Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młodzieżowa love story znad Bałtyku
W dzieciństwie Julia i Zygi byli najlepszymi przyjaciółmi. Jednak ich znajomość skończyła się w dramatycznych okolicznościach.
Właśnie rozpoczyna się rok szkolny i Zygi zaczyna liceum. Gdy po raz pierwszy wchodzi do nowej klasy, w jednej z ławek zauważa Julię. Serce chłopaka zaczyna bić szybciej…
Czy możliwe jest odbudowanie przyjaźni po latach? Czy Zygi i Julia są dla siebie kimś więcej niż tylko znajomymi ze szkoły? Jaką tajemnicę skrywa Zygi? I jaką rolę odegra przystojny surfer Adam?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z wyrazami miłości – Piotrkowi. Dobrze, że jesteś.
Wisiał cień nad jego dolą
On wył jak wilk nad własną zgubą
Chłód i blask, polarną zorzą
Oczy jej, zielenią zimną
Nie zawróci jej
Nie zawróci rzeki biegu nie
Doskonale wie
Nie miał nic prócz samej wiary w to
Że gdy spogląda w niebo
Ktoś wysłucha jego prośby
Mrozu, Szerokie wody (fragment)
Wszystko pochodzi ze wszystkiego, wszystko jest ze wszystkiego zrobione i wszystko powraca do wszystkiego.
Leonardo da Vinci
Nie wskoczyłabym do wody, nawet jeśli ktoś by się teraz topił. Jestem pewna, że sparaliżowałby mnie strach, tak samo jak jestem pewna, że Zygi nie ściągnie t-shirtu, chociaż dzień jest prawie bezwietrzny, a temperatura dochodzi do trzydziestu stopni.
Siedzimy na plaży, niezbyt blisko linii brzegowej. W tym miejscu piasek jest suchy, dźwięki są mniej wyraźne. Nie musimy podnosić głosu, żeby przekrzyczeć szum morza i ekscytację naszych rówieśników, którzy oddają się wygłupom w wodzie. Jest intymnie. Patrzymy przed siebie – dobrze znamy ten krajobraz: pulsujący Bałtyk, żaglówka zbliżająca się do linii horyzontu, szybujące mewy oraz wydmy porośnięte długimi trawami i sosnowym lasem. Jastarnia przed sezonem, jeszcze taka nasza, spokojna, nieprzeludniona. Wkrótce zmieni się nie do poznania – pojawią się turyści, a my znikniemy w tłumie nieznajomych.
Moje myśli mnożą się jak falbany na morzu. Mam dużo pytań, ale nie mogę ich zadać, bo nie wiem, czy chcę usłyszeć odpowiedzi.
Spoglądam na Zygiego, słońce zarumieniło jego twarz i jeszcze bardziej rozjaśniło jasne włosy. Rzęsy i brwi też są jaśniejsze niż zwykle, ale skrywany uśmiech jest taki sam – niepewny, ledwie zauważalny. Najbardziej lubię, kiedy śmieje się głośno i szczerze. Świadomość, że jest szczęśliwy, dodaje mi otuchy.
Zygi podpiera się na rękach, prostuje szczupłe nogi i zanurza stopy w piasku, jakby chciał się w nim schować. Myślę, że się nie docenia i zbyt często porównuje do innych, ale ja też tak robię. Może to naturalne, może każdy chciałby być inny niż jest?
Biorę garść piachu i przesypuję przez palce. Muszę się czymś zająć, przestać myśleć, co by było, gdyby… A jednak wyrywa mi się pytanie:
– Nie uważasz, że do siebie pasują?
Kiedy odwracam wzrok w jego stronę, on już mi się przygląda. Z jego twarzy znika ledwo zauważalny uśmiech, zostaje zastąpiony przez grymas obawy – moje rozterki to też jego problem. Teraz już zbyt dużo o sobie wiemy, żeby ukrywać emocje. Mamy też kilka tajemnic, które nas łączą i gdyby wyszły na jaw, być może sprawy same potoczyłyby się w odpowiednim kierunku.
– Coś się między wami dzieje? – pyta.
Może? Sama już nie wiem.
Nadia piszczy. Adam i Patryk biegną za nią rozbawieni, ona wskakuje do wody i płynie w kierunku Wiktorii. Zazdroszczę im tej beztroski, podoba mi się ta scena. Mogłabym ją utrwalić na obrazie.
Zygi nie przestaje mi się przyglądać, czeka, aż coś powiem. Myślę, że domyśla się, o co mi chodzi, ale chce to usłyszeć. Słowa wypowiedziane na głos mają specyficzną moc. Powinien o tym wiedzieć najlepiej. Mam tyle do powiedzenia, tylko od czego zacząć?
W nowej szkole miałem dwa wyjścia: albo stać się niewidzialnym i przewegetować następne lata, albo spróbować udawać „świetnego kolesia” i bez zażenowania wspominać okres edukacji. Poprzednio zupełnie nieświadomie wybrałem pierwszą opcję i nie wyszedłem na tym najlepiej. W liceum postanowiłem wkroczyć do klasy jak prawdziwy luzak i sprawić, że będę akceptowany. Nie muszą mnie uwielbiać, ale przynajmniej niech nie będę popychadłem.
Tylko jak to zrobić?
Przekroczyłem próg klasy. Rozejrzałem się. W ławkach siedzieli ludzie, których nie znałem, za to dobrze znana mi była obawa, że mój plan może się wcale nie udać. Czyjeś spojrzenie przyciągnęło mój wzrok. W środkowym rzędzie siedziała Julia. Zadudniło mi w uszach. Nie spodziewałem się, że będziemy w jednej szkole, a tym bardziej w tej samej klasie.
Sam nie wiedziałem, jak określić naszą znajomość. Obydwoje mieszkaliśmy w Jastarni i kiedy spotkaliśmy się w sklepie czy na ulicy, mówiliśmy sobie „cześć”, ale nic poza tym. Momentami miałem wrażenie, że nasza przyjaźń w dzieciństwie była moim urojeniem.
Podszedłem do ławki. Miejsce obok Julii było puste, przysiadłem się. Założyła włosy za ucho. Pamiętam, że dawniej były jaśniejsze, ale z czasem zmieniły kolor i zrobiły się tak samo ciemnobursztynowe jak jej oczy.
– Cześć – powiedziałem.
– Cześć. Dawno cię nie widziałam.
– Za to ja widziałem cię wczoraj na plaży.
Nie wiedziała, że ją obserwuję. Patrzyłem przez okno mojego pokoju. Wiatr rozwiewał jej włosy, więc po chwili związała je w kucyk. Siedziała po turecku z arkuszem na kolanach.
– Malowałam twój dom. – Uśmiechnęła się, w prawym policzku pojawił się dołeczek, który dodawał jej uroku.
– Już kiedyś to robiłaś.
– Pamiętasz?
Jak mógłbym zapomnieć? Pamiętam tamten dzień ze szczegółami. Ten i każdy następny, który z nią spędziłem.
– Pamiętam nie tylko to.
Zmieszana poprawiła się na krześle i długopisem zaczęła coś kreślić w notatniku.
W klasie szumiało od niepewnych szeptów. Moment poznawania osoby siedzącej obok ma w sobie coś niepowtarzalnego i stresującego zarazem. Trudno wymazać efekt pierwszego wrażenia. Cieszyłem się, że mam to już za sobą, a może się myliłem? Może naszą znajomość zaczynaliśmy od nowa?
Do klasy weszła wychowawczyni. Była filigranowa, ale swoimi energicznymi ruchami zwracała na siebie uwagę, jakby właśnie nimi chciała poinformować, że ciepły uśmiech zarezerwowany jest tylko dla tych, którzy darzą ją należytym szacunkiem.
– Witam państwa. Nazywam się Anna Kędzior – powiedziała. – Spędzimy ze sobą najbliższe cztery lata i mam nadzieję, że nie będziemy sobie przeszkadzać…
Julia nie przestawała kreślić po kartce, a ja zastanawiałem się, o czym myśli. Może wcale nie chciała, żebym obok niej usiadł?
Nauczycielka zaczęła sprawdzać listę obecności i to był moment, przez który nie przespałem ostatniej nocy. Wstydziłem się nie tylko swojego imienia, ale wiedziałem, że to właśnie ono będzie powodem drwin i przezwisk. Blizny, przykryte warstwą ubrań, były niewidoczne, ale w takich chwilach boleśnie przypominały, kim jestem. Wróciły wspomnienia z poprzednich szkół. Julia była świadkiem jednej ze scen i nie łudziłem się, że wymazała ją z pamięci.
– Zygmunt Dębski – odbiło się echem w mojej głowie. Tak dawno nikt nie wymawiał mojego pełnego imienia, że nawet mnie wydawało się ono obce.
Poprzedniego dnia byłem taki pewny siebie! Wiedziałem, że muszę jakoś przekonać do siebie rówieśników, inaczej lata szkolne będę wspominał jak początki gry na gitarze – pełne rozczarowań i niewyraźnych dźwięków.
– Dla przyjaciół: Zygi. – Wstałem. Poczułem na sobie oblepiający wzrok innych uczniów.
– Rozumiem, że jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Zygi – powiedziała nauczycielka.
– Byłoby miło, a korzystając z okazji, zapraszam jutro na ognisko na plaży w Jastarni. Wejście numer pięćdziesiąt trzy.
Usiadłem. Następne nazwiska gubiły się w natłoku kotłujących się myśli. Sam nie wiedziałem, czy powinienem być dumny z przełamania nieśmiałości, czy bić się po głowie.
Nie miałem odwagi na nikogo spojrzeć, wpatrywałem się w obszerne plecy chłopaka siedzącego przede mną.
Julia przesunęła notatnik w moją stronę i napisała: „Będę”. „Cieszę się”, odpisałem. Nawet jeśli przyjdzie tylko ona, to przynajmniej będzie okazja porozmawiać. Nie liczyłem, że nadrobimy tę niezrozumiałą lukę w naszych życiorysach, ale może odnowimy to, co łączyło nas kiedyś?
Julia skończyła rysować, podpisała się w rogu kartki.
– Ładny – szepnąłem, wskazując na rysunek, który przedstawiał nadmorski pejzaż z zacumowaną na plaży łódką, podobną do tej w pobliżu mojego domu.
Kiedy byłem małym chłopcem, wchodziłem do niej i wyobrażałem sobie, że jestem dzielnym piratem, walczącym z morskimi potworami. Julia też się w niej bawiła. Później, gdy przytłaczała mnie smutna rzeczywistość, wyciągałem się w środku, leżałem jak w kołysce i czekałem, aż z mojej głowy wypełzną wszystkie rozczarowania.
– Mogę go zatrzymać? – zapytałem.
Julia spojrzała na mnie zaskoczona. Wyrwała stronę i przysunęła bliżej mnie.
– Proszę – wyszeptała.
Pomyślałem, że skoro zwykłym długopisem można stworzyć coś, co zakrawa na miniaturowe dzieło sztuki, to może i ja mogę nadać pozytywny rytm własnemu życiu. Melodyjny, przyjemny, zachęcający. Niech w końcu będzie to utwór, który mi się podoba, a nie taki, który przyprawia o mdłości.
Czy klasy w każdej szkole wyglądają tak samo? Pełne zużytych ławek i krzeseł, na których podczas siadania można sobie podrzeć rajstopy. Pod błyskiem wypolerowanego linoleum ukrywał się brzydki, nakrapiany wzór, a szaropistacjowe ściany były bardzo podobne do tych w poprzedniej szkole. Kolor nie robił wrażenia, ale też nie przytłaczał. Przytłaczała za to myśl, że nikogo nie znam, więc dlaczego kiedy zobaczyłam Zygiego, zamiast odetchnąć z ulgą, spięłam się jeszcze bardziej?
Do klasy wszedł niepewnym krokiem, lekko przygarbiony. Przystanął i rozejrzał się. Biała koszula podkreślała jego letnią opaleniznę, a eleganckie spodnie dodawały mu powagi.
Zawahał się, ale w końcu usiadł obok mnie. Pachniał mieszaniną drzewa sandałowego i cytrusów.
Położył dłonie na ławce, delikatne włoski rozjaśnione wakacyjnym słońcem wychodziły spod mankietów koszuli.
– Cześć. Dawno cię nie widziałam.
– Za to ja widziałem cię wczoraj na plaży.
Dom Zygiego mieścił się na wydmach i rzadko ktoś zapuszczał się tam bez potrzeby. Ja uwielbiałam to miejsce, ale nie chodziłam tam zbyt często. Obawiałam się, że spotkam Zygiego, a nie wiedziałam, jak usprawiedliwić tamto milczenie. Rozczarowałam go, lecz nie bardziej niż samą siebie.
Wczoraj nie potrafiłam oprzeć się pokusie i poszłam na plażę. Wiedziałam, że w popołudniowym świetle dom będzie miał ciepły i nasycony odcień pruskiego błękitu z domieszką białego. Kiedy po raz pierwszy próbowałam uchwycić ten kolor, nie znałam jego nazwy, ale teraz to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że od tamtego czasu poprawiły się moje umiejętności; to nie była już dziecięca bazgranina.
Starałam się nie zerkać na Zygiego. Czułam, że jest między nami dystans, jakbyśmy byli sobie obcy, a przecież w przeszłości razem budowaliśmy zamki z piasku i uciekaliśmy przed wymyślonymi piratami.
Próbowałam o tym nie myśleć, dlatego zaczęłam rysować łódkę, zacumowaną na zacienionym paśmie plaży. W oddali widoczne są lekkie fale wykończone białymi falbanami. Po lewej stronie ciągnie się mierzeja, która łagodnie wchodzi w głąb morza.
Nauczycielka poprosiła, żeby po wyczytaniu nazwiska wstać i powiedzieć coś o sobie. Zygi zaprezentował się dość nietypowo. Może wcale nie był tak nieśmiały, jak go zapamiętałam? Zaprosił całą klasę na ognisko. Podobał mi się ten pomysł, przy dużej liczbie osób trudno będzie o rozmowę sam na sam. Poza tym dobrze jest poznać ludzi, z którymi spędzi się najbliższe lata.
– Ładny – szepnął, wskazując na rysunek. Rękawy naszych białych koszul otarły się o siebie. – Mogę go zatrzymać?
– Proszę.
Przez chwilę przyglądał się zakreślonej kartce, po czym schował ją do szmacianego portfela.
Nie licząc dziadka, nigdy nikomu nie podarowałam żadnego z moich rysunków czy obrazków, bo byłam z nimi związana. Może dlatego w tym momencie poczułam się, jakby Zygi zabrał ze sobą cząstkę mnie. I sama nie wiedziałam, czy mi się to podoba, czy nie.
Gdyby spojrzeć na Półwysep Helski z lotu ptaka, to przypomina on ogromny gryf gitary skierowany w stronę Bałtyku. Z jednej strony otaczają go wody zatoki, z drugiej otwarte morze, dzięki czemu Jastarnia zyskuje dwie plaże. Mieszkałem po drugiej stronie miasta i do domu mogłem dojść albo brzegiem morza, albo skrótem przez sosnowy las. Tym razem niecierpliwość wzięła górę i wybrałem drugą opcję.
Pogodny dzień, huczące morze, zapach mchu, trawy i słonego powietrza przywoływały wspomnienia, ale w tej chwili najważniejsze były emocje związane z nową szkołą.
Nie jest tak źle – ta myśl wybrzmiewała w mojej głowie przyjemnymi dźwiękami i wywoływała na twarzy niekontrolowany uśmiech.
Jeśli wcześniej dużo rozmyślałem o tym, jak będzie wyglądało rozpoczęcie roku, to teraz myślałem o Julii. Była przygaszona, kiedy wracaliśmy autobusem z Helu. Później rozmawialiśmy w miarę luźno, może nie jak starzy znajomi, ale też nie jak zupełnie obce sobie osoby. W końcu kiedyś znaliśmy się całkiem dobrze. Później coś się stało. Unikaliśmy tematu i może dobrze. Dziś byłem nastrojony pozytywnie i nie chciałem innych wydźwięków.
Mieszkałem w piętrowym domu ze spadzistym dachem. To był jedyny budynek na wydmie w pobliżu kilkunastu kilometrów. Jego charakterystyczny niebieski kolor kojarzył mi się z gitarą Arm the Homeless Toma Morello, a ciągłe poskrzypywanie drewnianej konstrukcji, poddającej się różnym warunkom atmosferycznym, sprawiało wrażenie, jakby ten dom oddychał w tym samym rytmie, co jego mieszkańcy.
Wszedłem do wiatrołapu i od progu rzuciłem:
– Ciociu, błagam cię, pomóż mi zorganizować jutro ognisko! Zaprosiłem całą klasę.
Nie odezwała się, ale słyszałem, jak krząta się po kuchni.
Zdjąłem buty w przedpokoju i wszedłem do przestronnego salonu. W rogu stały: stylizowana renesansowa szafa, sofa i dwa fotele, a po przeciwnej stronie piec kaflowy. Bliżej okien, wychodzących na morze, znajdował się masywny stół jadalny i krzesła zdolne pomieścić liczną rodzinę, której nie miałem.
Kuchnia była przytulna, ale trochę zagracona przez przedmioty przywiezione przez wujka z dalekich podróży. Zegar w kształcie koła sterowego i stara mapa niemal w całości przysłaniały ścianę koło okna. Półki pełne egzotycznych przypraw, a z wnęk atramentowych mebli wystawały grzbiety książek kucharskich i luźne kartki z przepisami. Ścianę wolną od zabudowy zajmował piec kaflowy z płytą. Nad nim ustawiono różnej wielkości lampy naftowe, które w przeszłości mnie fascynowały, a teraz nie robiły na mnie wrażenia. Za to widok mamy siedzącej przy kuchennym stole był czymś rzadkim, czymś, co zawsze mnie zaskakiwało.
– Mama? Co tu robisz?
– Nie cieszysz się?
– Nie spodziewałem się ciebie.
– Pomyślałam, że skoro zaczynasz liceum, sprawdzę, jak się czujesz.
– Szkoda, że nie interesuje cię to zbyt często.
Otworzyłem lodówkę, uderzyło mnie chłodne powietrze, ale nawet ono nie potrafiło ostudzić gotujących się obaw.
Wyciągnąłem mleko i wypiłem kilka łyków bezpośrednio z butelki.
– Mówiłam ci, żebyś tak nie robił – powiedziała ciocia. Różniła się od mamy, chyba pod każdym względem. Miała od niej solidniejszą budowę – w dzieciństwie uwielbiałem się do niej przytulać. Była miękka jak poduszka. Ramiona mamy były szczupłe, kościste i nie potrafiły ogrzać tym swoistym ciepłem, które biło od cioci.
Zakręciłem butelkę i odłożyłem na miejsce.
– Przecież nic się nie stało! Jest gorąco, chciało mu się pić. – Mama wstała od stołu i mnie objęła. Pachniała tanimi perfumami i dymem papierosowym. Jej matowe włosy podrażniły moje policzki. – Więc opowiadaj, co u ciebie? Jak twoja klasa?
– Jest okej – powiedziałem i odsunąłem się od niej.
Ciocia nie była tak ładna jak mama. Miała okrągłą twarz, małe oczy i proste, krótko ścięte włosy, a okrągłe kształty próbowała schować w luźnej, długiej spódnicy. Mama była zgrabna, a delikatne rysy sprawiały, że jej twarz wyglądała bardzo dziewczęco. Rude, kręcone włosy, których nigdy nie potrafiła ujarzmić, odzwierciedlały jej ognisty temperament.
Ciocia trzymała nóż do jarzyn. Chwilę nam się przyglądała, po czym odwróciła się i zaczęła kroić pomidora. W sytuacjach, kiedy mama wpadała z niezapowiedzianą wizytą, nie wiedziała, jak się zachować. U mnie też te spotkania budziły mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że mnie odwiedziła, z drugiej miałem żal, że robi to tak rzadko. Tylko mamie wszystko wydawało się proste i naturalne. Powroty do domu traktowała z taką samą lekkością jak wyjście po bułki do piekarni. Robiła sobie herbatę w czerwonym kubku z białymi reniferami, który dostała ode mnie zeszłego roku na Gwiazdkę, siadała przy kuchennym stole i zachowywała się, jakby nigdy nic się nie stało. Jakby życie toczyło się takim samym, płaskim rytmem.
Czasem łapałem się na tym, że czekam na nią jak na deszcz w upalny dzień. Więc dlaczego po każdej wizycie czułem się źle? Dlaczego razem z nią nie przychodziło przyjemne orzeźwienie, tylko zapowiedź sztormu, który przy mocnych powiewach tnie lodowatym strumieniem?
– Na długo przyjechałaś? – zapytałem.
– Nie wiem.
– Czyli nic się nie zmieniło.
Rzuciłem cierpki uśmiech, który pochwyciła ciocia. Nigdy nie pytałem jej o to, co czuje w tym niecodziennym układzie, ale wiedziałem, że na czas wizyty mamy odda się gotowaniu i pieczeniu. Jakby bulgocące i skwierczące dźwięki miały zagłuszyć jej niespokojne myśli.
Były siostrami, w ich żyłach płynęła ta sama krew. Dlaczego więc były tak różne? Woda i ogień. Tylko która była wodą, a która ogniem? Może wobec każdego żywiołu powinno się trzymać dystans?
W malarstwie jest kilka zasad, które pomagają rozmieścić elementy w odpowiednich miejscach, aby na obrazie panowała równowaga. Jedną z nich jest złoty podział mówiący, że odcinek należy podzielić tak, aby stosunek długości dłuższego z nich do krótszego był taki sam, jak całego odcinka do części dłuższej. Takie informacje wyczytałam w podręczniku dla początkujących malarzy. Z innego dowiedziałam się, że za to, co widzimy, odpowiedzialny jest mózg, a nie oczy. Więc co tak naprawdę zaobserwowałam podczas spotkania z Zygim?
Leżałam na łóżku, wpatrywałam się w sufit, który skończyłam malować zaledwie kilka dni temu. Dom na wydmach od dziecka budził moją ciekawość i nie pozwalał o sobie zapomnieć. W ten fresk, jak go nazywałam, choć nie był to oryginalny malunek na mokrym tynku, włożyłam dużo energii i całe kieszonkowe, ale bez pomocy dziadka nie udałoby mi się go ukończyć. W tej chwili nie podziwiałam swojej pracy. Moje myśli skupiały się wokół rysunku, który dałam Zygiemu.
Zmienił się. Wyprzystojniał. Jego włosy nie były już tak „piórkowate” jak w dzieciństwie. Bałam się spojrzeć mu w oczy, ale pamiętam, że miały kolor kobaltu, który w pochmurny dzień przybierał odcień głębi Bałtyku.
Daleko mu było do chłopaków, którzy otaczają się wianuszkiem dziewczyn i nadal był nieśmiały, ale to akurat mi się podobało. Niektórzy chłopcy próbowali zrobić wrażenie prymitywnymi i denerwującymi odzywkami. Zygi był inteligentny i miał bujną wyobraźnię. W dzieciństwie mi imponował i chciałam być taka jak on. Dopiero w szkole podstawowej dostrzegłam jego zagubienie i usłyszałam szloch…
Podeszłam do szafy i wyciągnęłam czysty arkusz. Dałam Zygiemu „długopisową” wersję Niebieskiej łódki, ale wiedziałam, że ta w kolorze będzie dużo lepsza. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie zacumowaną łódkę. Granatowe morze i fale wykończone białymi falbanami. Plaża i cypel odcinają się od reszty miedzianym kolorem. Zachodzące słońce barwi chmury na pomarańczowo-różowo. Otworzyłam oczy, wymieszałam żółtą farbę z ciepłym odcieniem brązu i nałożyłam na płótno…
W paśmie cienia umieściłam niebieską łódkę, chociaż ta, w której bawiłam się z Zygim, zawsze stała w słońcu. Zygi był wtedy nieustraszony, a ja szczęśliwa.
Nie musiałam pytać co na obiad, bo w kuchni pachniało smażoną rybą, mizerią i gotowanymi ziemniakami.
Mama stała przy zlewie, zmywała naczynia i odkładała je na wiszącą suszarkę. Białe meble z frezami na frontach, kafelki w kolorze piasku, półki wypełnione słoiczkami z przyprawami i jasne ściany powinny odzwierciedlać swojski klimat, i pewnie tak właśnie by było, gdyby nie duszna atmosfera, którą trudno było zignorować.
– Hej – powiedziałam.
Odłożyła ostatni kubek, wytarła ręce i odwróciła się do mnie.
Była nie w humorze. W sumie wcale mnie to nie dziwiło. Wczoraj ojciec wrócił do domu pijany, ledwo trzymał się na nogach. Wystarczyło mu jednak siły, żeby wszcząć awanturę.
– Zaraz będzie obiad.
Wiedziałam, że pod przewiewną sukienką z długimi rękawami ukrywa siniaki po szarpaninie z ojcem. Jak zwykle nie komentowałyśmy tego. Jak mi to kiedyś powiedziała? „To są sprawy dorosłych.”
Oparłam się o blat szafki i przyglądałam się jej. Wyciągnęła z szuflady drewnianą deskę i zaczęła kroić cebulę ze sprawnością profesjonalnej kucharki.
Mama nigdy się nie malowała, ale mocno zarysowane kości policzkowe wyglądały, jakby były przeciągnięte bronzerem. Miała ładną figurę, której jej zazdrościłam. Nie byłam gruba, ale nie odziedziczyłam po niej genów i moje nogi nie były tak smukłe jak jej.
– Nakryj do stołu i zawołaj dziadka.
Położyłam na stole podkładki, widelce i noże. Komunikowałyśmy się w ten swoisty sposób – ona prosiła, a ja z większą lub mniejszą ochotą wykonywałam jej polecenia. Cisza, która była między zdaniami, stawała się naturalnym dialogiem.
Wyszłam przed dom. Dziadek siedział na ławce i patrzył w kierunku portu. Przygarbiony, z przedramionami wspartymi o uda, wyglądał jak figura woskowa. Miał ogorzałą twarz z siateczką zmarszczek wokół oczu i wąsy, które były dużo ciemniejsze od siwiejących włosów na głowie, przez co sprawiały wrażenie doklejonych.
– I jak pierwszy dzień w szkole? – zapytał.
– Jestem w klasie z Zygim.
– Naprawdę? A to ci nowina!
– Też byłam zaskoczona. Jutro robi ognisko na plaży dla całej klasy.
– Może znów się zaprzyjaźnicie? – Podwinął rękawy flanelowej koszuli, odsłaniając żylaste ręce. Dziadek pracował jako rybak i na morzu spędził większą cześć życia. Miałam wrażenie, że właśnie tam czuł się najlepiej. Ja czułam się dobrze, kiedy on był przy mnie, bo wtedy nawet milczenie było czymś znośnym, zwłaszcza po nocy takiej jak wczoraj. Cisza, która była między nami, charakteryzowała się zrozumieniem, a nie, jak w przypadku ciszy zapadającej między mną a mamą, jego brakiem.
– Podano do stołu. – Mrugnęłam do niego.
Wstał z ławki i razem weszliśmy do domu.
Dania mojej mamy nie były wymyślne, ale zawsze smaczne. Przyprawy stosowała z wyczuciem i wkładała wiele serca w przyrządzane potrawy. Czasem miałam wrażenie, że to takie sprzeczne z tym, co dzieje się w naszym domu.
Jedliśmy w milczeniu. Gdyby ojciec siedział z nami, zdania urywałby się w zaczepnych pytaniach i być może skończyły na kłótni. Teraz był jeszcze w pracy. Kiedy wróci, zje odgrzewany obiad, a ja, mama i dziadek rozejdziemy się do swoich pokoi.
Mama pracowała w Ośrodku Wczasowo-Sportowym „Na Fali”, który mieścił się przy molo. Sprzątała, zmieniała pościel, plewiła ogródek, a czasem malowała meble. Wracała do domu w porze obiadowej. W pośpiechu przygotowywała posiłek i w takim samym pośpiechu go zjadała. Czasem opowiadała coś ciekawego, ale stroniła od plotek. Swoich pracodawców, rodzinę Wijasów, traktowała z szacunkiem charakterystycznym dla osób czujących materialny dystans.
Mama wstała od stołu, resztki obiadu wyrzuciła do kosza i zabrała się za zmywanie. Też skończyłam, ale nie ruszyłam się z miejsca. Nie chciałam, żeby dziadek jadł w samotności.
– Idę do pracy, a ty posprzątaj swój pokój – powiedziała.
– Tam wszystko jest na swoim miejscu.
Mama spiorunowała mnie wzrokiem.
– Gdyby tak było, nie zwracałabym ci uwagi.
Wyszła z kuchni, zdjęła z wieszaka torebkę i zamknęła za sobą drzwi wejściowe.
– Nie dziw się jej – westchnął dziadek.
– Czy ja coś mówię?
– Widzę po twojej minie, że masz zamiar.
– Dlaczego się z nim nie rozwiedzie?
– Dlatego, że to nie jest takie proste, jak ci się wydaje. – Dziadek odsunął od siebie umazany talerz i skrzyżował ręce na piersi. – Lepiej opowiedz coś jeszcze o nowej szkole.
– W nowej szkole wymyśliłam nowy obraz.
– Powiesz jaki?
– Przecież wiesz, że nie. Jaką miałbyś przyjemność z oglądania, jeśli wcześniej widziałbyś szkic?
Dziadek roześmiał się. W kuchni zrobiło się jakby przyjemniej, bardziej rodzinnie. Tak jak powinno być na co dzień.
– To idź malować, a ja pozmywam. Nie każ mi czekać za długo na twoje dzieło. – Pozbierał brudne naczynia i włożył do zlewu. Podwinął rękawy i odkręcił kran.
Weszłam na piętro, gdzie znajdował się mój pokój. Od progu pachniało w nim świeżą farbą, która przyjemnie przypominała o niedawno skończonym „fresku” na suficie.
Chaosu panującego w moim pokoju nie nazwałabym bałaganem, raczej artystycznym nieładem. Pościelone łóżko było zwykle zawalone książkami o malarstwie. Na biurku leżały farby i paleta do mieszania kolorów. W szafie, prócz ubrań, chowałam teczkę z pracami. W rogu pokoju stała sztaluga – prezent od dziadka na dziesiąte urodziny. Może powinnam zetrzeć kurz z parapetu i śnieżnych kul, które dostałam od Estery? Zrobię to później, będzie wtedy okazja powspominać.
Spojrzałam na niedokończoną akwarelę Niebieskałódka. Wiedziałam, co mama myśli o byciu artystką. Nie raz podkreślała, że artysta to nie zawód, ale czyjeś widzimisię i tylko nielicznym udaje się osiągnąć sukces.
Chciałam być w gronie tych nielicznych, tworzyć dzieła podziwiane i poddawane dyskusji. Obraz to nie tylko kolory i odpowiednio rozmieszczone elementy. Obraz to przede wszystkim historia. Jaka była historia Niebieskiej łódki? Czy ktoś dostrzeże ciszę po skończonej zabawie dzieci, które nie są już małe, naiwne i beztroskie? Interpretacja to indywidualna sprawa, ale tylko ja znam prawdę ukrytą pod warstwą kolorów.
Tak. Oczy potrafią ulec iluzji. W końcu nawet sól wygląda jak cukier.
Definicja mówi, że muzyka jest organizacją struktur dźwiękowych w czasie, które składają się z zestawów fal dźwiękowych oraz ciszy. Nie potrzebowałem regułek, aby wiedzieć, że harmonia dźwięków uruchamia we mnie pokłady pozytywnej energii. Świadomość, że jedynym ograniczeniem są moje umiejętności, dawała mi kopa do dalszej nauki.
Miałem wrażenie, że podczas gry na gitarze stawałem się kimś zupełnie innym. Kimś, kogo sam nie poznawałem, a kogo ceniłem za pewność siebie i wiarę we własne możliwości.
Codziennie podnosiłem sobie poprzeczkę, bo chciałem być w czymś lepszy od rówieśników. Uczyłem się piosenek, które w tle miały gitarowe brzmienie. Dlatego kiedy usłyszałem I Was Made For Lovin’ You, wiedziałem, że tę melodię będę „maglował” przez najbliższe tygodnie.
Wujek, przysłuchując się kiedyś, jak gram – a były to początki mojej przygody z gitarą – powiedział, że problem tkwi w tym, że wszystko w moim wykonaniu brzmi podobnie, a tak nie powinno być. Każda piosenka ma swoje tempo i jeśli nie zmienię akordu w odpowiednim momencie, zacznę fałszować. Wziąłem sobie tę radę do serca. Próbowałem zwrócić uwagę na najdrobniejszy szczegół, który wyróżniał dany utwór, a to nie było łatwe.
W I Was Made For Lovin’ You zostały użyte podstawowe chwyty, które dobrze znałem i które nie sprawiały mi trudności. Gorzej było z ruchem prawej ręki. Szarpiąc poszczególne struny, próbowałem odwzorować utwór w stopniu jak najbardziej zbliżonym do oryginału. Dla wzmocnienia dźwięku używałem kostki.
Lubiłem grać popołudniami, kiedy miałem wolne, ale tego dnia, gdy tylko pokój wypełnił się rockowym brzmieniem, weszła mama, wybijając mnie z rytmu. Otwartą dłonią stłumiłem wydobywające się dźwięki. Zapadła cisza, która w teorii powinna być częścią muzyki. W praktyce okazała się denerwującym wyczekiwaniem.
– Widzę, że robisz postępy.
– Naprawdę? A kiedy to zauważyłaś?
– Zygi, jestem twoją mamą.
– No, tak. Przepraszam. Zapomniałem, mamusiu, a może miałem prawo? W końcu przez ostatnie dziesięć lat wychowywała mnie twoja siostra.
Ścisnąłem mocno gryf gitary, ból wrzynających się w dłoń strun nie był jednak tak silny jak lęk przed nieuniknionym – krótkim „do zobaczenia”. Lepiej było nie przyzwyczajać się do niej.
– Lubisz czytać? – zapytała, gładząc książki na półce. Jej wzrok zastygł na dwóch tomach Dawida Copperfielda – prezencie, który mi wysłała na dwunaste urodziny.
– Nie bardzo.
– To tak jak ja. Widzisz? Mamy ze sobą coś wspólnego.
Dlaczego podarowała mi książkę? Mogła kupić… Sam nie wiem. No, właśnie. Co sprawić osobie, o której nic się nie wie? Nie miała pojęcia, ile czasu poświęciłem na naukę gry na gitarze. Nie widziała, jak struny wbijały się w opuszki palców, pozostawiając sine, palące odciski. Nie wiedziała, że przez cały okres szkoły podstawowej chciałem mieć przyjaciół, którzy staliby za mną murem. Że kiedy byłem wyśmiewany, o niczym nie marzyłem tak, jak o tym, żeby mnie przytuliła. To nie ona zabrała mnie do dentysty, kiedy ból zęba nie dawał mi spać. Nie wiedziała, że jeszcze nie całowałem się z dziewczyną i że jestem w klasie z Julią. Nie chciało mi się opowiadać jej swojego życia. Powinna być jego częścią, a nie echem własnego sumienia.
Dawida Copperfielda przeczytałem dwa razy. Pierwszy raz, kiedy pragnąłem wierzyć, że ta książka ma dla niej szczególną wartość, a ja jestem tak ważny, że powinna być w moim posiadaniu. Nie przejmowałem się tym, że nie umieściła dedykacji. Drugi raz, kiedy stwierdziłem, że historia jest niezwykle ciekawa i warto zrozumieć ją lepiej.
– Przejdźmy się po plaży – zaproponowała. – Pogadamy.
– A mamy o czym?
Zmieniła się. Nie miałem z nią zbyt wielu wspomnień, a te nieliczne docierały do mnie tłumione przez wyidealizowane marzenia. Choć była szczupła, nie wyglądała zdrowo. Wydawała mi się zmęczona, a jej dawny temperament przycichł jak gitara odłączona od wzmacniacza.
– Chodźmy na spacer, a później pomogę ci w przygotowaniach do ogniska. – Podeszła do mnie, przysiadła na łóżku i zaczęła niepewnie śpiewać:
Mam tak samo jak ty Miasto moje, a w nim Najpiękniejszy mój świat Najpiękniejsze dni Zostawiłam tam kolorowe sny Kiedyś zatrzymam czas…
Ostatnie słowa wyszeptała i wytrzymała mój wzrok. Miała piękny głos, którego tak bardzo mi brakowało, kiedy zostawiła mnie zaledwie tydzień po powrocie do Jastarni. Codziennie pytałem cioci, kiedy mama wróci. Przyjechała po trzech miesiącach. Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy! Chyba nie wiedziałem jeszcze, co to żal.
– Dobrze, przejdźmy się – powiedziałem.
Przystanąłem na werandzie. To tu, jako siedmiolatek, każdej nocy czekałem z zapaloną latarką, na wypadek gdyby mama wracała do domu.
Szum morza zawsze działał na mnie kojąco. Zrobiłem głęboki wdech, zapach jodu wypełnił nozdrza.
– Idziemy? – zapytała mama, stając za moimi plecami.
Przeszliśmy wydmy, na których falowały kępy długich traw, minęliśmy drewnianą ławkę zwróconą w stronę morza. Kiedy byłem mały i bawiłem się w piratów, stawałem na niej i udawałem, że z masztu wypatruję wyspy z ukrytym skarbem. Doszliśmy do drewnianych schodów – były stare i strome. Przez te wszystkie lata nauczyłem się z nich schodzić. Ósmy stopień zaskrzypiał, kiedy mama na nim stanęła.
– Uważaj – powiedziałem. – Piętnasty stopień jest pęknięty.
Słońce wysoko wisiało na niebie poprzecinanym kilkoma chmurami, wiał delikatny wiatr, na plaży nikt nie spacerował. Spokój, którym emanowało to miejsce, był tak inny od tego, co działo się w mojej głowie. Miałem ochotę wywrzeszczeć pytania. Pierwsze: dlaczego moja własna matka nie potrafi być przy mnie dłużej niż kilka tygodni? Drugie: dlaczego z ciocią zamieniły się rolami?
– Już zapomniałam, jak tu pięknie.
– Gdybyś nie wyjeżdżała, miałabyś to na co dzień.
Poczułem na sobie jej wzrok. Nie odwróciłem się – przyglądałem się gołym stopom, jak toną w ciepłym piasku.
– Opowiedz, co u ciebie? – Odgarnęła z twarzy kosmyki włosów.
– Żyję, jak widzisz.
– Zygi, proszę, nie bądź taki. – Przystanęła. Owinęła się mocniej swetrem, jakby chciała się w nim zamknąć. – Gdybym mogła cofnąć czas, wiele bym zmieniła.
– Na przykład co?
– Przede wszystkim byłabym rozsądniejsza. Chociaż wtedy nie miałabym ciebie. – Potargała moje włosy. Wyrwałem się.
– Chodzi ci o mojego ojca? Do dziś nie wiem, kim jest. Jeśli nie zauważyłaś, jestem już dużym chłopcem.
– Kiedyś ci o nim opowiem.
– Dlaczego nie teraz?
– Bo nie.
Schyliła się i podniosła kawałek drewna – rzuciła go w morze, ja straciłem ochotę na dalsze dociekania. Cała ona.
Kiedyś podsłuchałem rozmowę cioci z wujkiem. Ciocia tak właśnie podsumowała moją mamę; „Cała ona. Żyje według własnych zasad, które zwykle jej nie służą”.
Przyspieszyłem kroku. Dogoniła mnie, łapiąc płytki oddech.
– Zbyt wcześnie zostałam matką, miałam siedemnaście lat.
– To wiem, nietrudno policzyć – odpowiedziałem poirytowany. Doszliśmy do miejsca, gdzie plaża była szersza, w oddali widziałem spacerowiczów i kobietę uprawiającą jogging.
– A ty masz dziewczynę?
– Nie zmieniaj tematu.
– Po prostu chciałabym wiedzieć coś o tobie.
– Widzisz? To tak jak ja o tobie.
Spojrzała na mnie z ukosa. Potem przeniosła wzrok na pływającą żaglówkę i usiadła na piasku.
– Musiałabym zacząć od początku.
Przysiadłem obok.
– Więc zacznij.
– Kiedy byłam w twoim wieku, mnie też wszystko wydawało się takie proste. – Uśmiechnęła się, ale zbyt krótko, żebym odnalazł w tym uśmiechu radość.
Złapała garść piasku i zaczęła przesypywać go między dłońmi.
– Wiesz, że dziadkowie zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałam czternaście lat.
Przytaknąłem. Wiedziałem również, że ciocia, wówczas już mężatka, została prawnym opiekunem mojej mamy. Osiemnaście lat różnicy między nimi sprawiło, że nikt nawet nie rozpatrywał innej opcji. Wszyscy zamieszkali w rodzinnym domu wujka.
– Jestem zupełnie inna niż Jadwiga. Ona zawsze była pokorna i uległa. Bez skazy. Rodzice dawali mi ją za przykład, a mnie wydawała się sztywna i nieciekawa.
Zakłuła mnie ta uwaga. Ja w zachowaniu cioci odnajdywałem ramy bezpiecznego życia. Jajecznica, którą przygotowywała, zawsze pachniała zarumienionym boczkiem i szklistą cebulką. Grzanki smarowała grubą warstwą masła, które rozpływało się na ciepłej powierzchni. Stawiała przede mną herbatę nie za gorącą i nie za zimną. Sobota była dniem, kiedy na obiad przygotowywała to, na co miałem ochotę. Nie narzekała, że co tydzień lepi pierogi. To, że odkurzanie całego domu należało do moich obowiązków, wydawało mi się naturalną rzeczą – ona zajmowała się całą resztą.
– Chciałaś mieć rodziców, a nie siostrę w roli rodzica.
– Tak. Chyba tak właśnie było.
– Musiałaś za nimi tęsknić. – Spojrzałem jej w oczy. Chciałem, żeby z moich wyczytała, co czułem przez te wszystkie lata. Odwróciła się i znów zaczęła się przyglądać żaglówce, która w wolnym tempie, niczym widmo, znikała za horyzontem. Złapałem garść piasku i, idąc za przykładem mamy, zacząłem przesypywać go przez palce.
– Nienawidziłam wtedy Jadwigi, mówiłam na nią „święta Jadwiga”. Nie mogłam znieść, że miała rodziców tak długo, że jest zakochana i mieszka w pięknym domu na wydmach. Miałam wrażenie, że zabrała mi wszystko, co powinno być podzielone po równo.
– I zaczęłaś robić jej na złość.
– Pół roku po wypadku pierwszy raz uciekłam z domu. Chciałam być wszędzie, byle nie patrzeć na Jadwigę, która była tak bardzo podobna do mamy.
– Gdzie poszłaś?
Mama parsknęła śmiechem.
– Nie byłam taka odważna, za jaką się uważałam. Spakowałam plecak i schowałam się w szopie za domem. Wsłuchiwałam się w nawoływania Jadwigi i Józefa – zawiesiła głos i objęła swój brzuch, jakby ją zabolał. – Zastanawiałam się, czy tak samo brzmiał mój płacz, kiedy dowiedziałam się o śmierci rodziców: gardłowo i rozdzierająco.
– Wyszłaś z ukrycia?
– Nie, zostałam w szopie do rana. Zostałabym dłużej, ale kiedy się pakowałam, nie pomyślałam, że kiedyś zgłodnieję. – Zatopiła dłonie w piasku i wyprostowała się. – Chciałam, żeby cierpiała.
– To byli też jej rodzice.
– Ale ona miała Józefa, nową rodzinę.
– Przecież zamieszkałaś z nią. Nie wierzę, że traktowała cię źle.
Odetchnęła głośno i ku mojemu zaskoczeniu, objęła mnie.
– Na szczęście, jesteś mądrzejszy ode mnie.
Zesztywniałem. Nasze ostatnie czułości ograniczały się do gestów związanych z przywitaniem lub pożegnaniem.
– Co zrobiłaś, kiedy wyszłaś z szopy?
– Poszłam do domu, zrzuciłam plecak i zapytałam co na śniadanie. Widać było, że Jadwiga nie spała całą noc. Miała czerwone oczy, nadal pełne łez.
– Nie zrobiło ci się jej żal?
Mama pokiwała głową i przygryzła wargi.
– Podeszła do mnie, drżała. Podniosła rękę, myślałam, że chce mnie uderzyć. Zamiast tego odgarnęła włosy z mojej twarzy, założyła je za ucho i przytuliła tak mocno, że zabrakło mi tchu. Powiedziała: „Nigdy więcej mi tego nie rób” i rozpłakała się.
– A ty co zrobiłaś?
– Poszłam zrobić sobie kanapkę. Nie byłam łatwym dzieckiem.
Zdecydowanie idealizowałem ją przez te wszystkie lata. Kiedy byłem mały i leżałem w łóżku, wyobrażałem sobie, że mama jest tajną agentką, która ratuje świat przed złem, a tymczasem okazało się, że nie potrafiła ochronić nawet siebie. Dlaczego nie brała przykładu z cioci? Może ja też byłbym inny? Trudno wierzyć w zapewnienia cioci, że jestem „idealnym i cudownym chłopcem”, ale mamie uwierzyłbym w każde słowo! Zapamiętałbym je i użył jak tarczy.
– Podobno wyprowadziłaś się na dobre, kiedy wyrzucili cię ze szkoły.
– Nie wyrzucili, tylko przestałam do niej chodzić. Handlówkę wybrałam za radą Jadwigi. Nie chciałam być sprzedawczynią w spożywczaku.
– To kim chciałaś być?
– Piosenkarką. – Spuściła wzrok. – Kiedy o tym powiedziałam Jadwidze, wyśmiała mnie.
– A ty tak po prostu spakowałaś manatki i uciekłaś.
Jakie to byłoby do niej podobne!
– Nie. Józef stwierdził, że darmozjada nie będzie trzymać w domu. Więc się wyprowadziłam.
Usłyszałem nutę smutku. Zamilkliśmy i spojrzeliśmy w kierunku zmierzającej w naszą stronę cioci – machała rękoma, jakbyśmy byli na otwartym morzu, a nie na plaży w pobliżu domu.
– Założę się, że idzie zawołać nas na obiad – powiedziała mama.
Kiedy ciocia stanęła przed nami, sapała jakby przebiegła maraton. Krople potu pojawiły się na jej wysokim czole i w okolicach ust.
– Tu jesteście! – wydyszała. – Zaraz będzie obiad.
– Mówiłam? – Mama spojrzała na mnie.
– Co mówiłaś?
– Już idziemy, święta Jadwigo.
– Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywała!
Wybuchły śmiechem. Mama objęła ciocię w pasie, a ja przyglądałem się im jak zupełnie obcym mi osobom. Były sobie bliskie, chociaż ta bliskość częściej sprawiała im ból niż radość. Która z nich była bardziej winna? Mama, która uciekała od swojego życia, czy ciocia, która nie przestawała jej matkować?
– Więc co na obiad, święta Jadwigo?
– Dla ciebie woda i suchy chleb – odgryzła się ciocia, kiedy zmierzaliśmy do domu.
– Upiekłam ciastka maślane. Możesz je zabrać ze sobą, Zygi.
– Przecież to ognisko, a nie herbata u królowej Elżbiety! – wykrzyknęła mama.
– Młodzi lubią słodycze, ale skąd możesz o tym wiedzieć. – Spojrzały sobie w oczy. Ciocia pierwsza uciekła wzrokiem i zaczęła przyglądać się mewie spacerującej po plaży.
– Po obiedzie pójdziemy z Zygim kupić kiełbasę – zaproponowała mama.
– Już kupiłam.
– No, tak. Mogłam się spodziewać, że o wszystko zadbałaś.
– Ktoś musiał.
Szedłem z nimi i byłem w tym niezrozumiałym utworze niczym pauza między nutami.
Cieszyłem się, że mama pomagała mi w przygotowaniach. Zbierała suche gałęzie, podczas gdy ja szukałem w lesie odpowiednich patyków, żeby nabić na nie kiełbasy. Potem poszliśmy po drewno do drewutni, wrzuciliśmy kije do koszyka, który okazał się zbyt ciężki, żeby go nieść, dlatego ciągnęliśmy go po piasku. Mama kibicowała mi, jakbyśmy brali udział w zawodach.
– No dalej, Zygi! – Przysiadła na piasku i zaczęła się głośno śmiać. Spojrzałem na nią skonsternowany.
– O co ci chodzi?
– Coś mi się przypomniało.
– To może opowiesz, pośmiejemy się razem.
Zanosiła się od śmiechu.
– Jesteś stuknięta. – Złapałem koszyk za uchwyt i zacząłem go ciągnąć.
Mama przybiegła do mnie.
– Kiedyś tak właśnie ciągnęłam wózek z tobą w środku. Już wiem, jak komicznie wyglądałam. Miałeś osiem miesięcy, wzięłam cię na spacer. Nie pamiętam, dlaczego poszłam w stronę wejścia, ale nie chciało mi się już zawracać, więc weszłam na plażę. Koła topiły się w sypkim piasku. Kiedy spocona dotarłam do schodów, zdałam sobie sprawę, że nie dam rady wtargać go do góry. Wzięłam cię na ręce, a wózek został na plaży.
– I co w tym takiego śmiesznego?
– Kiedy weszłam do domu, poczułam zapach zapiekanych owoców pod kruszonką. To był mój ulubiony deser, ale pewnie ci go ciocia robiła. Zabrałam się za jedzenie. Cholera! Jakie to było pyszne! – zawiesiła głos, jakby przełykała kawałek słodkości. – Wieczorem Jadwiga zapytała, gdzie wózek i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że po niego nie wróciłam. Gdybyś widział minę Jadwigi! Myślałam, że mnie zabije.
– Zostałem bez wózka?
– Powiedziałam Jadwidze, żeby po niego poszła, bo ja muszę się tobą zająć.
– I ona tak po prostu cię posłuchała?
– Poszła po niego, ale wróciła sama. „Nie ma go, zbieraj na następny”, powiedziała wtedy. Okazało się, że schowała go do szopy, a oddała dopiero wtedy, kiedy musiałam iść z tobą do przychodni. „Następnym razem go nie odzyskasz”, powiedziała z taką miną, że szczerze w to wierzyłam.
W całej tej historii chyba nic mnie nie zdziwiło, mama zawsze była postrzelona. Zastanawiała mnie jedna myśl. Choć ciocia przyrządzała najlepsze smakołyki, nigdy nie zrobiła dla mnie zapiekanych owoców pod kruszonką.
Wieczór robił się rześki. Ognisko rozpaliliśmy na szerszej części plaży, z której wciąż widać było dom, jednak na tyle daleko, aby czuć wolność.
Mama wróciła do domu, a chwilę później, w oddali, zobaczyłem kogoś, kto zmierzał w moim kierunku. Nie spodziewałem się, że Julia przyjdzie dużo wcześniej. Ubrana była w zieloną kurtkę przeciwwiatrową i ciemne spodnie dżinsowe.
– Nie miałam co robić w domu, pomyślałam, że potrzebujesz pomocy – powiedziała. – Ale widzę, że wszystko masz pod kontrolą.
– Fajnie, że przyszłaś.
Ściągnęła plecak i położyła na piasku.
– Przyniosłam chlebek ziołowy i kiełbasę. – Wyciągnęła z plecaka pieczywo owinięte w kwiecisty materiał.
– Daj spróbować, zgłodniałem od tych przygotowań. – Oderwałem kawałek i włożyłem do ust. – Jeszcze ciepły.
– Upiekłam go przed wyjściem.
– Sama go zrobiłaś?! – Wziąłem więcej. Smak czosnku i bazylii obezwładnił moje kubki smakowe. – Odlot! To jest pyszne. Mijasz się z powołaniem.
– Uważasz, że będę złą malarką?
– Nawet kiedy namalujesz kiepskie obrazy, a poczęstujesz ludzi tym chlebkiem, stwierdzą, że masz talent.
– Dlaczego zakładasz, że będę malować kiepskie obrazy?
– Nie zakładam. Tylko mówię, że mi smakuje twój chlebek.
– Rysunek też ci się podobał.
Racja. Podobał mi się nie tylko rysunek. Podobał mi się czas, który spędzałem z Julią. Podobało mi się, kiedy jako mała dziewczynka malowała mój dom. Unosiła wtedy pędzel i machała nim w powietrzu tak, jakby odmierzała odpowiednie proporcje. Stała naprzeciw małej sztalugi i z zaangażowaniem mieszała kolory.
Ciszę, która na moment zapadła, przerwał trzask palonego drewna. Iskry, niczym gwiezdny pył, uniosły się w kierunku nieba.
– Pamiętasz, jak po tej plaży goniłeś mnie z kawałkiem glonu, twierdząc, że to jaszczurka? – Julia oderwała chrupiącą część chleba.
– Wrzeszczałaś: „Dziadku, ratuj!”, a on zrywał boki ze śmiechu.
– Naprawdę myślałam, że to jaszczurka! Bałam się, że wrzucisz mi ją za koszulkę. Jako dzieci często się widywaliśmy. Szkoda, że tak to urwaliśmy.
Wielu rzeczy było mi szkoda, ale najbardziej żałowałem tamtej chwili, która sprawiła, że stałem się nijaką plamą na obrazie Julii.
Tamtych wspomnień wolałem nie przywoływać zbyt często. Przyjemniej było myśleć o beztroskich zabawach z dzieciństwa i swobodzie, jaka nam wtedy towarzyszyła, a której teraz musiałem się uczyć.
Julia trzepnęła mnie w dłoń, kiedy chciałem oderwać następny kawałek chleba.
– Zjesz cały, nie będzie dla innych.
– Masz rację. Przepraszam.
Spojrzała mi prosto w oczy.
– Właściwie nie zależy mi na tym. Najważniejsze, że tobie smakuje.
Przysunęła pieczywo w moją stronę. Oderwałem duży kawałek i zjadłem ze smakiem.
Na ognisko przyszło szesnaście osób. Oprócz mnie i Zygiego z Jastarni byli jeszcze Patryk i Nadia – nie znałam ich wcześniej.
Lubiłam obserwować, a potem swoje spostrzeżenia uwieczniać na papierze. Mając pędzel w ręku, mogłam namalować świat takim, jakim go czułam. To chyba w malarstwie podobało mi się najbardziej – zawracałam bieg rzeki, nie tłumacząc się, dlaczego to robię.
Słońce ospale zachodziło za horyzont, pozostawiając na niebie pastelowe odcienie różu.
– Ale zajebiście! – krzyknął Jacek, barczysty brunet w sportowej kurtce. Był najgłośniejszy i nieskrępowany. W jego stronę natarczywie spoglądała Natalia, filigranowa blondynka, ubrana zbyt lekko jak na wrześniowy wieczór.
– Twoi starzy muszą być kasiaści, jeśli stać ich na dom w takim miejscu! – wykrzyknął Patryk. Przy bardziej energicznych ruchach okulary zsuwały mu się z nosa.
Byłam ciekawa, co Zygi odpowie, bo w jego opowieściach pojawiali się raczej ciocia i wujek. Miałam jednak wrażenie, że nie chce o tym rozmawiać. Przy ognisku i w ogóle.
– Nie wiesz, że w towarzystwie nie gada się o kasie? – powiedziałam.
– Ale ja tylko mówię, że zazdroszczę. – Patryk sięgnął po następną kiełbasę i nabił ją na patyk.
Z przenośnego CD wydobywały się dźwięki szybkiej piosenki All Around the World. Jacek wyciągnął z plecaka puszkę piwa. Wrzawa, jaka zapanowała przy ognisku, sprawiła, że poczułam ekscytację związaną ze zmianami, bo przecież musiały one nadejść. Nowa szkoła, nowi ludzie, nowy Zygi...
– Zajumałem staremu. Ktoś chętny, bo mam tego więcej? – Wzniósł toast w stronę Natalii. Wyciągnął następną i podszedł do niej.
– Za nowe towarzystwo.
– Za nowe towarzystwo. – W spojrzeniu Natalii było coś odważnego i zaczepnego.
– Więc jak będzie, Natalii? – Jacek objął ją ramieniem.
– Z czym?
– Ze spotkaniem.
– Zależy kogo mam spotkać.
Jacek otworzył piwo, które wykipiało, pozostawiając na puszce spienione ślady.
– Cholera! – krzyknął.
– Robi się ciekawie – szepnęłam do Zygiego.
– A to dopiero początek. – Mrugnął do mnie. Otulona ciepłem dochodzącym z ogniska, nie zauważyłam kiedy zapadł zmrok, a niebo zaszło chmurami. Fale coraz mocniej uderzały o brzeg, a mieszanina rozmów przeplatała się z głosem Patryka, który dzielnie śpiewał I Am Blue.
Zobaczyłam, że ktoś zmierza w naszym kierunku. Światło, dochodzące z lampionu, chwiało się na boki niczym statek niesiony falami. Podeszła do nas kobieta ubrana w jasne dżinsy i czerwoną kurtkę.
– Jak się bawicie? – zapytała.
Zygi spojrzał na nią gniewnie.
– Mamo, co tu robisz?
– Przyniosłam ci gitarę.
– Niepotrzebnie. Radzimy sobie bez twojej pomocy.
Podeszła do Zygiego i położyła futerał obok jego nóg.
Blask płomieni odbijał się na jej twarzy. Miała duże, niebieskie oczy, długie rzęsy. Z upięcia wysuwały się, naturalnie skręcone, kosmyki włosów, w tym samym ciepłym odcieniu co piegi na policzkach. Nastrojowe światło podkreślało jej nietuzinkową urodę. Była bardzo dziewczęca. Rozszerzyła usta w szerokim uśmiechu.
– Zygi świetnie gra.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na niego. Nie wiem dlaczego, ale poczułam zażenowanie. Nie chciałabym, żeby moja mama wkroczyła w sam środek imprezy. Czy o tym samym pomyślała reszta towarzystwa? Szczerze mu współczułam.
– Daj spokój! – Zygi podniósł się z prowizorycznej ławki.
Jacek schował za plecy puszkę niedopitego piwa, jakby dopiero teraz zauważył, że jest wśród nas jedno z rodziców. Słowa Patryka sprawiły, że się opamiętał.
– Zygi, nie daj się prosić!
Zygi pokręcił głową. Poczułam, jak ściska mnie w żołądku. Po tym wieczorze spodziewałam się wielu rzeczy. Przypuszczałam, że ktoś przyjdzie z alkoholem, być może nawet z trawką. Że ktoś będzie do kogoś kręcił, a impreza może skończyć się bójką. Nie przeszło mi jednak przez myśl, że poznam mamę Zygiego. Jej osoba owiana była tajemnicą, a milczenie Zygiego na jej temat podsycało tylko moją ciekawość.
– Zygi! Zygi! Zygi!... – Patryk zaczął skandować.
Nie wiedziałam, że Zygi potrafi grać na gitarze. Nie wiedziałam, że jest podobny do mamy. Ogólnie nie wiedziałam o nim za wiele. Poczułam pustkę, którą zapragnęłam szybko czymś wypełnić.
– Ty to masz wyczucie! – syknął Zygi w stronę mamy, ale chyba tylko ja usłyszałam te słowa. Otworzył futerał, wyciągnął gitarę i zaczął kręcić kluczami, próbując ją nastroić.
Szarpnął trzecią strunę i płynnym ruchem zrobił to samo z drugą i pierwszą. Delikatna melodia mieszała się z szumem morza. Gra na gitarze wyraźnie sprawiała mu przyjemność, chociaż miałam wrażenie, że myślami był daleko stąd. Nagle zmienił intensywność szarpnięć. Rozpoznałam w tej melodii tak często graną w radiu piosenkę I Was Made For Lovin’ You. Zaczął śpiewać. Zaskoczył mnie jego zachrypnięty i mocny głos. Zygi uderzył mocniej w struny. Przy refrenie był pewniejszy siebie, chociaż nie odrywał wzroku od ogniska. Kiedy skończył, zapadła cisza.
– Zajebiście! – zawołał Jacek.
– To było świetne! – przytaknęła Natalia.
Mama przypatrywała się Zygiemu z dumą.
– Więc co śpiewamy? – zapytał Zygi, jakby chciał uciec od komplementów. – Znacie Morskie opowieści?
– Kiedy rum zaszumi w głowie… – Patryk zaczął śpiewać. Do niego dołączyli Jacek i Natalia.
Zygi uderzył w struny – popłynął czysty dźwięk. Jego palce poruszały się tak zwinnie, jakby nie miało znaczenia, w którym miejscu na gryfie je położy. Była w tym lekkość, której mu pozazdrościłam. Kiedy ja tworzyłam jakiś obraz, uruchamiałam wszystkie pokłady energii, żeby zobaczyć na papierze to, co zrodziło się w mojej głowie.
Zygi swoim głosem zdecydowanie odróżniał się od reszty.
Jego mama śpiewała razem z nami. Stała obok. Przysunęłam się bliżej Zygiego, żeby mogła usiąść. Nie zrobiła tego, chociaż było wystarczająco dużo miejsca. Podobnie jak Zygi, miała ciekawy głos – barwny i egzotyczny. Rytmicznie klaskała, poruszając się w takt szybkiej szanty.
– A gdzie macie jakiś rum? – zapytała i roześmiała się. Osłupieliśmy.
– Schowaliśmy. – Jacek wyrwał się z odpowiedzią.
– Dlaczego? Bawcie się, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Zdziwiła mnie ta odpowiedź. Moja mama nigdy nie wtopiłaby się w moje towarzystwo z taką lekkością. A może to dlatego, że mama Zygiego była dużo młodsza od niej? Wydawało mi się, że nie czuje dystansu ani dzielącej nas różnicy wieku. Było w niej coś młodzieżowego.
Zygi był niezadowolony, chociaż skrzętnie próbował to ukryć.
– Moja mama jest mistrzynią imprez, ale niestety już musi iść, prawda?
Mama usiadła obok mnie, jakby słowa Zygiego w ogóle nie zrobiły na niej wrażenia. Zaczęła śpiewać Hiszpańskie dziewczyny. Patryk dołączył do niej. Zygi energicznie uderzył w struny. Próbowałam przypomnieć sobie słowa, ale zdecydowanie byłam poza rytmem. To, co wydobywało się z moich ust, można było nazwać recytowaniem pod nosem, ale Zygi i jego mama czuli muzykę całymi sobą. Było między nimi coś nieuchwytnego, jakaś dynamiczna relacja. Porównałabym ją do pojawiających się iskier, które wybuchały wystrzelone z płomieni ogniska – naturalny fajerwerk, który zawsze trwał zbyt krótko, żeby się nim cieszyć.
Kiedy skończyliśmy, kobieta podniosła się z ławki.
– Idę już. Nie będę wam przeszkadzać.
– Nie przeszkadza pani – powiedział Patryk. – Fajnie pani śpiewa.
– Dobra, dobra. Wiem, że impreza ze starymi to nie impreza – roześmiała się głośno. – Na zdrowie.
Dopiero wtedy zauważyłam, że przyniosła ze sobą puszkę piwa.
– Ma pani tego więcej? – zapytał Jacek.
– Nie, ale wy pewnie tak.
Zapadła cisza. Chyba nawet wyluzowany Jacek nie wiedział, co odpowiedzieć. Otwarła puszkę.
– Wasze zdrowie! – zawołała.
– Mamo, idź już. – Zygi złapał za gryf gitary i wstał z ławki. – To moja impreza.
Podniosła lampion z piasku, upiła łyk piwa i zaczęła śpiewać Starą latarnię. Wycofywała się spokojnym krokiem, od czasu do czasu unosząc puszkę i lampion do góry – machała nimi w takt wyśpiewywanych słów. Wpatrywałam się w nią jak zahipnotyzowana. W jej sposobie bycia było coś oryginalnego, a pewnością siebie przyćmiewała nawet Jacka. Oddalała się, znikając w ciemności, i chociaż już jej nie widzieliśmy, jeszcze długo dochodził nas jej śpiew.
– Masz zajebistą mamę! – powiedział Jacek. – Też chciałbym mieć taki kontakt ze swoimi. Ale są sztywni jak na lekarza i prawniczkę przystało.
– Ona mogłaby być piosenkarką! – stwierdziła Natalia. – Czym się zajmuje?
Zygi zawahał się.
– Dużo podróżuje, występuje.
Pomyślałam, że skłamał.
– Kiedy usłyszałem twoje imię, pomyślałem, że twoi starzy to niezłe sztywniaki. A tu taka niespodzianka! – dodał Jacek.
– Tak, mają duże poczucie humoru.
– Zagraj coś jeszcze, rozkręciłem się! – powiedział Patryk.
– Może Gdzie ta keja? To chyba wszyscy znają – zaproponowała Natalia.
Jacek dopił piwo i sięgnął po następne dwa. Jedno rzucił w naszą stronę.
– Zdrowie organizatora imprezy!
– Ile tego masz? Daj jedno! – domagał się Patryk.
Zygi podniósł puszkę z piasku i postawił ją między naszymi nogami.
– Chcesz? – zapytał.
– A ty nie pijesz?
– Dobrze się bawię bez alkoholu.
Miałam ochotę się napić, ale wystarczyło, że ojciec wracał do domu podchmielony. Poza tym nie chciałam, żeby Zygi pomyślał, że nie potrafię się bawić bez używek. Odmówiłam.
Przez resztę wieczoru rozmawialiśmy, a w przerwach śpiewaliśmy wygrywane przez Zygiego piosenki. Imponował mi tym, że wszystkie znał na pamięć. Towarzystwo mieszało się ze sobą, jakby każdy chciał sprawdzić, z kim będzie mieć do czynienia przez najbliższe miesiące. Większość ludzi wydawała mi się w porządku.
Kiedy impreza dobiegła końca i wszyscy się już rozeszli, Zygi zaproponował, że odprowadzi mnie do domu. Oświetlał nam drogę latarką, którą wyciągnął z kieszeni. Wiał lekki wiatr, niebo było zachmurzone, morze huczało w oddali – zwyczajna noc, więc dlaczego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest w tej chwili coś magicznego? Jakbyśmy cofnęli się w czasie, chociaż nie byliśmy już dziećmi. Zygi zaczął śpiewać piosenkę, której nigdy wcześniej nie słyszałam.
Idziemy wzdłuż spienionych fal Sami, nikogo wokół nas. Zatapiamy w piasku stopy swe. Złap mnie za rękę, bo nie chcę utonąć, Teraz już nie. – Kim jestem? – pytasz mnie.
A ja wiem tylko, że to dopiero początek, Bo życie jak piosenka jest. Czasem wesołym C-dur A czasem w smutne e-moll zamienia się. Powiedz mi, dziewczyno, jak będzie? Czuję, że wiesz. Czy stanę na szczycie? Czy na dnie znajdę się?
Słony smak w ustach mam, Choć słodyczy pragnę mieć. Z nich najgorsza jednak gorycz jest. Jeśli miała leczyć, zepsuła mnie. – Kim jesteś? – pytam cię…
– Ładna – powiedziałam, kiedy skończył. – Co to?
Zygi roześmiał się.
– Wymyśliłem to teraz.
– Jasne…
– Serio. – Zaczął znów śpiewać. W słowach pojawiały się imiona osób, które były na ognisku, ale teraz ten tekst był zabawny, zakrawał na parodię. Rozbawił mnie.
– Jesteś niezłym tekściarzem. Powinieneś to spisać.
– To tylko wygłupy.
– Podobają mi się te twórcze wygłupy. Ja nie potrafię malować karykatur.
– A zależy ci, żeby to robić?
– Nie bardzo.
Doszliśmy do drewnianych schodów. Weszliśmy na górę. Przeszliśmy wydmy i stanęliśmy przy ławce. Dom tonął w ciemnościach, a mimo to wyglądał bardzo majestatycznie.
– Zostawię tylko gitarę.
Przysiadłam na samotnej ławce. Wpatrywałam się w morze przypominające rozległą plamę czarnego tuszu. Gdyby na niebie były widoczne gwiazdy, a w wodzie odbijał się księżyc, widok zapierałby dech w piersi. Tak jak widok mamy Zygiego, której uroda hipnotyzowała niczym syreni śpiew.
Kiedy Zygi wrócił, był podenerwowany, chociaż nie chciał tego po sobie pokazać. Zacisnął usta, mięśnie na policzkach pulsowały w równych odstępach.
– Coś się stało? – zapytałam.
– Małe spięcie z mamą.
– Twoja mama wydaje się spoko.
– Naprawdę tak uważasz?
– A ty nie?
– Czasami sam już nie wiem.
– Starzy potrafią dać plamę, ale twoja mama jest w porządku.
Kiedy wyszliśmy na chodnik, gdzie latarnie dobrze oświetlały drogę, nie musieliśmy się już tak skupiać na każdym kroku, jednak oboje milczeliśmy. Zygi odezwał się pierwszy.
– Moja mama nie jest artystką. Pracuje w fabryce ciastek w Niemczech. – Popatrzył na swoje buty, tupnął.
– Na długo wyjeżdża?
– Różnie. Zwykle na kilka miesięcy. Przyzwyczaiłem się do tego.
– A twój ojciec?
Zygi schował rękę do kieszeni, lekko się przygarbił.
– Nie znam go.
– Próbowałeś go odszukać?
– Mama nie chce o nim mówić. Ciocia milczy jak zaklęta, a wujek powiedział mi tylko, że to dupek.
– Czasem nie rozumiem dorosłych. To znaczy, zwykle ich nie rozumiem. Dobrze, że my potrafimy się dogadać. – Szturchnęłam go w bok. Mięśnie na jego twarzy rozluźniły się, a ja się spięłam. To, że nie rozmawialiśmy o tym, co się kiedyś wydarzyło, nie oznaczało przecież, że tego nie było. Wiele razy próbowałam zapomnieć, jak wyglądał, kiedy podszedł do mnie na szkolnym korytarzu, z białym t-shirtem poskładanym w kostkę. Wtedy nie chciałam z nim rozmawiać i ta myśl była czarniejsza niż noc.
– Impreza chyba się udała – powiedział.
– Mam nadzieję, że to jeszcze powtórzymy.
– No i chyba mamy pierwszą klasową parę.
Zastygłam.
– Jacek i Natalia. Nie widziałaś, jak na nią leci?
Poczułam ukłucie w brzuchu. Nie mówił o nas. Zawsze miałam wybujałą wyobraźnię.
Doszliśmy do ogrodzenia otaczającego mój dom.
– Dzięki za imprezę, Zygi.
– Cieszę się, że znów spędzamy ze sobą więcej czasu.
– Tak. Ja też.
Włożyłam klucz do zamka. Zygi odszedł kilka kroków, odwrócił się w moją stronę.
– Julio, naprawdę smakował mi ten chlebek!
– Tylko to zapamiętasz z tego wieczoru?
Uśmiechnął się. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy dostrzegli coś, czego wcześniej nie widzieliśmy.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © by Lucyna Leśniowska
Copyright © by Wydawnictwo Marpress
Projekt graficzny, skład i łamanie: Zuzanna Nowak
Redakcja: Elżbieta Żukowska
Korekta: Hanna Trubicka, Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydanie I
Gdańsk 2021
ISBN 978-83-7528-253-5
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek