżkami i zrywałyśmy listki z gałęzi.
Gdy wdycham zapach prażonych liści, woń przechodzi w gorycz na końcu języka. Przypomina mi, jak ostatnie próby użycia magii skończyły się porażką i łzami, a ja przysięgłam nigdy więcej nie dotykać tych narzędzi. Jednak to było, zanim na naszym progu pojawił się zwój. Tym razem nie mogę sobie pozwolić na niepowodzenie.
Laicy często sprowadzają shénnóng-shī do roli wprawnych estradowców, zdolnych zręcznie nalać i zaprezentować pospolity napój. Oczywiście wyszkoleni shénnóng-shī świetnie znają podstawy – smaki odpowiednie na różne okazje, kształt i typ filiżanki właściwej do podawanej herbaty. Lecz prawdziwie władający magią Shénnónga mają swoje wyjątkowe talenty. Niektórzy sporządzają napary wywołujące emocje: współczucie, nadzieję, miłość. Inni potrafią nasycić ciało energią lub pomóc pijącemu przypomnieć sobie coś, co dawno utracił. Przenikają poza mury ciała aż do samej duszy.
W świetle paleniska wyciągam tacę i naczynia, jedno do parzenia, drugie do stygnięcia. Prócz bulgotania wody słyszę skrzypnięcie w pokoju obok. Zastygam – boję się długiego ciemnego cienia na ścianie i gniewu ojca.
Ale on tylko przewraca się na łóżku z chrapnięciem. Oddycham z ulgą i wracam do narzędzi. Drewnianymi szczypcami podnoszę kulki z liści herbaty, a następnie umieszczam je w naczyniu. Ostrożnie obracając rękę w nadgarstku, zalewam liście gorącą wodą. Rozwijają się powoli, uwalniając swoje tajemnice.
Najwspanialsi shénnóng-shī potrafią dostrzec przyszłość w wodnej mgle nad dobrze zaparzoną herbatą. Kiedyś mama zaparzyła fù pén zĭ, napar z suszonych liści krzewu malinowego, dla ciężarnej kobiety z wioski. Para buchnęła błękitem w porannym powietrzu i przybrała kształt czterech lśniących igieł. Na tej podstawie mama rozpoznała, że dziecko urodzi się martwe.
Gdy liście pęcznieją w wodzie, słyszę głos mamy. Jej opowieści o tym, jak wieczorna mgła podąża za białymi skrzydłami Strażniczki Gór, bogini, która o zmierzchu zamienia się w ptaka. Pani Południa upuściła z dzioba liść do kielicha Pierwszego Cesarza i podarowała ludziom przyjemność herbaty.
W dzieciństwie Shu i ja snułyśmy się za rodzicami po ogrodach i sadach z koszami zawieszonymi na wysokości bioder. Często miałam wrażenie, że czuję na skórze muśnięcie tych skrzydeł. Czasami przystawałyśmy, by posłuchać, jak bogini prowadzi nas do gniazda ćwierkających piskląt lub ostrzega przed ulewnym deszczem, który spowoduje gnicie korzeni, jeśli niestarannie przekopiemy ziemię.
Przelewam złocisty płyn do drugiego naczynia. Mama nigdy nie pozwalała nam zapomnieć o dawnych zwyczajach z czasów, nim klany zostały podbite, przed powstaniem i upadkiem imperiów. Ten nabożnie wykonywany rytuał czuło się w każdej filiżance herbaty, którą zaparzyła. Znała każdy element składający się na napar, poczynając od źródła wody, aromatu drewna podsycającego ogień, przez naczynie, w którym podgrzewała wodę, po liście zrywane własnymi palcami, parzone w filiżance ukształtowanej własnymi rękami i wypalonej we własnym piecu. Destylowany płyn w dłoniach obu rąk ofiarowany był jako błogosławieństwo.
„Tu jestem. Pij i bądź zdrowa”.
Nachylam się i wdycham słodki zapach jabłek. Słyszę senne bzyczenie pszczół wśród kwiatów polnych. Otula mnie ciepłe poczucie ukojenia. Powieki mi opadają, lecz ta chwila mija, gdy dostrzegam coś kątem oka.
Cała się napinam.
Trzepot czarnych skrzydeł po lewej. Wrona sunie przez przydymioną ciemność i znika.
Chcąc nauczyć się czytać herbatę jak mistrz, trzeba trenować całe życie, a ja już pogodziłam się z tym, że będę czeladniczką lekarza. Decyzja zapadła rok temu. Moja siostra nie mogła znieść widoku krwi, a mój ojciec potrzebował rąk do pomocy.
Zwątpienie pełza po mojej skórze, gdy palce ponownie zaciskają się na zwoju. Zaproszenie przeznaczone jest dla kogoś innego – prawdziwej czeladniczki mojej mamy.
Ale moja mama nie żyje, a teraz tylko jedna z nas jest wystarczająco silna, by odbyć podróż.
Zmuszam się do skupienia. Biorę głęboki wdech. Wypuszczam powietrze i para przede mną faluje. Wizje się kończą. Strużka herbaty przelewa się do małej filiżanki, tylko odrobina. Upijam łyk – miód smakuje optymizmem, obietnicą lata, które będzie trwało wiecznie...
Odwaga płonie jasno i mocno w mojej piersi, gorąca jak spieczony słońcem kamień nad rzeką.
Pewność siebie rozchodzi się falami po moim ciele. Ściągam łopatki i czuję się dostojna jak kotka gotowa do skoku. Ucisk w dolnej części brzucha lekko się rozluźnia. Magia wciąż tam jest. Bogowie nie odebrali mi jej w ramach kary za zaniedbanie.
Nagle rozprasza mnie gwałtowny kaszel. Przewracam jedno z naczyń i rozlewam herbatę na tacę. Biegnę do sąsiedniego pokoju.
Moja siostra z trudem siedzi, kaszel wstrząsa jej szczupłym ciałem. Szuka miski, którą ma przy łóżku. Podaję jej naczynie. Krew bryzga na drewno, dużo, raz za razem. Po chwili, która trwa wieczność, atak w końcu przechodzi i Shu z drżeniem opada na posłanie.
– Zimno mi – szepcze.
Kładę się na łóżku przy niej i otulam nas kocami. Shu kurczowo ściska moją tunikę i bierze świszczący wdech. Przytulam siostrę, aż jej oddech się uspokaja i zmarszczki wokół ust znikają.
Robimy, co w naszej mocy, żeby leczyć Shu pozbawieni wiedzy i mądrości mamy. Ja, z trudem przypominająca sobie lekcje z dzieciństwa, i tata, wykształcony lekarz, który pobierał nauki w kolegium cesarskim. Potrafi nastawiać kości i zszywać rany, leczyć dolegliwości zewnętrzne. Choć zna się na niektórych chorobach wewnętrznych, w bardziej złożonych przypadkach zawsze zdawał się na sztukę mamy. Dlatego byli tak zgranym duetem.
Tata wykorzystał cały zasób wiedzy, jaką posiadał, a nawet przełknął dumę i wysłał list do kolegium z prośbą o pomoc. Próbował każdego możliwego antidotum. Ale ja znam mroczną prawdę.
Moja siostra umiera.
Wywary i nalewki działają jak zapora, która blokuje truciznę, lecz pewnego dnia ta zapora puści. Nie możemy zrobić nic, by to powstrzymać.
To ja zawiodłam siostrę.
W ciemności walczę z myślami i obawami. Nie chcę jej zostawiać, ale nie mam wyjścia. Zwój to jedyna odpowiedź. Cesarski orszak dostarcza zwoje pod drzwi każdego shénnóng-shī w Dàxī. Tylko Shu była w domu, kiedy go dostaliśmy. Ja pomagałam ojcu w opiece nad pacjentem w wiosce. Shu rozwinęła go dla mnie w zaciszu naszej sypialni tamtego dnia późnym wieczorem. Materiał przetykany złotem zalśnił. Z tyłu poruszył się smok wyhaftowany tak misternie, że mógł ożyć i zatańczyć wokół nas, zostawiając za sobą ślad płomieni.
„Przyjechał dzisiaj” – powiedziała mi z przejęciem, jakie rzadko widziałam u łagodnej Shu. „Cesarski konwój z dekretem od księżniczki”.
Słów nauczyłam się praktycznie na pamięć: Dekretem cesarskim księżniczka Li Ying-Zhen zaprasza na obchody upamiętnienia cesarzowej wdowy, które odbędą się podczas festynu szukania wschodzącej gwiazdy. Wszystkich shénnóng-tú zapraszamy do udziału w konkursie, w którym wyłonimy następnego shénnóng-shī do służby na dworze. Zwycięzca otrzyma również nagrodę w postaci przysługi wyświadczonej przez samą księżniczkę.
Słowa śpiewają do mnie, wołają.
W tym pokoleniu żaden shénnóng-shī nie został przyjęty na dwór, a byłby to największy zaszczyt. Pozwoliłby shénnóng-tú ominąć próby i zostać mistrzem. Jego domostwo zyskałoby bogactwa, a wioska – sławę. Ale to nadzieja na przysługę przemawiała do mnie najbardziej. Mogłabym zażądać, by moją siostrą zajęli się najlepsi lekarze w królestwie, którzy sprawdzali tętno samego cesarza.
Ściska mnie w gardle, gdy patrzę na siostrę śpiącą spokojnie obok. Gdybym mogła wyssać truciznę z niej i przyjąć ją sama, z radością bym to uczyniła. Zrobiłabym wszystko, by ulżyć jej w cierpieniu.
Zaparzyłam tamtą feralną filiżankę herbaty dla mamy i Shu z kostki rozdawanej wszystkim poddanym podczas Święta Środka Jesieni. Przez chwilę, gdy wrząca woda wsiąkała w zbite liście, wydawało mi się, że widziałam węża, białego i lśniącego, wijącego się w powietrzu. Kiedy dłonią rozproszyłam parę, wąż zniknął. Powinnam być mądrzejsza i tego nie ignorować.
Ale wkrótce potem usta mamy poczerniały. Wąż był złym omenem, ostrzeżeniem od bogini. Nie posłuchałam go. Mimo ogromnego cierpienia, gdy trucizna rozchodziła się po jej ciele, mama przygotowała wywar, który zmusił moją siostrę do opróżnienia żołądka i uratował jej życie.
Przynajmniej na razie.
Wstaję z łóżka ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Pakowanie nie zajmuje mi dużo czasu. Wrzucam ubrania do worka razem z jedyną cenną rzeczą, jaką posiadam: naszyjnikiem, który dostałam na dziesiąte urodziny. Sprzedam go, by zdobyć pieniądze na podróż do stolicy.
– Ning! – Szept Shu przecina noc. Widocznie wcale nie spała. Serce mnie boli, kiedy widzę jej bladą jak mleko twarz. Przypomina dzikie stworzenie z opowieści mamy: włosy ma splątane, jej oczy błyszczą niczym u łani w ludzkiej skórze.
Klękam u jej boku, a ona odnajduje moje dłonie i podaje mi małe materiałowe zawiniątko. Czuję ukłucie szpilki. Odwijam chustę i podnoszę przedmiot do światła księżyca. Widzę ozdobioną klejnotami spinkę do włosów od jednej z wdzięcznych patronek mamy – cenną pamiątkę ze stolicy. Ten skarb miał należeć do Shu, tak jak naszyjnik od mamy miał należeć do mnie.
– Weź ją ze sobą – prosi siostra – żebyś czuła się piękna w pałacu. Taka piękna jak ona.
Otwieram usta, by zaprotestować, ale ona ucisza mnie, kręcąc głową.
– Musisz wyjechać dziś w nocy. – Przybiera surowy ton, jakby to ona była starszą siostrą, a ja młodszą. – Nie opychaj się tartami kasztanowymi.
Parskam za głośno i przełykam śmiech oraz łzy na jednym oddechu. A co, jeśli wrócę, a jej już nie będzie?
– Wierzę w ciebie – mówi z tą samą zaciętością, z jaką wczoraj przekonywała, że muszę wyjechać do stolicy i ją zostawić. – Rano powiem tacie, że pojechałaś do ciotki. Zyskasz trochę czasu, zanim zauważy, że zniknęłaś.
Ściskam mocno jej dłoń, niepewna, czy dam radę coś powiedzieć. Nie wiem, co w ogóle mogłabym powiedzieć.
– Nie pozwól, by Wygnany Książę złapał cię w ciemności – dodaje.
Przywołuje historię z dzieciństwa, opowieść na dobranoc, z którą wszyscy dorastamy. Wygnany Książę oraz jego wyspa przestępców i bandytów. Jej słowa znaczą: bądź bezpieczna.
Całuję ją w czoło i wymykam się z pokoju.
ROZDZIAŁ
DRUGI
Z HERBATĄ ODWAGI WCIĄŻ ROZPŁYWAJĄCĄ SIĘ po moim ciele przemierzam mglistą noc szybciej niż zazwyczaj. Blada tarcza księżyca oświetla szlak, prowadząc mnie ku głównej drodze.
Mama mawiała, że na księżycu mieszka piękna kobieta, uprowadzona przez niebiańskiego męża, który pożądał jej urody na ziemi. Zbudował dla niej kryształowy pałac i dał królika do towarzystwa w nadziei, że samotność obudzi w niej pragnienie jego obecności. Jednak ona była sprytna i ukradła eliksir nieśmiertelności, który uwarzył dla siebie. Bogowie zaproponowali jej miejsce wśród nich, lecz ona postanowiła zostać w swoim pałacu, przyzwyczajona do ciszy.
„Nadano jej tytuł Bogini Księżyca i nazwano Ning, czyli spokój”. Nadal pamiętam głos mamy, która opowiadała mi historie i głaskała mnie po włosach. Czuję miłość przepełniającą mnie, gdy wyjawiała mi pochodzenie mojego imienia.
Mając jej głos za przewodnika, idę do małego gaju na końcu naszego sadu. Dotykam soczystych liści pomelo. Mama skrupulatnie hodowała te drzewa od nasion. Podnosiła mnie i Shu ku kwiatom, a kiedy wreszcie drzewa wydały owoce, jej radość otaczała nas i pobudzała do śmiechu. Pochowaliśmy ją tutaj. Wstrzymuję oddech, gdy dostrzegam błysk bieli wśród zielonych pąków. Pierwszy kwiat wiosny, ledwie rozkwitający.
Ulubiony kwiat mamy. To znak, że jej dusza nadal tu jest i nad nami czuwa.
Nagle zrywa się wiatr i szeleści drzewami. Liście muskają mi włosy, jakby wyczuwały mój smutek i chciały mnie pocieszyć.
Przesuwam kciukiem po naszyjniku, który ciasno oplata moją szyję – po wypukłościach i szczelinach symbolu oznaczającego wieczność, kosmiczną równowagę. Trzy dusze zawarte w każdym z nas, oddzielone od naszych ciał, gdy umieramy. Jedna wraca do ziemi, druga do powietrza, a trzecia wstępuje do kręgu życia. Przytykam usta do twardego, gładkiego koralika na środku węzła.
Żałoba ma smak, gorzki i trwały, ale tak delikatny, że czasami podszywa się pod słodycz.
„Mamo, to tutaj tęsknię za tobą najbardziej”.
Szeptem obiecuję jej, że wrócę z lekarstwem na chorobę Shu.
Z rękami przyciśniętymi do serca kłaniam się, dając słowo martwym i żywym, i zostawiam dom rodzinny za sobą.
Docieram do głównej drogi, która prowadzi mnie do pogrążonej we śnie wioski. Odwracam się tylko raz, by zerknąć na noc otulającą nasze ogrody. Nawet w ciemności mgła wije się wokół wierzchołków drzew herbacianych i tłumi ich kolor. Morze rozkołysanych zieleni i bieli.
Wtedy coś słyszę – intrygujący szelest, jakby buszowanie ptaka. Przystaję. Coś rusza się na dachu pobliskiego budynku. Zmierza w dół pochyłych płytek. Rozpoznaję kształt krokwi – to skład herbaty na obrzeżach miasta. Wstrzymuję oddech i nasłuchuję. To nie ptak. To szurgot butów sunących po dachu.
Na ziemi przede mną pojawia się rzucony z góry cień, przykucnięty, skradający się. Intruz.
Nie ma dobrego powodu, żeby czaić się w składzie namiestnika. Chyba że człowiek chce zostać rozerwany na kawałki przez cztery konie gnane w przeciwne strony. Albo... potrafi pokonać go z siłą trzech mężczyzn, wskoczyć na dach jednym susem i utorować sobie drogę przez tłum żołnierzy szybkimi ruchami miecza.
Cień.
Ludzie ostrzegają przed Cieniem – dziwną postacią, która podobno stoi za licznymi przypadkami zatruć herbatą w całym kraju. Wiadomo, że bandyci grasują w pobliżu granic Dàxī, okradają karawany i krzywdzą każdego, kto stanie im na drodze. Ale jest jeden banita, który nie przestaje z gangami znanymi ministerstwu sprawiedliwości. Jeden banita, który potrafi znaleźć ukryte skarby i ujawnić sekrety, zostawiając za sobą ciąg trupów.
Zarys wroniego skrzydła w parze nad filiżanką... to jednak był omen.
Coś przelatuje mi obok głowy i z hukiem pada u stóp. Nade mną rozbrzmiewa przekleństwo i kroki przyspieszają, jakby ktoś uciekał. Moje zainteresowanie wzbudza przekleństwo – jeżeli to ten słynny Cień, to brzmi okrutnie ludzko. Ciekawość ściera się z podejrzeniami tak szybko, że roznieca płomień.
Podnoszę upadły przedmiot i mój paznokieć przebija cienką papierową powłokę. Pod spodem czuję coś znajomego: cienkie włókna zbite w kostkę o ziemistym zapachu. Sprasowana herbata. Obracam w rękach pakunek z ostrzegawczą czerwienią pieczęci. Namiestnik przysięgał, że wszystkie zatrute kostki zostały zajęte i oznaczone do zniszczenia.
Podążam za tupotem na dachu. Zgroza ściska mi żołądek, z każdym krokiem na przemian czuję strach i złość. Złość za śmierć mamy, za ciągły ból Shu.
Prostuję się, a w moim gardle wzbiera warkliwy pomruk, kiedy moc herbaty odwagi rozpływa się po ciele. Zrzucam dobytek i odkładam go pod ścianę składu. Miażdżę w dłoniach kostkę. Kawałki herbaty rozsypują się w proch i spadają na ziemię, zostawiając ślad, kiedy ruszam do biegu. Złość to dobre uczucie. Prawdziwe – mile widziane wytchnienie od mojej zwyczajnej bezradności. Skupiam się na jednym: nie mogę pozwolić mu uciec z trucizną. Inaczej kolejna dziewczyna będzie musiała pochować matkę.
Wypadam za róg, rezygnując ze skradania się. Teraz liczy się tylko szybkość.
Wyłapuję ciemną plamę w ciemności – ląduje przede mną, niecałe dwadzieścia kroków dalej. Nieznajomy stoi plecami do mnie, a ja bez zastanowienia rzucam się na niego przepełniona furią.
Przewracam go i padamy na ziemię. Szukam czegokolwiek, za co mogłabym złapać. Zaciskam palce na materiale, nawet kiedy przy lądowaniu ramię zalewa fala bólu. On już wykręca się z mojego uścisku. Dźgam go łokciem w żebra, aż słychać krótki jęk. Poznałam słabe miejsca, asystując tacie, kiedy nastawiał kości dorosłym mężczyznom.
Szkoda, że złodziej nie jest jednym z pacjentów ojca, zwykle osłabionym przez chorobę czy majaczącym z bólu.
Reaguje szybko – łapie mnie za prawy nadgarstek i wykręca go w przeciwną stronę. Wyję i rozluźniam chwyt. Jednym płynnym ruchem złodziej staje na nogi, nim zdążę odgarnąć włosy z oczu.
Podnoszę się z mniejszym wdziękiem i oceniamy siebie nawzajem. Księżyc świeci jasno nad naszymi głowami, oświetlając nas oboje. Nieznajomy jest szczupły, o głowę wyższy ode mnie. To postać z koszmaru – ciemność spowija mu rysy, górną połowę twarzy zasłania kawałek drewna. Z naciętych, wściekłych brwi wystają rogi. Wygląda jak bóg demonów, gotowy ściąć głowę kłopotliwym duchom jednym ruchem miecza.
Maska skrywa jego oblicze. Postrach Dàxī.
Podnosi worek, który upuścił podczas walki, zarzuca go sobie na ramię i zabezpiecza węzłem. Oczy płoną mu pod maską, usta zaciskają się w wąską linijkę.
Za mną jest wolność, droga do portu, gdzie pracownicy odbierają dostawy. Nieznajomy może ukraść jedną z łodzi albo zniknąć w alejce. Druga droga prowadzi do centrum wioski, gdzie istnieje większe prawdopodobieństwo, że złapią go patrole.
Biegnie przed siebie i próbuje użyć brutalnej siły, żeby mnie przewrócić, ale robię unik i rzucam się na jego nogi, chcąc pozbawić go równowagi. Uskakuje i spycha mnie z drogi, ale chwytam za worek i nieznajomy się potyka.
Obraca się i kopie mnie w kolano. Czuję ból, jakby ktoś zmiażdżył mi lewą nogę. Upadając na bok, próbuję się podeprzeć, ale napastnik kolejnym kopniakiem posyła mnie na ziemię. Wie dokładnie, gdzie uderzyć. Nie mogę się z nim równać.
Znów próbuje uciec, ale przewracam się na brzuch i łapię nieznajomego za nogi, zmuszając go, żeby pociągnął mnie za sobą. Nie mogę pozwolić, żeby uciekł z trucizną. Biorę głęboki wdech, gotowa krzyknąć, ale zanim zdążę wydać z siebie dźwięk, dostaję cios w skroń. Puszczam jego nogę, a ból wybucha mi w głowie jak fajerwerki.
Podnoszę się i chwiejnym krokiem idę za nieznajomym, ale nie mogę złapać tchu. Świat wiruje mi przed oczami, budynki kołyszą się jak drzewa. Opieram się o ścianę i spoglądam w górę akurat w chwili, gdy ciemna postać przeskakuje ze stosu beczek na kolejny dach.
Złodziej znika w ciemności nocy, nie zostawiając dowodu, że ktokolwiek w ogóle tu był. Poza krwią w moich włosach i dudnieniem wciąż rozbrzmiewającym mi w uszach.
ROZDZIAŁ
TRZECI
KUŚTYKAM PRZED SIEBIE Z OBOLAŁĄ KOSTKĄ i pulsującą głową, aż na horyzoncie pojawia się delikatna zapowiedź świtu. Po drodze mija mnie rolnik w wozie. Spogląda na mnie i proponuje miejsce z tyłu. Zasypiam między workami prosa i ryżu w towarzystwie kwaczącej wściekle kaczki. Ptak nie uspokaja się, aż wyboistą trasą docieramy do miasta Nánjiāng, które leży na południowym brzegu Jadeitowej Rzeki, kilka godzin konno od Sù. Gdybym szła na piechotę, podróż zajęłaby mi prawie cały dzień.
Sprzedaję naszyjnik w lombardzie, by móc opłacić podróż promem do stolicy. Kolejna pamiątka po mamie stracona. Ale dopiero kiedy po południu wchodzę na pokład poszturchiwana przez tłum, czuję nagłe ukłucie samotności. W moim zakątku prowincji Sù znam wszystkich mieszkańców z twarzy i większość z imienia, a oni znają mnie. Tutaj nie jestem upartą córką doktora Zhanga. Czuję, jakbym przybrała maskę.
Zmierzam na tył promu i siadam, ściskając dobytek. Wokół mnie ludzie się śmieją i nawiązują rozmowy. Wędrowni muzycy grają za pieniądze. Lecz ja wciąż jestem niespokojna. Boję się, że kłamstwa Shu nie zadziałały i prawda zostanie odkryta, zanim prom wypłynie z portu.
Wyobrażam sobie dezaprobatę ojca i ciąży mi ona niczym ciężar u szyi. Nigdy mnie nie rozumiał, mimo że mieszkaliśmy pod jednym dachem. Nie pozwoliłby mi wyjechać na konkurs. Z pewnością znalazłby powód, by zniechęcić mnie do tego głupiego przedsięwzięcia – jestem zbyt młoda i niewyszkolona, by podróżować sama, Shu jest zbyt chora, by zostawić ją pod opieką kogoś innego, on nigdy nie opuściłby wioski ze względu na odpowiedzialność za pacjentów...
Tuż przede mną zaczyna tańczyć dziewczyna. Cieszę się, gdyż odrywa mnie to od zmartwień. Wdzięcznym gestom ramion towarzyszy jej słodki głos. Tłum klaszcze z zachwytu, gdy rozpoznaje Pieśń żebraczki.
To historia o żałobie. Osieroconej dziewczynie bez imienia. Mieście straconym w wojnie. Żebraczka wędruje ulicami, głodna i samotna.
Emocje wypływają na twarze podróżnych, gdy spowijają ich dźwięki muzyki. Ruchy tancerki, tęsknota w jej głosie, delikatne kołysanie łodzi – wszystko się przenika i zmienia w gorzki smak w głębi gardła.
Moja siostra zawsze była tą ciepłą, skorą do uśmiechu od urodzenia. Ja jestem drażliwa i niespokojna, czuję się lepiej w towarzystwie roślin niż ludzi. Powiedziałabym, że mieszkańcy wioski tolerowali mnie, ale kochali Shu. Bez trudu mogłaby mnie zostawić, otoczona ich uwielbieniem, lecz ona nigdy o mnie nie zapomniała. Zawsze dzieliła się ze mną tym, co jej dawali, broniła przed ich ostrymi słowami.
Nadeszła moja kolej, żeby ją chronić.
Opuszczam głowę.
Głos dziewczyny wznosi się żywo nad tłumem. „Zawędrowałam daleko od domu...”.
– Proszę. – Ktoś wciska mi coś do ręki, a ja otwieram oczy i widzę zatroskaną twarz. Kobieta przytula dziecko zawinięte w grubą tkaninę. Jej duże ciemne oczy są życzliwe. – Jeśli coś zjesz, twój żołądek się uspokoi.
Spoglądam na jej podarek. Kawałek suszonej wieprzowiny, tłusty i czerwony. Kiedy zbliżam go do nosa, od zapachu natychmiast cieknie mi ślinka. Biorę nieśmiały kęs – mięso jest jednocześnie słodkie i słone, idealne do żucia. Gryzienie go kawałek po kawałku odwraca moje myśli od żałobnej melodii i daje coś, na czym mogę się skupić, póki umysł odrobinę się nie rozjaśni.
– Dziękuję – mamroczę, wycierając tłuszcz o tunikę. – Było pyszne.
– Pierwszy raz na promie? – pyta, rytmicznie poklepując dziecko po plecach. Nie czeka na moją odpowiedź i kontynuuje: – Pamiętam moją pierwszą podróż do Jii. Przytłoczył mnie ogrom ludzi. Wstydziłam się, bo wymiotowałam za burtę tyle razy, że ledwo stałam na nogach.
– Teraz wygląda pani na wprawioną podróżniczkę – mówię. Coś w niej przypomina mi mamę. Ona też pomogłaby nieznajomej bez chwili wahania.
Kobieta się uśmiecha.
– Byłam świeżo po ślubie. To, co uznałam za chorobę morską, w rzeczywistości było spowodowane ciążą z bratem tej małej. – Z miłością spogląda na dwie osoby stojące kilka kroków dalej, wysokiego mężczyznę i niskiego chłopca, na oko sześcioletniego.
– Pani dzieci wyrosną na doświadczonych podróżników – stwierdzam.
Śmieje się.
– Każdej wiosny podróżujemy do Jii, by posprzątać groby przodków mojego męża i odwiedzić tych, którzy przenieśli się do stolicy. Ale cieszę się, że on został przydzielony do miasta na prowincji, z dala od polityki. To prostsze życie. Takie, o jakim marzyłam dla syna i córki.
W stolicy dawno temu poznali się moi rodzice. Mama wróciła do naszej wioski w zaawansowanej ciąży z nieznajomym, który miał zostać jej mężem. Przez lata wspominała o stolicy mimochodem. Tu tęskny komentarz o dźwięku cytry, tam luźna uwaga o zapachu kwiatów wisterii wspinającej się po wschodniej ścianie pałacu.
Shu i ja pytałyśmy ją: „Czemu nie możemy wrócić, mamo?”. Siadałyśmy jej na kolanach i błagałyśmy o więcej historii o pięknie stolicy. Mówiła nam, że nie ma tam nic, co mogłoby się w jej oczach równać z naszą rodziną. Ale nasza rodzina teraz rozpada się bez mamy trzymającej wszystkich razem, a ja wyjeżdżam, żeby ratować to, co zostało.
Kobieta z zadowoleniem całuje miękkie włosy na głowie córeczki. Dziewczynka otwiera maleńkie usteczka, by ziewnąć, a potem mości się bliżej piersi matki. Moja rozmówczyni wiedzie takie życie, jakiego pragnie dla mnie ojciec: jest zadowolona, bo ma jedzenie na stole, wygodny dom i męża, który o nich dba. Tyle że moi rodzice oglądali cuda Jii, mieszkając w jej tętniących życiem zakamarkach, nim zapragnęli tego, co mógł im dać dom, a ja znałam tylko naszą wioskę i jej okolice.
Czas na promie mija jak osobliwy sen. Moja towarzyszka, Lifen, przyjmuje mnie do swojej rodziny. Bujam dziewczynkę na kolanie, powstrzymuję chłopca przed wychylaniem się za burtę. Odmawiają przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty za jedzenie i picie, którym się ze mną dzielą, a ja jestem wdzięczna za ich uprzejmość.
Prom zatrzymuje się w kilku miastach, by przyjąć i wysadzić pasażerów. Podróż to huczna impreza – muzycy wciąż grają, handlarze sprzedają swoje towary z koszy, które noszą na plecach albo na głowach.
W nocy opieram się o reling i patrzę, jak gwiazdy wirują nade mną. „Nie daj się zwieść” – powiedziała mi kiedyś mama. „Gwiazdy nie są tak spokojne, jak się wydaje. Astronomowie mają za zadanie rozszyfrować ich niebiańskie podróże, przepowiednie, które zwiastują powstania i upadki wielkich rodów i królestw. Płoną tak samo żarliwie jak nasze słońce”.
– Kiedyś marzyłem, żeby zostać astronomem – odzywa się głos, wyrywając mnie z zadumy. Mąż Lifen, urzędnik Yao, siada ciężko obok mnie i podaje mi glinianą czarkę z winem z prosa. Upijam łyk i ziemisty płyn pali mnie od środka, rozgrzewając pierś. – Ale się nie nadawałem. Potem chciałem zostać poetą. Pisałem smętne bazgroły o Wygnanym Księciu i jego odosobnieniu na wyspie.
Chichoczę, wyobrażając sobie jego młodszą wersję, bardziej poważną i z pędzlem w dłoni.
– A potem? – pytam.
– Czasami życie odbiera żaglom naszych marzeń wiatr – odpowiada, nie patrząc na mnie, lecz na migoczącą wodę.
Ciepło wina ośmiela mnie do oznajmienia:
– Nie pozwolę mu.
Śmieje się, śmiało i donośnie, jakby mi nie wierzył. Kiedy Lifen wspomniała, że jej mąż pracuje dla rządu, z początku byłam nieufna. Ale zaledwie po kilku krótkich rozmowach zdałam sobie sprawę, że całkowicie różni się od namiestnika, który sprawuje władzę nad naszą wioską.
Wzdrygam się na myśl o namiestniku Wangu. To potężny człowiek w czarnej pelerynie, która zawsze ciągnie się za nim jak ciemna chmura. Nigdy nie prosi – potrafi tylko brać, żądać, naciskać, aż wyciśnie ostatki ze swoich podwładnych. Opowiadano, że zaciągnął czyjegoś psa na drogę i pobił na śmierć, żeby wszyscy widzieli. Podobno śmiał się, kiedy zwierzę wyło, w ramach kary za to, że właściciel nie mógł zapłacić miesięcznych podatków.
Przez lata namiestnik Wang szczególnie interesował się moim ojcem, jakby widział w nim wroga. Mieszkańcy wioski często prosili ojca, by zabiegał o łagodność urzędników w trudnych czasach. Widział cierpienie ludzi, a mimo to nadal spełnia kaprysy namiestnika. To najbardziej niewybaczalny rodzaj lojalności. Może dlatego trudno mi zrozumieć ojca, zwłaszcza odkąd w głębi serca wiem, że Wang mógł zrobić więcej, by powstrzymać zatrucia, a nawet przeczuwam, że to on za nimi stoi.
Siedzę w ciszy z urzędnikiem Yao. Dzielimy się winem, aż czuję ciepłe mrowienie w rękach i policzkach.
Kiedy wylewamy ostatnią kroplę, stukamy się czarkami i pijemy do dna. Mężczyzna wzdycha.
– W starzeniu się miłe jest to, że człowiek dostrzega, jak życie zatacza koło – mówi rozmarzonym głosem. – Wszystko się zmienia, ale potem wraca. Gwiazdy obierają swój kurs, pasterz odnajduje swoje dziewczę. To w pewnym sensie pocieszające. Dzięki temu czujemy się mniej samotni.
Klepie mnie po ramieniu i wstaje. Zostaję sama z myślami.
Spoglądam na wodę. Nigdy o tym nie myślałam, ale Yao ma rację. Odczuwam samotność, nie tylko tęsknotę za domem. Zawsze miałam wrażenie, że nie pasuję do wioski. Czasami późno w nocy, kiedy Shu spokojnie odpoczywała, a ja nie mogłam zasnąć, nawiedzały mnie dziwne myśli. Zapuszczały korzenie i nie chciały puścić. Szeptały okropne rzeczy: że mój ojciec chciałby, bym to ja była chora zamiast Shu. Że moja rodzina byłaby szczęśliwsza beze mnie.
Ojciec żyje w kręgu własnych wyobrażeń, a każde z nas odgrywa rolę: on dobrego lekarza, my – dobrych córek. Zawsze wierzył, że gdybym tylko mówiła właściwe słowa i zachowywała się w odpowiedni sposób, nie ściągałabym na nasze domostwo kłopotów.
Nawet kiedy mama żyła, gdy spędzałam szczęśliwe chwile w ogrodach z rodziną, zawsze czułam, jakbym krążyła wokół nich, zajmowała podobną przestrzeń, ale podążała własnym niewidzialnym kursem, nie mając pojęcia, dokąd mnie zaprowadzi.
Może wkrótce się dowiem.