59,00 zł
Świetnie zrównoważony miks opisów turystycznych, kulturalnych, artystycznych i historycznych, wspomnień osobistych i ambasadorskich oraz uwag gastronomiczno-kulinarnych!
Ani to przewodnik turystyczny, ani sprawozdanie z misji dyplomatycznej. Co sprawia, że po lekturze kamienne portale uśmiechają się do nas, a ostrygi tak bardzo nam smakują? Nasz zakochany przewodnik po Francji zachwyci szeroką rzeszę miłośników książek o wielkim świecie, o innych krajach i obyczajach.
Fundamentem są sugestywne spostrzeżenia i opisy, posłuszne uważnemu spojrzeniu autora, który trzeźwo rejestruje obrazy, by je następnie okrasić barwną anegdotą i odmalować w osobistym kontekście. Ale jego gruntowna, pogłębiana latami znajomość Francji i kultury francuskiej, zdobyta dzięki uprzywilejowanej pozycji ambasadora, otwiera bajeczne wręcz okoliczności i perspektywy, które przekładają się na jeszcze szerszy wachlarz obserwacji i doświadczeń.
Przy całej swej niezwykłości ta książka jest normalna, pozbawiona udziwnień, pozbawiona narzucanej tezy: miks opisów turystycznych, kulturalnych, artystycznych i historycznych, wspomnień osobistych i ambasadorskich oraz uwag gastronomiczno-kulinarnych jest świetnie zrównoważony.- Piotr Błoński.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 518
Pomimo rozwoju komunikacji i sieci społecznościowych zawód dyplomaty zachowuje pewne cechy charakterystyczne dla swoich przodków, dziś i w przeszłości. Należy do nich znaczenie osobistych więzi między członkami korpusu dyplomatycznego, zwłaszcza między dwoma zaprzyjaźnionymi i sojuszniczymi krajami. Dlatego z wielką przyjemnością przedstawiam tę niezwykłą pracę mojego przyjaciela, ambasadora Tomasza Orłowskiego. Zaprzyjaźniliśmy się ponad trzydzieści lat temu: na przełomie lat 80. i 90. obaj rozpoczynaliśmy karierę w Paryżu, Tomasz jako pierwszy sekretarz w Ambasadzie RP, a ja jako skromny urzędnik „odpowiedzialny za kraje Europy Środkowej i Wschodniej” w Dyrekcji Spraw Europejskich MSZ. Mur berliński właśnie upadł; Polacy, napędzani niezachwianą wiarą w demokrację, zdołali rok wcześniej, dzięki determinacji i odwadze, pokonać znienawidzony reżim komunistyczny, który trzymał ich w łańcuchach przez 45 lat. Demokracja ponownie rozkwitła w Warszawie, a w Paryżu ludzie na nowo odkrywali „inną Europę”, od której byli niesprawiedliwie odcięci przez pół wieku. Tomasz w znakomitym hôtel de Monaco i ja kilkaset metrów dalej na Quai d’Orsay rozpoczęliśmy dzieło dyplomatycznego jednoczenia dwóch narodów, polskiego i francuskiego, których przyjaźń sięga daleko wstecz.
Od nieoficjalnych spotkań w kawiarniach w VII dzielnicy po spotkania robocze z naszymi przełożonymi, od trudnych negocjacji do późnych godzin nocnych po nudne konferencje międzynarodowe, narodziła się między nami przyjaźń. Trwa ona do dziś. Później nasze kariery potoczyły się własnymi torami, ale nie traciliśmy siebie nawzajem z oczu. W regularnych odstępach czasu, podczas pełnienia naszych stanowisk we Francji lub w Polsce, zawsze spotykaliśmy się z taką samą przyjemnością przy dobrej wódce, najlepiej Chopin, lub dobrym burgundzie, aby niestrudzenie splatać więzi między naszymi dwoma krajami i przezwyciężać wszelkie nieporozumienia.
Oczywiście byłem zachwycony, że mój polski towarzysz z lat 90. został mianowany ambasadorem Polski we Francji w 2007 roku, a jeszcze bardziej szczęśliwy, że pozostał tam, jako znak zaufania, na które zasłużył zarówno w Paryżu, jak i w Warszawie, przez siedem lat. Tomasz Orłowski jest więc rekordzistą, któremu nie dorówna żadna osoba z naszych służb dyplomatycznych.
Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille to kolejne dzieło twórczego ambasadora, kolegi i przyjaciela. Na wszystkich stronach ambasador Orłowski przypomina nam drobnymi akcentami i przykładami, że dobry dyplomata musi mieć trzy podstawowe cechy:
– Przede wszystkim umiejętność opuszczenia swojego biura, bez względu na to, jak jest wygodne, i jak najczęstszego wychodzenia w teren poza stolicę. To dzięki niestrudzonemu podróżowaniu po całym goszczącym kraju, poznawaniu jego władz, burmistrzów, prefektów, wybranych przedstawicieli i mieszkańców tak blisko, jak to możliwe, rozumiemy jego różnorodność i ogólne znaczenie. Ambasador Orłowski robił to niestrudzenie przez siedem lat urzędowania: od Lille po Marsylię, od Bordeaux po Strasburg i od Brestu po Metz, przemierzył kraj jak nikt inny.
– Bystry zmysł obserwacji. Nie wystarczy wyjść w teren: trzeba widzieć i rozumieć to, co się widzi. Wiele osób na wszystkich szczeblach przychodzi i nie słucha, a zatem nie rozumie. Dyplomaci często mają wrodzony dar obserwacji i interpretacji. Ale jak każda cecha ten dar również musi być kultywowany. Ta empatia i ta jakość rozeznania są wzmacniane tydzień po tygodniu, a następnie rok po roku, poprzez pracę, powtarzanie podróży i spotkań, ich różnorodność i coraz bardziej szczegółową wiedzę na temat historii lub geografii kraju przyjmującego. Strona po stronie Tomasz Orłowski znakomicie pokazuje nam, że podążał tą ścieżką pracy aż do doskonałości.
– Wreszcie, i to jest ostatni i często najtrudniejszy etap, ostatni kamień, który uzupełnia most i pozwala nam przekroczyć rzekę wiedzy w odpowiednich warunkach, dyplomata musi być w stanie przekazać swoje doświadczenie w przyjemny i przystępny sposób. Nie męcząc czytelnika, a jeśli to możliwe, nawet go nie rozpraszając, autor musi wiedzieć, jak przedstawić swoje wnioski w przyjemny sposób. I w tym ambasador Orłowski przoduje bardziej niż ktokolwiek inny. Tylko w ten sposób „ratatouille” staje się strawna i lekka zarówno dla ciała, jak i umysłu.
Ambasador Tomasz Orłowski kultywował te trzy podstawowe cechy każdego dobrego dyplomaty – otwartość umysłu, obserwację i analizę – przez całą swoją błyskotliwą karierę, a zwłaszcza podczas pobytu we Francji. Z niezaprzeczalnym talentem opanował je w niezrównanym stopniu.
Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille jest świadectwem tego mistrzostwa. Jest to pyszna, lekka, delikatna książka, którą należy delektować się powoli, jeśli to możliwe, popijając przy kominku kieliszek koniaku. Wprowadzi cię w wiele często mało znanych aspektów mojego kraju, Francji. Życzę miłej lektury, a jeszcze lepiej… miłej degustacji.
Étienne de Poncins
Ambasador Francji w Polsce
En réalité, chaque lecteur est, quand il lit,
le propre lecteur de soi-même.
Każdy czytelnik, kiedy czyta,
jest czytelnikiem samego siebie1.
MARCEL PROUST
Przeszło dwadzieścia lat temu pojawiła się we Francji bardzo oryginalna seria książkowa publikowana przez wydawnictwo Plon pod nazwą „Dictionnaire amoureux”. Najprościej ten termin odda w tłumaczeniu na polski pojęcie „zakochany słownik”. Jej każdy tom stanowi sumę wiedzy autora o kraju, regionie czy mieście, dyscyplinie nauki, sztuki i innej twórczości człowieka lub natury.
Szczególną cechą tego wydawnictwa jest połączenie w nim dwóch sprzecznych z pozoru podejść, encyklopedycznie obiektywnego i subiektywnie uczuciowego. Pisze się w nim, tylko i aż, o wszystkim, co się kocha. Nie pisze się wyczerpująco o wszystkim, a jedynie o tym, co lubi się szczególnie i co uważa się za niezwykłe. W zakochanym słowniku nie znajduje się kompendium wiedzy w formie logicznie uporządkowanego zbioru suchych haseł, lecz wybór wrażliwych esejów, który jest podyktowany osobistymi emocjami i sympatiami. Z perspektywy czasu zyskują one jeszcze więcej mocy, jak długo dojrzewające wino. Powstaje w ten sposób własny i zupełnie subiektywny obraz kraju czy dyscypliny, które autor chce przedstawić. W zakochanym słowniku nie dziwią białe plamy, bo nie oznaczają one niewiedzy czy niestaranności, lecz wybór tego, co nam jest drogie i czym chcielibyśmy podzielić się z czytelnikami. Nie ośmielimy się porównać tego podejścia z esejami Zbigniewa Herberta, ale trudno byłoby wyprzeć się inspiracji jego pisarstwem: „w szkicach staram się połączyć informacje z bezpośrednim wrażeniem, uwzględniając także tło ludzkie, krajobraz, nastrój i kolor opisywanych miejsc” (z listu do wydawcy).
Dla naszej opowieści przejęliśmy tę tak bardzo francuską formę, nazywając ją „zakochanym przewodnikiem”. W naszym zakochanym przewodniku nie znajdzie się każdej miejscowości dumnej ze swojej gotyckiej katedry, manierystycznego pałacu z czerwonej cegły w stylu Ludwika XIII, krytych hal targowych czy też pomnika poległych Morts pour la France. Nie poinformuje on, której restauracji „Guide Michelin” przyznał dwa widelce, a którą poleca Guide du routard z racji niskich cen i dobrej kuchni. Z pełną świadomością mało handlowego podejścia uprzedzamy: nie ma co brać go w taką podróż! Chcemy za to zaoferować czytelnikom nasze subiektywne i zakochane spojrzenie na Francję, by wytłumaczyć, dlaczego przemieszkaliśmy tu ponad dwadzieścia lat, nie znajdując innego kraju, który byłby nam równie bliski.
Jak przekonać do fascynacji krajem, o którym złośliwi mawiają, że Pan Bóg stworzył go tak doskonałym, że dla zachowania równowagi zdecydował się zasiedlić go Francuzami? Zamiast akademickiego i nużącego wykładu posłużymy się językiem własnych wrażeń, tych jakże francuskich impressions, obrazów ulotnych i trudnych do wyjaśnienia, jeśli nie znajdzie się dokładnie w tym miejscu, dokładnie o tej porze dnia i roku, dokładnie w tym kontekście, w którym je poznawaliśmy. Tak jak jeden z najwybitniejszych impresjonistów, Claude Monet, potrafił malować co dwie godziny na kolejnych obrazach te same zakola Sekwany pod Vétheuil czy tę samą fasadę gotyckiej katedry w Rouen, trzydzieści razy ukazując ją tę samą i inną, za każdym razem w innym oświetleniu zmieniającym kolor jej kamienia.
Poznawaliśmy Francję na rozmaite sposoby, jako studentka i stypendysta, a potem doktorant, jako młodzi małżonkowie objeżdżający ją możliwie najtaniej, ale i najpełniej. Jako młodzi dyplomaci, kiedy zmiany 1989 roku pozwoliły nam stawiać pierwsze kroki w tym fascynującym zawodzie i w niepowtarzalnym czasie, wreszcie jako para ambasadorska, która zyskała niepospolity przywilej reprezentowania Rzeczypospolitej przez wiele lat, gdy budowaliśmy naszą pozycję w Europie. Bo, jak się mówi między dyplomatami, sukces misji polega często na tym, żeby być we właściwym miejscu we właściwym czasie! Każda z tych Francji dała nam się poznać inaczej, tym bardziej że poznawaliśmy ją od początku prezydentury François Mitterranda, a dokładnie od roku 1983, aż do chwili obecnej.
Francuzi wypowiadają się o swoim kraju z niewiarygodnym przekonaniem o jego wyjątkowości: la douce France, słodka Francja, la fille aînée de l’Église, najstarsza córka Kościoła, la Grande Nation, Wielki Naród, la France, mère des arts, des armes et des lois, Francja, matka sztuk, kowanej broni i prawa (Joachim du Bellay), l’Hexagone, Sześciokąt, le missionnaire de la civilisation en Europe, misjonarz cywilizacji w Europie (Victor Hugo), la patrie des droits de l’homme, ojczyzna praw człowieka, la France ne peut être la France sans la grandeur, Francja nie może być Francją bez wielkości (de Gaulle), l’exception culturelle française, francuska wyjątkowość kulturalna, le pays du fromage, kraj serów, których jest jakoby prawie dwa tysiące odmian. Oczywiście ten pretensjonalny brak umiaru powiela negatywne stereotypy, może budzić i budzi u wielu ludzi irytację, a nawet kpiny. Trudno się nie uśmiechnąć, usłyszawszy pytanie: jaka jest różnica między Francuzem i Bogiem? Bóg nie uważa się jednak za Francuza. A jak odróżnić Włocha od Francuza? Bo przecież wygląda jak uśmiechnięty Francuz. Częsty francuski brak umiaru w samozachwycie wywołuje nagminność zachowań obrazowo zwanych frankofobią. Ilekroć zdarza mi się pisać o frankofonii, korektor komputera uparcie zmienia ją we frankofobię! Czyżby raził on nawet sztuczną inteligencję?
Często spotkamy się z takimi stereotypami w Polsce, kraju tak silnie związanym z Francją historią zawiedzionych miłości i bolesnej obojętności, pokładanych nadziei i gorzkich rozczarowań, niespełnionych oczekiwań i braku wdzięczności. Znamy je i wiemy, że choć są nierzadko niesprawiedliwe, mogą wynikać z naszej niezwykłej bliskości, którą wyraził generał de Gaulle w swoim historycznym sejmowym przemówieniu: Polonais, Français, nous nous ressemblons tant et tant! – Polacy, Francuzi, tak bardzo jesteśmy do siebie podobni! W stosunku do Francji zawsze liczyliśmy na więcej, a otrzymywaliśmy mniej. Ale być może zbytnio idealizowaliśmy w naszych pragnieniach jej siłę, intencje i determinację. Tymczasem Dieu est trop haut, et la France trop loin – Bóg wysoko, Francja daleko, jak skarżono się podczas naszych dziewiętnastowiecznych powstań.
A tymczasem Victor Hugo przed stu pięćdziesięciu laty głosił: „Dwa narody spośród wszystkich od czterech wieków odgrywały bezinteresowną rolę w kulturze europejskiej – te narody to Francja i Polska. Zapamiętajcie, panowie! Francja rozpraszała ciemności, a Polska odpierała barbarzyńców. Francja rozpowszechniała idee, a Polska stała na straży obrony granic. Naród francuski był misjonarzem kultury w Europie, a naród polski był jej rycerzem”2.
Francja nigdy nie pozostawia Polaków obojętnymi, budzi często skrajne emocje, od fascynacji do odrzucenia, łącznie z pozorną obojętnością. My należymy do kategorii zakochanych w jej pięknie, do tych, którzy uznają jak Hugo Grocjusz, twórca prawa międzynarodowego, że la France, le plus beau royaume après celui du ciel – tylko królestwo niebieskie jest lepsze od królestwa Francji.
Nasz „zakochany przewodnik” wypełnią nasze własne wspomnienia i wrażenia z Francji, wszystko, co zwykło się po francusku nazywać coup de cœur, czyli uderzenia serca, a co w naszym języku oddaje bardziej „miłość od pierwszego wejrzenia”. Będą wśród nich miasta i miasteczka, które nas oczarowały swoją nastrojowością, architekturą czy jakością i urokiem życia. Będą poszczególne zabytki, muzea czy wystawy, dla których warto było odbyć podróż w najodleglejsze zakątki kraju. Będzie olbrzymia mapa zróżnicowanych smaków, regionalnych specjałów, kuchni, win i serów. Będą świadectwa ludzkich przyjaźni, które z Francuzami nawiązuje się często trudno, ale które potem okazują się głębokie i trwałe. Będą krótkie odbłyski Paryża dyplomatycznego, w którym bywaliśmy, tego la vie parisienne, które tak zmieniło się od czasów Talleyranda, a jednocześnie tak wiele z nich zachowało. Nasze eseje nie będą standardowe, czasem parę zdań, czasem długi opis, tak jak różne bywają coups de cœur. Piszemy go na cztery ręce, jak to zrobiła w swoich wspomnieniach para zaprzyjaźnionych z nami francuskich dyplomatów, Monique i Alain Bry, bo uczestnicząc w tych samych zdarzeniach, każde z nas widziało je inaczej.
Nie chcemy Państwu proponować nowej książki kucharskiej, encyklopedii sztuki francuskiej, podręcznika historii i geografii ani informatora turystycznego. Pomyśleliśmy o czymś w rodzaju pisarskiej ratatouille, czyli prowansalskiej potrawy z duszonych warzyw. Sekret właściwego przygotowania tego prostego i pysznego dania polega bowiem na tym, aby każde z pokrojonych w grubą kostkę warzyw, bakłażana, cukinii, papryki, pomidorów i cebuli, było usmażone oddzielnie na gorącej oliwie, a dopiero pod koniec połączone. W ten sposób ratatouille zachowuje bogactwo ich smaków i nie rozgotowuje się na pozbawioną wyrazu papkę.
Zrozumieli z pewnością Państwo nasze zamierzenie, „zakochany przewodnik” jest świadectwem życia, nie ma z góry narzuconych granic i dlatego też będzie sprawiał wrażenie dzieła nieukończonego. To jest również zaproszenie do prowadzenia własnych „zakochanych przewodników”, zapisywania wrażeń i takiego odczekania z ich publikacją, by dojrzały w naszych myślach, wyszlachetniały i utraciły wszystko, co przemijające.
Aleksandra i Tomasz Orłowscy
Największa gmina Francji metropolitalnej, niegdyś stolica cesarska i dawna katedra prymasa Galii, miasto impresjonistów, rzymskich aren, Pól Elizejskich i plaży Napoleona. To wcale nie Paryż, tylko niewielkie prowansalskie miasteczko Arles, w którym zakochaliśmy się bez pamięci przed przeszło trzydziestoma laty. Niektórzy uznają za właściwe nazywać je małym Rzymem, z czym nie możemy się zgodzić, bo pozornie nobilitujące porównanie nie oddaje jego absolutnej wyjątkowości, gdzie zabytki archeologiczne toną w żywej wyrazistości nastrojów, kolorów, zapachów i smaków Prowansji. Jest bowiem Arles kwintesencją poezji i obrazów, najlepiej wyrażonych przez Mistrala i van Gogha.
Każdy kolejny raz, kiedy bywamy tutaj, spacerujemy wąskimi zaułkami, błąkamy się po pobliskich ruinach opactwa Montmajour i po Fontvieille z wiatrakiem Daudeta, po enigmatycznym Mauzoleum Juliuszów, młodych galo-rzymskich patrycjuszów z czasów Oktawiana Augusta, w Saint-Rémy-de-Provence i nadmiernie eksploatowanych turystycznie, jak na nasz gust, umocnieniach Baux-de-Provence, doznajemy najbardziej niepowtarzalnych, nieziemskich, czasem niepokojących wrażeń. Nazwałem je absurdalnie fizyczną obecnością diabła, jakby tamtejsze powietrze przenikało nieprzeciętne natężenie tajemniczości, niewytłumaczalności nastroju, które zresztą wcale nie jest przykre. Próbując nadać pozory rozsądku naszym nieracjonalnym odczuciom, jako archeolog wyjaśniałem to niespotykaną intensywnością osadnictwa ludzkiego na tym terenie, niezmiennie trwającego przynajmniej od trzech tysięcy lat. Jakby nagromadzona energia pokoleń trwała tu i oddziaływała na nasze zmysły. Gdy dzielimy się tymi wrażeniami z Patrickiem de Carolisem, znakomitym dziennikarzem i pisarzem pochodzącym z Arles i nieprzytomnie w nim zakochanym, to odczuwalne nasycenie niezgłębioną energią tłumaczy on sąsiedztwem Rodanu, wielkiej rzeki, która dopływa do centrum miasta i uderza w nie, po czym ostro zakręca na zachód. „Rodan w istocie jest potężny, ciemny i ciężki jak bawół”3 (Zbigniew Herbert).
Niespotykane rozmiary gminy miejskiej, liczącej ponad siedemset pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych – podczas gdy Paryż ma ich około stu – wynikają z administracyjnego przyłączenia do niej delty Rodanu, słynnych rozlewisk, ryżowisk i pastwisk Camargue ciągnących się aż do morza. Tam właśnie, przy samym ujściu Rodanu, znajduje się piaszczysta plaża Napoleona, łachy piasku osadzające się na styku wód rzeki i morza, które połączono w długi na dziesięć kilometrów pas laguny. Stolicą cesarską Arles zostało w późnych czasach imperium rzymskiego, gdy coraz trudniejsze scentralizowane zarządzanie jego olbrzymim terytorium rozdzielono pomiędzy czterech współcesarzy nazwanych z grecka tetrarchami. Wspaniały porfirowy pomnik tetrarchów, czterech współwładców obejmujących się ramionami na znak jedności ich państwa, został wmurowany w narożnik weneckiej bazyliki Świętego Marka. Potem Arles stało się ulubioną rezydencją Konstantyna Wielkiego, wreszcie, sto lat później, stolicą zachodniego cesarstwa, po zajęciu i złupieniu Rzymu przez barbarzyńców w 408 roku. Stołeczna aura miasta pozwoliła jego arcybiskupowi nosić przez kolejne wieki tytuł prymasa Galii, czyli większej części dzisiejszej Francji, o który później spierało się z Vienne, aż na koniec straciło go na rzecz Lyonu.
Z czasów rzymskich pochodzą liczne zabytki Arles, antyczny teatr, forum z resztką frontonu świątyni, termy Konstantyna oraz areny wzniesione prawie w tym samym czasie co ich wielki rzymski wzorzec, Koloseum, ale w przeciwieństwie do niego nadal tętniące życiem. W średniowieczu przebudowane na umocnione i wzmocnione wieżami obronnymi rezydencje możnych rodów. Początek XIX wieku zmienia je z kolei w plaza de toros, scenerię tradycyjnych les férias, walk byków hodowanych w licznych manadach na Camarague, i mniej krwawych courses camarguaises, podczas których trzeba zdobyć kokardę umocowaną pomiędzy rogami byczka, żeby zwyciężyć. Mieszanina tradycji hiszpańskich oraz portugalskich kultywowana tu przez Romów przybywających do pobliskiego, najsłynniejszego sanktuarium cygańskiego w Saintes-Maries-de-la-Mer i uwieczniona przez van Gogha, a obecnie przez wspaniałe, barokowe widowiska Goyesque d’Arles, do dziś ma tysiące zagorzałych zwolenników, do których – mimo licznych zaproszeń – się nie zaliczamy. Goyesque jest corridą organizowaną w ramach święta ryżu z Camargue. Wyróżnia ją jedynie oprawa artystyczna powierzana wybitnym malarzom, dekoratorom, architektom i stylistom. Kostiumy toreadorów muszą nawiązywać do ubiorów z czasów, gdy malował ich Francisco Goya. Piaskowa arena przygotowana do walki z byczkiem jest natomiast zdobiona ulotnym rysunkiem, który następnie ulega starciu. Christian Lacroix wykorzystał w nim motywy peleryny i epoletów toreadora, Jean-Pierre Formica rysował na piasku wątki z wierzeń o byku perskiego Mitry, a Rudy Ricciotti pokrył barwiony na purpurowo piasek setkami tysięcy czerwonych róż i ich płatków.
Ktoś z uważnych czytelników może spytać: no ale skąd w Arles Pola Elizejskie? To antyczne rzymskie cmentarzysko, którego nazwa ze zniekształcenia Elisi Campi przetrwała w języku prowansalskim jako Alyscamps, tak jak sam cmentarz służył miastu przez kolejne wieki, już jako miejsce pochówku chrześcijańskiego. Herbert pisał, że to „wielki salon śmierci, w którym zmarli wyznaczali sobie rendez-vous”4. Podobno ich trumny, jeśli wyrazili za życia pragnienie pochowania na Alyscamps, puszczano wolno na fale Rodanu, by wyławiano je przy cmentarzu. Jak tu nie odczuwać skumulowanej, jak w deszczowej chmurze, energii obecności setki pokoleń! Jego nadzwyczajna pozycja miała ponoć brać się z legend, jak choćby tej, że pochowano tam Rolanda wśród dwunastu parów poległych wraz z nim w pirenejskim wąwozie Roncevaux. Majestatyczne topolowe aleje biegnące pomiędzy opuszczonymi, na wpół zrujnowanymi sarkofagami i kaplicami grobowymi zatopionymi w bujnej zieleni, ten splot „wspaniałości i ludzkiej romantyczności”, jak pięknie obwołał Lawrence Durrell całą Prowansję, ma niezwykłą moc imaginacji. Wyobraźnia podpowiada romantyczne wizje malarskie Caspara Davida Friedricha, bo i Alyscamps oczywiście inspirowały artystów, by przypomnieć tylko niedościgłe płótna Vincenta van Gogha i Paula Gauguina. Dramatycznej historii pasji twórczej, przyjaźni dwóch wielkich postimpresjonistów i choroby van Gogha nie będziemy opisywać.
Okres intensywnego użytkowania Alyscamps kończy się wraz z przeniesieniem stąd szczątków Świętego Trofima, pierwszego biskupa miasta, do poświęconej mu w połowie XII wieku nowej bazyliki prymacjalnej w samym centrum miasta. To jedno z absolutnych arcydzieł architektury romańskiej w Prowansji. Nietypowo strzeliste wnętrze, pozbawione dekoracji, ciemne – bo okna oświetlające nawę umieszczono bardzo wysoko – i chłodne nawet latem, emanuje majestatem godnym cesarskich koronacji, które odbyli tu Fryderyk Barbarossa i Karol IV Luksemburski. Nadzwyczajności bazylice przydaje jednak monumentalny rzeźbiony portal dostawiony do pozbawionej ornamentacji fasady. Inspiruje go z pewnością trójpiętrowa struktura rzymskich łuków triumfalnych, jakie przynajmniej dwa stały w Arles. U szczytu, gdzie na łuku przedstawiano triumfującego cesarza, tronuje w półkolistym tympanonie Chrystus na majestacie. Poniżej biegnie wąski pas fryzu, który na łuku zajmował pochód zwycięskich legionów i spętanych jeńców, a tu – procesja zbawionych i, naprzeciw, zakutych w kajdany potępionych. Pod nim przedzielone kolumnami wielkie postacie apostołów i świętych depczących piekielne bestie, jak zwycięzcy legioniści między pokonanymi i łupami. Stojąc przed tym portalem, mógłbym tłumaczyć godzinami jego ikonografię czerpiącą ze źródeł zarówno antycznych, jak biblijnych, co pokazują choćby sceny z historią Herkulesa, ale zazwyczaj upał jest ode mnie silniejszy.
Wytworna przez swoją strzelistość fasada, którą uświetnia ceremonialna brama portalu, może jedynie ustępować miejsca współczesnemu jej i odległemu od niej tylko o jakieś trzydzieści kilometrów na wschód kościołowi opactwa Saint-Gilles-du-Gard. Jest ono miejscem wielowiekowego kultu pustelnika Świętego Idziego, którego sława w średniowieczu dotarła aż do Polski. Kronika Galla Anonima opisuje pielgrzymkę Władysława Hermana i jego książęcej małżonki Judyty wysłanej do Świętego Idziego, którego wstawiennictwo pomogło w poczęciu potomka, Bolesława Krzywoustego. Pewien mnich z opactwa miał wrócić do Polski wraz z książęcymi pątnikami i to on stał się nieznanym autorem kroniki nazywanym dlatego Gallem Anonimem. Wprawdzie współcześni historycy wątpią w książęcą pielgrzymkę do Prowansji i skłaniają się do myślenia, że para udała się do węgierskiej filii opactwa w Somogyvár, ale nie umniejsza to znaczenia kultu Świętego Idziego. Fasada kościoła opackiego, rozwinięta dla odmiany horyzontalnie, została przepruta trzema portalami o półokrągłych łukach, z których środkowy wyróżniono wielkością. Łuki oparte na kolumnach, pomiędzy którymi występują z muru wielkie statuy świętych, jak rzymskich legionistów, i łączące się – biegnącym przez całą długość fasady – rzeźbionym fryzem przedstawiającym uroczysty wjazd Chrystusa do Jerozolimy, jeszcze silniej powtarzają strukturę antycznego łuku triumfalnego.
Kiedy nasyci się oczy romańskim portalem wejścia do katedry, dość nieporęcznie wtłoczonej w sąsiedztwo zwyczajnych domów, co nasuwa na myśl kulturystę w zbyt ciasnej marynarce, przychodzi pora, by odkryć dostawiony do niej krużganek arkadowy. Wchodzi się nań z sąsiedniej bramy po prawej ręce i uderza natychmiast wrażenie odwrotne: przestrzeni, swobody, otwartości. Takie nieoczekiwane i chyba niezamierzone doznanie musi być wspólne wszystkim zwiedzającym, jak pokazuje opis Herberta. „Nad delikatnie rysowanymi arkadami wznoszą się masywne mury katedry i ciężki schodkowaty dach klasztoru. Według wszelkich prawideł to otoczenie powinno zdusić dziedziniec klasztorny, zabrać mu powietrze, zrobić z niego wnętrze ocembrowanej studni. I jest rzeczą niepojętą, jak mistrzowie żywego kamienia potrafili przemienić tę niewielką przestrzeń w ogród pełen delikatnej lekkości i wdzięku”5.
Wreszcie Arles nam współczesne. Miasto czerpiące ze swojej przeszłości, aby budować wokół kultury swoją przyszłość opartą na bogactwie dziedzictwa. Już dziś ogłoszone międzynarodowym centrum fotografii dzięki sukcesowi festiwalu Rencontres d’Arles. Dołączają do niego fundacja Vincent van Gogh Arles, działająca od niedawna we wspaniale odnowionym szpitalu hôtel-Dieu Saint-Esprit, i LUMA Arles, wielodyscyplinarny kompleks twórczości artystycznej, który będzie się rozwijał w wieżowej budowli zaprojektowanej przez Franka Gehry’ego na tyłach les Alyscamps.
Ta zakochana wizyta w Arles już trwa za długo, a nie zdążyliśmy jeszcze opowiedzieć o tylu coups de cœur. Królujący z wysokości swojego pomnika na Forum Frédéric Mistral poeta symbol Prowansji. „Mistral o nazwisku, które predestynowało” (Jean Aicard), ten, który odrodził język prowansalski i który nazywał się – dziwnym zbiegiem okoliczności – jak porywisty, zimny północny wiatr dmący w całej dolinie Rodanu. Przeszywającego zimna Prowansji – na ogół kojarzącej się z zapachami lata – nie sposób sobie nawet wyobrazić bez lodowatego podmuchu mistrala. Wystarczy spojrzeć na tutejsze szopki bożonarodzeniowe, zwyczajowo tworzone od wieków, by dostrzec, jak malutkie gliniane figurki prowansalskich pasterzy, santons de Provence, zaludniają dzikie, posępne, pozbawione zimą roślinności jałowe szare skały. Zapewne tak właśnie wyglądało prawdziwe Boże Narodzenie w Betlejem. A potem, jak pozwalał odczuć René Char: „Kwietniowy mistral przynosi takie cierpienie jak żadne inne tchnienie Boreasza. Nie unicestwia, pozbawia nadziei. Gdy budzą się pierwsze liście, szerokimi pociągnięciami kosi delikatne nadejście życia. Okrutny wiatr, jałmużna wiosny”. Wiatr noszący po prowansalsku imię mistrza, mistral, bo decyduje o życiu i o śmierci, tak jak mistrzem powtórnie narodzonego języka stał się Frédéric Mistral.
Mistral nie pochodził wprawdzie z Arles, tylko z Maillane, ale to z Arles – a nie z Aix-en-Provence, dawnej prowincjonalnej metropolii królewskiej, nie z Awinionu, zachowującego ekskluzywną pozycję stolicy papieskiej, nie z Marsylii, ponadczasowego symbolu śródziemnomorskiego tygla – uczynił żywe uosobienie Prowansji. Stworzony przez niego ruch felibrów, który obrał na siedzibę zabytkowy miejski pałac Muzeum Arlezyjskiego, Museon Arlaten, nie był jedynie grupą etnografów zbierających ginące zwyczaje ludowe i filologów badających dawny prowansalski język literacki, który przetrwał w formie dialektu pozbawionego wersji pisanej. Był głosem regionu wykluczanego z rozwoju gospodarczego opartego na ekspansji przemysłowej i pozbawianego własnej tożsamości przez wybujałość scentralizowanej administracji. Spuścizna Mistrala nie ogranicza się do literatury, za którą został wyróżniony Nagrodą Nobla, jest widocznie przesączona silną rewindykacją społeczną. Jego Prowansja nie pochodzi z niefrasobliwych przewodników Petera Mayle’a, jest za to bliska realizmu Marcela Pagnola pokazującego twardych i dumnych ludzi żyjących na jałowej, biednej ziemi, którą słońce w równym stopniu rozświetla, jak wypala. Jemu zawdzięcza odnowienie całej kultury ludu, który zaprzeczył konstytucyjnemu założeniu Republiki, że Francuz to ten, co mówi po francusku. Wprawdzie starania Mistrala o nauczanie prowansalskiego w szkole publicznej zrealizowały się dopiero w stulecie powołania Félibrige, ale legły one u podstaw uznania przez całą Europę istnienia fenomenu języków regionalnych i mniejszościowych. Jego zwycięską determinację najlepiej wyraziły poetyckie słowa: „Gdy dobry Bóg zaczyna powątpiewać w świat, przypomina sobie wówczas, że stworzył Prowansję”.
Czas przejść do Arlezjanki. Jej symboliczną postać w tradycyjnym, mieniącym się kolorami stroju malował van Gogh, opisywał Daudet, a Bizet wyrażał muzyką, w której pobrzmiewają tony cudownej prowansalskiej kolędy La Marche des rois, La Marcho di Rèi:
De-matinai rescountra lou trinDe tres grand Rèi qu’anavon en vouiage.
W porannym słońcuUjrzałem jadącychTrzech wielkich królów gońców.
Literacka Arlezjanka jest opowieścią o poznanej na arenach pięknej narzeczonej, która nie pojawia się na własnym ślubie, a co więcej, choć cała narracja noweli toczy się wokół niej, nie pojawi się w niej w ogóle. Stąd francuskie powiedzenie attendre l’Arlesienne, czekać na Arlezjankę, czyli wypatrywać kogoś daremnie, a szerzej: oczekiwać na świętego nigdy. Tak jak „czekać na Godota”. Stroje Arlezjanek i gardians, konnych pasterzy z Camargue, silnie zainspirowały twórczość projektanta mody Christiana Lacroix, który notabene także pochodzi z Arles. Wprawdzie spotyka się ich coraz mniej na tradycyjnym sobotnim targu marché provençal, ciągnącym się między opasującymi stare miasto bulwarami Lices i Clémenceau, ale nadal pełno na nim śpiewnego, słonecznego akcentu sprzedawców, mieszaniny lawendy i pastisu, likieru anyżkowego, skąpanych w zapachach świeżych warzyw, owoców, przypraw i ziół, oliwy, wina, miodu, oliwek, kozich i owczych serów Tome d’Arles, suszonych szynek i kiełbasek.
Nasza stała kwatera główna w Arles, Grande Cabanne, czyli stary prowansalski dwór zagubiony wśród rozlewisk dawnego koryta Rodanu, od XVI wieku pozostający w rodzinie naszych przyjaciół Chantal i François-Xaviera de Sambucy de Sorgue. François-Xavier, a dla bliskich FX, pochodzi z owerniackiej szlachty, która osiedliła się na przedmieściach Arles kilkaset lat temu, natomiast księżniczka Chantal z orleańskich Burbonów jest w prostej linii prapraprawnuczką króla Ludwika Filipa. Umieszczamy ich między najbardziej bezpretensjonalnymi, otwartymi, przyjaznymi, gościnnymi i życzliwymi ludźmi, jakich kiedykolwiek spotkaliśmy.
Poznaliśmy się przed laty na kolacji, którą wydawali w ekskluzywnym paryskim Jockey Clubie. Im skądinąd wszyscy goście zawdzięczali tego wieczoru doskonały nastrój tanecznej zabawy, tak swobodny, że w pewnej chwili poczułem mocne, kumplowskie klepnięcie w plecy. Zdziwiony bezceremonialnością odwróciłem się z intencją obsobaczenia ordynusa, a tu zobaczyłem zawstydzoną księżniczkę, która poufałym kuksańcem chciała pozdrowić swojego męża, a wymierzyła go przez pomyłkę obcemu. Bo chociaż FX jest trochę starszy ode mnie, łatwo nas pomylić przez podobnie gładko ogoloną głowę, a na dodatek tego wieczoru prezentowaliśmy się w smokingach prawie identycznie. Nie sposób opisać konfuzji Chantal, którą jednak szybko rozładowaliśmy. Dopiero później, kiedy blisko zaprzyjaźniliśmy się z nimi, wspominając ten wieczór, Chantal przyznała mi się z naturalną prostotą, że miała podówczas dużo szczęścia, bo zazwyczaj klepie męża w zupełnie inną część ciała, powiedzmy, dużo niżej. W takiej sytuacji najlepiej posłużyć się anglo-normandzką dewizą Orderu Podwiązki: Honi soit qui mal y pense, hańba temu, kto o tym źle myśli! A z czasem zdążyliśmy się na tyle przyzwyczaić, by nie dziwić się i nie prostować, kiedy ludzie witali FX jako polskiego ambasadora, a mnie jako męża księżniczki.
Klimatycznie i kulturowo bliższa nam jako kraina o trwałych śladach najeźdźców przybyłych z chłodu północy. Kraina jabłek i mleka, tak jak Polska, a nie winorośli i oliwek, z którymi bardziej kojarzy się Francja. Wiosną Normandia, gdy – rosnące pomiędzy biało-czarnymi szachulcowymi domostwami, bo tak poprawnie nazywa się technikę colombage – jabłonie okrywają się miriadami bladoróżowych kwiatów, szczególnie przypomina nasze strony. Z kolei normańscy wojowie w stożkowatych hełmach i długich kolczugach, zdobywający drewniane grody, wyhaftowani na powszechnie znanej tkaninie z Bayeux, wydają się bardzo podobni do drużynników Bolesława Chrobrego. A na koniec ciepło się na sercu robi na widok wszechobecności polskich flag.
Ponieważ w Normandii nigdy nie zapomniano, że Polacy byli czwartą obok Amerykanów, Brytyjczyków i Kanadyjczyków armią sojuszniczą, która zwycięsko biła się tutaj o jej wyzwolenie. Biało-czerwone barwy między alianckimi flagami w każdym miasteczku pamiętamy z naszych pierwszych podróży, nawet w czasach, gdy nasz kraj oddzielała od Europy żelazna kurtyna. Tym większą dumą napełniło nas uczestnictwo w międzynarodowych oficjalnych obchodach pięćdziesiątej i siedemdziesiątej rocznicy D-Day u boku prezydentów Rzeczypospolitej. Kiedy pierwszy raz ambasador wysłał mnie w 1991 roku na uroczystość na polskim cmentarzu Urville-Langannerie, liczni jeszcze wówczas żołnierze 1 Dywizji Pancernej generała Maczka, kombatanci przybyli w znacznej mierze z Anglii – przyzwyczajeni do nieobecności dyplomatów PRL – przyglądali mi się z pewną rezerwą. Ale o tym później.
Dla wielu paryżan Normandia jest trochę jak Mazury dla warszawiaków, niedalekim i pięknym kierunkiem wyjazdów weekendowych. Dystans, który dzieli Paryż od Deauville, kojarzącego się z Marcelem Proustem najelegantszego kąpieliska z cenionymi wyścigami konnymi, jest równy wypadowi z Warszawy do Olsztyna. Świetny, ale czasem chłodny klimat, który daje powietrzu niepowtarzalną malarską przejrzystość, piękne piaszczyste plaże, tereny do golfa i jeździectwa. No i trudny wybór między świeżutkimi ostrygami i homarami a cielęciną w sosie śmietanowo-jabłkowym i drobiem duszonym w calvadosie. Potem quatuor serów o renomie światowej: camembert z niepasteryzowanego mleka, pochodzący z wioski o tej samej nazwie, leżącej tuż obok słynnej „Maczugi” naszych maczkowców, livarot zwany pułkownikiem, le colonel, z racji obiegających go pięciu słomianych warkoczy jak na oficerskim kepi, pont-l’évêque o średniowiecznej metryce i neufchâtel w formie serduszka. Nie uchodzi na koniec zapomnieć o lokalnych alkoholach produkowanych z jabłek, musującym cydrze tak cudownie gaszącym pragnienie (zgodnie ze złotą myślą Henry’ego Monniera „o naturze tak przewidującej, że każe rosnąć jabłoniom w Normandii, wiedząc dobrze, że to region, gdzie pije się najwięcej cydru”), calvadosie skutecznie konkurującym z koniakami (Młynarski śpiewał: „calvados to coś więcej niż trunek – to sposób bycia”), którego mały kieliszek podaje się tradycyjnie między daniami, nazywając go le trou normand, normandzką dziurą, przerwą w jedzeniu ułatwiającą trawienie.
Historię Normandii w największym skrócie spina podwójna klamra: wyprawa i podbój Anglii przez Wilhelma Zdobywcę w 1067 roku oraz lądowanie aliantów w czerwcu 1944 roku, dwa wydarzenia, które z pewnością zmieniły świat i które zdają się stale tu obecne. Ilustruje ją przykład Bayeux, cudownego niewielkiego średniowiecznego miasta, dla którego katedry królowa Matylda poleciła wyhaftować znakomitą tkaninę opowiadającą historię zajęcia Anglii przez jej królewskiego męża. Bayeux, położone pośrodku plaż lądowania, było też pierwszym miastem Francji, które w tydzień po wyzwoleniu odwiedził generał de Gaulle. Ta klamra spina również bardzo złożone i ambiwalentne przez wieki związki francusko-brytyjskie, oparte na grze przyciągania i odtrącania, pomiędzy Entente cordiale a francuskim wetem dla przystąpienia Wielkiej Brytanii do Wspólnego Rynku. Perfidny Albion dla jednych i froggies, żabojady, dla drugich, a równocześnie niedościgły wzór dla Francuzów i ukochany kraj osiedlenia dla Brytyjczyków. Jak stwierdził humorysta Alphonse Allais: „Nie rozumiem Anglików! My we Francji nadajemy naszym ulicom nazwy zwycięstw: Wagram, Austerlitz… a oni używają dla swoich nazw klęsk: Trafalgar Square, Waterloo Place”. Waterloo, synonim najboleśniejszej klęski, a z drugiej strony setki tysięcy brytyjskich żołnierzy poległych za Francję podczas obu wojen światowych. Generał de Gaulle, który w przeddzień kapitulacji w kampanii 1940 roku wygłasza z anteny BBC w Londynie do Wolnych Francuzów historyczne wezwanie do oporu w jedynym terminie wskazanym mu przez Brytyjczyków, 18 czerwca, czyli w rocznicę klęski pod Waterloo. Dzisiejsza Normandia to miejsce, gdzie królowa Elżbieta II – która skądinąd nadal nosi tytuł jej księżnej, choć realnie władzę zachowała jedynie nad jej skrawkiem, czyli Wyspami Normandzkimi – przyjeżdżała prywatnie do ziemiańskich domów pojeździć konno i gdzie witały ją nieprawdopodobne owacje na uroczystościach siedemdziesięciolecia lądowania.
Lądowanie w Normandii, znane także pod kryptonimami „Overlord” i D-Day, było z pewnością nie tylko największą, ale i najbardziej brawurową operacją desantową w historii. Proste słowa generała Eisenhowera: OK. Let’s go, „Ruszamy”, na zapowiadane przez meteorologów krótkie rozpogodzenie w sztormowej pogodzie, które posłużyły za rozkaz do ataku, są synonimem odwagi świadomej ryzyka i odpowiedzialności. „Nie podoba mi się to, ale nie widzę, jak moglibyśmy zrobić inaczej” – dodał. Na tych słowach, jako apelu do polityków naszych czasów o wolę działania, oparł swoje pamiętne przemówienie prezydent François Mitterrand podczas ceremonii pięćdziesiątej rocznicy lądowania 6 czerwca 1994 roku. Pamiętam reakcję francuskiego dziennikarza obok mnie: Powinien zacząć od siebie! W każdym razie te słowa nadal nie utraciły aktualności, Mitterrand zaś miał swój znaczący wkład w nasz udział w obchodach rocznicy D-Day. Sam desant 6 czerwca był tylko początkiem operacji, która potrwała półtora miesiąca, doprowadziła do wyzwolenia Normandii i otwarcia drogi na Paryż. Polscy pancerniacy generała Maczka nie uczestniczyli w czerwcowym desancie, bo ich ciężki sprzęt dopłynął dopiero w drugim rzucie, po opanowaniu przez aliantów wybrzeża i uruchomieniu w lipcu portów. Dlatego nasze zwycięstwo obchodzimy na „Maczudze”, leżącym ponad siedemdziesiąt kilometrów na południe od plaż lądowania wzgórzu Montormel, w rocznicę jego zdobycia 21 sierpnia. Utrzymanie wzgórza mimo zmasowanego ataku niemieckich dywizji pancernych oznaczało zamknięcie po ciężkich walkach całości sił niemieckich w kotle Falaise. Umownie wyznacza je napotkanie przez zwiad dragonów pułkownika Zgorzelskiego amerykańskich żołnierzy 359 pułku piechoty kapitana Watersa w miasteczku Chambois.
Z powodu nieobecności naszych wojsk w D-Day nie wszyscy uwzględniają ich rolę w operacji normandzkiej. Aż wreszcie stało się. Na początku roku 1994 nieoczekiwanie zadzwoniła do mnie szefowa gabinetu prezydenta Mitterranda i powiedziała: Skończyły się podziały zimnej wojny, prezydent Republiki postanowił zaprosić Polskę do oficjalnego udziału w obchodach rocznicy lądowania w Normandii, a po uroczystości międzynarodowej zamierza udać się wraz z prezydentem RP na Polski Cmentarz Wojenny Urville-Langannerie, podobnie jak pojedzie na cmentarz amerykański, brytyjski i kanadyjski. I tak pięćdziesiąt lat po wydarzeniach drugiej wojny światowej wzruszeni zobaczyliśmy naszych żołnierzy defilujących obok historycznych sojuszników na słynnej plaży Omaha. Odzyskaliśmy na zawsze nasze miejsce. Dlatego było dla mnie absolutnie oczywiste, że szykując – już jako ambasador – nasz udział w obchodach siedemdziesiątej rocznicy lądowania, poprosiłem i uzyskałem bez kłopotu obecność prezydenta Francji u boku prezydenta RP na naszym cmentarzu wojskowym. Bo jak mawiał generał Maczek: „Żołnierz polski walczy o wolność wszystkich narodów, ale umiera tylko dla Polski”.
Desant aliancki został podzielony na dwa sektory: amerykański na zachód od Bayeux z dwiema plażami, Omaha i Utah, oraz anglo-kanadyjski na wschód od Bayeux z plażami Gold, Sword i Juno. Na wysokim brzegu nad plażą Omaha znajduje się amerykański cmentarz Coleville-sur-Mer, liczący ponad dziewięć tysięcy grobów żołnierzy. Niekończące się rzędy białych krzyży na soczystej normandzkiej trawie mają dla Amerykanów moc podobną do tego, co my czujemy na Monte Cassino. Odwiedzają go zawsze prezydenci USA, a ambasador amerykański każdego roku zaprasza 6 czerwca swoich odpowiedników, brytyjskiego, kanadyjskiego, polskiego, norweskiego i holenderskiego, do modlitewnej uroczystości. Brytyjczycy mają kilka cmentarzy, największy znajduje się w samym Bayeux, a drugi w Ranville, niedaleko plaży Sword. Również Kanada ma liczne cmentarze: Bény-sur-Mer mieści się w pobliżu plaży Juno, a Cintheaux sąsiaduje z naszym cmentarzem wojennym, w pół drogi z Caen do Falaise. Norwegowie mają tylko symboliczny grób załogi niszczyciela Svenner, jedynego sojuszniczego okrętu zatopionego w dniu D-Day i pierwszych poległych tego dnia.
Organizacja takich obchodów rocznicowych jest w równym stopniu wzruszająca, jak skomplikowana. Spotyka się ostatnich świadków tych bezprzykładnych wydarzeń, a w tym samym czasie pokonuje się duże przeszkody, by w krótkim czasie przewieźć i rozmieścić znaczną liczbę uczestników na nieznacznej przestrzeni. Moim chrztem bojowym były obchody pięćdziesiątej rocznicy, jako że otrzymałem zadanie przygotowania polskiego udziału w centralnych uroczystościach, które odbyły się bezpośrednio na plaży Omaha, i opracowania ceremonii polsko-francuskiej na naszym cmentarzu. Oczywiście nadąłem się straszną dumą, acz nie obyło się bez nerwów. Po okazałej paradzie wojskowej i morskiej z udziałem naszych żołnierzy i marynarzy, odbieranej na plaży przez królowe brytyjską i niderlandzką, władców Norwegii, Belgii, Luksemburga, prezydentów USA, Francji, Polski, Czech i Słowacji oraz premiera Kanady, musiałem jak najszybciej przejechać na odległy polski cmentarz.
Mój kierowca, zagubiony wśród setek innych samochodów – a czasy były przedkomórkowe – stracił orientację i odjechał sam, pozostawiając mnie na plaży z trzema naszymi kombatantami, spośród których wyróżniał się starszy pan w pełnym mundurze przedwojennego ułana. Uczepiłem się w desperacji jakiegoś żandarma kierującego ruchem, groźbą i prośbą szukając u niego pomocy w przewiezieniu nas do Urville-Langannerie. Zrozumiawszy, że nie uwolni się od mojej natarczywości, a może przez szacunek dla kombatantów, po chwili zdobył on jakimś tajemnym sposobem zdezelowaną granatową furgonetkę żandarmerii. Jadąc na jęczącym sygnale tak szybko, jak mogła, dowiozła nas na nasz cmentarz wojenny, gdzie miałem poprowadzić ceremonię, sporo czasu przed prezydentami Polski i Francji. W pamięci pozostały wzruszenie, zmęczenie i nerwy, marsowość kombatantów i jowialność żandarmów, zachowujących się zupełnie jak podwładni Louisa de Funèsa w komedii Żandarm z Saint-Tropez. Tak to zresztą ocenili moi rozbawieni koledzy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w alei Szucha.
Region bogaty od zawsze dzięki rolnictwu i żegludze (spod Caen wyruszył Wilhelm Zdobywca na podbój Anglii, z Rouen wypływali odkrywcy francuskiej Kanady, Cherbourg był przez wieki najpotężniejszym portem wojennym) słynie nie tylko ze swego zróżnicowanego krajobrazu, ale i klimatu zdominowanego przez bliskość kanału La Manche. Terytorium Normandii wyznaczają z jednej strony ciągnące się dziesiątkami kilometrów plaże bielutkiego piasku, na których lądowali alianccy żołnierze, z drugiej urwiste wybrzeże kredowe z charakterystycznym łukiem klifowym w Étretat, od zachodu rygluje je wznoszące się pośród podmokłych łąk opactwo Mont-Saint-Michel, które przypływy i odpływy morza odcinają od lądu lub łączą je z nim, a półwysep Cotentin wbija się ostrym klinem w kanał. Poniżej rozciąga się bezkresna nizina wypasu bydła i hodowli koni, którą od południa zamykają morenowe jeziora i lesiste wzgórza Szwajcarii normandzkiej, a od wschodu meandry ujścia Sekwany, wijącej się pośród jabłoniowych sadów.
Oceaniczny klimat przynosi Normandii wilgotne powietrze i zmienną pogodę. Ociepla ją wprawdzie Golfstrom przepływający kanałem, ale wiejące nad nim silne wiatry przynoszą częste opady, które przechodzą tak szybko, jak nadeszły. Przekonują o tym odwiedziny w Cherbourgu, nad którym stale przepływają deszczowe chmury. Łagodzący temperaturę wpływ morza pozwala tu bujnie mnożyć się roślinom egzotycznym, które od wieków przywoziły okręty francuskich podróżników i odkrywców. Ale też gdy niespodziewanie zaskoczy nas gwałtowny deszcz, możemy zdać sobie sprawę, że powszechnie znane Parasolki z Cherbourga nie są nazwą przypadkową! Mer Cherbourga obdarowuje zresztą swoich gości takimi luksusowymi parasolami z wyhaftowanym herbem miasta, wyrabianymi pod zastrzeżoną marką Le Véritable Cherbourg, czyli „autentycznie cherbourskie”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Marcel Proust, Le Temps retrouvé, Éditions Gallimard, 1927, chap. III, s. 44. Wszystkie tłumaczenia, które nie są oznaczone inaczej, pochodzą od autora. [wróć]
Tekst wystąpienia przed francuską Izbą Parów 19 marca 1846 roku, opublikowany w: Œvres complètes de Victor Hugo. Actes et paroles, tom 1, Édition Ne Varietur, Hetzel Quantin, Paris 1882, s. 124–125. [wróć]
Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Wydawnictwo TEST, Lublin 1991, s. 36. [wróć]
Tamże, s. 42. [wróć]
Tamże, s. 45. [wróć]
Text copyright © by Tomasz Orłowski 2020
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt i opracowanie graficzne okładki oraz projekt książki: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka.pl
Ilustracje na okładce
© Phant/Shutterstock (zamek Chambord, Mont-Saint-Michel )
© una_llenella/Shuttersock (bikorn)
© Lilkin/Shutterstock (lawenda, butelka, rogalik, winogrono, ser)
Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji zamieszczonych w książce.
W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille, wyd. II, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-827-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer