Nieśmiertelnik 03 1043 - Šehić Faruk - ebook + książka

Nieśmiertelnik 03 1043 ebook

Šehić Faruk

0,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W swoim debiutanckim utworze prozatorskim, zbiorze opowiadań „Nieśmiertelnik 03 1043”, Faruk Šehić nieustająco poszukuje odpowiedzi na to pytanie, eksperymentując z językiem, formą i sposobami prowadzenia narracji. Tworzy przejmującą kronikę wojny na Bałkanach, ale również uniwersalną opowieść o okrutnej i pozbawionej sensu rzeczywistości. Bośniacki pisarz rozlicza się z doświadczeniem zdobytym na pierwszej linii frontu, gdzie dotychczasowe ideały zostały utopione w błocie wymieszanym z krwią jego rówieśników.
Šehić jest nie tylko żołnierzem, ale też poetą: groteskowa i absurdalna frontowa codzienność opisana jest językiem pełnym alegorii, porównań, metafor. Towarzyszą mu w tej podróży inni wielcy twórcy, między innymi dwudziestowieczni polscy poeci. Ich losy są zaskakująco zbieżne z tymi, które pół wieku później stały się udziałem Bośniaków. Porażające naturalizmem makabryczne obrazy kontrastują tu z niedającym się zatrzeć pięknem okaleczonego świata. Wisielczy humor potęguje atmosferę strachu, a obrazy przedwojennej idylli jeszcze dobitniej podkreślają koszmar wojennego, ale także powojennego życia – kto raz trafił w sidła tej piekielnej maszynerii, nie wyswobodzi się z niej tak łatwo. „Nieśmiertelnik 03 1043” to „Na Zachodzie bez zmian“ kolejnego straconego pokolenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 179

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Pod pri­ti­skom Wy­da­nie pol­skie na pod­sta­wie: Na­klada Zoro, Sa­ra­jevo–Za­greb 2004
Wy­dawcaBo­żena Kuć­mie­row­ska
Re­dak­cja ję­zy­kowaGra­żyna Raj
Ko­rektyBo­żena Kuć­mie­row­ska i Gra­żyna Raj
Re­dak­cja tech­nicznaDa­nuta Przy­ma­now­ska-Bo­niuk
Pro­jekt okładki, stron ty­tu­ło­wych i opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzneJa­nusz Fajto
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków
Co­py­ri­ght © Fa­ruk Še­hić Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Alek­san­dra Woj­ta­szek Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SEDNO Spółka z o.o. War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone Ko­pio­wa­nie, prze­dru­ko­wy­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie w ca­ło­ści lub we frag­men­tach ja­ką­kol­wiek tech­niką bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy za­bro­nione
ISBN 978-83-7963-107-0
Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 War­szawa ul. J. Pan­kie­wi­cza 3www.wy­daw­nic­two­sedno.plinfo@wy­daw­nic­two­sedno.pl

Na po­czątku był raj, z któ­rego zo­sta­li­śmy wy­gnani.

Pa­trzy­li­śmy, jak nad wzgó­rzami da­ją­cymi po­czą­tek rzece Unie zbie­rają się chmury. Przed­tem ja­sne ob­łoki te­raz ko­lo­rem za­częły przy­po­mi­nać brudny śnieg. Po­wie­trze wy­da­wało się na­elek­try­zo­wane, jak za­wsze przed let­nią ulewą. Nie lu­bi­li­śmy desz­czu, bo za­po­wia­dał ko­niec pły­wa­nia, a na­stęp­nego dnia tylko pie­kielny upał zmu­szał nas do po­now­nego wej­ścia do wody. Ką­pa­nie było naj­waż­niej­szym let­nim ry­tu­ałem w na­szym mie­ście. Przez cały rok żyło się tylko po to – ka­len­darz ist­niał z po­wodu lata i wody. Mia­sto pach­niało rzeką, ro­śli­nami wod­nymi i ry­bami. W po­wie­trzu fru­wały ka­cze pióra, a na brze­gach roz­sy­pane były ości. Grille dy­miły, skrzynki piwa chło­dziły się w wo­dzie. Na dru­gim brzegu rzeki, na da­chu nie­do­koń­czo­nego bu­dynku, wiatr ło­po­tał trój­ko­lo­rową flagą z pię­cio­ra­mienną czer­woną gwiazdą. Pod nią wi­siały ręcz­niki – amu­lety przy­no­szące szczę­ście i bło­go­sła­wień­stwo do­mowi i jego miesz­kań­com.

Kiedy na Ka­czej Wy­spie po­ja­wił się kor­mo­ran, ktoś wziął ka­mień i pró­bo­wał go prze­pę­dzić. Pióra ptaka były czarne i tłu­ste. Nur­ko­wał i wy­nu­rzał się, raz po raz prze­ły­ka­jąc rybę. Po­tem prąd rzeki za­niósł go da­leko pod Drew­niany Most, skąd pły­wacy prze­ga­niali go wrza­skami.

Ska­ka­łem do wody aż do utraty przy­tom­no­ści. Wy­cho­dzi­łem na wy­be­to­no­wany dla ła­twiej­szego po­ru­sza­nia się brzeg, wspi­na­łem się na plat­formę i z ca­łej siły wy­bi­ja­łem w górę, wy­gi­na­łem w kie­runku wody, pro­sto­wa­łem i nur­ko­wa­łem naj­głę­biej jak mo­głem, do dna, nie­bie­skiego i mrocz­nego. Na dole pa­no­wał spo­kój, przy­jemne dla ciała ci­sza i chłód. Ryby roz­pierz­chały się na wszyst­kie strony. Za­nur­ko­wa­łem w ła­wicę li­pieni i kleni.

Wszy­scy ska­czą, chcą na­cie­szyć się tym dniem. Nie­któ­rzy nie wy­cho­dzą wcale z wody, tylko ta­plają się jak foki, po­zwa­la­jąc, by prąd niósł ich aż do wo­do­spadu. Tam są po­ry­wani przez nurt i w lot prze­rzu­cani pod Drew­niany Most, pra­wie sto me­trów od na­szego ką­pie­li­ska.

Chmury są te­raz czarne i zło­wro­gie, a po­wie­trze na­elek­try­zo­wane do gra­nic. Za­czy­nają pa­dać duże, cięż­kie kro­ple. Ką­piel się koń­czy, więk­szość ucieka z wody, nie­liczni pły­wacy po­zo­stają w rzece. Deszcz przy­biera na sile, kro­ple stają się co­raz więk­sze i zim­niej­sze. Smu­kłe drzewa tań­czą na wie­trze. Pod na­po­rem na­wał­nicy gną się ko­nary wiel­kich pla­ta­nów, przy­po­mi­nają te­raz od­wró­cone pa­ra­sole. Bi­blijne pio­runy i grzmoty roz­dzie­rają niebo. Trzeba zna­leźć ja­kieś schro­nie­nie, po­cze­kać, aż przej­dzie, po­tem pójść do domu. Przez ścianę desz­czu nie wi­dać po­wierzchni rzeki. Wy­daje się, że ni­gdy nie prze­sta­nie pa­dać.

HIE­RAR­CHIA RZE­CZY

Pod pre­sją

1.

Do­tar­li­śmy na po­zy­cje. Wszę­dzie błoto i mgła, le­dwo wi­dać, kto przed tobą idzie.

Pra­wie ła­pa­li­śmy się za pasy, żeby nie stra­cić kom­pa­nów. Ko­lumna wlo­kła się wzdłuż roz­chwia­nych pło­tów, obok pod­pa­lo­nych do­mów. Błoto le­piło się do bu­tów i roz­cią­gało jak cia­sto.

Naj­pięk­niej­sze są fronty, na któ­rych je­steś po raz pierw­szy – wszystko jest nowe, nie­ty­powe i w chuj eks­cy­tu­jące. Szcze­gól­nie, kiedy przej­mu­jesz sta­no­wi­sko w nocy, a na­stęp­nego dnia o brza­sku orien­tu­jesz się, że je­steś od­sło­nięty, jak­byś sie­dział na czubku gwoź­dzia.

Zwę­glone belki spa­dały z da­chu i skwier­czały na roz­mo­kłej ziemi. Ma­sze­ro­wa­li­śmy w górę zbo­cza, trawa była śli­ska od opa­da­ją­cej mgły. Raz po raz ktoś się prze­wra­cał, za­trzy­mu­jąc ko­lumnę, a po­tem wy­kli­nał pre­zy­denta i pań­stwo. Na samą myśl o spę­dze­niu nocy na gle­bie bo­lały mnie he­mo­ro­idy. Prze­wod­nik z żan­dar­me­rii za­pro­wa­dził nas na wierz­cho­łek pa­górka. Emir i ja za­ję­li­śmy płytki okop, w któ­rym znaj­do­wał się uwa­lany bło­tem sprę­ży­nowy ma­te­rac, koł­dra i parę pe­tów do­pa­lo­nych do ostat­niego bu­cha, po czym ner­wowo wbi­tych w zie­mię.

– Hej, chło­paki, jak tam, zimno? – do­tarł do nas głos z pra­wej strony.

– Przyjdź, to ci po­wiem – od­po­wie­dział Emir, le­żąc na ma­te­racu.

Od tyłu pod­szedł do nas kon­tur. Wsko­czył do okopu.

– Z Trze­ciego Ba­ta­lionu – po­wie­dział, kiedy po­da­li­śmy so­bie ręce. – Ma­cie może szluga?

Otwo­rzy­łem pa­pie­ro­śnicę pełną ga­le­sów[1].

– Nie zo­ba­czą nas, jak bę­dziemy ja­rać? – za­py­tał Emir.

– Nie, są da­leko, a mgła jest gę­sta.

Emir i ja na ko­mendę za­pa­li­li­śmy pa­pie­rosy.

– Ale po­wiedz, jak sy­tu­acja – za­py­ta­łem. – Bar­dzo prze­je­bane?

– Dzi­siaj zryli tę górkę po­ci­skami moź­dzie­rzo­wymi. Jed­nemu z dru­giej kom­pa­nii odła­mek od­ciął po­li­czek. Na Me­tli, a to wznie­sie­nie dwa razy więk­sze niż na­sze, mają kilka ZiS-ów[2]. Wi­dzą nas jak na dłoni – po­woli opo­wia­dał ten z trze­ciego.

– Zna­czy, kto prze­żyje, wy­grał na lo­te­rii – do­rzu­cił Emir.

– Nie jest tak źle, jak wy­gląda – po­cie­szał go tam­ten. – Na coś umrzeć i tak trzeba.

Strach wpeł­zał we mnie jak wil­goć. Na­za­jutrz cze­kało nas dar­mowe go­le­nie po­ci­skami.

***

Li­nia ży­cia prze­rywa ci się w dwóch miej­scach. Bę­dziesz dwu­krot­nie ranny, z czego raz ciężko, po­wie­działa mi kie­dyś pewna Cy­ganka. Dže­vada rzu­cała fa­solę, pa­trzyła na ziarna i kon­sta­to­wała: przed tobą po­dróż za gra­nicę i do­bre in­for­ma­cje z da­leka. Wszyst­kim tak mó­wiła, bo by­li­śmy oto­czeni ze wszyst­kich stron, pra­gnę­li­śmy uciec z ob­lę­że­nia, czyli wy­je­chać za gra­nicę. A do­bre in­for­ma­cje z da­leka to naj­czę­ściej dziew­czyna, która ucie­kła w bez­pieczne miej­sce albo krewni z Nie­miec po­sy­ła­jący hajs.

Uło­ży­łem hie­rar­chię rze­czy:

wojna

al­ko­hol

po­ezja

mi­łość

znowu wojna

Ulu­biona pio­senka: „Chodź do łóżka, cudna sprawa, sława łóż­kom, sława, sława!”

Naj­głup­szy cy­tat: „Miła wojna dla tych, co jej nie znają”[3], Erazm z Rot­ter­damu.

Ulu­biony ko­lor: Nie­bie­ski, wszyst­kie od­cie­nie.

Ulu­biona książka: Ple­xus Henry’ego Mil­lera.

Ulu­biony na­pój: Śli­wo­wica do­mo­wej ro­boty.

Ulu­biony ro­dzaj broni: Wę­gier­ski ka­łasz­ni­kow, nu­mer SV-3059.

Ulu­bione je­dze­nie: Litr ra­kii i paczka pa­pie­ro­sów.

Ulu­biony cy­tat: „Stać się nie­śmier­tel­nym i umrzeć”, Jean-Pierre Me­lville.

Nie­speł­nione ma­rze­nie: Bli­zna na twa­rzy od po­ci­sku, żeby wszy­scy pa­trzyli na mnie jak na twar­dziela, kiedy wcho­dzę do knajpy.

A po­tem za­sną­łem przy­kryty ubło­coną koł­drą.

2.

– Za­kład o pięć ma­rek, czy Sta­lowy prze­bie­gnie pole.

– Li­czy się, je­śli do­bie­gnie ranny, czy musi być w jed­nym ka­wałku?

– Jak­kol­wiek, byle do­tarł do bia­łego domku.

Sta­lowy, na­zy­wany tak z po­wodu he­avy­me­ta­lo­wej skó­rza­nej bran­so­letki z ni­klo­wa­nymi kol­cami, le­żał za dziu­ra­wym be­to­no­wym ogro­dze­niem. Głowę po­krył rę­koma, drobny be­to­nowy pył sy­pał mu się we włosy. Był do­kład­nie w po­ło­wie drogi do schronu. Po­ci­ski Za­stavy M84 wa­liły w be­to­nowe słupy ogro­dze­nia, prze­cho­dziły przez dziury, wdzie­rały się w zie­mię. Sta­lowy, w skró­cie Stalo, wstał, pró­bu­jąc się roz­pę­dzić, ale salwa prze­wró­ciła go na zie­mię. Mi­ło­śnicy ha­zardu sie­dzieli pod pi­gwą w bez­piecz­nym schro­nie­niu wie­lo­pię­tro­wego domu.

– Stalo, ży­jesz?

– Gówno żyje, wi­dzisz, że się nie ru­sza ani nie ję­czy.

– Sam so­bie wi­nien, nikt go nie zmu­szał do bie­ga­nia w dzień, mógł za­cze­kać do nocy – wtrą­cił trzeci ob­ser­wu­jący.

Sta­lowy znów wstał, z ca­łych sił po­ru­szał swo­imi zwa­li­stymi no­gami jakby biegł w miej­scu, aż wresz­cie ode­rwał się z po­zy­cji star­to­wej. Jego fry­zura na cze­skiego ho­ke­istę po­wie­wała w biegu. Osiem­dzie­siątka czwórka ro­biła swoją ro­botę. Sta­lowy do­biegł do mety jak Ben John­son.

– Da­waj pięć ma­rek.

– Ta­kiego wała!

– Ej, prze­cież prze­biegł.

– Prze­biegł.

– Było uczci­wie?

– No do­bra, było.

– Za­je­bi­ście uro­cza nie­spo­dzianka.

– Aż łza się w oku kręci.

Sta­lowy, oparty ple­cami o chłodną ścianę domu, wy­cią­gnął po­ła­mane pa­pie­rosy z kie­szeni. Drżą­cymi pal­cami za­pa­lił po­łowę szluga. Po­pra­wił włosy, wy­czy­ścił mun­dur z pyłu i ziemi. Krew do­pły­nęła mu znów do twa­rzy. Noc prze­biła dzień, jak as króla.

3.

Zgemba pa­znok­ciem zdra­py­wał ludzki mózg z pity, po­tem odła­my­wał ka­wałki cia­sta, za­nu­rzał w soli i wkła­dał so­bie do ust. Z bia­łej re­kla­mówki na­kra­pia­nej krwią i ka­wał­kami tka­nek pod­ja­dał biały ser. Twarz miał brudną od pro­chu, na ko­la­nach trzy­mał ka­ra­bin ma­szy­nowy ka­li­ber 7,62 mm. Pięć mi­nut temu w tym oko­pie sie­dzieli au­to­no­mi­ści[4]. Przez za­sieki prze­wie­szony był wciąż cie­pły trup, któ­remu salwa roz­pła­tała czaszkę. Ob­ró­ci­łem go na plecy i wy­ją­łem port­fel z we­wnętrz­nej kie­szeni jego ma­sku­ją­cej wia­trówki. Spoj­rza­łem na zdję­cie pasz­por­to­wego for­matu. Miał wy­so­kie czoło, spore baczki i duże me­lan­cho­lijne oczy. Ostrym brze­giem zdję­cia wy­ją­łem so­bie ka­wałki jabłka spo­mię­dzy zę­bów.

***

W środku ak­cji Deba za­pa­lił ogni­sko za ro­giem domu, żeby wy­su­szyć skar­petki. Po dru­giej stro­nie domu oparł swój au­to­mat o ścianę. Au­to­no­mi­ści pier­dol­nęli kontr­atak. Zła­pali Debę bez broni, za­wią­zali mu dru­tem ręce na ple­cach i za­strze­lili go za staj­nią.

***

Wie­czo­rem tego sa­mego dnia, po tym jak ścią­gnęli nas z li­nii, po­szli­śmy do knajpy. Pi­li­śmy na ra­chu­nek Pią­tego Kor­pusu, czyli za fra­jer. Wa­li­li­śmy ra­kiję na szklanki, a Zgemba do flaszki wrzu­cał nie­bie­skie va­lium. Szef przy­niósł żar­cie: su­szone mięso i twardy ser, na koszt knajpy. Miał do­bro­tliwą twarz, wy­da­wał się być do­świad­czo­nym obe­rży­stą. Kel­nerka, Ru­munka, z któ­rej ust wy­zie­rały roz­strze­lone jak w gra­biach zęby, po­skar­żyła się wła­ści­cie­lowi, że pi­jemy za darmo. On ją uspo­ka­jał. Mó­wiła, że cho­dziła z ja­kimś ty­pem z na­szej bry­gady, na­zy­wali go Pie­karz. Po kilku bu­tel­kach za­czę­li­śmy ro­bić roz­pier­dol w knaj­pie. Strze­la­li­śmy nad ba­rem, w lu­stro i w półki z al­ko­ho­lem. Strze­la­nina za­głu­szała prza­śny ka­wa­łek, który plum­kał z gło­śni­ków. Pró­bo­wa­łem tra­fić w pla­sti­kową łapkę na mu­chy za­cze­pioną o gwóźdź na bo­aze­rii. W ogródku po­roz­wa­la­li­śmy pla­sti­kowe stoły i krze­sła. Przy­ło­ży­li­śmy też kol­bami kilku miej­sco­wym, któ­rym nie po­do­bało się na­sze za­cho­wa­nie. Roz­bro­ili­śmy trzech po­li­cjan­tów i usta­wi­li­śmy ich rzę­dem przed sa­lo­nem fry­zjer­skim. Kiedy wła­ści­ciel knajpy wiózł nas ładą do szkoły, w któ­rej sta­cjo­no­wa­li­śmy, za­częła się ulewa. Wy­cie­raczki śli­zgały się po szy­bie jak wska­zówki na ci­śnie­nio­mie­rzu. Tego wie­czoru już nic wię­cej się nie wy­da­rzyło.

Wy­imki z dzien­nika ha­iku

Schla­łem się i za­sną­łem na stra­ga­nie przed wa­rzyw­nia­kiem Tru­skawka, na­prze­ciwko au­stro-wę­gier­skiego bu­dynku, w któ­rym tym­cza­sowo miesz­ka­łem.

By­łem w ha­waj­skich szor­tach i pod­ko­szulce z krót­kim rę­ka­wem.

Tuż przed świ­tem.

Matka zo­ba­czyła mnie przez okno w ki­blu.

Za­pro­wa­dzili mnie z oj­cem do miesz­ka­nia, trzy­ma­jąc pod ręce.

Umyli w wan­nie.

Czu­łem się jak obce ciało we­wnątrz więk­szego ob­cego ciała.

Przy­po­mi­na­łem zmę­czo­nego ro­bota.

***

Trzę­sły mi się ręce, gdy pi­łem kawę.

Na­prze­ciwko bu­dynku.

W piz­ze­rii Am­fora.

Było nor­malne, że trzęsą mi się ręce.

Zwy­czajne al­ko­ho­lowe drże­nie.

Kawa spły­wała mi po gar­dle.

Spie­ra­jąc smród piwa i ko­niaku z wczo­raj.

Mi­jał do­piero szó­sty dzień wojny.

Pierw­szy raz w ży­ciu by­łem uchodźcą.

***

W ła­zience baru West ścią­gną­łem le­wisy i sprze­da­łem je wła­ści­cie­lowi za 100 mi­lio­nów di­na­rów.

Na bank­no­cie jed­no­mi­lio­no­wym znaj­do­wała się po­stać Ni­koli Te­sli.

Na pięć­set­ty­sięcz­nym był Jo­sip Broz Tito.

Piwo skoń­czyło się szybko.

Jedno kosz­to­wało pół mi­liona.

Pi­li­śmy whi­sky.

Kel­ner na­le­wał je z bu­telki pię­cio­li­tro­wej.

Nie za­uwa­ży­li­śmy, kiedy za­pa­dła noc.

Przed ka­wiar­nią z rury cie­kła lo­do­wata woda.

Spły­wała po roz­grza­nym as­fal­cie.

Pach­niały kwiaty lipy.

Miód był w po­wie­trzu.

Póź­niej ni­czego nie pa­mię­tam.

***

„Za ra­nek, co zsyła nam złu­dze­nie ja­kie­goś po­czątku...”[5]

Przez okno w po­koju nad knajpą Haj­duk.

Wpa­dały ja­skrawe pro­mie­nie Słońca.

W po­koju było przy­jem­nie.

Cie­pło się­gało ko­niusz­ków pal­ców u stóp.

Za­ło­ży­łem czy­ste białe bok­serki.

Wy­ją­łem mo­nety i pa­pie­rowe marki z kie­szeni kurtki.

Otwo­rzy­łem okno i roz­ło­ży­łem ręce.

Świe­żość owiała moją twarz.

Nie było to wcale ilu­zo­ryczne.

Li­czy­łem nie­miec­kie marki.

Ten po­ra­nek był do tego stwo­rzony.

***

21 kwiet­nia 1992 (wto­rek), o 18.15, w moim mie­ście za­częła się wojna.

W ogródku ka­wiarni Ca­sa­blanca pi­łem piwo sa­ra­je­vsko.

Na no­gach mia­łem naj­now­szy mo­del adi­da­sów.

Le­wisy.

Pu­chową kurtkę.

Ukry­łem się u stryja trzy­dzie­ści me­trów od knajpy.

Dał mi Ma­gnum 357 i sześć­dzie­siąt na­boi.

Wsa­dzi­łem je do kie­szeni spodni.

Nie­które na­boje miały wgłę­bie­nia na czubku.

To była amu­ni­cja dum-dum[6].

Gra­naty i po­ci­ski róż­nych ka­li­brów sta­no­wiły oprawę dźwię­kową pierw­szego dnia wojny.

Wi­dzia­łem spa­da­jącą gwiazdę na frag­men­cie nieba po­mię­dzy da­chami do­mów.

Za­pra­gną­łem.

Końca wojny.

Po­go­dzić się z dziew­czyną.

***

Ile masz hajsu?

Dzie­sięć ma­rek.

Ja mam pięć.

Mo­żemy się po­rząd­nie schlać.

***

Pi­jemy piwo z bu­telki.

Pod­łoga jest mar­mu­rowa.

Cią­gnie od niej chło­dem.

Na ze­wnątrz jest upał.

Nikt nie nosi ze­garka.

Bo czas nie ma żad­nego sensu.

***

Cu­dow­nie jest być uchodźcą.

Je­steś wtedy oby­wa­te­lem pięt­na­stej ka­te­go­rii.

Nikt cię nie zna.

Mo­żesz wy­si­kać się na środku ulicy.

I pójść da­lej.

Prze­chod­nie po­wie­dzą: Co za wie­śniak, praw­dziwy dzi­kus!

Że też was wszyst­kich nie po­za­bi­jali!

Czemu się nie bro­ni­li­ście?

Tchó­rze!

Pizdy!

Gdzie ma­cie jaja?

I tylko cza­sem świst po­ci­sków z hau­bicy 155 mm na ich nie­bie przy­po­mina, że w tej woj­nie nie ist­nieją da­le­kie tyły.

***

Paczka ga­le­sów kosz­tuje 17 nie­miec­kich ma­rek.

Paczka part­ne­rów 20.

HB są po 25.

Piwo skop­sko 10 ma­rek.

Će­vapy[7] kosz­tują 20.

Wo­rek mąki 1000 DM.

Ki­lo­gram kawy 330.

Je­ste­śmy oto­czeni ze wszyst­kich stron.

Wszystko da się za­stą­pić.

Liść pi­gwy można pa­lić za zero ma­rek.

Kawa z pra­żo­nego jęcz­mie­nia kosz­tuje markę.

Bu­telka na­poju ra­ki­jo­po­dob­nego 10 DM.

Će­vapy i tak są luk­su­sem.

Ku­ku­ry­dza jest ta­nia i smaczna.

Na­dal je­ste­śmy oto­czeni ze wszyst­kich stron.

***

Matka o szó­stej rano zbie­rała w po­bli­skich do­li­nach dziki zro­szony szpi­nak.

Przy­no­siła zbiory w za­wi­nię­tym far­tu­chu.

Na obiad je­dli­śmy go­to­wany szpi­nak z ce­bulą, zupę ze szpi­naku i sa­łatkę ze szpi­naku.

By­łem pe­łen że­laza.

Silny jak ma­ry­narz Po­peye.

***

Wy­le­guję się na sza­rej gąbce otrzy­ma­nej od po­mocy hu­ma­ni­tar­nej.

Rojne ko­lo­nie mró­wek ma­sze­rują po ścia­nach.

Biorę 10 mg va­lium.

Sy­piam po dwa­dzie­ścia go­dzin.

W po­koju ćwi­czę cho­dze­nie o ku­lach.

Wciąż boli mnie zra­niona stopa.

Czy­tam Pieśń mi­ło­sną J. Al­freda Pru­frocka Eliota.

W po­ko­iku go­ścin­nym Greta i Nađa ukła­dają pa­sjansa.

Matka uwija się przy piecu opa­la­nym drew­nem.

Oj­ciec jest na fron­cie.

Za na­szym uchodź­czym do­mem mama po­sa­dziła ce­bulę, pa­prykę i po­mi­dory.

Cze­kamy na pierw­sze plony.

Na progu domu Ko­nik Gar­bu­sek we­soło szczeka.

Słońce jest w ze­ni­cie.

***

Z bun­kra po­ło­żo­nego naj­da­lej na lewo dali nam znać po dru­cie, że zgi­nął Osman Ja­ku­po­vić.

Snaj­per tra­fił go w czoło, tam, gdzie za­czy­nają się włosy.

Nie miał szans do­trzeć do ostat­niego schronu na Pa­dežu.

Wie­czo­rem przy­nie­śli go na no­szach.

Obu­dził się ze śmierci kli­nicz­nej.

Mam­ro­tał bez­sen­sowne słowa.

Włosy sta­wały dęba, kiedy słu­cha­li­śmy ży­wego trupa.

Za­nie­śli go na tyły.

Umarł w szpi­talu po trzech dniach.

Nie zdą­ży­łem go na­wet po­znać.

Nie pa­mię­tam jego twa­rzy.

Był wy­so­kim i szczu­płym chło­pa­kiem z miej­sco­wo­ści Sti­jena.

***

10 maja 1992 (pią­tek)

Dzi­siaj nic mi się nie przy­da­rzyło.

***

Kaem ujada jak pies.

Ze­bra­łem pełną ko­szulkę cze­re­śni.

Po­ci­ski lecą nad pło­ną­cymi da­chami.

Mó­wią, że wali snaj­per ze sta­rego mia­sta.

Tu i tam pra­cują moź­dzie­rze 60 i 82 mm.

Cza­sem wy­strza­łem ode­zwie się czołg.

Albo WWR[8] po­śle se­rię ra­kiet.

Wzdry­gam się, gdy wy­bu­chają w po­bliżu.

Prze­ra­że­nie peł­znie po krę­go­słu­pie.

Dło­nie się pocą.

Mó­wię o nor­mal­nych rze­czach.

Jak ob­łoki, cze­re­śnie i Una.

***

Zde­cy­do­wa­łem się pi­sać skraj­nie oszczęd­nie.

Nie wia­domo, kiedy skoń­czy się wojna.

Pon. – pi­jany.

Wt. – pij.

Śr. – też.

Czw. – 0.

Do wiecz­no­ści

1.

Plan był pro­sty: pój­dziemy ty­ra­lierą, nas dzie­wię­ciu. Od­le­głość mię­dzy jed­nym a dru­gim bę­dzie wy­no­sić od pię­ciu do dzie­się­ciu me­trów. Atak fron­talny jak re­gu­la­min woj­skowy przy­ka­zał. Stalo wy­strzeli z zolji, lek­kiego gra­nat­nika prze­ciw­pan­cer­nego sta­no­wią­cego całe na­sze za­bez­pie­cze­nie ar­ty­le­ryj­skie. Pod­nie­siemy się z ziemi, za­czniemy strze­lać i po­bie­gniemy w kie­runku ich oko­pów, wrzesz­cząc Al­lahu Ak­bar, to wzbu­dzi prze­ra­że­nie. A po­tem jak się komu po­szczę­ści.

Te­raz le­żymy na ziemi i pa­limy pod osłoną na­szego okopu. Na gło­wach hełmy, na pier­siach ła­dow­nice z ma­ga­zyn­kami po trzy­dzie­ści na­bo­jów. Stalo na ple­cach nosi zolję, na­szą po­tężną ar­ty­le­rię. Je­dy­nie Faćo ma ka­ła­cha z drew­nianą kolbą. Mówi, że ta broń przy­nosi mu szczę­ście. Pie­cho­cia­rze czę­stują nas pa­pie­ro­sami i kawą, wy­szcze­rzeni z ra­do­ści, że to nie oni idą na ak­cję. Dla na­szych dy­wer­san­tów wszystko. Roz­mowy są zwy­czajne, nikt nie wspo­mina o tym, co się za­raz sta­nie. Jak­by­śmy szli na pik­nik, a nie do ataku.

Paź­dzier­ni­kowy wiatr zwal­nia ze służby uschłe li­ście gra­bów i bu­ków. Opa­da­jąc, do­ty­kają się i sze­lesz­czą ni­czym in­dyj­ski je­dwab. So­sny są nie­znisz­czalne, ich ciem­no­zie­lone igły cze­szą wiatr. Cze­kamy, aż przez mo­to­rolę ode­zwie się do­wódca ba­ta­lionu i da roz­kaz do ataku. Je­ste­śmy w le­sie, noc już dawno za­pa­dła. Sfor­mo­wa­li­śmy dziwną ty­ra­lierę w kształ­cie pod­kowy. As­fal­towa droga bie­gnie mię­dzy ścianą lasu a głę­bo­kim wą­wo­zem, mrocz­nym jak gar­dziel King Konga. Na­sze po­zy­cje znaj­dują się trzy­sta me­trów da­lej. Je­ste­śmy do­kład­nie przed nimi, za­je­bi­ście wy­sta­wieni na ogień wszel­kiego ka­li­bru.

Stalo daje ręką znak, żeby ru­szać. Ha­fura i ja na wszelki wy­pa­dek idziemy na zwiad, mimo że do­wo­dzi czarna noc. Wy­cho­dzimy z lasu, po­ru­sza­jąc się jak du­chy, do­cie­ramy do kar­ło­wa­tego krzaka. Je­śli ktoś za­cznie przy­pad­kiem strze­lać, już po nas, znaj­du­jemy się na li­nii ognia. Mo­żemy je­dy­nie na­słu­chi­wać. Z od­dali do­cho­dzą od­głosy roz­mów, ale są nie­zro­zu­miałe. Wstrzy­mu­jemy od­dech. Z ich oko­pów sły­chać ude­rze­nia o zie­mię. Dźwięk jest tępy, jakby się za­ko­py­wali. Po kiego chuja to te­raz ro­bią? Pod­cho­dzą do nas Stalo i reszta od­działu. Usta­wiamy się we­dług planu i za­czy­namy czoł­gać. Na­gie Wzgó­rze – czy ist­nieje bar­dziej idio­tyczna na­zwa dla tej pie­przo­nej góry? Po­woli prze­su­wamy się w stronę wy­zna­czo­nego celu. Ich okopy są nie­wi­doczne, praw­do­po­dob­nie znaj­dują się na zbo­czu pod sa­mym szczy­tem. Stalo wstaje, roz­kłada zolję, przy­kłada oko do ce­low­nika. Gło­wica leci gdzie pieprz ro­śnie, da­leko za wzgó­rze. Pew­nie tra­fił w staj­nię albo inny rów­nie stra­te­giczny obiekt. Ale to nie­ważne, to zwy­kła sztuczka psy­cho­lo­giczna. Wy­buch zwięk­sza strach, a strach ma wiel­kie oczy, jak u wo­łów pro­wa­dzo­nych na rzeź. Bie­gniemy, strze­lamy, wrzesz­czymy. Me­try wy­dają się dłu­gie jak ki­lo­me­try pod­czas ma­ra­tonu. Czas roz­ciąga się ni­czym guma w procy. Smu­ga­cze gwiż­dżą ze wszyst­kich stron, ich ostrzał nas spo­wal­nia. Le­żymy na ziemi bez żad­nej osłony. Otóż to. Na­gie Wzgó­rze. Trupi po­li­gon. Leż i stań się na­wo­zem do trawy.

– Stalo, za­ciął mi się ka­ra­bin, chodź tu! – drze się Faćo.

Stalo nogą od­blo­ko­wuje mu ka­ra­bin. Faćo trzyma drew­nianą kolbę przed głową, żeby po­cisk nie tra­fił go w czoło.

– Ostro, kurwa mać! – sły­szę Ha­furę.

– Prze­je­bane, nie ma co.

– Od­wrót! – krzy­czy Stalo.

Nie mamy czasu na ga­da­nie. Tur­lamy się w dół, w stronę na­szych po­zy­cji, chro­nieni zbo­czem góry. Gra­naty wy­bu­chają do­kład­nie tam, gdzie by­li­śmy przed chwilą. Ło­mot jak w studni. Do­tar­li­śmy do lasu, nikt nie jest ranny ani mar­twy. Re­krut spu­ścił głowę i wpa­truje się w zie­mię. Jest blady jak zom­bie, a orli nos – ob­ró­cony rzeź­ni­czy hak przy­kle­jony do twa­rzy – na­daje mu ka­ry­ka­tu­ralny wy­gląd. Idzie po­chy­lony, kro­kami mie­rząc wła­sny strach. Re­krut w jed­no­stce przy­nosi pe­cha, to aż nie­sa­mo­wite, jak śmierć się do nich klei. Cza­sem my­ślę, że na czole mają wy­pa­lony jej znak. Do re­kruta jesz­cze nie do­tarło, że wła­śnie prze­żył swoją pierw­szą ak­cję.

– Tej pie­przo­nej górki na­wet Sta­lo­wo­głowy[9] by nie za­jął – mówi Ha­fura.

– Za­je­bi­ście ciężko.

– Atak nocą to ro­syj­ska ru­letka – od­zywa się Me­rva.

– Wszystko to ru­letka: kiedy ata­ku­jesz, kiedy je­steś na fron­cie, kiedy masz faj­rant w cy­wilu, jak się nie ob­ró­cisz, dupa z tyłu.

– Pie­przone szczę­ście.

– Jesz­cze do tego wszyst­kiego ka­ra­bin mi się za­cina – żali się Faćo.

Stalo śmieje się i mruga. Scho­dzimy na as­falt.

– Do­bra, lu­dzie, na ra­zie – po­zdra­wia nas straż­nik z ostat­niego schronu po le­wej.

Trzy­mamy się w gru­pie, idziemy, po­włó­cząc no­gami jak bla­szane ro­boty. Po dwu­stu me­trach z mroku wy­ła­nia się za­rys domu, w któ­rym spę­dzimy noc. Me­rva i ja trzy­mamy pierw­szą straż, po­zo­stali idą spać. Sto­imy przed drzwiami i pa­trzymy na łąkę przed do­mem. Na prawo od nas zieje prze­paść. Na­sza li­nia jest do­piero pół ki­lo­me­tra stąd, wy­soko w gór­skim ma­sy­wie. Wła­ści­wie sta­no­wimy coś w ro­dzaju straży przed­niej. Ciem­ność staje się gę­sta jak w tu­nelu, do któ­rego wjeż­dża po­ciąg.

– Ju­tro rano znowu idziemy na ak­cję.

– Do­sta­niemy w dupę po ca­ło­ści.

– Do­ko­pali się do ją­dra ziemi, gówno im zro­bimy – na­rzeka Me­rva bar­dziej sam do sie­bie.

W od­dali ktoś pi­jany strzela smu­ga­czami w niebo. Ob­si­kuję róg domu. Mó­wią, że po pół­nocy karta się od­wraca. Może ju­tro bę­dziemy mieć szczę­ście, bo na ra­zie ni chuja.

2.

Znowu to samo. Je­dyna róż­nica, że ata­ku­jemy za dnia. Ja­kie było niebo? Świe­ciło słońce? Nie pa­mię­tam. Mun­dur ma nie­okre­ślony, bez­pł­ciowy za­pach. Trawa jest wil­gotna i sza­ro­zie­lona – jak ściany w pu­blicz­nym sza­le­cie. Przez kilka mi­nut przed ata­kiem trwa ide­alna ci­sza. Za­mie­rają na­wet dźwięki przy­rody. Albo zmy­sły ich nie re­je­strują, sku­pione tylko na jed­nym: prze­żyć.

Ciało mam jak spo­coną, za­ci­śniętą pięść. Wy­strzał z zolji, strze­la­nie i wrza­ski. Nie­spo­dzie­wa­nie ła­two prze­bi­li­śmy się przez li­nię i wpa­dli­śmy do ich pu­stych oko­pów. Po twa­rzy prze­bie­gają mi skur­cze. Po­ci­ski dum-dum trzesz­czą jak po­pcorn. Re­džo Be­gić klę­czy na prawo ode mnie. Spod woj­sko­wego koca wy­staje słoma. Prze­szu­ku­jemy żoł­nier­skie torby, wła­ści­ciel mo­jej na­zywa się Du­ško Ban­jac. Jego imię za­pi­sane jest ołów­kiem na ka­wałku pa­ra­gonu. Kar­to­nowe pu­dełka z na­bo­jami wpy­chamy do kie­szeni. Na­gle z ust Re­džy wy­lewa się stru­mień gę­stej krwi. Char­czy. Jego twarz przy­biera ko­lor tynku. Na po­czątku wy­daje mi się, że po­cisk prze­le­ciał mu przez usta. Wy­cią­gamy go z okopu i wle­czemy dzie­sięć me­trów ni­żej, do schronu. Umarł w kilka se­kund, nie zdą­ży­li­śmy go na­wet opa­trzyć. Kula prze­szła ide­al­nie przez pierś, roz­wa­liła serce. Przy­kry­li­śmy go pa­łatką. Kiedy wi­dzisz mar­twego, do­ciera do cie­bie wła­sna śmier­tel­ność.

Re­krut wy­mio­tuje ka­wał­kami ośli­zgłego, nie­prze­tra­wio­nego je­dze­nia. Zo­sta­wiamy go przy zwło­kach, do­póki nie do­trą tra­ga­rze z ty­łów i nie za­biorą ciała. Na pra­wym skrzy­dle żoł­nie­rze z są­sied­niej bry­gady sfor­so­wali li­nię ognia i wpa­dli mię­dzy domy, które były na tej sa­mej wy­so­ko­ści, co Na­gie Wzgó­rze. Prze­dzie­ramy się przez ni­skie łany nie­ze­bra­nej ku­ku­ry­dzy. Po­cisk moź­dzie­rzowy pada mię­dzy Ha­furę i Hu­sina. Oby­dwaj lecą w po­wie­trze ra­zem z urwa­nymi kol­bami ku­ku­ry­dzy. Hu­sin zo­stał zra­niony w lewą łydkę. Odła­mek, który go tra­fił, jest warty przy­naj­mniej trzy-cztery mie­siące cho­ro­bo­wego. Ha­furę ude­rzył sam po­dmuch wy­bu­chu. Stalo przez mo­to­rolę daje znać, że mamy dwóch ran­nych i jed­nego mar­twego.

Nie ma bar­dziej pa­skud­nego uczu­cia niż kon­ty­nu­ować ak­cję po czymś ta­kim. Obrzy­dze­nie i strach roz­ra­stają się do nie­ludz­kich roz­mia­rów.

Na­ty­kamy się na trupa rzu­co­nego na za­sieki jakby był wor­kiem kar­to­fli. Ma na so­bie ma­sku­jący mun­dur ju­go­sło­wiań­skiej ar­mii. Trzy­dzie­ści parę lat, dłu­gie ja­sne wąsy i nowy ekwi­pu­nek, co nie ma szcze­gól­nego zna­cze­nia w jego obec­nej sy­tu­acji. Z noz­drzy ka­pie mu krew jak trze­cio­pla­no­wym bo­ha­te­rom gi­ną­cym w pierw­szych mi­nu­tach ta­nich fil­mów ka­rate. Jego sze­roko otwarte oczy pa­trzą w roz­oraną zie­mię.

Trzy­dzie­ści me­trów da­lej od­kry­wamy jesz­cze jed­nego trupa. Ten ma naj­wy­żej dzie­więt­na­ście lat. Leży na ple­cach z majt­kami spusz­czo­nymi do ko­lan. Za­szczyt­nie czy nie – zszedł z tego świata. „Nikt nie uleci w niebo. Zie­mia przy­ciąga ciało i ołów”[10].

***