Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille - Tomasz Orłowski - ebook

Nasz zakochany przewodnik po Francji, czyli dyplomatyczna ratatouille ebook

Tomasz Orłowski

0,0
59,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świetnie zrównoważony miks opisów turystycznych, kulturalnych, artystycznych i historycznych, wspomnień osobistych i ambasadorskich oraz uwag gastronomiczno-kulinarnych!

Ani to przewodnik turystyczny, ani sprawozdanie z misji dyplomatycznej. Co sprawia, że po lekturze kamienne portale uśmiechają się do nas, a ostrygi tak bardzo nam smakują? Nasz zakochany przewodnik po Francji zachwyci szeroką rzeszę miłośników książek o wielkim świecie, o innych krajach i obyczajach.

Fundamentem są sugestywne spostrzeżenia i opisy, posłuszne uważnemu spojrzeniu autora, który trzeźwo rejestruje obrazy, by je następnie okrasić barwną anegdotą i odmalować w osobistym kontekście. Ale jego gruntowna, pogłębiana latami znajomość Francji i kultury francuskiej, zdobyta dzięki uprzywilejowanej pozycji ambasadora, otwiera bajeczne wręcz okoliczności i perspektywy, które przekładają się na jeszcze szerszy wachlarz obserwacji i doświadczeń.

Przy całej swej niezwykłości ta książka jest normalna, pozbawiona udziwnień, pozbawiona narzucanej tezy: miks opisów turystycznych, kulturalnych, artystycznych i historycznych, wspomnień osobistych i ambasadorskich oraz uwag gastronomiczno-kulinarnych jest świetnie zrównoważony.- Piotr Błoński.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 518

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Słowo wstępne do wydania drugiego

Pomimo roz­woju komu­ni­ka­cji i sieci spo­łecz­no­ścio­wych zawód dyplo­maty zacho­wuje pewne cechy cha­rak­te­ry­styczne dla swo­ich przod­ków, dziś i w prze­szło­ści. Należy do nich zna­cze­nie oso­bi­stych więzi mię­dzy człon­kami kor­pusu dyplo­matycznego, zwłasz­cza mię­dzy dwoma zaprzy­jaź­nio­nymi i sojusz­ni­czymi kra­jami. Dla­tego z wielką przy­jem­no­ścią przed­sta­wiam tę nie­zwy­kłą pracę mojego przy­ja­ciela, amba­sa­dora Toma­sza Orłow­skiego. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się ponad trzy­dzie­ści lat temu: na prze­ło­mie lat 80. i 90. obaj roz­po­czy­na­li­śmy karierę w Paryżu, Tomasz jako pierw­szy sekre­tarz w Amba­sa­dzie RP, a ja jako skromny urzęd­nik „odpo­wie­dzialny za kraje Europy Środ­ko­wej i Wschod­niej” w Dyrek­cji Spraw Euro­pej­skich MSZ. Mur ber­liń­ski wła­śnie upadł; Polacy, napę­dzani nie­za­chwianą wiarą w demo­kra­cję, zdo­łali rok wcze­śniej, dzięki deter­mi­na­cji i odwa­dze, poko­nać znie­na­wi­dzony reżim komu­ni­styczny, który trzy­mał ich w łań­cu­chach przez 45 lat. Demo­kra­cja ponow­nie roz­kwi­tła w War­sza­wie, a w Paryżu ludzie na nowo odkry­wali „inną Europę”, od któ­rej byli nie­spra­wie­dli­wie odcięci przez pół wieku. Tomasz w zna­ko­mi­tym hôtel de Monaco i ja kil­ka­set metrów dalej na Quai d’Orsay roz­po­czę­li­śmy dzieło dyplo­matycznego jed­no­cze­nia dwóch naro­dów, pol­skiego i fran­cu­skiego, któ­rych przy­jaźń sięga daleko wstecz.

Od nie­ofi­cjal­nych spo­tkań w kawiar­niach w VII dziel­nicy po spo­tka­nia robo­cze z naszymi prze­ło­żo­nymi, od trud­nych nego­cja­cji do póź­nych godzin noc­nych po nudne kon­fe­ren­cje mię­dzy­na­ro­dowe, naro­dziła się mię­dzy nami przy­jaźń. Trwa ona do dziś. Póź­niej nasze kariery poto­czyły się wła­snymi torami, ale nie tra­ci­li­śmy sie­bie nawza­jem z oczu. W regu­lar­nych odstę­pach czasu, pod­czas peł­nie­nia naszych sta­no­wisk we Fran­cji lub w Pol­sce, zawsze spo­ty­ka­li­śmy się z taką samą przy­jem­no­ścią przy dobrej wódce, naj­le­piej Cho­pin, lub dobrym bur­gun­dzie, aby nie­stru­dze­nie spla­tać więzi mię­dzy naszymi dwoma kra­jami i prze­zwy­cię­żać wszel­kie nie­po­ro­zu­mie­nia.

Oczy­wi­ście byłem zachwy­cony, że mój pol­ski towa­rzysz z lat 90. został mia­no­wany amba­sa­do­rem Pol­ski we Fran­cji w 2007 roku, a jesz­cze bar­dziej szczę­śliwy, że pozo­stał tam, jako znak zaufa­nia, na które zasłu­żył zarówno w Paryżu, jak i w War­sza­wie, przez sie­dem lat. Tomasz Orłow­ski jest więc rekor­dzi­stą, któ­remu nie dorówna żadna osoba z naszych służb dyplo­ma­tycz­nych.

Nasz zako­chany prze­wod­nik po Fran­cji, czyli dyplo­ma­tyczna rata­to­uille to kolejne dzieło twór­czego amba­sa­dora, kolegi i przy­ja­ciela. Na wszyst­kich stro­nach amba­sa­dor Orłow­ski przy­po­mina nam drob­nymi akcen­tami i przy­kła­dami, że dobry dyplo­mata musi mieć trzy pod­sta­wowe cechy:

– Przede wszyst­kim umie­jęt­ność opusz­cze­nia swo­jego biura, bez względu na to, jak jest wygodne, i jak naj­częst­szego wycho­dze­nia w teren poza sto­licę. To dzięki nie­stru­dzo­nemu podró­żo­wa­niu po całym gosz­czą­cym kraju, pozna­wa­niu jego władz, bur­mi­strzów, pre­fek­tów, wybra­nych przed­sta­wi­cieli i miesz­kań­ców tak bli­sko, jak to moż­liwe, rozu­miemy jego róż­no­rod­ność i ogólne zna­cze­nie. Amba­sa­dor Orłow­ski robił to nie­stru­dze­nie przez sie­dem lat urzę­do­wa­nia: od Lille po Mar­sy­lię, od Bor­de­aux po Stras­burg i od Bre­stu po Metz, prze­mie­rzył kraj jak nikt inny.

– Bystry zmysł obser­wa­cji. Nie wystar­czy wyjść w teren: trzeba widzieć i rozu­mieć to, co się widzi. Wiele osób na wszyst­kich szcze­blach przy­cho­dzi i nie słu­cha, a zatem nie rozu­mie. Dyplo­maci czę­sto mają wro­dzony dar obser­wa­cji i inter­pre­ta­cji. Ale jak każda cecha ten dar rów­nież musi być kul­ty­wo­wany. Ta empa­tia i ta jakość roze­zna­nia są wzmac­niane tydzień po tygo­dniu, a następ­nie rok po roku, poprzez pracę, powta­rza­nie podróży i spo­tkań, ich róż­no­rod­ność i coraz bar­dziej szcze­gó­łową wie­dzę na temat histo­rii lub geo­gra­fii kraju przyj­mu­ją­cego. Strona po stro­nie Tomasz Orłow­ski zna­ko­mi­cie poka­zuje nam, że podą­żał tą ścieżką pracy aż do dosko­na­ło­ści.

– Wresz­cie, i to jest ostatni i czę­sto naj­trud­niej­szy etap, ostatni kamień, który uzu­peł­nia most i pozwala nam prze­kro­czyć rzekę wie­dzy w odpo­wied­nich warun­kach, dyplo­mata musi być w sta­nie prze­ka­zać swoje doświad­cze­nie w przy­jemny i przy­stępny spo­sób. Nie męcząc czy­tel­nika, a jeśli to moż­liwe, nawet go nie roz­pra­sza­jąc, autor musi wie­dzieć, jak przed­sta­wić swoje wnio­ski w przy­jemny spo­sób. I w tym amba­sa­dor Orłow­ski przo­duje bar­dziej niż kto­kol­wiek inny. Tylko w ten spo­sób „rata­to­uille” staje się strawna i lekka zarówno dla ciała, jak i umy­słu.

Amba­sa­dor Tomasz Orłow­ski kul­ty­wo­wał te trzy pod­sta­wowe cechy każ­dego dobrego dyplo­maty – otwar­tość umy­słu, obser­wa­cję i ana­lizę – przez całą swoją bły­sko­tliwą karierę, a zwłasz­cza pod­czas pobytu we Fran­cji. Z nie­za­prze­czal­nym talen­tem opa­no­wał je w nie­zrów­na­nym stop­niu.

Nasz zako­chany prze­wod­nik po Fran­cji, czyli dyplo­ma­tyczna rata­to­uille jest świa­dec­twem tego mistrzo­stwa. Jest to pyszna, lekka, deli­katna książka, którą należy delek­to­wać się powoli, jeśli to moż­liwe, popi­ja­jąc przy kominku kie­li­szek koniaku. Wpro­wa­dzi cię w wiele czę­sto mało zna­nych aspek­tów mojego kraju, Fran­cji. Życzę miłej lek­tury, a jesz­cze lepiej… miłej degu­sta­cji.

Étienne de Pon­cins

Amba­sa­dor Fran­cji w Pol­sce

En réalité, cha­que lec­teur est, quand il lit,

le pro­pre lec­teur de soi-même.

Każdy czy­tel­nik, kiedy czyta,

jest czy­tel­ni­kiem samego sie­bie1.

MAR­CEL PRO­UST

Prze­szło dwa­dzie­ścia lat temu poja­wiła się we Fran­cji bar­dzo ory­gi­nalna seria książ­kowa publi­ko­wana przez wydaw­nic­two Plon pod nazwą „Dic­tion­na­ire amo­ureux”. Naj­pro­ściej ten ter­min odda w tłu­ma­cze­niu na pol­ski poję­cie „zako­chany słow­nik”. Jej każdy tom sta­nowi sumę wie­dzy autora o kraju, regio­nie czy mie­ście, dys­cy­pli­nie nauki, sztuki i innej twór­czo­ści czło­wieka lub natury.

Szcze­gólną cechą tego wydaw­nic­twa jest połą­cze­nie w nim dwóch sprzecz­nych z pozoru podejść, ency­klo­pe­dycz­nie obiek­tyw­nego i subiek­tyw­nie uczu­cio­wego. Pisze się w nim, tylko i aż, o wszyst­kim, co się kocha. Nie pisze się wyczer­pu­jąco o wszyst­kim, a jedy­nie o tym, co lubi się szcze­gól­nie i co uważa się za nie­zwy­kłe. W zako­cha­nym słow­niku nie znaj­duje się kom­pen­dium wie­dzy w for­mie logicz­nie upo­rząd­ko­wa­nego zbioru suchych haseł, lecz wybór wraż­li­wych ese­jów, który jest podyk­to­wany oso­bi­stymi emo­cjami i sym­pa­tiami. Z per­spek­tywy czasu zyskują one jesz­cze wię­cej mocy, jak długo doj­rze­wa­jące wino. Powstaje w ten spo­sób wła­sny i zupeł­nie subiek­tywny obraz kraju czy dys­cy­pliny, które autor chce przed­sta­wić. W zako­cha­nym słow­niku nie dzi­wią białe plamy, bo nie ozna­czają one niewie­dzy czy nie­sta­ran­no­ści, lecz wybór tego, co nam jest dro­gie i czym chcie­li­by­śmy podzie­lić się z czy­tel­ni­kami. Nie ośmie­limy się porów­nać tego podej­ścia z ese­jami Zbi­gniewa Her­berta, ale trudno byłoby wyprzeć się inspi­ra­cji jego pisar­stwem: „w szki­cach sta­ram się połą­czyć infor­ma­cje z bez­po­śred­nim wra­że­niem, uwzględ­nia­jąc także tło ludz­kie, kra­jo­braz, nastrój i kolor opi­sy­wa­nych miejsc” (z listu do wydawcy).

Dla naszej opo­wie­ści prze­ję­li­śmy tę tak bar­dzo fran­cu­ską formę, nazy­wa­jąc ją „zako­cha­nym prze­wod­ni­kiem”. W naszym zako­cha­nym prze­wod­niku nie znaj­dzie się każ­dej miej­sco­wo­ści dum­nej ze swo­jej gotyc­kiej kate­dry, manie­ry­stycz­nego pałacu z czer­wo­nej cegły w stylu Ludwika XIII, kry­tych hal tar­go­wych czy też pomnika pole­głych Morts pour la France. Nie poin­for­muje on, któ­rej restau­ra­cji „Guide Miche­lin” przy­znał dwa widelce, a którą poleca Guide du routard z racji niskich cen i dobrej kuchni. Z pełną świa­do­mo­ścią mało han­dlo­wego podej­ścia uprze­dzamy: nie ma co brać go w taką podróż! Chcemy za to zaofe­ro­wać czy­tel­ni­kom nasze subiek­tywne i zako­chane spoj­rze­nie na Fran­cję, by wytłu­ma­czyć, dla­czego prze­miesz­ka­li­śmy tu ponad dwa­dzie­ścia lat, nie znaj­du­jąc innego kraju, który byłby nam rów­nie bli­ski.

Jak prze­ko­nać do fascy­na­cji kra­jem, o któ­rym zło­śliwi mawiają, że Pan Bóg stwo­rzył go tak dosko­na­łym, że dla zacho­wa­nia rów­no­wagi zde­cy­do­wał się zasie­dlić go Fran­cu­zami? Zamiast aka­de­mic­kiego i nużą­cego wykładu posłu­żymy się języ­kiem wła­snych wra­żeń, tych jakże fran­cu­skich impres­sions, obra­zów ulot­nych i trud­nych do wyja­śnie­nia, jeśli nie znaj­dzie się dokład­nie w tym miej­scu, dokład­nie o tej porze dnia i roku, dokład­nie w tym kon­tek­ście, w któ­rym je pozna­wa­li­śmy. Tak jak jeden z naj­wy­bit­niej­szych impre­sjo­ni­stów, Claude Monet, potra­fił malo­wać co dwie godziny na kolej­nych obra­zach te same zakola Sekwany pod Vétheuil czy tę samą fasadę gotyc­kiej kate­dry w Rouen, trzy­dzie­ści razy uka­zu­jąc ją tę samą i inną, za każ­dym razem w innym oświe­tle­niu zmie­nia­ją­cym kolor jej kamie­nia.

Pozna­wa­li­śmy Fran­cję na roz­ma­ite spo­soby, jako stu­dentka i sty­pen­dy­sta, a potem dok­to­rant, jako mło­dzi mał­żon­ko­wie objeż­dża­jący ją moż­li­wie naj­ta­niej, ale i naj­peł­niej. Jako mło­dzi dyplo­maci, kiedy zmiany 1989 roku pozwo­liły nam sta­wiać pierw­sze kroki w tym fascy­nu­ją­cym zawo­dzie i w nie­po­wta­rzal­nym cza­sie, wresz­cie jako para amba­sa­dor­ska, która zyskała nie­po­spo­lity przy­wi­lej repre­zen­to­wa­nia Rze­czy­po­spo­li­tej przez wiele lat, gdy budo­wa­li­śmy naszą pozy­cję w Euro­pie. Bo, jak się mówi mię­dzy dyplo­ma­tami, suk­ces misji polega czę­sto na tym, żeby być we wła­ści­wym miej­scu we wła­ści­wym cza­sie! Każda z tych Fran­cji dała nam się poznać ina­czej, tym bar­dziej że pozna­wa­li­śmy ją od początku pre­zy­den­tury François Mit­ter­randa, a dokład­nie od roku 1983, aż do chwili obec­nej.

Fran­cuzi wypo­wia­dają się o swoim kraju z nie­wia­ry­god­nym prze­ko­na­niem o jego wyjąt­ko­wo­ści: la douce France, słodka Fran­cja, la fille aînée de l’Église, naj­star­sza córka Kościoła, la Grande Nation, Wielki Naród, la France, mère des arts, des armes et des lois, Fran­cja, matka sztuk, kowa­nej broni i prawa (Joachim du Bel­lay), l’Hexa­gone, Sze­ścio­kąt, le mis­sion­na­ire de la civi­li­sa­tion en Europe, misjo­narz cywi­li­za­cji w Euro­pie (Vic­tor Hugo), la patrie des dro­its de l’homme, ojczy­zna praw czło­wieka, la France ne peut être la France sans la gran­deur, Fran­cja nie może być Fran­cją bez wiel­ko­ści (de Gaulle), l’excep­tion cul­tu­relle française, fran­cu­ska wyjąt­ko­wość kul­tu­ralna, le pays du fro­mage, kraj serów, któ­rych jest jakoby pra­wie dwa tysiące odmian. Oczy­wi­ście ten pre­ten­sjo­nalny brak umiaru powiela nega­tywne ste­reo­typy, może budzić i budzi u wielu ludzi iry­ta­cję, a nawet kpiny. Trudno się nie uśmiech­nąć, usły­szaw­szy pyta­nie: jaka jest róż­nica mię­dzy Fran­cu­zem i Bogiem? Bóg nie uważa się jed­nak za Fran­cuza. A jak odróż­nić Wło­cha od Fran­cuza? Bo prze­cież wygląda jak uśmiech­nięty Fran­cuz. Czę­sty fran­cu­ski brak umiaru w samo­za­chwy­cie wywo­łuje nagmin­ność zacho­wań obra­zowo zwa­nych fran­ko­fo­bią. Ile­kroć zda­rza mi się pisać o fran­ko­fo­nii, korek­tor kom­pu­tera upar­cie zmie­nia ją we fran­ko­fo­bię! Czyżby raził on nawet sztuczną inte­li­gen­cję?

Czę­sto spo­tkamy się z takimi ste­reo­ty­pami w Pol­sce, kraju tak sil­nie zwią­za­nym z Fran­cją histo­rią zawie­dzio­nych miło­ści i bole­snej obo­jęt­no­ści, pokła­da­nych nadziei i gorz­kich roz­cza­ro­wań, nie­speł­nio­nych ocze­ki­wań i braku wdzięcz­no­ści. Znamy je i wiemy, że choć są nie­rzadko nie­spra­wie­dliwe, mogą wyni­kać z naszej nie­zwy­kłej bli­sko­ści, którą wyra­ził gene­rał de Gaulle w swoim histo­rycz­nym sej­mo­wym prze­mó­wie­niu: Polo­nais, Français, nous nous res­sem­blons tant et tant! – Polacy, Fran­cuzi, tak bar­dzo jeste­śmy do sie­bie podobni! W sto­sunku do Fran­cji zawsze liczy­li­śmy na wię­cej, a otrzy­my­wa­li­śmy mniej. Ale być może zbyt­nio ide­ali­zo­wa­li­śmy w naszych pra­gnie­niach jej siłę, inten­cje i deter­mi­na­cję. Tym­cza­sem Dieu est trop haut, et la France trop loin – Bóg wysoko, Fran­cja daleko, jak skar­żono się pod­czas naszych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych powstań.

A tym­cza­sem Vic­tor Hugo przed stu pięć­dzie­się­ciu laty gło­sił: „Dwa narody spo­śród wszyst­kich od czte­rech wie­ków odgry­wały bez­in­te­re­sowną rolę w kul­tu­rze euro­pej­skiej – te narody to Fran­cja i Pol­ska. Zapa­mię­taj­cie, pano­wie! Fran­cja roz­pra­szała ciem­no­ści, a Pol­ska odpie­rała bar­ba­rzyń­ców. Fran­cja roz­po­wszech­niała idee, a Pol­ska stała na straży obrony gra­nic. Naród fran­cu­ski był misjo­na­rzem kul­tury w Euro­pie, a naród pol­ski był jej ryce­rzem”2.

Fran­cja ni­gdy nie pozo­sta­wia Pola­ków obo­jęt­nymi, budzi czę­sto skrajne emo­cje, od fascy­na­cji do odrzu­ce­nia, łącz­nie z pozorną obo­jęt­no­ścią. My nale­żymy do kate­go­rii zako­cha­nych w jej pięk­nie, do tych, któ­rzy uznają jak Hugo Gro­cjusz, twórca prawa mię­dzy­na­ro­do­wego, że la France, le plus beau roy­aume après celui du ciel – tylko kró­le­stwo nie­bie­skie jest lep­sze od kró­le­stwa Fran­cji.

Nasz „zako­chany prze­wod­nik” wypeł­nią nasze wła­sne wspo­mnie­nia i wra­że­nia z Fran­cji, wszystko, co zwy­kło się po fran­cu­sku nazy­wać coup de cœur, czyli ude­rze­nia serca, a co w naszym języku oddaje bar­dziej „miłość od pierw­szego wej­rze­nia”. Będą wśród nich mia­sta i mia­steczka, które nas ocza­ro­wały swoją nastro­jo­wo­ścią, archi­tek­turą czy jako­ścią i uro­kiem życia. Będą poszcze­gólne zabytki, muzea czy wystawy, dla któ­rych warto było odbyć podróż w naj­od­le­glej­sze zakątki kraju. Będzie olbrzy­mia mapa zróż­ni­co­wa­nych sma­ków, regio­nal­nych spe­cja­łów, kuchni, win i serów. Będą świa­dec­twa ludz­kich przy­jaźni, które z Fran­cu­zami nawią­zuje się czę­sto trudno, ale które potem oka­zują się głę­bo­kie i trwałe. Będą krót­kie odbły­ski Paryża dyplo­ma­tycz­nego, w któ­rym bywa­li­śmy, tego la vie pari­sienne, które tak zmie­niło się od cza­sów Tal­ley­randa, a jed­no­cze­śnie tak wiele z nich zacho­wało. Nasze eseje nie będą stan­dar­dowe, cza­sem parę zdań, cza­sem długi opis, tak jak różne bywają coups de cœur. Piszemy go na cztery ręce, jak to zro­biła w swo­ich wspo­mnie­niach para zaprzy­jaź­nio­nych z nami fran­cu­skich dyplo­ma­tów, Moni­que i Alain Bry, bo uczest­ni­cząc w tych samych zda­rze­niach, każde z nas widziało je ina­czej.

Nie chcemy Pań­stwu pro­po­no­wać nowej książki kuchar­skiej, ency­klo­pe­dii sztuki fran­cu­skiej, pod­ręcz­nika histo­rii i geo­gra­fii ani infor­ma­tora tury­stycz­nego. Pomy­śle­li­śmy o czymś w rodzaju pisar­skiej rata­to­uille, czyli pro­wan­sal­skiej potrawy z duszo­nych warzyw. Sekret wła­ści­wego przy­go­to­wa­nia tego pro­stego i pysz­nego dania polega bowiem na tym, aby każde z pokro­jo­nych w grubą kostkę warzyw, bakła­żana, cuki­nii, papryki, pomi­do­rów i cebuli, było usma­żone oddziel­nie na gorą­cej oli­wie, a dopiero pod koniec połą­czone. W ten spo­sób rata­to­uille zacho­wuje bogac­two ich sma­ków i nie roz­go­to­wuje się na pozba­wioną wyrazu papkę.

Zro­zu­mieli z pew­no­ścią Pań­stwo nasze zamie­rze­nie, „zako­chany prze­wod­nik” jest świa­dec­twem życia, nie ma z góry narzu­co­nych gra­nic i dla­tego też będzie spra­wiał wra­że­nie dzieła nie­ukoń­czo­nego. To jest rów­nież zapro­sze­nie do pro­wa­dze­nia wła­snych „zako­chanych prze­wod­ników”, zapi­sy­wa­nia wra­żeń i takiego odcze­ka­nia z ich publi­ka­cją, by doj­rzały w naszych myślach, wyszla­chet­niały i utra­ciły wszystko, co prze­mi­ja­jące.

Alek­san­dra i Tomasz Orłow­scy

Arles

Najwięk­sza gmina Fran­cji metro­po­li­tal­nej, nie­gdyś sto­lica cesar­ska i dawna kate­dra pry­masa Galii, mia­sto impre­sjo­ni­stów, rzym­skich aren, Pól Eli­zej­skich i plaży Napo­le­ona. To wcale nie Paryż, tylko nie­wiel­kie pro­wan­sal­skie mia­steczko Arles, w któ­rym zako­cha­li­śmy się bez pamięci przed prze­szło trzy­dzie­stoma laty. Nie­któ­rzy uznają za wła­ściwe nazy­wać je małym Rzy­mem, z czym nie możemy się zgo­dzić, bo pozor­nie nobi­li­tu­jące porów­na­nie nie oddaje jego abso­lut­nej wyjąt­ko­wo­ści, gdzie zabytki arche­olo­giczne toną w żywej wyra­zi­sto­ści nastro­jów, kolo­rów, zapa­chów i sma­ków Pro­wan­sji. Jest bowiem Arles kwin­te­sen­cją poezji i obra­zów, naj­le­piej wyra­żo­nych przez Mistrala i van Gogha.

Każdy kolejny raz, kiedy bywamy tutaj, spa­ce­ru­jemy wąskimi zauł­kami, błą­kamy się po pobli­skich ruinach opac­twa Mont­ma­jour i po Fon­tvie­ille z wia­tra­kiem Dau­deta, po enig­ma­tycz­nym Mau­zo­leum Juliu­szów, mło­dych galo-rzym­skich patry­cju­szów z cza­sów Okta­wiana Augu­sta, w Saint-Rémy-de-Pro­vence i nad­mier­nie eks­plo­ato­wa­nych tury­stycz­nie, jak na nasz gust, umoc­nie­niach Baux-de-Pro­vence, dozna­jemy naj­bar­dziej nie­po­wta­rzal­nych, nie­ziem­skich, cza­sem nie­po­ko­ją­cych wra­żeń. Nazwa­łem je absur­dal­nie fizyczną obec­no­ścią dia­bła, jakby tam­tej­sze powie­trze prze­ni­kało nie­prze­ciętne natę­że­nie tajem­ni­czo­ści, nie­wy­tłu­ma­czal­no­ści nastroju, które zresztą wcale nie jest przy­kre. Pró­bu­jąc nadać pozory roz­sądku naszym nie­ra­cjo­nal­nym odczu­ciom, jako arche­olog wyja­śnia­łem to nie­spo­ty­kaną inten­syw­no­ścią osad­nic­twa ludz­kiego na tym tere­nie, nie­zmien­nie trwa­ją­cego przy­naj­mniej od trzech tysięcy lat. Jakby nagro­ma­dzona ener­gia poko­leń trwała tu i oddzia­ły­wała na nasze zmy­sły. Gdy dzie­limy się tymi wra­że­niami z Patric­kiem de Caro­li­sem, zna­ko­mi­tym dzien­ni­ka­rzem i pisa­rzem pocho­dzą­cym z Arles i nie­przy­tom­nie w nim zako­cha­nym, to odczu­walne nasy­ce­nie nie­zgłę­bioną ener­gią tłu­ma­czy on sąsiedz­twem Rodanu, wiel­kiej rzeki, która dopływa do cen­trum mia­sta i ude­rza w nie, po czym ostro zakręca na zachód. „Rodan w isto­cie jest potężny, ciemny i ciężki jak bawół”3 (Zbi­gniew Her­bert).

Camar­gue, słone roz­le­wi­ska i w tle zarys murów Arles (© Y. Le Maga­dure/CRT Pro­vence-Alpes-Côte d’Azur)

Nie­spo­ty­kane roz­miary gminy miej­skiej, liczą­cej ponad sie­dem­set pięć­dzie­siąt kilo­me­trów kwa­dra­to­wych – pod­czas gdy Paryż ma ich około stu – wyni­kają z admi­ni­stra­cyj­nego przy­łą­cze­nia do niej delty Rodanu, słyn­nych roz­le­wisk, ryżo­wisk i pastwisk Camar­gue cią­gną­cych się aż do morza. Tam wła­śnie, przy samym ujściu Rodanu, znaj­duje się piasz­czy­sta plaża Napo­le­ona, łachy pia­sku osa­dza­jące się na styku wód rzeki i morza, które połą­czono w długi na dzie­sięć kilo­me­trów pas laguny. Sto­licą cesar­ską Arles zostało w póź­nych cza­sach impe­rium rzym­skiego, gdy coraz trud­niej­sze scen­tra­li­zo­wane zarzą­dza­nie jego olbrzy­mim tery­to­rium roz­dzie­lono pomię­dzy czte­rech współ­ce­sa­rzy nazwa­nych z grecka tetrar­chami. Wspa­niały por­fi­rowy pomnik tetrar­chów, czte­rech współ­wład­ców obej­mu­ją­cych się ramio­nami na znak jed­no­ści ich pań­stwa, został wmu­ro­wany w naroż­nik wenec­kiej bazy­liki Świę­tego Marka. Potem Arles stało się ulu­bioną rezy­den­cją Kon­stan­tyna Wiel­kiego, wresz­cie, sto lat póź­niej, sto­licą zachod­niego cesar­stwa, po zaję­ciu i złu­pie­niu Rzymu przez bar­ba­rzyń­ców w 408 roku. Sto­łeczna aura mia­sta pozwo­liła jego arcy­bi­sku­powi nosić przez kolejne wieki tytuł pry­masa Galii, czyli więk­szej czę­ści dzi­siej­szej Fran­cji, o który póź­niej spie­rało się z Vienne, aż na koniec stra­ciło go na rzecz Lyonu.

Z cza­sów rzym­skich pocho­dzą liczne zabytki Arles, antyczny teatr, forum z resztką fron­tonu świą­tyni, termy Kon­stan­tyna oraz areny wznie­sione pra­wie w tym samym cza­sie co ich wielki rzym­ski wzo­rzec, Kolo­seum, ale w prze­ci­wień­stwie do niego na­dal tęt­niące życiem. W śre­dnio­wie­czu prze­bu­do­wane na umoc­nione i wzmoc­nione wie­żami obron­nymi rezy­den­cje moż­nych rodów. Począ­tek XIX wieku zmie­nia je z kolei w plaza de toros, sce­ne­rię tra­dy­cyj­nych les férias, walk byków hodo­wa­nych w licz­nych mana­dach na Cama­ra­gue, i mniej krwa­wych cour­ses camar­gu­aises, pod­czas któ­rych trzeba zdo­być kokardę umo­co­waną pomię­dzy rogami byczka, żeby zwy­cię­żyć. Mie­sza­nina tra­dy­cji hisz­pań­skich oraz por­tu­gal­skich kul­ty­wo­wana tu przez Romów przy­by­wa­ją­cych do pobli­skiego, naj­słyn­niej­szego sank­tu­arium cygań­skiego w Sain­tes-Maries-de-la-Mer i uwiecz­niona przez van Gogha, a obec­nie przez wspa­niałe, baro­kowe wido­wi­ska Goy­esque d’Arles, do dziś ma tysiące zago­rza­łych zwo­len­ni­ków, do któ­rych – mimo licz­nych zapro­szeń – się nie zali­czamy. Goy­esque jest cor­ridą orga­ni­zo­waną w ramach święta ryżu z Camar­gue. Wyróż­nia ją jedy­nie oprawa arty­styczna powie­rzana wybit­nym mala­rzom, deko­ra­to­rom, archi­tek­tom i sty­li­stom. Kostiumy tore­ado­rów muszą nawią­zy­wać do ubio­rów z cza­sów, gdy malo­wał ich Fran­ci­sco Goya. Pia­skowa arena przy­go­to­wana do walki z bycz­kiem jest nato­miast zdo­biona ulot­nym rysun­kiem, który następ­nie ulega star­ciu. Chri­stian Lacroix wyko­rzy­stał w nim motywy pele­ryny i epo­le­tów tore­adora, Jean-Pierre For­mica ryso­wał na pia­sku wątki z wie­rzeń o byku per­skiego Mitry, a Rudy Ric­ciotti pokrył bar­wiony na pur­pu­rowo pia­sek set­kami tysięcy czer­wo­nych róż i ich płat­ków.

Ktoś z uważ­nych czy­tel­ni­ków może spy­tać: no ale skąd w Arles Pola Eli­zej­skie? To antyczne rzym­skie cmen­ta­rzy­sko, któ­rego nazwa ze znie­kształ­ce­nia Elisi Campi prze­trwała w języku pro­wan­sal­skim jako Aly­scamps, tak jak sam cmen­tarz słu­żył mia­stu przez kolejne wieki, już jako miej­sce pochówku chrze­ści­jań­skiego. Her­bert pisał, że to „wielki salon śmierci, w któ­rym zmarli wyzna­czali sobie ren­dez-vous”4. Podobno ich trumny, jeśli wyra­zili za życia pra­gnie­nie pocho­wa­nia na Aly­scamps, pusz­czano wolno na fale Rodanu, by wyła­wiano je przy cmen­ta­rzu. Jak tu nie odczu­wać sku­mu­lo­wa­nej, jak w desz­czo­wej chmu­rze, ener­gii obec­no­ści setki poko­leń! Jego nad­zwy­czajna pozy­cja miała ponoć brać się z legend, jak choćby tej, że pocho­wano tam Rolanda wśród dwu­na­stu parów pole­głych wraz z nim w pire­nej­skim wąwo­zie Ron­ce­vaux. Maje­sta­tyczne topo­lowe aleje bie­gnące pomię­dzy opusz­czo­nymi, na wpół zruj­no­wa­nymi sar­ko­fa­gami i kapli­cami gro­bo­wymi zato­pio­nymi w buj­nej zie­leni, ten splot „wspa­nia­ło­ści i ludz­kiej roman­tycz­no­ści”, jak pięk­nie obwo­łał Law­rence Dur­rell całą Pro­wan­sję, ma nie­zwy­kłą moc ima­gi­na­cji. Wyobraź­nia pod­po­wiada roman­tyczne wizje malar­skie Caspara Davida Frie­dri­cha, bo i Aly­scamps oczy­wi­ście inspi­ro­wały arty­stów, by przy­po­mnieć tylko nie­do­ści­głe płótna Vin­centa van Gogha i Paula Gau­gu­ina. Dra­ma­tycz­nej histo­rii pasji twór­czej, przy­jaźni dwóch wiel­kich post­im­pre­sjo­ni­stów i cho­roby van Gogha nie będziemy opi­sy­wać.

Okres inten­syw­nego użyt­ko­wa­nia Aly­scamps koń­czy się wraz z prze­nie­sie­niem stąd szcząt­ków Świę­tego Tro­fima, pierw­szego biskupa mia­sta, do poświę­co­nej mu w poło­wie XII wieku nowej bazy­liki pry­ma­cjal­nej w samym cen­trum mia­sta. To jedno z abso­lut­nych arcy­dzieł archi­tek­tury romań­skiej w Pro­wan­sji. Nie­ty­powo strze­li­ste wnę­trze, pozba­wione deko­ra­cji, ciemne – bo okna oświe­tla­jące nawę umiesz­czono bar­dzo wysoko – i chłodne nawet latem, ema­nuje maje­sta­tem god­nym cesar­skich koro­na­cji, które odbyli tu Fry­de­ryk Bar­ba­rossa i Karol IV Luk­sem­bur­ski. Nad­zwy­czaj­no­ści bazy­lice przy­daje jed­nak monu­men­talny rzeź­biony por­tal dosta­wiony do pozba­wionej orna­men­ta­cji fasady. Inspi­ruje go z pew­no­ścią trój­pię­trowa struk­tura rzym­skich łuków trium­fal­nych, jakie przy­naj­mniej dwa stały w Arles. U szczytu, gdzie na łuku przed­sta­wiano trium­fu­ją­cego cesa­rza, tro­nuje w pół­ko­li­stym tym­pa­no­nie Chry­stus na maje­sta­cie. Poni­żej bie­gnie wąski pas fryzu, który na łuku zaj­mo­wał pochód zwy­cię­skich legio­nów i spę­ta­nych jeń­ców, a tu – pro­ce­sja zba­wio­nych i, naprze­ciw, zaku­tych w kaj­dany potę­pio­nych. Pod nim prze­dzie­lone kolum­nami wiel­kie posta­cie apo­sto­łów i świę­tych dep­czą­cych pie­kielne bestie, jak zwy­cięzcy legio­ni­ści mię­dzy poko­na­nymi i łupami. Sto­jąc przed tym por­talem, mógł­bym tłu­ma­czyć godzi­nami jego iko­no­gra­fię czer­piącą ze źró­deł zarówno antycz­nych, jak biblij­nych, co poka­zują choćby sceny z histo­rią Her­ku­lesa, ale zazwy­czaj upał jest ode mnie sil­niej­szy.

Wytworna przez swoją strze­li­stość fasada, którą uświet­nia cere­mo­nialna brama por­talu, może jedy­nie ustę­po­wać miej­sca współ­cze­snemu jej i odle­głemu od niej tylko o jakieś trzy­dzie­ści kilo­me­trów na wschód kościo­łowi opac­twa Saint-Gil­les-du-Gard. Jest ono miej­scem wie­lo­wie­ko­wego kultu pustel­nika Świę­tego Idziego, któ­rego sława w śre­dnio­wie­czu dotarła aż do Pol­ski. Kro­nika Galla Ano­nima opi­suje piel­grzymkę Wła­dy­sława Her­mana i jego ksią­żę­cej mał­żonki Judyty wysła­nej do Świę­tego Idziego, któ­rego wsta­wien­nic­two pomo­gło w poczę­ciu potomka, Bole­sława Krzy­wo­ustego. Pewien mnich z opac­twa miał wró­cić do Pol­ski wraz z ksią­żę­cymi pąt­ni­kami i to on stał się nie­zna­nym auto­rem kro­niki nazy­wa­nym dla­tego Gal­lem Ano­ni­mem. Wpraw­dzie współ­cze­śni histo­rycy wąt­pią w ksią­żęcą piel­grzymkę do Pro­wan­sji i skła­niają się do myśle­nia, że para udała się do węgier­skiej filii opac­twa w Somogyvár, ale nie umniej­sza to zna­cze­nia kultu Świę­tego Idziego. Fasada kościoła opac­kiego, roz­wi­nięta dla odmiany hory­zon­tal­nie, została prze­pruta trzema por­ta­lami o pół­okrą­głych łukach, z któ­rych środ­kowy wyróż­niono wiel­ko­ścią. Łuki oparte na kolum­nach, pomię­dzy któ­rymi wystę­pują z muru wiel­kie sta­tuy świę­tych, jak rzym­skich legio­ni­stów, i łączące się – bie­gną­cym przez całą dłu­gość fasady – rzeź­bio­nym fry­zem przed­sta­wia­ją­cym uro­czy­sty wjazd Chry­stusa do Jero­zo­limy, jesz­cze sil­niej powta­rzają struk­turę antycz­nego łuku trium­fal­nego.

Kiedy nasyci się oczy romań­skim por­ta­lem wej­ścia do kate­dry, dość nie­po­ręcz­nie wtło­czo­nej w sąsiedz­two zwy­czaj­nych domów, co nasuwa na myśl kul­tu­ry­stę w zbyt cia­snej mary­narce, przy­cho­dzi pora, by odkryć dosta­wiony do niej kruż­ga­nek arka­dowy. Wcho­dzi się nań z sąsied­niej bramy po pra­wej ręce i ude­rza natych­miast wra­że­nie odwrotne: prze­strzeni, swo­body, otwar­to­ści. Takie nie­ocze­ki­wane i chyba nie­za­mie­rzone dozna­nie musi być wspólne wszyst­kim zwie­dza­ją­cym, jak poka­zuje opis Her­berta. „Nad deli­kat­nie ryso­wa­nymi arka­dami wzno­szą się masywne mury kate­dry i ciężki schod­ko­waty dach klasz­toru. Według wszel­kich pra­wi­deł to oto­cze­nie powinno zdu­sić dzie­dzi­niec klasz­torny, zabrać mu powie­trze, zro­bić z niego wnę­trze ocem­bro­wa­nej studni. I jest rze­czą nie­po­jętą, jak mistrzo­wie żywego kamie­nia potra­fili prze­mie­nić tę nie­wielką prze­strzeń w ogród pełen deli­kat­nej lek­ko­ści i wdzięku”5.

Arles, kate­dra Saint-Tro­phime, por­tal o struk­tu­rze antycz­nego łuku trium­fal­nego (© F. Rigal/CRT Pro­vence-Alpes-Côte d’Azur)

Wresz­cie Arles nam współ­cze­sne. Mia­sto czer­piące ze swo­jej prze­szło­ści, aby budo­wać wokół kul­tury swoją przy­szłość opartą na bogac­twie dzie­dzic­twa. Już dziś ogło­szone mię­dzy­na­ro­do­wym cen­trum foto­gra­fii dzięki suk­ce­sowi festi­walu Ren­con­tres d’Arles. Dołą­czają do niego fun­da­cja Vin­cent van Gogh Arles, dzia­ła­jąca od nie­dawna we wspa­niale odno­wio­nym szpi­talu hôtel-Dieu Saint-Esprit, i LUMA Arles, wie­lo­dy­scy­pli­narny kom­pleks twór­czo­ści arty­stycz­nej, który będzie się roz­wi­jał w wie­żo­wej budowli zapro­jek­to­wa­nej przez Franka Gehry’ego na tyłach les Aly­scamps.

Ta zako­chana wizyta w Arles już trwa za długo, a nie zdą­ży­li­śmy jesz­cze opo­wie­dzieć o tylu coups de cœur. Kró­lu­jący z wyso­ko­ści swo­jego pomnika na Forum Frédéric Mistral poeta sym­bol Pro­wan­sji. „Mistral o nazwi­sku, które pre­de­sty­no­wało” (Jean Aicard), ten, który odro­dził język pro­wan­sal­ski i który nazy­wał się – dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści – jak pory­wi­sty, zimny pół­nocny wiatr dmący w całej doli­nie Rodanu. Prze­szy­wa­ją­cego zimna Pro­wan­sji – na ogół koja­rzą­cej się z zapa­chami lata – nie spo­sób sobie nawet wyobra­zić bez lodo­wa­tego podmu­chu mistrala. Wystar­czy spoj­rzeć na tutej­sze szopki bożo­na­ro­dze­niowe, zwy­cza­jowo two­rzone od wie­ków, by dostrzec, jak malut­kie gli­niane figurki pro­wan­sal­skich paste­rzy, san­tons de Pro­vence, zalud­niają dzi­kie, posępne, pozba­wione zimą roślin­no­ści jałowe szare skały. Zapewne tak wła­śnie wyglą­dało praw­dziwe Boże Naro­dze­nie w Betle­jem. A potem, jak pozwa­lał odczuć René Char: „Kwiet­niowy mistral przy­nosi takie cier­pie­nie jak żadne inne tchnie­nie Bore­asza. Nie uni­ce­stwia, pozba­wia nadziei. Gdy budzą się pierw­sze liście, sze­ro­kimi pocią­gnię­ciami kosi deli­katne nadej­ście życia. Okrutny wiatr, jał­mużna wio­sny”. Wiatr noszący po pro­wan­sal­sku imię mistrza, mistral, bo decy­duje o życiu i o śmierci, tak jak mistrzem powtór­nie naro­dzo­nego języka stał się Frédéric Mistral.

Mistral nie pocho­dził wpraw­dzie z Arles, tylko z Mail­lane, ale to z Arles – a nie z Aix-en-Pro­vence, daw­nej pro­win­cjo­nal­nej metro­po­lii kró­lew­skiej, nie z Awi­nionu, zacho­wu­ją­cego eks­klu­zywną pozy­cję sto­licy papie­skiej, nie z Mar­sy­lii, ponad­cza­so­wego sym­bolu śród­ziem­no­mor­skiego tygla – uczy­nił żywe uoso­bie­nie Pro­wan­sji. Stwo­rzony przez niego ruch feli­brów, który obrał na sie­dzibę zabyt­kowy miej­ski pałac Muzeum Arle­zyj­skiego, Museon Arla­ten, nie był jedy­nie grupą etno­gra­fów zbie­ra­ją­cych ginące zwy­czaje ludowe i filo­lo­gów bada­ją­cych dawny pro­wan­sal­ski język lite­racki, który prze­trwał w for­mie dia­lektu pozba­wio­nego wer­sji pisa­nej. Był gło­sem regionu wyklu­cza­nego z roz­woju gospo­dar­czego opar­tego na eks­pan­sji prze­my­sło­wej i pozba­wia­nego wła­snej toż­sa­mo­ści przez wybu­ja­łość scen­tra­li­zo­wa­nej admi­ni­stra­cji. Spu­ści­zna Mistrala nie ogra­ni­cza się do lite­ra­tury, za którą został wyróż­niony Nagrodą Nobla, jest widocz­nie prze­są­czona silną rewin­dy­ka­cją spo­łeczną. Jego Pro­wan­sja nie pocho­dzi z nie­fra­so­bli­wych prze­wod­ni­ków Petera Mayle’a, jest za to bli­ska reali­zmu Mar­cela Pagnola poka­zu­ją­cego twar­dych i dum­nych ludzi żyją­cych na jało­wej, bied­nej ziemi, którą słońce w rów­nym stop­niu roz­świe­tla, jak wypala. Jemu zawdzię­cza odno­wie­nie całej kul­tury ludu, który zaprze­czył kon­sty­tu­cyj­nemu zało­że­niu Repu­bliki, że Fran­cuz to ten, co mówi po fran­cu­sku. Wpraw­dzie sta­ra­nia Mistrala o naucza­nie pro­wan­sal­skiego w szkole publicz­nej zre­ali­zo­wały się dopiero w stu­le­cie powo­ła­nia Félibrige, ale legły one u pod­staw uzna­nia przez całą Europę ist­nie­nia feno­menu języ­ków regio­nal­nych i mniej­szo­ścio­wych. Jego zwy­cię­ską deter­mi­na­cję naj­le­piej wyra­ziły poetyc­kie słowa: „Gdy dobry Bóg zaczyna powąt­pie­wać w świat, przy­po­mina sobie wów­czas, że stwo­rzył Pro­wan­sję”.

Czas przejść do Arle­zjanki. Jej sym­bo­liczną postać w tra­dy­cyj­nym, mie­nią­cym się kolo­rami stroju malo­wał van Gogh, opi­sy­wał Dau­det, a Bizet wyra­żał muzyką, w któ­rej pobrzmie­wają tony cudow­nej pro­wan­sal­skiej kolędy La Mar­che des rois, La Mar­cho di Rèi:

De-matinai resco­un­tra lou trinDe tres grand Rèi qu’ana­von en vouiage.

W poran­nym słońcuUjrza­łem jadą­cychTrzech wiel­kich kró­lów goń­ców.

Lite­racka Arle­zjanka jest opo­wie­ścią o pozna­nej na are­nach pięk­nej narze­czo­nej, która nie poja­wia się na wła­snym ślu­bie, a co wię­cej, choć cała nar­ra­cja noweli toczy się wokół niej, nie pojawi się w niej w ogóle. Stąd fran­cu­skie powie­dze­nie atten­dre l’Arle­sienne, cze­kać na Arle­zjankę, czyli wypa­try­wać kogoś darem­nie, a sze­rzej: ocze­ki­wać na świę­tego ni­gdy. Tak jak „cze­kać na Godota”. Stroje Arle­zja­nek i gar­dians, kon­nych paste­rzy z Camar­gue, sil­nie zain­spi­ro­wały twór­czość pro­jek­tanta mody Chri­stiana Lacroix, który nota­bene także pocho­dzi z Arles. Wpraw­dzie spo­tyka się ich coraz mniej na tra­dy­cyj­nym sobot­nim targu marché provençal, cią­gną­cym się mię­dzy opa­su­ją­cymi stare mia­sto bul­wa­rami Lices i Clémenceau, ale na­dal pełno na nim śpiew­nego, sło­necz­nego akcentu sprze­daw­ców, mie­sza­niny lawendy i pastisu, likieru anyż­ko­wego, ską­pa­nych w zapa­chach świe­żych warzyw, owo­ców, przy­praw i ziół, oliwy, wina, miodu, oli­wek, kozich i owczych serów Tome d’Arles, suszo­nych szy­nek i kieł­ba­sek.

Nasza stała kwa­tera główna w Arles, Grande Cabanne, czyli stary pro­wan­sal­ski dwór zagu­biony wśród roz­le­wisk daw­nego koryta Rodanu, od XVI wieku pozo­sta­jący w rodzi­nie naszych przy­ja­ciół Chan­tal i François-Xaviera de Sam­bucy de Sor­gue. François-Xavier, a dla bli­skich FX, pocho­dzi z ower­niac­kiej szlachty, która osie­dliła się na przed­mie­ściach Arles kil­ka­set lat temu, nato­miast księż­niczka Chan­tal z orle­ań­skich Bur­bo­nów jest w pro­stej linii pra­pra­praw­nuczką króla Ludwika Filipa. Umiesz­czamy ich mię­dzy naj­bar­dziej bez­pre­ten­sjo­nal­nymi, otwar­tymi, przy­ja­znymi, gościn­nymi i życz­li­wymi ludźmi, jakich kie­dy­kol­wiek spo­tka­li­śmy.

Pozna­li­śmy się przed laty na kola­cji, którą wyda­wali w eks­klu­zyw­nym pary­skim Joc­key Clu­bie. Im skąd­inąd wszy­scy goście zawdzię­czali tego wie­czoru dosko­nały nastrój tanecz­nej zabawy, tak swo­bodny, że w pew­nej chwili poczu­łem mocne, kum­plow­skie klep­nię­cie w plecy. Zdzi­wiony bez­ce­re­mo­nial­no­ścią odwró­ci­łem się z inten­cją obso­ba­cze­nia ordy­nusa, a tu zoba­czy­łem zawsty­dzoną księż­niczkę, która poufa­łym kuk­sań­cem chciała pozdro­wić swo­jego męża, a wymie­rzyła go przez pomyłkę obcemu. Bo cho­ciaż FX jest tro­chę star­szy ode mnie, łatwo nas pomy­lić przez podob­nie gładko ogo­loną głowę, a na doda­tek tego wie­czoru pre­zen­to­wa­li­śmy się w smo­kin­gach pra­wie iden­tycz­nie. Nie spo­sób opi­sać kon­fu­zji Chan­tal, którą jed­nak szybko roz­ła­do­wa­li­śmy. Dopiero póź­niej, kiedy bli­sko zaprzy­jaź­ni­li­śmy się z nimi, wspo­mi­na­jąc ten wie­czór, Chan­tal przy­znała mi się z natu­ralną pro­stotą, że miała pod­ów­czas dużo szczę­ścia, bo zazwy­czaj kle­pie męża w zupeł­nie inną część ciała, powiedzmy, dużo niżej. W takiej sytu­acji naj­le­piej posłu­żyć się anglo-nor­mandzką dewizą Orderu Pod­wiązki: Honi soit qui mal y pense, hańba temu, kto o tym źle myśli! A z cza­sem zdą­ży­li­śmy się na tyle przy­zwy­czaić, by nie dzi­wić się i nie pro­sto­wać, kiedy ludzie witali FX jako pol­skiego amba­sa­dora, a mnie jako męża księż­niczki.

Normandia

Klima­tycz­nie i kul­tu­rowo bliż­sza nam jako kra­ina o trwa­łych śla­dach najeźdź­ców przy­by­łych z chłodu pół­nocy. Kra­ina jabłek i mleka, tak jak Pol­ska, a nie wino­ro­śli i oli­wek, z któ­rymi bar­dziej koja­rzy się Fran­cja. Wio­sną Nor­man­dia, gdy – rosnące pomię­dzy biało-czar­nymi sza­chul­co­wymi domo­stwami, bo tak popraw­nie nazywa się tech­nikę colom­bage – jabło­nie okry­wają się miria­dami bla­do­ró­żo­wych kwia­tów, szcze­gól­nie przy­po­mina nasze strony. Z kolei nor­mań­scy wojo­wie w stoż­ko­wa­tych heł­mach i dłu­gich kol­czu­gach, zdo­by­wa­jący drew­niane grody, wyha­fto­wani na powszech­nie zna­nej tka­ni­nie z Bay­eux, wydają się bar­dzo podobni do dru­żyn­ni­ków Bole­sława Chro­brego. A na koniec cie­pło się na sercu robi na widok wszech­obec­no­ści pol­skich flag.

Ponie­waż w Nor­man­dii ni­gdy nie zapo­mniano, że Polacy byli czwartą obok Ame­ry­ka­nów, Bry­tyj­czy­ków i Kana­dyj­czy­ków armią sojusz­ni­czą, która zwy­cię­sko biła się tutaj o jej wyzwo­le­nie. Biało-czer­wone barwy mię­dzy alianc­kimi fla­gami w każ­dym mia­steczku pamię­tamy z naszych pierw­szych podróży, nawet w cza­sach, gdy nasz kraj oddzie­lała od Europy żela­zna kur­tyna. Tym więk­szą dumą napeł­niło nas uczest­nic­two w mię­dzynarodowych ofi­cjal­nych obcho­dach pięć­dzie­sią­tej i sie­dem­dzie­sią­tej rocz­nicy D-Day u boku pre­zy­den­tów Rze­czy­po­spo­li­tej. Kiedy pierw­szy raz amba­sa­dor wysłał mnie w 1991 roku na uro­czy­stość na pol­skim cmen­ta­rzu Urville-Lan­gan­ne­rie, liczni jesz­cze wów­czas żoł­nie­rze 1 Dywi­zji Pan­cer­nej gene­rała Maczka, kom­ba­tanci przy­byli w znacz­nej mie­rze z Anglii – przy­zwy­cza­jeni do nie­obec­no­ści dyplo­ma­tów PRL – przy­glą­dali mi się z pewną rezerwą. Ale o tym póź­niej.

Dla wielu pary­żan Nor­man­dia jest tro­chę jak Mazury dla war­sza­wia­ków, nie­da­le­kim i pięk­nym kie­run­kiem wyjaz­dów week­en­do­wych. Dystans, który dzieli Paryż od Deau­ville, koja­rzą­cego się z Mar­ce­lem Pro­ustem naje­le­gant­szego kąpie­li­ska z cenio­nymi wyści­gami kon­nymi, jest równy wypa­dowi z War­szawy do Olsz­tyna. Świetny, ale cza­sem chłodny kli­mat, który daje powie­trzu nie­po­wta­rzalną malar­ską przej­rzy­stość, piękne piasz­czy­ste plaże, tereny do golfa i jeź­dziec­twa. No i trudny wybór mię­dzy świe­żut­kimi ostry­gami i homa­rami a cie­lę­ciną w sosie śmie­ta­nowo-jabł­ko­wym i dro­biem duszo­nym w calva­do­sie. Potem quatuor serów o reno­mie świa­to­wej: camem­bert z nie­pa­ste­ry­zo­wa­nego mleka, pocho­dzący z wio­ski o tej samej nazwie, leżą­cej tuż obok słyn­nej „Maczugi” naszych macz­kow­ców, liva­rot zwany puł­kow­ni­kiem, le colo­nel, z racji obie­ga­ją­cych go pię­ciu sło­mia­nych war­ko­czy jak na ofi­cer­skim kepi, pont-l’évêque o śre­dnio­wiecz­nej metryce i neufchâtel w for­mie ser­duszka. Nie ucho­dzi na koniec zapo­mnieć o lokal­nych alko­ho­lach pro­du­ko­wa­nych z jabłek, musu­ją­cym cydrze tak cudow­nie gaszą­cym pra­gnie­nie (zgod­nie ze złotą myślą Henry’ego Mon­niera „o natu­rze tak prze­wi­du­ją­cej, że każe rosnąć jabło­niom w Nor­man­dii, wie­dząc dobrze, że to region, gdzie pije się naj­wię­cej cydru”), calva­do­sie sku­tecz­nie kon­ku­ru­ją­cym z konia­kami (Mły­nar­ski śpie­wał: „calva­dos to coś wię­cej niż tru­nek – to spo­sób bycia”), któ­rego mały kie­li­szek podaje się tra­dy­cyj­nie mię­dzy daniami, nazy­wa­jąc go le trou nor­mand, nor­mandzką dziurą, prze­rwą w jedze­niu uła­twia­jącą tra­wie­nie.

Histo­rię Nor­man­dii w naj­więk­szym skró­cie spina podwójna klamra: wyprawa i pod­bój Anglii przez Wil­helma Zdo­bywcę w 1067 roku oraz lądo­wa­nie alian­tów w czerwcu 1944 roku, dwa wyda­rze­nia, które z pew­no­ścią zmie­niły świat i które zdają się stale tu obecne. Ilu­struje ją przy­kład Bay­eux, cudow­nego nie­wiel­kiego śre­dnio­wiecz­nego mia­sta, dla któ­rego kate­dry kró­lowa Matylda pole­ciła wyha­fto­wać zna­ko­mitą tka­ninę opo­wia­da­jącą histo­rię zaję­cia Anglii przez jej kró­lew­skiego męża. Bay­eux, poło­żone pośrodku plaż lądo­wa­nia, było też pierw­szym mia­stem Fran­cji, które w tydzień po wyzwo­le­niu odwie­dził gene­rał de Gaulle. Ta klamra spina rów­nież bar­dzo zło­żone i ambi­wa­lentne przez wieki związki fran­cu­sko-bry­tyj­skie, oparte na grze przy­cią­ga­nia i odtrą­ca­nia, pomię­dzy Entente cor­diale a fran­cu­skim wetem dla przy­stą­pie­nia Wiel­kiej Bry­ta­nii do Wspól­nego Rynku. Per­fidny Albion dla jed­nych i frog­gies, żabo­jady, dla dru­gich, a rów­no­cze­śnie nie­do­ści­gły wzór dla Fran­cu­zów i uko­chany kraj osie­dle­nia dla Bry­tyj­czy­ków. Jak stwier­dził humo­ry­sta Alphonse Allais: „Nie rozu­miem Angli­ków! My we Fran­cji nada­jemy naszym uli­com nazwy zwy­cięstw: Wagram, Auster­litz… a oni uży­wają dla swo­ich nazw klęsk: Tra­fal­gar Squ­are, Water­loo Place”. Water­loo, syno­nim naj­bo­le­śniej­szej klę­ski, a z dru­giej strony setki tysięcy bry­tyj­skich żoł­nie­rzy pole­głych za Fran­cję pod­czas obu wojen świa­to­wych. Gene­rał de Gaulle, który w przed­dzień kapi­tu­la­cji w kam­pa­nii 1940 roku wygła­sza z anteny BBC w Lon­dy­nie do Wol­nych Fran­cu­zów histo­ryczne wezwa­nie do oporu w jedy­nym ter­mi­nie wska­za­nym mu przez Bry­tyj­czy­ków, 18 czerwca, czyli w rocz­nicę klę­ski pod Water­loo. Dzi­siej­sza Nor­man­dia to miej­sce, gdzie kró­lowa Elż­bieta II – która skąd­inąd na­dal nosi tytuł jej księż­nej, choć real­nie wła­dzę zacho­wała jedy­nie nad jej skraw­kiem, czyli Wyspami Nor­mandz­kimi – przy­jeż­dżała pry­wat­nie do zie­miań­skich domów pojeź­dzić konno i gdzie witały ją nie­praw­do­po­dobne owa­cje na uro­czy­sto­ściach sie­dem­dzie­się­cio­le­cia lądo­wa­nia.

U góry: Kli­fowe wybrzeże w Étretat (© M. G. Clément/CRT Nor­man­die) Pośrodku: Wszyst­kie sery Nor­man­dii (© A. Sölter/CRT Nor­man­die) Na dole: Port rybacki w Hon­fleur (© Von Pel­chrzim/CRT Nor­man­die)

Lądo­wa­nie w Nor­man­dii, znane także pod kryp­to­ni­mami „Over­lord” i D-Day, było z pew­no­ścią nie tylko naj­więk­szą, ale i naj­bar­dziej bra­wu­rową ope­ra­cją desan­tową w histo­rii. Pro­ste słowa gene­rała Eisen­ho­wera: OK. Let’s go, „Ruszamy”, na zapo­wia­dane przez mete­oro­lo­gów krót­kie roz­po­go­dze­nie w sztor­mo­wej pogo­dzie, które posłu­żyły za roz­kaz do ataku, są syno­ni­mem odwagi świa­do­mej ryzyka i odpo­wie­dzial­no­ści. „Nie podoba mi się to, ale nie widzę, jak mogli­by­śmy zro­bić ina­czej” – dodał. Na tych sło­wach, jako apelu do poli­ty­ków naszych cza­sów o wolę dzia­ła­nia, oparł swoje pamiętne prze­mó­wie­nie pre­zy­dent François Mit­ter­rand pod­czas cere­mo­nii pięć­dzie­sią­tej rocz­nicy lądo­wa­nia 6 czerwca 1994 roku. Pamię­tam reak­cję fran­cu­skiego dzien­ni­ka­rza obok mnie: Powi­nien zacząć od sie­bie! W każ­dym razie te słowa na­dal nie utra­ciły aktu­al­no­ści, Mit­ter­rand zaś miał swój zna­czący wkład w nasz udział w obcho­dach rocz­nicy D-Day. Sam desant 6 czerwca był tylko począt­kiem ope­ra­cji, która potrwała pół­tora mie­siąca, dopro­wa­dziła do wyzwo­le­nia Nor­man­dii i otwar­cia drogi na Paryż. Pol­scy pan­cer­niacy gene­rała Maczka nie uczest­ni­czyli w czerw­co­wym desan­cie, bo ich ciężki sprzęt dopły­nął dopiero w dru­gim rzu­cie, po opa­no­wa­niu przez alian­tów wybrzeża i uru­cho­mie­niu w lipcu por­tów. Dla­tego nasze zwy­cię­stwo obcho­dzimy na „Maczu­dze”, leżą­cym ponad sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów na połu­dnie od plaż lądo­wa­nia wzgó­rzu Mon­tor­mel, w rocz­nicę jego zdo­by­cia 21 sierp­nia. Utrzy­ma­nie wzgó­rza mimo zma­so­wa­nego ataku nie­miec­kich dywi­zji pan­cer­nych ozna­czało zamknię­cie po cięż­kich wal­kach cało­ści sił nie­miec­kich w kotle Fala­ise. Umow­nie wyzna­cza je napo­tka­nie przez zwiad dra­go­nów puł­kow­nika Zgo­rzel­skiego ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy 359 pułku pie­choty kapi­tana Watersa w mia­steczku Cham­bois.

Z powodu nie­obec­no­ści naszych wojsk w D-Day nie wszy­scy uwzględ­niają ich rolę w ope­ra­cji nor­mandz­kiej. Aż wresz­cie stało się. Na początku roku 1994 nie­ocze­ki­wa­nie zadzwo­niła do mnie sze­fowa gabi­netu pre­zy­denta Mit­ter­randa i powie­działa: Skoń­czyły się podziały zim­nej wojny, pre­zy­dent Repu­bliki posta­no­wił zapro­sić Pol­skę do ofi­cjal­nego udziału w obcho­dach rocz­nicy lądo­wa­nia w Nor­man­dii, a po uro­czy­sto­ści mię­dzy­na­ro­do­wej zamie­rza udać się wraz z pre­zy­dentem RP na Pol­ski Cmen­tarz Wojenny Urville-Lan­gan­ne­rie, podob­nie jak poje­dzie na cmen­tarz ame­ry­kań­ski, bry­tyj­ski i kana­dyj­ski. I tak pięć­dzie­siąt lat po wyda­rze­niach dru­giej wojny świa­to­wej wzru­szeni zoba­czy­li­śmy naszych żoł­nie­rzy defi­lu­ją­cych obok histo­rycz­nych sojusz­ni­ków na słyn­nej plaży Omaha. Odzy­ska­li­śmy na zawsze nasze miej­sce. Dla­tego było dla mnie abso­lut­nie oczy­wi­ste, że szy­ku­jąc – już jako amba­sa­dor – nasz udział w obcho­dach sie­dem­dzie­sią­tej rocz­nicy lądo­wa­nia, popro­si­łem i uzy­ska­łem bez kło­potu obec­ność pre­zy­denta Fran­cji u boku pre­zy­denta RP na naszym cmen­tarzu woj­sko­wym. Bo jak mawiał gene­rał Maczek: „Żoł­nierz pol­ski wal­czy o wol­ność wszyst­kich naro­dów, ale umiera tylko dla Pol­ski”.

Desant aliancki został podzie­lony na dwa sek­tory: ame­ry­kań­ski na zachód od Bay­eux z dwiema pla­żami, Omaha i Utah, oraz anglo-kana­dyj­ski na wschód od Bay­eux z pla­żami Gold, Sword i Juno. Na wyso­kim brzegu nad plażą Omaha znaj­duje się ame­ry­kań­ski cmen­tarz Cole­ville-sur-Mer, liczący ponad dzie­więć tysięcy gro­bów żoł­nie­rzy. Nie­koń­czące się rzędy bia­łych krzyży na soczy­stej nor­mandz­kiej tra­wie mają dla Ame­ry­ka­nów moc podobną do tego, co my czu­jemy na Monte Cas­sino. Odwie­dzają go zawsze pre­zy­denci USA, a amba­sa­dor ame­ry­kań­ski każ­dego roku zapra­sza 6 czerwca swo­ich odpo­wied­ni­ków, bry­tyj­skiego, kana­dyj­skiego, pol­skiego, nor­we­skiego i holen­der­skiego, do modli­tew­nej uro­czy­sto­ści. Bry­tyj­czycy mają kilka cmen­tarzy, naj­więk­szy znaj­duje się w samym Bay­eux, a drugi w Ranville, nie­da­leko plaży Sword. Rów­nież Kanada ma liczne cmen­tarze: Bény-sur-Mer mie­ści się w pobliżu plaży Juno, a Cin­the­aux sąsia­duje z naszym cmen­tarzem wojen­nym, w pół drogi z Caen do Fala­ise. Nor­we­go­wie mają tylko sym­bo­liczny grób załogi nisz­czy­ciela Sven­ner, jedy­nego sojusz­ni­czego okrętu zato­pio­nego w dniu D-Day i pierw­szych pole­głych tego dnia.

Pol­ski Cmen­tarz Wojenny Urville-Lan­gan­ne­rie w Nor­man­dii, wśród kom­ba­tan­tów 1. Dywi­zji Pan­cer­nej prof. Andrzej Maczek, syn gene­rała (zbiory wła­sne autora)

Orga­ni­za­cja takich obcho­dów rocz­ni­co­wych jest w rów­nym stop­niu wzru­sza­jąca, jak skom­pli­ko­wana. Spo­tyka się ostat­nich świad­ków tych bez­przy­kład­nych wyda­rzeń, a w tym samym cza­sie poko­nuje się duże prze­szkody, by w krót­kim cza­sie prze­wieźć i roz­mie­ścić znaczną liczbę uczest­ni­ków na nie­znacz­nej prze­strzeni. Moim chrztem bojo­wym były obchody pięć­dzie­sią­tej rocz­nicy, jako że otrzy­ma­łem zada­nie przy­go­to­wa­nia pol­skiego udziału w cen­tral­nych uro­czy­sto­ściach, które odbyły się bez­po­śred­nio na plaży Omaha, i opra­co­wa­nia cere­mo­nii pol­sko-fran­cu­skiej na naszym cmen­ta­rzu. Oczy­wi­ście nadą­łem się straszną dumą, acz nie obyło się bez ner­wów. Po oka­za­łej para­dzie woj­sko­wej i mor­skiej z udzia­łem naszych żoł­nie­rzy i mary­na­rzy, odbie­ra­nej na plaży przez kró­lowe bry­tyj­ską i nider­landzką, wład­ców Nor­we­gii, Bel­gii, Luk­sem­burga, pre­zy­den­tów USA, Fran­cji, Pol­ski, Czech i Sło­wa­cji oraz pre­miera Kanady, musia­łem jak naj­szyb­ciej prze­je­chać na odle­gły pol­ski cmen­tarz.

Mój kie­rowca, zagu­biony wśród setek innych samo­cho­dów – a czasy były przed­ko­mór­kowe – stra­cił orien­ta­cję i odje­chał sam, pozo­sta­wia­jąc mnie na plaży z trzema naszymi kom­ba­tan­tami, spo­śród któ­rych wyróż­niał się star­szy pan w peł­nym mun­du­rze przed­wo­jen­nego ułana. Ucze­pi­łem się w despe­ra­cji jakie­goś żan­darma kie­ru­ją­cego ruchem, groźbą i prośbą szu­ka­jąc u niego pomocy w prze­wie­zie­niu nas do Urville-Lan­gan­ne­rie. Zro­zu­miaw­szy, że nie uwolni się od mojej natar­czy­wo­ści, a może przez sza­cu­nek dla kom­ba­tan­tów, po chwili zdo­był on jakimś tajem­nym spo­so­bem zde­ze­lo­waną gra­na­tową fur­go­netkę żan­dar­me­rii. Jadąc na jęczą­cym sygnale tak szybko, jak mogła, dowio­zła nas na nasz cmen­tarz wojenny, gdzie mia­łem popro­wa­dzić cere­mo­nię, sporo czasu przed pre­zy­den­tami Pol­ski i Fran­cji. W pamięci pozo­stały wzru­sze­nie, zmę­cze­nie i nerwy, mar­so­wość kom­ba­tan­tów i jowial­ność żan­dar­mów, zacho­wu­ją­cych się zupeł­nie jak pod­władni Louisa de Funèsa w kome­dii Żan­darm z Saint-Tro­pez. Tak to zresztą oce­nili moi roz­ba­wieni kole­dzy z Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych w alei Szu­cha.

Region bogaty od zawsze dzięki rol­nic­twu i żeglu­dze (spod Caen wyru­szył Wil­helm Zdo­bywca na pod­bój Anglii, z Rouen wypły­wali odkrywcy fran­cu­skiej Kanady, Cher­bo­urg był przez wieki naj­po­tęż­niej­szym por­tem wojen­nym) sły­nie nie tylko ze swego zróż­ni­co­wa­nego kra­jo­brazu, ale i kli­matu zdo­mi­no­wa­nego przez bli­skość kanału La Man­che. Tery­to­rium Nor­man­dii wyzna­czają z jed­nej strony cią­gnące się dzie­siąt­kami kilo­me­trów plaże bie­lut­kiego pia­sku, na któ­rych lądo­wali alianccy żoł­nie­rze, z dru­giej urwi­ste wybrzeże kre­dowe z cha­rak­te­ry­stycz­nym łukiem kli­fo­wym w Étretat, od zachodu rygluje je wzno­szące się pośród pod­mo­kłych łąk opac­two Mont-Saint-Michel, które przy­pływy i odpływy morza odci­nają od lądu lub łączą je z nim, a pół­wy­sep Coten­tin wbija się ostrym kli­nem w kanał. Poni­żej roz­ciąga się bez­kre­sna nizina wypasu bydła i hodowli koni, którą od połu­dnia zamy­kają more­nowe jeziora i lesi­ste wzgó­rza Szwaj­ca­rii nor­mandz­kiej, a od wschodu mean­dry ujścia Sekwany, wiją­cej się pośród jabło­nio­wych sadów.

Oce­aniczny kli­mat przy­nosi Nor­man­dii wil­gotne powie­trze i zmienną pogodę. Ocie­pla ją wpraw­dzie Golf­strom prze­pły­wa­jący kana­łem, ale wie­jące nad nim silne wia­try przy­no­szą czę­ste opady, które prze­cho­dzą tak szybko, jak nade­szły. Prze­ko­nują o tym odwie­dziny w Cher­bo­urgu, nad któ­rym stale prze­pły­wają desz­czowe chmury. Łago­dzący tem­pe­ra­turę wpływ morza pozwala tu buj­nie mno­żyć się rośli­nom egzo­tycz­nym, które od wie­ków przy­wo­ziły okręty fran­cu­skich podróż­ni­ków i odkryw­ców. Ale też gdy nie­spo­dzie­wa­nie zasko­czy nas gwał­towny deszcz, możemy zdać sobie sprawę, że powszech­nie znane Para­solki z Cher­bo­urga nie są nazwą przy­pad­kową! Mer Cher­bo­urga obda­ro­wuje zresztą swo­ich gości takimi luk­su­so­wymi para­so­lami z wyha­fto­wa­nym her­bem mia­sta, wyra­bia­nymi pod zastrze­żoną marką Le Véritable Cher­bo­urg, czyli „auten­tycz­nie cher­bo­ur­skie”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Mar­cel Pro­ust, Le Temps retrouvé, Éditions Gal­li­mard, 1927, chap. III, s. 44. Wszyst­kie tłu­ma­cze­nia, które nie są ozna­czone ina­czej, pocho­dzą od autora. [wróć]

Tekst wystą­pie­nia przed fran­cu­ską Izbą Parów 19 marca 1846 roku, opu­bli­ko­wany w: Œvres complètes de Vic­tor Hugo. Actes et paro­les, tom 1, Édition Ne Varie­tur, Het­zel Quan­tin, Paris 1882, s. 124–125. [wróć]

Zbi­gniew Her­bert, Bar­ba­rzyńca w ogro­dzie, Wydaw­nic­two TEST, Lublin 1991, s. 36. [wróć]

Tamże, s. 42. [wróć]

Tamże, s. 45. [wróć]

Text copy­ri­ght © by Tomasz Orłow­ski 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz pro­jekt książki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Ilu­stra­cje na okładce

© Phant/Shut­ter­stock (zamek Cham­bord, Mont-Saint-Michel )

© una_llenella/Shut­ter­sock (bikorn)

© Lil­kin/Shut­ter­stock (lawenda, butelka, roga­lik, wino­grono, ser)

Wydawca pod­jął wszel­kie sta­ra­nia w celu usta­le­nia wła­ści­cieli praw autor­skich repro­duk­cji zamiesz­czo­nych w książce.

W wypadku jakich­kol­wiek uwag czy nie­do­pa­trzeń pro­simy o kon­takt z wydaw­nic­twem.

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Nasz zako­chany prze­wod­nik po Fran­cji, czyli dyplo­ma­tyczna rata­to­uille, wyd. II, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-827-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer