Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego dnia usłyszałem, że w Tanzanii poluje się na albinosów. Z części ich ciał czarownicy mieli robić amulety i eliksiry przynoszące szczęście. Wszystko brzmiało jak straszna opowieść z dalekiego świata, ale z czasem te same historie zaczęły wypełniać szpalty gazet i akta kolejnych spraw. Odcięte ramiona, odrąbane nogi, wybite zęby. Palce, dłonie, stopy, uszy, serca, jelita, wątroby, penisy i łechtaczki – cenny był każdy, nawet najmniejszy kawałek. Przez lata słuchałem o kraju zanurzonym w czarach, o porzuconych dzieciach, kolejnych atakach, morderstwach i rozkopanych grobach. W końcu stwierdziłem, że polecę do Dar es Salaam, by spróbować zrozumieć to, co przeraża. Byłem pewien, że na miejscu będę rozmawiać o polowaniach i wierze w magiczną moc ciał albinosów. Szybko jednak okazało się, że w tych rozmowach strach przed okaleczeniem czy śmiercią praktycznie się nie pojawia.
Filip Skrońc
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
W serii ukazały się ostatnio:
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)
Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii
Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
W serii ukażą się m.in.:
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu
Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Filip Skrońc
Na zdjęciu: Ally Saidi
Copyright © by Filip Skrońc, 2020
Opieka redakcyjna Magdalena Moskal
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna dr hab. Joanna Bar
Korekta Elżbieta Krok, Iwona Łaskawiec
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-007-1
Monice i Kajtkowi
Na szyi miał zawiązany strzęp białej przędzy – dlaczego? Skąd go wziął? Czy było to oznaczenie – ozdoba – amulet – akt przebłagalny? Czy wiązała się z tym w ogóle jakaś myśl? Zdumiewająco to wyglądało na czarnej szyi, ten kawałek białej nici zza morza.
Joseph Conrad, Jądro ciemności
(przeł. Magda Heydel)
Regiony Tanzanii
1 Kagera
2 Geita
3 Mwanza
4 Simiyu
5 Mara
6 Arusza
7 Kilimandżaro
8 Tanga
9 Manyara
10 Dodoma
11 Singida
12 Tabora
13 Shinyanga
14 Kigoma
15 Katavi
16 Rukwa
17 Songwe
18 Mbeya
19 Iringa
20 Morogoro
21 Pwani
22 Dar es Salaam
23 Lindi
24 Mtwara
25 Ruvuma
26 Njombe
27 Zanzibar Północny
28 Zanzibar Zachodni
29 Zanzibar Południowy
30 Pemba Północna
31 Pemba Południowa
Dotknął skóry i wiedział, że dziecko będzie jak ciosy słonia. Delikatnie sunął po powierzchni. Gładził, uciskał, macał. Nie rozumiał, dlaczego pod dłonią czuje kolory.
Po chwili powiedział, by kobieta się nie martwiła. Zajdzie w ciążę i na świat wyda dwóch synów. Pierwszy będzie czarny jak oni, ale skóra drugiego będzie biała. Biała jak księżyc i dzień.
Prosił, by nie robili mu krzywdy. Mieli go chronić, a on miał stać się kimś ważnym. Miał wyrosnąć poza lokalną społeczność, jeździć po innych krajach i poznawać ludzi z całego świata. Miał być światłem dla ich klanu.
Wcześniej byli u trzech uzdrowicieli. Oni też dotykali brzucha, ale żaden nie wiedział, dlaczego Nkamba Masunga nie rodzi dzieci.
Nie to, że nie chciała lub nie mogła ich mieć. Miała przecież troje z poprzedniego małżeństwa.
Może ktoś rzucił na nią czar? Może to była kara za odejście od męża?
A odeszła, gdy zaczęły się napady. Krzyczał, warczał jak zwierzę, a później niczego nie pamiętał. Wyrzucono go z pracy, nie był w stanie normalnie funkcjonować. Wszystkie obowiązki spadły na Nkambę, podobnie decyzja o rozwodzie.
Nowego męża poznała w trakcie tradycyjnej ceremonii. W porze suchej zbierały się na niej niezamężne kobiety, prezentowały, co potrafią, a mężczyźni wybierali.
On wiedział, że ona ma piękny głos i świetnie tańczy.
Ona, że on ma dużo ziemi, dwie żony i prawie trzydzieścioro dzieci.
Po ceremonii ślubnej Darusi przysposobił dzieci Nkamby i zgodnie ze zwyczajem zbudował nową chatę, w której zamieszkali razem. To z nową żoną miał spędzać większość nocy. Dwie pozostałe, Kamengo Bulegi i Masalu Cholo, rozumiały to doskonale. Nkamba była od nich młodsza i gotowa, by rodzić więcej dzieci.
Tylko że te się nie pojawiały. Minął rok od ślubu, a ona cały czas nie miała zaokrąglonego brzucha.
Zaczęły się plotki, a kolejni uzdrowiciele rozkładali ręce. Dopiero czwarty ich uspokoił.
Kilka miesięcy później urodził się zdrowy chłopiec. Rok po nim kolejny.
Przy porodzie nie było komplikacji. Poza tą jedną: jasnoróżowa skóra biła po oczach.
Wszystkie żony Darusiego rodziły wewnątrz mieszkalnej chaty. Tak nakazywały tradycja i zdrowy rozsądek. Do najbliższego centrum medycznego było ponad pięćdziesiąt kilometrów krętych dróg. Slalomy między drzewami pokonywało się wtedy wozami zaprzęgniętymi w krowy, potem należało znaleźć lekarza i jeszcze mieć pieniądze.
Porody odbierały położne, które dobrze wiedziały, że z dala od głównych dróg i miast łatwiej wyeliminować ewentualne zło. Poza tym nikt nie musiał nikomu nic tłumaczyć, a żaden urzędnik nie włączał zgonu do statystyk młodego państwa. Przykrycie ust brudnym materiałem i krótka walka. Tak niewiele, by wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Zabijanie białych dzieci było niczym wstydliwy sekret. Nie organizowano ceremonii pogrzebowej, nikt o tym nie wspominał. Ciało chowano wewnątrz domu, bo wierzono, że zwłoki albinosa nie powinny opuścić domostwa. Coś takiego mogłoby przynieść rodzinie niepowodzenie, należałoby zamówić płaczki, a płacz za anormalnym dzieckiem nie przystawał. Nikt więc o śmierci nie informował, podłoga domu stawała się cmentarzem. Na grobie spano, jedzono, płodzono kolejne dzieci.
To dlatego jedna z kobiet powiedziała: otrujmy!
Powtarzała to długo, przekonywała i błagała.
Ale Nkamba krzyczała na tyle głośno, że kobiety ukryte w głębi pomieszczenia wreszcie odpuściły. Położyły chłopca na brzuchu matki i wyszły.
Matka patrzyła na kwilące niemowlę. Patrzył też Darusi. Mówił półsłówkami lub wcale. Wiedział, że musi chronić swojego syna i nie robić mu krzywdy. Wiedział przecież dokładnie, co przepowiedział tradycyjny uzdrowiciel.
W pierwszym tygodniu przez ich dom przeszła cała wioska. Wujowie, ciotki, starsi bracia i siostry, sąsiedzi oraz pozostałe żony. Każdy zaglądał, każdy chciał zobaczyć dziecko, które tak mocno tuliła Nkamba. To był jej mały synek, a mamy kochają swoje dzieci niezależnie od wszystkiego.
Ale po spojrzeniu przychodził śmiech. Wszyscy śmiali się z małego chłopca. Białego chłopca. Białego jak piach i pies.
Na imię dali mu Kusekwa. Kusekwa, czyli ten, z którego się śmieją.
Bzyczenie z megafonu przecina ciszę. Słońce budzi oczekujących na lot. Narasta szum pakowania się i ustawiania w kolejce. Młody mężczyzna szuka czegoś w telefonie, kobieta wymachuje chustą, a potem schyla się do betonowej posadzki. Ze skrawka materiału podnosi niemowlę i kładzie sobie na plecach. Chłopiec jest maleńki, ma może miesiąc i nie reaguje na podrzucanie. Brzuszek dokleja się do pleców, mama starannie układa mu nogi i ręce, wyciąga je z otworów na zgięciach połyskującej tkaniny w turkusowe kropki i czarną kratę. Ciało noworodka pokrywa gęsia skórka. Klimatyzacja na lotnisku w Nairobi pracuje na pełnych obrotach.
Nikt nic nie mówi. Jest zbyt wcześnie. Bladopomarańczowa kula wisząca nad nami nie ma jeszcze wyraźnych kształtów, nie pali. Szybko jednak nabiera ostrych barw i zyskuje kontury. Chwilę później oświetla coraz mniejsze ulice, domy, pola i ludzi na nich. Ciepłe kolory mieszają się ze wszystkimi odcieniami szarości. Nim samolot zniknie w chmurach, ustępują zieleni mocniejszej z każdym kilometrem przybliżającym nas do wybrzeża.
Większość pasażerów lotu Nairobi – Dar es Salaam ma czarną skórę. W zasadzie to dość zrozumiałe. Po co biali mieliby lecieć samolotem z Kenii do Tanzanii?
– Na safari? – pyta mnie mężczyzna, który rozsiada się z mojej lewej strony, tuż przy oknie. – Żyją tu najpiękniejsze lwy na całym świecie! Spodobają ci się.
Nie udaje mi się odpowiedzieć, ale mój sąsiad na żadną odpowiedź chyba nie liczył. Mówi, że ma na imię John, a mnie nazywa szczęściarzem. Jest ubrany w koszulę, luźną marynarkę, spodnie z rozprasowanym kantem. Wielką walizkę próbuje wepchnąć pod siedzenie przed sobą.
– You are a lucky man – zagaduje mnie. – Tak się składa, że jestem właścicielem cudownego hotelu. To najlepsza oferta, jaka mogła ci się przytrafić! Piękny pokój, trzydzieści kilometrów od centrum. Pięćdziesiąt dolarów to cena specjalnie dla ciebie!
Nie chcę być niemiły, więc słucham o wygodnych poduszkach, ogrodzie, zapleczu restauracyjnym. Słyszę też o możliwości wynajęcia samochodu z kierowcą, przewodnika i wszystkiego, co tylko będzie mi potrzebne. W rękach trzymam wizytówkę ze zdjęciem budynku, czarnego jeepa oraz napisem „Paradise Hotel”.
Dziękuję za pomoc, ale nie przestajemy rozmawiać. Nagle, w połowie jakiegoś zdania, mężczyzna mocno uderza w moje udo. Drugą dłonią wskazuje widok za oknem.
Nie od razu rozumiem, o co mu chodzi. Widzę to, co zwykle – wszystkie możliwe odcienie niebieskiego i rozpyloną biel. Dopiero po chwili zauważam wyrwę wśród chmur.
– This is Kili – mówi John, stukając paznokciami w szybę. – The most beautiful mount in the world!
Kilimandżaro to znak, że jesteśmy gdzieś nad granicą Kenii z Tanzanią. Jeszcze sto lat temu biegła tędy granica dzieląca tereny kontrolowane przez Anglików i Niemców. Popularna historia mówi o tym, że w 1886 roku królowa Wiktoria podarowała górski masyw w prezencie urodzinowym swojemu wnuczkowi. Podobno młody Friedrich skarżył się swojej babci, że na terenach, które mają być w jego władaniu, nie ma wierzchołka z całoroczną pokrywą śnieżną. Dwa lata później, gdy Friedrich stał się Wilhelmem II, cesarzem oraz królem Prus, mógł spoglądać na mapy, gdzie prosta linia ciągnęła się od Jeziora Wiktorii do Oceanu Indyjskiego. Odcinek odmierzony od linijki łamał się dokładnie za najwyższą górą Afryki, zjadał ją i dalej znów był prostą kreską. Dziś oddziela ona od siebie dwa niepodległe państwa.
Kiedy podchodzimy do lądowania, cena hotelu spada do czterdziestu dolarów za noc. John jeszcze raz opowiada mi o wszystkich zaletach swojego miejsca. Zamiast go słuchać, wymyślam wymówki. Jestem wręcz pewien, że za chwilę będzie chciał jechać jedną taksówką.
Nic takiego się jednak nie dzieje.
John mija mnie bez pożegnania, gdy celnik każe dołączyć mi do grupki białych turystów. Są dobrze ubrani, w dłoniach ściskają paszporty, portfele i przewodniki Lonely Planet.
Pierwsi byli tu Portugalczycy. Przynajmniej w białej wersji historii.
Kiedy król Jan II marzył o wyznaczeniu nowej drogi morskiej do Indii, Afrykę Wschodnią traktowano jako miejsce, na które szkoda sił i środków. Zamiast miast i bogactwa – nadzy pasterze i jałowa ziemia. Po co o to walczyć?
Po śmierci Jana tron i marzenia poprzednika przejął Manuel I. Królewscy doradcy wiele razy próbowali wybić mu wyprawę z głowy. Przekonywali, że jest zbyt ryzykowna, kosztowna i skazana na niepowodzenie.
Manuel I jednak za wszelką cenę poszukiwał dowódcy. Wybór padł na jego rówieśnika. Uważał, że to właśnie Vasco da Gama odznaczał się właściwymi cechami charakteru. Odwaga i zdecydowanie były dla króla cenniejsze niż doświadczenie, zdolności przywódcze czy znajomość wód.
Był początek lipca 1497 roku. Wiatr w porcie Belém zaczynał łopotać w żagle, a cztery okręty ruszyły w kierunku Wysp Zielonego Przylądka.
Nie, to nie była wyprawa w nieznane. Poprzedzały ją przecież przygotowania, spotkania z ludźmi, zgłębianie istniejących już relacji. To, że karnacja części tubylców była jaśniejsza, nie mogło zdziwić da Gamy. Od Maurów mieszkających w Portugalii i Hiszpanii da Gama zapewne wiedział o arabskich osadach położonych wzdłuż wybrzeża. Musiał więc wiedzieć też o procesach islamizacji i o tym, że ktoś na długo przed Europejczykami poczuł cywilizacyjną wyższość nad mieszkańcami Afryki.
Vasco da Gama przypuszczalnie znał także relacje bezimiennego Greka z Aleksandrii, który w pierwszym stuleciu opisywał wybrzeże Afryki od brzegów dzisiejszej Somalii po tajemniczą Rhaptę, prawdopodobnie położoną w okolicy dzisiejszego Dar es Salaam. W zapiskach Greka nie było jednak przestrogi przed buntami załogi i śmiertelnym szkorbutem.
Marynarze, którzy przetrwali, spędzili zimowe święta, patrząc na górzysty brzeg – nazwali go Natal. „Natal” to po portugalsku Boże Narodzenie. Nowy rok przywitali w cieple lądu, by 11 stycznia wpłynąć w ujście jednej z rzek. Tam spotkali Afrykanów, których mowę znali z dorzecza Konga. Pola sprawiały wrażenie zadbanych, kobiety miały na sobie miedziane ozdoby, a reszta mieszkańców była dziwnie szczęśliwa. Witali marynarzy z gościnnością, mówili coś o podobnych statkach i ludziach wyglądających trochę inaczej niż załoga dowodzona przez kapitana da Gamę. To samo było w innych punktach rzeki: radość załogi z przybycia, pomoc i porady przed dalszą drogą.
W ten sposób pokonali prawie trzy tysiące kilometrów wzdłuż wybrzeża, aż w końcu dotarli do portu w Mozambiku. Po zejściu na ląd załoga została napojona, nakarmiona i obdarowana drewnem na opał. Da Gama próbował wręczyć sułtanowi drobne prezenty, ale ten wzgardził nimi, podobnie jak Portugalczycy jego złotem, bawełną, perłami i kością słoniową. Z nadzieją na bardziej opłacalny handel popłynęli na północ, do Mombasy.
Tam również niewiele udało się sprzedać, ale władca tamtych ziem użyczył białym przybyszom swojego najlepszego sternika. Ahmad Ibn Madżid miał mapy, instrumenty i umiejętności nawigacyjne przewyższające wszystko, czym dysponowali Portugalczycy. To on powiedział o zdradliwych prądach, niebezpiecznych wodach i nakreślił, jak wygląda linia brzegowa całego kontynentu. Później poprowadził Europejczyków do Indii i z powrotem.
Rady Ibn Madżida dopełniły dzieła: Afryka nabrała kształtów, a zachwyt przemienił się w żądzę.
Tak jak kilka lat wcześniej, po pokonaniu przylądka Ras Badżdur, Portugalczycy dotarli do Sierra Leone, Złotego Wybrzeża, Beninu, delty Nigru, Kamerunu, Konga i Angoli, tak teraz, po pokonaniu Przylądka Dobrej Nadziei, ruszyli na penetrację wschodniego wybrzeża.
Zafascynowani atmosferą miast, wrócili tam później z jasno określonymi celami. Nie chodziło wyłącznie o złoża naturalne i niewolników. Równie ważne wydawało się znalezienie miejsca dla młodszych synów szlacheckich. Stworzenie zamorskiego imperium nie tylko dałoby Portugalii korzyści handlowe, ale także stanowiłoby ujście dla aspiracji fidalgów. Krokiem w tym kierunku było rozpoczęcie wojny z arabskimi statkami handlowymi. Rozgromiono flotę Kalikatu i podbito portowe miasto. W ramach pokoju Portugalczycy otrzymali olbrzymią ilość łupów, Arabowie pozwolili im również zakładać faktorie w Indiach. To z tym poleceniem część członków załogi została na lądzie, gdy Vasco da Gama ruszył na Zanzibar.
Już bez niego Portugalczycy zdobyli Sofalę, Kilwę, Mombasę, a Mozambik mianowali swoją główną kwaterą w regionie. W następnych latach opanowali też wybrzeża dzisiejszej Tanzanii.
Nie interesowało ich przy tym budowanie relacji z tubylcami czy handel. Pojawiła się chęć zysku i niespotykana wcześniej brutalność. Łatwiej było łupić, kraść i wywozić cenne towary za ocean. Łatwiej i szybciej.
Zniszczono istniejące szlaki handlowe, struktury społeczne i zduszono przejawy afrykańskiej aktywności gospodarczej w regionie. Nowe tereny stały się niekończącym się polem uprawnym z darmową siłą roboczą. Ludzie szukali ratunku przed portugalskim bestialstwem i pogłębiającą się biedą. Ci, którzy jeszcze mogli, uciekali w głąb kontynentu.
Lotnisko w Dar es Salaam wygląda, jakby zatrzymało się w czasie. Jak gdyby posadzki, budki kontrolne czy ściany nie były sprzątane i naprawiane od lat.
Nikt się nie śpieszy, każdy ruch wykonywany jest z oporem: wydanie wizy, reszty, sprawdzenie dokumentów, porównanie zdjęcia z twarzą – wszystko trwa. Kobieta sczytująca moje linie papilarne pyta o cel podróży i zleca badania lekarskie.
Jest rok 2014, na północy kraju znaleziono pierwsze ogniska eboli.
Lekarz w maseczce pyta, skąd przyleciałem i jak się czuję. Latarką świeci w źrenice, patrzy do gardła, uciska pod uszami. Badanie trwa mniej niż minutę.
– Zdrowynastępny! – wykrzykuje i dłonią w lateksowej rękawiczce wskazuje drogę do taśmy z bagażami.
Karton po telewizorze, kraciasta torba i reklamówka owinięta folią zaliczają kolejne obroty, aż w końcu stają w miejscu. Mężczyzna z obsługi zrzuca je na wypolerowane kafle i nogą przesuwa pod ścianę. W Nairobi miałem niecałe pół godziny na przesiadkę. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że trudno w takim czasie przerzucić bagaż między samolotami.
W informacji dostaję kawałek papieru oraz długopis. Na specjalnym formularzu mam narysować kształt zguby i postawić krzyżyk przy jednym z wypisanych kolorów (do wyboru „red”, „green”, „blue”, „yellow”, „black” lub „other”). Na odwrocie zapisuję nazwisko, numer lotu i telefonu. Obsługa informuje mnie, że rzeczy zapewne przylecą następnym rejsem, więc dobrze, gdybym poczekał.
– Na pierwszym piętrze jest restauracja – mówi mi kobieta siedząca za wysokim blatem. – Nic specjalnego, ale jest gdzie przeczekać.
Dzień dopiero się rozpoczął. Za chwilę słońce wzejdzie wyżej, a ludzie zaczną szukać kryjówek. Beton, metal, eternit, poliester lub bawełna otrzymają wtedy zadania, które od zawsze spełniały konary drzew i wielkie głazy. Otworzą się parasole i z ulic zniknie część pieszych.
Ale to za kilka godzin. Teraz miasto położone tuż przy lotnisku dopiero się budzi. Klaksony słychać coraz lepiej, widać wzmagający się ruch taksówek i kierowców przeglądających poranną prasę. Żaden z nich się jednak do mnie nie fatyguje, gdy zauważają, że idę w kierunku metalowych schodów. Drzwi do restauracji otwiera mi młody chłopak w tradycyjnym masajskim stroju i rozklejonych adidasach. Machając drewnianym kijem, zaprasza do środka.
Za kontuarem wiszą drewniane płaskorzeźby wycięte w kształt żyrafy i karty prezentujące dania dnia. Dziś serwowana jest gęsta zupa z kawałkami kurczaka, ale widząc ją na sąsiednim stoliku, decyduję się na piwo. Kelnerka otwiera butelkę kilimanjaro i wskazuje miejsce pod ogromnym obrazem. To scena z afrykańskiego targowiska: tłum, ścisk, wymęczeni mężczyźni, łyse głowy, kopce limonek, kokosy, bambusy, kapelusze, hidżaby, rozmowy.
Lista dań leży na lodówce wypełnionej stożkowymi kartonikami oraz zawiniętymi w folię kawałkami ciast. Obok listy rozłożona jest świeża prasa. Przeglądam tytuły i do stolika zabieram sobotnie wydanie lokalnego „The Citizen”.
Pierwsze zdanie, jakie czytam, to: „Fala morderstw ludzi z albinizmem powróciła”.
Drugie: „Kobiecie z Tabory odcięto rękę, a jej męża zabito”.
Reszta słów łączy się w dramat.
Zamaskowani mężczyźni z impetem wpadli do domu w wiosce Buhekela w regionie Tabora. Nie chcieli gotówki, nie o nią chodziło. Z miejsca rzucili się na Suzan Mungu, kobietę z albinizmem. Mashiri Mapamb próbował bronić żony i dzieci, ale cios w tył głowy okazał się zbyt mocny. Upadł na podłogę. Umarł.
Napastnicy wrócili do kobiety. Usiłowali odciąć jej prawe ramię, jednak kości stawiały opór. Dzieci krzyczały, starały się ratować mamę, dwoje z siedmiorga raniono maczetą.
Prawe ramię krwawiło, ale oprawcy zabrali się do lewego. Dwóch przyciskało Suzan do podłogi, trzeci zamachnął się, by odrąbać rękę tuż za łokciem. Udało się. Potem chciał jeszcze odciąć ucho, ale jedynie je nadciął. Krzyk i wycie zebrały sąsiadów przed domem.
Przed przyjazdem do Tanzanii patrzyłem na spadające statystyki. Było coraz mniej informacji na temat morderstw osób z albinizmem i ataków na nie. Sądziłem, że sytuacja się uspokoiła, że ci ludzie są coraz bezpieczniejsi. Że to odpowiedni moment, by złapać perspektywę i spróbować o tym wszystkim opowiedzieć.
Myliłem się. Nie mija moja pierwsza godzina w Dar es Salaam, a ja czytam o kolejnej tragedii.
Na fotografii przy artykule widzę kobietę. Wokół głowy i ramion owiniętą ma chustę, którą wyciera łzy. Z podpisu dowiaduję się, że to Al-Shaymaa Kwegyir – pierwsza w historii Tanzanii osoba z albinizmem, która znalazła się w parlamencie. Pojawiła się w szpitalu, by odwiedzić Suzan Mungu.
W trakcie robienia zdjęcia Mungu była nieprzytomna, a na fotografii praktycznie jej nie widać. Kolor gazetowego papieru zlewa się z kolorem pościeli i bandażami owiniętymi wokół jasnej skóry głowy.
Na końcu artykułu dodana jest informacja o tym, że tego samego dnia delegacja odwiedziła także dziewczynkę z albinizmem, której niespełna miesiąc wcześniej odcięto rękę.
Chodzi o piętnastoletnią Pendo Sengeremę, o której czytałem kilka dni przed wylotem. W jej domu również pojawiło się trzech mężczyzn, oni też uzbroili się w maczety. Pendo nie była sama, więc zagrozili rodzicom, że jeśli wydadzą nawet najmniejszy dźwięk, zamordują im córkę. Mama i tata milczeli, gdy ich dziecko ryczało z bólu i strachu. Nie wydając żadnych dźwięków, patrzyli, jak ostrze tnie skórę, mięśnie i kości ich córki, a potem jak napastnicy znikają w ciemnościach.
Ktoś tym czarnym musiał w końcu przedstawić Najjaśniejszego. Tak jak w przypadku podbojów arabskich, tak też teraz tuż za białymi żeglarzami ruszyli biali ewangelizatorzy. Tam, gdzie do tej pory pleniły się czary lub prym wiódł islam, wkrótce zatriumfować miał krzyż Jezusa.
Ale misjonarze dobijający do afrykańskich portów mieli ze sobą coś poza religią. Coś, co nie obijało się w ładowniach statków tak jak monstrancje i złote kielichy. Coś, co miało dać im jeszcze większą władzę nad ludźmi po obu stronach oceanu.
Umiejętność pisania i dostęp do papieru pozwoliły duchownym na kształtowanie wiedzy Europejczyków na temat Afryki. Angielski benedyktyn Ranulf Higden około roku 1350 mówił, że właśnie w Afryce mieszkają cyklopi przykrywający swoją głowę nogami. Włoski mnich Fra Mauro tuż przy szkicu swojego autorstwa z 1456 roku dodał informację dotyczącą afrykańskiego ptaka, który miał unosić słonie i inne wielkie zwierzęta. Poza tym głoszono, że mijając Wyspy Kanaryjskie, wypływa się w Morze Ciemności, czyli krainę, gdzie z niebios leją się deszcze ognia, wyspy zamieszkują ogry i węże, a z głębin gorącej wody co jakiś czas wynurza się łeb samego szatana.
Afrykanie też mieli swoje wyobrażenia. Część z nich była przekonana, że biali przybysze robią ser z mózgów i wino z krwi. Kości mieli palić i przerabiać na proch strzelniczy. Długo sądzono również, że Europejczycy są tak naprawdę przybyszami z Krainy Umarłych lub czymś w rodzaju wodnych duchów. Oczywiście głównym argumentem był kolor skóry. W Afryce biel była przecież zarezerwowana dla śmierci. Była kolorem ludzkich kości, termitów oraz ciosów słoni. Inaczej niż w kręgu europejskim, łączyła się znaczeniami z nieurodzajem.
Wiele lat później Hegel nazwał Afrykę kontynentem bez historii. W 1825 roku w swoich Wykładach z historii filozofii mapę świata połączył kolorami skóry. Egipcjan o jaśniejszej karnacji dociskał do Europy, czarnoskórych Afrykanów spychał za Saharę. Jej nieprzenikniona przestrzeń stała się linią podziału nie tylko między białą i czarną Afryką, ale również między ludźmi.
Nie wiadomo, czy to wtedy ciemna skóra zaczęła być nazywana „czarną”, a jasna na zawsze stała się „białą”. Wiadomo, że rodzący się kolonializm zakochał się w prostocie tej wykładni. Już wcześniej przecież kolory łączono z wartościami moralnymi. W Rzymie i Paryżu biały był synonimem tego, co dobre, czyste i niewinne, zarezerwowano go dla odnowy duchowej, a czarnym ubarwiono grzech i brak wiary.
Porządek zaczął się walić, gdy wyobrażenia starły się z rzeczywistością. Nagle gdzieś w tłumie tuż przy porcie pojawili się ludzie o białej karnacji. Byli biali, ale była to blada biel. Ich skóra znacznie różniła się od skóry Europejczyków mówiących po francusku czy portugalsku.
Tej dziwnej próby rozróżnienia bieli podjął się Balthazar Telles, jezuicki historyk, który w połowie XVII wieku zbierał informacje na temat ośrodków misyjnych prowadzonych przez Portugalczyków. Jego podstawowym zadaniem było stworzenie materiału opisującego liczbę nawróconych oraz zbudowanych kościołów. Liczył, rachował, szacował, ale swoje opracowania wypełniał akapitami pełnymi opisów pięknych ludzi. Zachwycał się ciałami Etiopczyków, podziwiał ich wzrost i delikatne kształty twarzy. Wyszczególnił też różne odcienie skóry: czarną, śniadą czy oliwkowobrązową. Jedynie z określeniem bieli miał problem. Sam termin „biały czarny” wydawał się mu niewłaściwy.
Swoje przemyślenia zawarł w Historia geral de Ethiopia a Alta [Ogólnej historii Etiopii]. W jego ocenie biali Etiopczycy byli ludźmi, którzy stracili kolor. W wydaniu z 1660 roku nie użył terminu „albino”, ale przez wiele osób to właśnie on uznawany jest za jego twórcę.
Niedługo po śmierci Tellesa swoją pracę na temat Etiopii opublikował jego uczeń, Hiob Ludolf. Historia Aethiopica [Historia Etiopii] była pierwszą w Europie książką na temat tego afrykańskiego kraju. Przy pracy nad nią Ludolf stworzył łacińską parafrazę dzieła Balthazara Tellesa, która w wielu fragmentach różniła się od oryginału napisanego kilkanaście lat wcześniej. Po modyfikacjach Ludolfa brązowa skóra zaczęła cieszyć się szacunkiem, a skóra białych Etiopczyków była zużyta i całkowicie nie do przyjęcia. Portugalskie „branco”, którym posługiwał się Telles, Ludolf zastąpił łacińskim wyrażeniem „albedine”, a w opublikowanej wersji swojej pracy, w miejscu, gdzie cytował opisy jezuity, użył sformułowania „albicantes”. Stworzone przez niego słowo trafiło do języka potocznego i z czasem przerodziło się w „albiño”. Tylda nad literą „n” nie była przypadkowa. Słowo padało najczęściej z ust hiszpańskich marynarzy. W ten sposób określali oni mieszkańców Nowej Gwinei oraz Etiopii, którzy mieli jasną skórę i czarnych rodziców.
Sam Hiob Ludolf, wiele lat później krytykowany za swoje wyobrażenia na temat Etiopii i języka etiopskiego, po publikacji stał się jedną z pierwszych osób, która domagała się potwierdzenia, że albinosi nie są normalnymi ludźmi, a stan ich skóry to coś w rodzaju choroby zakaźnej.
Bardzo możliwe, że to, co zrobił z tekstem Tellesa, było tak naprawdę odzwierciedleniem jego osobistych poglądów lub pewnych tendencji czasu prostych podziałów.
Cywilizowany i dzikus.
Pan i poddany.
Dobry i zły.
Biały i czarny.
Biały czarny mógł to wszystko zniszczyć.
Ktoś rzucił, że prawdziwa skóra musi być ukryta pod spodem. Że należy ją ogrzać, by zrobiła się czarna. Nie, nie, żeby w to wierzyła. Zwyczajnie nie wytrzymała i położyła małego Kusekwę na piaszczystej ziemi, jak gdyby chciała wszystkim coś udowodnić. Patrzcie sobie!
Jej skóra współpracowała ze światłem: mieniła się, łapała refleksy, ciemniała po dłuższym czasie. Wielokrotnie przykładała swoje dłonie do dziecka, choć dobrze wiedziała, że są inne. Patrząc na buzię zbliżoną do jej piersi, nie mogła uwierzyć, że tak bardzo się od siebie różnią. Czasami podszczypywała chłopca, by sprawdzać, jak w przedziwny sposób po skórze rozlewają się czerwień i róż. Kusekwa kwilił, a potem zaczynał płakać coraz głośniej.
Ale to nie ten dźwięk był najgorszy. Odkąd Nkamba urodziła, obejście ich domu nie przestawało być miejscem spotkań i podszeptów. Tuż za dźwiękami szły słowa, z którymi potem człowiek zostawał sam. Łzy nie miały koloru.
Ludzie przekonywali ją, że jest jeszcze czas, że można otruć lub zostawić w głębi lasu. Wszyscy bali się jednakowo, każdy próbował coś doradzić.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej analizowała lata niepowodzeń, godziny u uzdrowicieli pełne rad i lekarstw. Może to miał być znak? Może to kara za próbę zmienienia tego, co było już postanowione? Tyle osób mówiło jej przecież, że nie będzie mieć dzieci. Sprzeciwiła się i może właśnie to jest kara.
Ludzie zebrali się w kilku kręgach. Cała wioska patrzyła na małego albinosa leżącego na piasku, a jego mama na krótkie cienie zgromadzonych osób. Bez problemu rozpoznała w nich kontury swoich przyjaciół, sąsiadów i żon swojego męża.
Półtoramiesięczne niemowlę leżało blisko dwie godziny w pełnym słońcu. Było to w samo południe, gdy promienie są najmocniejsze.
Znów pełno słów, syków i cmokania. Znów głośny płacz i łzy.
Nie wytrzymała. Podniosła Kusekwę z piachu i wbiegła z nim do cienia.
Wszyscy zobaczyli na własne oczy, że nic się nie zmieniło. Był biały jak wcześniej.
Patrzę na twarz Portugalczyka, który do Dar es Salaam przyleciał razem z kolegami. On jakoś daje radę, ale jego towarzysze nie mogą złapać tchu. Piją dużo wody i mają przemoczone koszulki. Każdy ruch sprawia im trudności, jakby byli zanurzeni w jakiejś gęstej cieczy. Przecierają twarze ręcznikami, siadają na ławkach lub trawie, sapią.
Ten Portugalczyk to Luís Figo. Pamiętam jego twarz z plakatów gazet sportowych, co drugi chłopak na podwórku chciał grać jak on, na bazarach sprzedawano koszulki z siódemką na plecach. Od wyjścia z samolotu atakowały mnie reklamy spotkania, w którym legendy Realu Madryt miały zmierzyć się z drużyną Tanzania Eleven.
Mecz właśnie trwa, piłka uderza w poprzeczkę bramki ustawionej zaledwie kilka kilometrów od lotniska. Czekając kolejną godzinę na swój bagaż, patrzę w ekran telewizora podwieszonego pod sufitem. Figo drybluje, strzela, piłka wpada do siatki. Ubrani w białe koszule pracownicy lotniska zaśmiewają się przy restauracyjnych stołach. Zaśmiewa się też Jakaya Kikwete, prezydent Tanzanii, który całość ogląda z trybuny honorowej.
Niespełna pół roku po objęciu przez niego urzędu w 2005 roku na północy kraju zamordowano pierwszą osobę z albinizmem. Rok później rozpoczęła się prawdziwa fala morderstw i ataków.
Kiedy zginęła czterdziesta piąta osoba, Kikwete poprosił Tanzańczyków o pomoc w wytypowaniu winnych. W trakcie tajnych głosowań mieli zapisywać na kartkach nazwiska osób, które podejrzewają o branie udziału w tym procederze. Przez dwa tygodnie informacje takie zbierano w Mwanzie, Kagerze, Marze i Shinyandze. To tam dokonano czterdziestu czterech ze wszystkich morderstw.
Prezydent w krajowej telewizji tłumaczył, że wydanie sąsiadów ma wyeliminować problem i oczyścić wizerunek Tanzanii na arenie międzynarodowej.
Ludzie jednak milczeli. Wielu znało zabójców, ale bało się zemsty najbliższych.
Oskarżenia poleciały w kierunku prezydenta. W pewnym sensie morderstwa stały się główną melodią jego rządów. Wiedział, że musi je zatrzymać, by nie tylko przywrócić bezpieczeństwo i dobre imię kraju, ale również by w ogóle móc marzyć o kolejnej kadencji.
Patrzę teraz na niego. Dobrze ubrany, w okularach, cały czas uśmiechnięty. Po skończonym meczu robi sobie selfie z zawodnikami Realu.
Gdy podwieszony pod sufitem telewizor zostaje wyłączony, raz jeszcze udaję się do informacji. Samolot z moimi rzeczami miał tu być kilka minut przed dwudziestą drugą. Jestem proszony o pozostawienie adresu, na który mają go dostarczyć, gdy tylko się pojawi na taśmie. Ostatni podpis na żółtawym papierze i mogę jechać.
Budzę taksówkarza śpiącego na betonowej ławce. Nie targuje się, zgadza się na połowę wyjściowej ceny. Bez słowa biegnie gdzieś po kluczyki, przypina zieloną plakietkę i wsuwa czarne buty na przetarte skarpetki. Przy akompaniamencie świerszczy opuszczamy lotnisko imienia Juliusa K. Nyererego, twórcy państwa tanzańskiego.
Ulice są puste. Jedyne światło wypuszczają samochody, motocykle i rozpadające się motoriksze. Gdzieniegdzie są jeszcze reklamy, salony z drogimi samochodami, biura lub instytucje, w których stróż ma pilnować również tego, by światło było w nich zapalone w środku nocy. Poboczem maszerują małe grupki, na nasypie pomiędzy pasami drogi zauważam kilka samotnych kobiet z siatkami i tobołkami. Latarni przy głównej drodze nie ma lub nie działają. O tej godzinie wyłączona została też sygnalizacja świetlna, więc wszyscy starają się jeździć wolniej. Otwieram szybę i łapię pierwsze podmuchy słodkiego powietrza.
Im bliżej jesteśmy centrum, tym więcej ludzi mijamy. Siedzą na plastikowych krzesłach lub stołkach opartych o ściany budynków. Gdy wjeżdżamy w gęstsze zabudowania, więcej osób leży bezpośrednio na chodnikach lub kartonach izolujących od zimna. Gdzieniegdzie dopalają się paleniska ustawione przed knajpami. Na rogu ulic kilkuletni chłopiec zlewa tłuszcz z żeliwnej patelni do metalowego kubła.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Polecamy także:
Lene Wold
Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Przełożył Mariusz Kalinowski
Ojciec zamordował starszą córkę z powodu jej związku z kobietą, młodsza miała zginąć za ukrywanie prawdy o siostrze i tylko cudem uniknęła śmierci. Norweska dziennikarka Lene Wold próbuje zrozumieć, co kieruje Jordańczykami, którzy w XXI wieku wciąż kultywują krwawą tradycję honorowych zabójstw. Autorka z niezwykłą otwartością, bez krzywdzących stereotypów wysłuchuje zarówno sprawcy, jak i siostry ofiary. Narażając życie, poszukuje odpowiedzi na pytanie: co kieruje ojcem, który zabija ukochane dzieci?
Małgorzata Sidz
Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii
Kissanristiäiset, kocie chrzciny, to pretekst do świętowania, muzyki, śpiewu. Finowie umieją imprezować i nie stronią od alkoholu, tak w towarzystwie, jak w samotności. Ale Małgorzata Sidz zaprasza nas nie tylko do zabawy – uchyla przed nami drzwi do fińskich domów, przedstawia fińskie rodziny, opowiada o fińskiej mentalności, o pracowitości i wyrozumiałości. Zabiera nas do domków letniskowych i do domów spokojnej starości. Pisze o historii, skomplikowanych relacjach z sąsiadami i o mniejszościach, ale też o Muminkach, Tove Jansson i saunach. Jej Finlandia to kraj wymykający się stereotypom, pełen sprzeczności i podziałów, wspaniały i trudny zarazem.
Wolfgang Bauer
Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
Przełożyła Elżbieta Kalinowska
To książka o wojnach, które toczą się na całym świecie. Tych głośnych i tych marginalizowanych, budzących tylko chwilowe współczucie. O ludziach, którzy żyją w poczuciu strachu i beznadziei, próbując odnaleźć sens w otaczającej ich brutalnej rzeczywistości. To raport ze stref kryzysu. Bauer wybiera je w sposób nieoczywisty. Opisuje klęskę głodu w Sudanie, pomaga wrócić do domu uprowadzonym pakistańskim żeglarzom, towarzyszy somalijskim rodzicom czuwającym przy łóżkach umierających dzieci. Autor z pełnym przekonaniem angażuje się w losy swoich bohaterów i niestrudzenie apeluje: „Nie traćmy wrażliwości na ludzkie krzywdy”.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I