39,00 zł
W swoim debiutanckim utworze prozatorskim, zbiorze opowiadań „Nieśmiertelnik 03 1043”, Faruk Šehić nieustająco poszukuje odpowiedzi na to pytanie, eksperymentując z językiem, formą i sposobami prowadzenia narracji. Tworzy przejmującą kronikę wojny na Bałkanach, ale również uniwersalną opowieść o okrutnej i pozbawionej sensu rzeczywistości. Bośniacki pisarz rozlicza się z doświadczeniem zdobytym na pierwszej linii frontu, gdzie dotychczasowe ideały zostały utopione w błocie wymieszanym z krwią jego rówieśników.
Šehić jest nie tylko żołnierzem, ale też poetą: groteskowa i absurdalna frontowa codzienność opisana jest językiem pełnym alegorii, porównań, metafor. Towarzyszą mu w tej podróży inni wielcy twórcy, między innymi dwudziestowieczni polscy poeci. Ich losy są zaskakująco zbieżne z tymi, które pół wieku później stały się udziałem Bośniaków. Porażające naturalizmem makabryczne obrazy kontrastują tu z niedającym się zatrzeć pięknem okaleczonego świata. Wisielczy humor potęguje atmosferę strachu, a obrazy przedwojennej idylli jeszcze dobitniej podkreślają koszmar wojennego, ale także powojennego życia – kto raz trafił w sidła tej piekielnej maszynerii, nie wyswobodzi się z niej tak łatwo. „Nieśmiertelnik 03 1043” to „Na Zachodzie bez zmian“ kolejnego straconego pokolenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 179
Na początku był raj, z którego zostaliśmy wygnani.
Patrzyliśmy, jak nad wzgórzami dającymi początek rzece Unie zbierają się chmury. Przedtem jasne obłoki teraz kolorem zaczęły przypominać brudny śnieg. Powietrze wydawało się naelektryzowane, jak zawsze przed letnią ulewą. Nie lubiliśmy deszczu, bo zapowiadał koniec pływania, a następnego dnia tylko piekielny upał zmuszał nas do ponownego wejścia do wody. Kąpanie było najważniejszym letnim rytuałem w naszym mieście. Przez cały rok żyło się tylko po to – kalendarz istniał z powodu lata i wody. Miasto pachniało rzeką, roślinami wodnymi i rybami. W powietrzu fruwały kacze pióra, a na brzegach rozsypane były ości. Grille dymiły, skrzynki piwa chłodziły się w wodzie. Na drugim brzegu rzeki, na dachu niedokończonego budynku, wiatr łopotał trójkolorową flagą z pięcioramienną czerwoną gwiazdą. Pod nią wisiały ręczniki – amulety przynoszące szczęście i błogosławieństwo domowi i jego mieszkańcom.
Kiedy na Kaczej Wyspie pojawił się kormoran, ktoś wziął kamień i próbował go przepędzić. Pióra ptaka były czarne i tłuste. Nurkował i wynurzał się, raz po raz przełykając rybę. Potem prąd rzeki zaniósł go daleko pod Drewniany Most, skąd pływacy przeganiali go wrzaskami.
Skakałem do wody aż do utraty przytomności. Wychodziłem na wybetonowany dla łatwiejszego poruszania się brzeg, wspinałem się na platformę i z całej siły wybijałem w górę, wyginałem w kierunku wody, prostowałem i nurkowałem najgłębiej jak mogłem, do dna, niebieskiego i mrocznego. Na dole panował spokój, przyjemne dla ciała cisza i chłód. Ryby rozpierzchały się na wszystkie strony. Zanurkowałem w ławicę lipieni i kleni.
Wszyscy skaczą, chcą nacieszyć się tym dniem. Niektórzy nie wychodzą wcale z wody, tylko taplają się jak foki, pozwalając, by prąd niósł ich aż do wodospadu. Tam są porywani przez nurt i w lot przerzucani pod Drewniany Most, prawie sto metrów od naszego kąpieliska.
Chmury są teraz czarne i złowrogie, a powietrze naelektryzowane do granic. Zaczynają padać duże, ciężkie krople. Kąpiel się kończy, większość ucieka z wody, nieliczni pływacy pozostają w rzece. Deszcz przybiera na sile, krople stają się coraz większe i zimniejsze. Smukłe drzewa tańczą na wietrze. Pod naporem nawałnicy gną się konary wielkich platanów, przypominają teraz odwrócone parasole. Biblijne pioruny i grzmoty rozdzierają niebo. Trzeba znaleźć jakieś schronienie, poczekać, aż przejdzie, potem pójść do domu. Przez ścianę deszczu nie widać powierzchni rzeki. Wydaje się, że nigdy nie przestanie padać.
HIERARCHIA RZECZY
Pod presją
1.
Dotarliśmy na pozycje. Wszędzie błoto i mgła, ledwo widać, kto przed tobą idzie.
Prawie łapaliśmy się za pasy, żeby nie stracić kompanów. Kolumna wlokła się wzdłuż rozchwianych płotów, obok podpalonych domów. Błoto lepiło się do butów i rozciągało jak ciasto.
Najpiękniejsze są fronty, na których jesteś po raz pierwszy – wszystko jest nowe, nietypowe i w chuj ekscytujące. Szczególnie, kiedy przejmujesz stanowisko w nocy, a następnego dnia o brzasku orientujesz się, że jesteś odsłonięty, jakbyś siedział na czubku gwoździa.
Zwęglone belki spadały z dachu i skwierczały na rozmokłej ziemi. Maszerowaliśmy w górę zbocza, trawa była śliska od opadającej mgły. Raz po raz ktoś się przewracał, zatrzymując kolumnę, a potem wyklinał prezydenta i państwo. Na samą myśl o spędzeniu nocy na glebie bolały mnie hemoroidy. Przewodnik z żandarmerii zaprowadził nas na wierzchołek pagórka. Emir i ja zajęliśmy płytki okop, w którym znajdował się uwalany błotem sprężynowy materac, kołdra i parę petów dopalonych do ostatniego bucha, po czym nerwowo wbitych w ziemię.
– Hej, chłopaki, jak tam, zimno? – dotarł do nas głos z prawej strony.
– Przyjdź, to ci powiem – odpowiedział Emir, leżąc na materacu.
Od tyłu podszedł do nas kontur. Wskoczył do okopu.
– Z Trzeciego Batalionu – powiedział, kiedy podaliśmy sobie ręce. – Macie może szluga?
Otworzyłem papierośnicę pełną galesów[1].
– Nie zobaczą nas, jak będziemy jarać? – zapytał Emir.
– Nie, są daleko, a mgła jest gęsta.
Emir i ja na komendę zapaliliśmy papierosy.
– Ale powiedz, jak sytuacja – zapytałem. – Bardzo przejebane?
– Dzisiaj zryli tę górkę pociskami moździerzowymi. Jednemu z drugiej kompanii odłamek odciął policzek. Na Metli, a to wzniesienie dwa razy większe niż nasze, mają kilka ZiS-ów[2]. Widzą nas jak na dłoni – powoli opowiadał ten z trzeciego.
– Znaczy, kto przeżyje, wygrał na loterii – dorzucił Emir.
– Nie jest tak źle, jak wygląda – pocieszał go tamten. – Na coś umrzeć i tak trzeba.
Strach wpełzał we mnie jak wilgoć. Nazajutrz czekało nas darmowe golenie pociskami.
Linia życia przerywa ci się w dwóch miejscach. Będziesz dwukrotnie ranny, z czego raz ciężko, powiedziała mi kiedyś pewna Cyganka. Dževada rzucała fasolę, patrzyła na ziarna i konstatowała: przed tobą podróż za granicę i dobre informacje z daleka. Wszystkim tak mówiła, bo byliśmy otoczeni ze wszystkich stron, pragnęliśmy uciec z oblężenia, czyli wyjechać za granicę. A dobre informacje z daleka to najczęściej dziewczyna, która uciekła w bezpieczne miejsce albo krewni z Niemiec posyłający hajs.
Ułożyłem hierarchię rzeczy:
wojna
alkohol
poezja
miłość
znowu wojna
Ulubiona piosenka: „Chodź do łóżka, cudna sprawa, sława łóżkom, sława, sława!”
Najgłupszy cytat: „Miła wojna dla tych, co jej nie znają”[3], Erazm z Rotterdamu.
Ulubiony kolor: Niebieski, wszystkie odcienie.
Ulubiona książka: Plexus Henry’ego Millera.
Ulubiony napój: Śliwowica domowej roboty.
Ulubiony rodzaj broni: Węgierski kałasznikow, numer SV-3059.
Ulubione jedzenie: Litr rakii i paczka papierosów.
Ulubiony cytat: „Stać się nieśmiertelnym i umrzeć”, Jean-Pierre Melville.
Niespełnione marzenie: Blizna na twarzy od pocisku, żeby wszyscy patrzyli na mnie jak na twardziela, kiedy wchodzę do knajpy.
A potem zasnąłem przykryty ubłoconą kołdrą.
2.
– Zakład o pięć marek, czy Stalowy przebiegnie pole.
– Liczy się, jeśli dobiegnie ranny, czy musi być w jednym kawałku?
– Jakkolwiek, byle dotarł do białego domku.
Stalowy, nazywany tak z powodu heavymetalowej skórzanej bransoletki z niklowanymi kolcami, leżał za dziurawym betonowym ogrodzeniem. Głowę pokrył rękoma, drobny betonowy pył sypał mu się we włosy. Był dokładnie w połowie drogi do schronu. Pociski Zastavy M84 waliły w betonowe słupy ogrodzenia, przechodziły przez dziury, wdzierały się w ziemię. Stalowy, w skrócie Stalo, wstał, próbując się rozpędzić, ale salwa przewróciła go na ziemię. Miłośnicy hazardu siedzieli pod pigwą w bezpiecznym schronieniu wielopiętrowego domu.
– Stalo, żyjesz?
– Gówno żyje, widzisz, że się nie rusza ani nie jęczy.
– Sam sobie winien, nikt go nie zmuszał do biegania w dzień, mógł zaczekać do nocy – wtrącił trzeci obserwujący.
Stalowy znów wstał, z całych sił poruszał swoimi zwalistymi nogami jakby biegł w miejscu, aż wreszcie oderwał się z pozycji startowej. Jego fryzura na czeskiego hokeistę powiewała w biegu. Osiemdziesiątka czwórka robiła swoją robotę. Stalowy dobiegł do mety jak Ben Johnson.
– Dawaj pięć marek.
– Takiego wała!
– Ej, przecież przebiegł.
– Przebiegł.
– Było uczciwie?
– No dobra, było.
– Zajebiście urocza niespodzianka.
– Aż łza się w oku kręci.
Stalowy, oparty plecami o chłodną ścianę domu, wyciągnął połamane papierosy z kieszeni. Drżącymi palcami zapalił połowę szluga. Poprawił włosy, wyczyścił mundur z pyłu i ziemi. Krew dopłynęła mu znów do twarzy. Noc przebiła dzień, jak as króla.
3.
Zgemba paznokciem zdrapywał ludzki mózg z pity, potem odłamywał kawałki ciasta, zanurzał w soli i wkładał sobie do ust. Z białej reklamówki nakrapianej krwią i kawałkami tkanek podjadał biały ser. Twarz miał brudną od prochu, na kolanach trzymał karabin maszynowy kaliber 7,62 mm. Pięć minut temu w tym okopie siedzieli autonomiści[4]. Przez zasieki przewieszony był wciąż ciepły trup, któremu salwa rozpłatała czaszkę. Obróciłem go na plecy i wyjąłem portfel z wewnętrznej kieszeni jego maskującej wiatrówki. Spojrzałem na zdjęcie paszportowego formatu. Miał wysokie czoło, spore baczki i duże melancholijne oczy. Ostrym brzegiem zdjęcia wyjąłem sobie kawałki jabłka spomiędzy zębów.
W środku akcji Deba zapalił ognisko za rogiem domu, żeby wysuszyć skarpetki. Po drugiej stronie domu oparł swój automat o ścianę. Autonomiści pierdolnęli kontratak. Złapali Debę bez broni, zawiązali mu drutem ręce na plecach i zastrzelili go za stajnią.
Wieczorem tego samego dnia, po tym jak ściągnęli nas z linii, poszliśmy do knajpy. Piliśmy na rachunek Piątego Korpusu, czyli za frajer. Waliliśmy rakiję na szklanki, a Zgemba do flaszki wrzucał niebieskie valium. Szef przyniósł żarcie: suszone mięso i twardy ser, na koszt knajpy. Miał dobrotliwą twarz, wydawał się być doświadczonym oberżystą. Kelnerka, Rumunka, z której ust wyzierały rozstrzelone jak w grabiach zęby, poskarżyła się właścicielowi, że pijemy za darmo. On ją uspokajał. Mówiła, że chodziła z jakimś typem z naszej brygady, nazywali go Piekarz. Po kilku butelkach zaczęliśmy robić rozpierdol w knajpie. Strzelaliśmy nad barem, w lustro i w półki z alkoholem. Strzelanina zagłuszała przaśny kawałek, który plumkał z głośników. Próbowałem trafić w plastikową łapkę na muchy zaczepioną o gwóźdź na boazerii. W ogródku porozwalaliśmy plastikowe stoły i krzesła. Przyłożyliśmy też kolbami kilku miejscowym, którym nie podobało się nasze zachowanie. Rozbroiliśmy trzech policjantów i ustawiliśmy ich rzędem przed salonem fryzjerskim. Kiedy właściciel knajpy wiózł nas ładą do szkoły, w której stacjonowaliśmy, zaczęła się ulewa. Wycieraczki ślizgały się po szybie jak wskazówki na ciśnieniomierzu. Tego wieczoru już nic więcej się nie wydarzyło.
Wyimki z dziennika haiku
Schlałem się i zasnąłem na straganie przed warzywniakiem Truskawka, naprzeciwko austro-węgierskiego budynku, w którym tymczasowo mieszkałem.
Byłem w hawajskich szortach i podkoszulce z krótkim rękawem.
Tuż przed świtem.
Matka zobaczyła mnie przez okno w kiblu.
Zaprowadzili mnie z ojcem do mieszkania, trzymając pod ręce.
Umyli w wannie.
Czułem się jak obce ciało wewnątrz większego obcego ciała.
Przypominałem zmęczonego robota.
Trzęsły mi się ręce, gdy piłem kawę.
Naprzeciwko budynku.
W pizzerii Amfora.
Było normalne, że trzęsą mi się ręce.
Zwyczajne alkoholowe drżenie.
Kawa spływała mi po gardle.
Spierając smród piwa i koniaku z wczoraj.
Mijał dopiero szósty dzień wojny.
Pierwszy raz w życiu byłem uchodźcą.
W łazience baru West ściągnąłem lewisy i sprzedałem je właścicielowi za 100 milionów dinarów.
Na banknocie jednomilionowym znajdowała się postać Nikoli Tesli.
Na pięćsettysięcznym był Josip Broz Tito.
Piwo skończyło się szybko.
Jedno kosztowało pół miliona.
Piliśmy whisky.
Kelner nalewał je z butelki pięciolitrowej.
Nie zauważyliśmy, kiedy zapadła noc.
Przed kawiarnią z rury ciekła lodowata woda.
Spływała po rozgrzanym asfalcie.
Pachniały kwiaty lipy.
Miód był w powietrzu.
Później niczego nie pamiętam.
„Za ranek, co zsyła nam złudzenie jakiegoś początku...”[5]
Przez okno w pokoju nad knajpą Hajduk.
Wpadały jaskrawe promienie Słońca.
W pokoju było przyjemnie.
Ciepło sięgało koniuszków palców u stóp.
Założyłem czyste białe bokserki.
Wyjąłem monety i papierowe marki z kieszeni kurtki.
Otworzyłem okno i rozłożyłem ręce.
Świeżość owiała moją twarz.
Nie było to wcale iluzoryczne.
Liczyłem niemieckie marki.
Ten poranek był do tego stworzony.
21 kwietnia 1992 (wtorek), o 18.15, w moim mieście zaczęła się wojna.
W ogródku kawiarni Casablanca piłem piwo sarajevsko.
Na nogach miałem najnowszy model adidasów.
Lewisy.
Puchową kurtkę.
Ukryłem się u stryja trzydzieści metrów od knajpy.
Dał mi Magnum 357 i sześćdziesiąt naboi.
Wsadziłem je do kieszeni spodni.
Niektóre naboje miały wgłębienia na czubku.
To była amunicja dum-dum[6].
Granaty i pociski różnych kalibrów stanowiły oprawę dźwiękową pierwszego dnia wojny.
Widziałem spadającą gwiazdę na fragmencie nieba pomiędzy dachami domów.
Zapragnąłem.
Końca wojny.
Pogodzić się z dziewczyną.
Ile masz hajsu?
Dziesięć marek.
Ja mam pięć.
Możemy się porządnie schlać.
Pijemy piwo z butelki.
Podłoga jest marmurowa.
Ciągnie od niej chłodem.
Na zewnątrz jest upał.
Nikt nie nosi zegarka.
Bo czas nie ma żadnego sensu.
Cudownie jest być uchodźcą.
Jesteś wtedy obywatelem piętnastej kategorii.
Nikt cię nie zna.
Możesz wysikać się na środku ulicy.
I pójść dalej.
Przechodnie powiedzą: Co za wieśniak, prawdziwy dzikus!
Że też was wszystkich nie pozabijali!
Czemu się nie broniliście?
Tchórze!
Pizdy!
Gdzie macie jaja?
I tylko czasem świst pocisków z haubicy 155 mm na ich niebie przypomina, że w tej wojnie nie istnieją dalekie tyły.
Paczka galesów kosztuje 17 niemieckich marek.
Paczka partnerów 20.
HB są po 25.
Piwo skopsko 10 marek.
Ćevapy[7] kosztują 20.
Worek mąki 1000 DM.
Kilogram kawy 330.
Jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron.
Wszystko da się zastąpić.
Liść pigwy można palić za zero marek.
Kawa z prażonego jęczmienia kosztuje markę.
Butelka napoju rakijopodobnego 10 DM.
Ćevapy i tak są luksusem.
Kukurydza jest tania i smaczna.
Nadal jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron.
Matka o szóstej rano zbierała w pobliskich dolinach dziki zroszony szpinak.
Przynosiła zbiory w zawiniętym fartuchu.
Na obiad jedliśmy gotowany szpinak z cebulą, zupę ze szpinaku i sałatkę ze szpinaku.
Byłem pełen żelaza.
Silny jak marynarz Popeye.
Wyleguję się na szarej gąbce otrzymanej od pomocy humanitarnej.
Rojne kolonie mrówek maszerują po ścianach.
Biorę 10 mg valium.
Sypiam po dwadzieścia godzin.
W pokoju ćwiczę chodzenie o kulach.
Wciąż boli mnie zraniona stopa.
Czytam Pieśń miłosną J. Alfreda Prufrocka Eliota.
W pokoiku gościnnym Greta i Nađa układają pasjansa.
Matka uwija się przy piecu opalanym drewnem.
Ojciec jest na froncie.
Za naszym uchodźczym domem mama posadziła cebulę, paprykę i pomidory.
Czekamy na pierwsze plony.
Na progu domu Konik Garbusek wesoło szczeka.
Słońce jest w zenicie.
Z bunkra położonego najdalej na lewo dali nam znać po drucie, że zginął Osman Jakupović.
Snajper trafił go w czoło, tam, gdzie zaczynają się włosy.
Nie miał szans dotrzeć do ostatniego schronu na Padežu.
Wieczorem przynieśli go na noszach.
Obudził się ze śmierci klinicznej.
Mamrotał bezsensowne słowa.
Włosy stawały dęba, kiedy słuchaliśmy żywego trupa.
Zanieśli go na tyły.
Umarł w szpitalu po trzech dniach.
Nie zdążyłem go nawet poznać.
Nie pamiętam jego twarzy.
Był wysokim i szczupłym chłopakiem z miejscowości Stijena.
10 maja 1992 (piątek)
Dzisiaj nic mi się nie przydarzyło.
Kaem ujada jak pies.
Zebrałem pełną koszulkę czereśni.
Pociski lecą nad płonącymi dachami.
Mówią, że wali snajper ze starego miasta.
Tu i tam pracują moździerze 60 i 82 mm.
Czasem wystrzałem odezwie się czołg.
Albo WWR[8] pośle serię rakiet.
Wzdrygam się, gdy wybuchają w pobliżu.
Przerażenie pełznie po kręgosłupie.
Dłonie się pocą.
Mówię o normalnych rzeczach.
Jak obłoki, czereśnie i Una.
Zdecydowałem się pisać skrajnie oszczędnie.
Nie wiadomo, kiedy skończy się wojna.
Pon. – pijany.
Wt. – pij.
Śr. – też.
Czw. – 0.
Do wieczności
1.
Plan był prosty: pójdziemy tyralierą, nas dziewięciu. Odległość między jednym a drugim będzie wynosić od pięciu do dziesięciu metrów. Atak frontalny jak regulamin wojskowy przykazał. Stalo wystrzeli z zolji, lekkiego granatnika przeciwpancernego stanowiącego całe nasze zabezpieczenie artyleryjskie. Podniesiemy się z ziemi, zaczniemy strzelać i pobiegniemy w kierunku ich okopów, wrzeszcząc Allahu Akbar, to wzbudzi przerażenie. A potem jak się komu poszczęści.
Teraz leżymy na ziemi i palimy pod osłoną naszego okopu. Na głowach hełmy, na piersiach ładownice z magazynkami po trzydzieści nabojów. Stalo na plecach nosi zolję, naszą potężną artylerię. Jedynie Faćo ma kałacha z drewnianą kolbą. Mówi, że ta broń przynosi mu szczęście. Piechociarze częstują nas papierosami i kawą, wyszczerzeni z radości, że to nie oni idą na akcję. Dla naszych dywersantów wszystko. Rozmowy są zwyczajne, nikt nie wspomina o tym, co się zaraz stanie. Jakbyśmy szli na piknik, a nie do ataku.
Październikowy wiatr zwalnia ze służby uschłe liście grabów i buków. Opadając, dotykają się i szeleszczą niczym indyjski jedwab. Sosny są niezniszczalne, ich ciemnozielone igły czeszą wiatr. Czekamy, aż przez motorolę odezwie się dowódca batalionu i da rozkaz do ataku. Jesteśmy w lesie, noc już dawno zapadła. Sformowaliśmy dziwną tyralierę w kształcie podkowy. Asfaltowa droga biegnie między ścianą lasu a głębokim wąwozem, mrocznym jak gardziel King Konga. Nasze pozycje znajdują się trzysta metrów dalej. Jesteśmy dokładnie przed nimi, zajebiście wystawieni na ogień wszelkiego kalibru.
Stalo daje ręką znak, żeby ruszać. Hafura i ja na wszelki wypadek idziemy na zwiad, mimo że dowodzi czarna noc. Wychodzimy z lasu, poruszając się jak duchy, docieramy do karłowatego krzaka. Jeśli ktoś zacznie przypadkiem strzelać, już po nas, znajdujemy się na linii ognia. Możemy jedynie nasłuchiwać. Z oddali dochodzą odgłosy rozmów, ale są niezrozumiałe. Wstrzymujemy oddech. Z ich okopów słychać uderzenia o ziemię. Dźwięk jest tępy, jakby się zakopywali. Po kiego chuja to teraz robią? Podchodzą do nas Stalo i reszta oddziału. Ustawiamy się według planu i zaczynamy czołgać. Nagie Wzgórze – czy istnieje bardziej idiotyczna nazwa dla tej pieprzonej góry? Powoli przesuwamy się w stronę wyznaczonego celu. Ich okopy są niewidoczne, prawdopodobnie znajdują się na zboczu pod samym szczytem. Stalo wstaje, rozkłada zolję, przykłada oko do celownika. Głowica leci gdzie pieprz rośnie, daleko za wzgórze. Pewnie trafił w stajnię albo inny równie strategiczny obiekt. Ale to nieważne, to zwykła sztuczka psychologiczna. Wybuch zwiększa strach, a strach ma wielkie oczy, jak u wołów prowadzonych na rzeź. Biegniemy, strzelamy, wrzeszczymy. Metry wydają się długie jak kilometry podczas maratonu. Czas rozciąga się niczym guma w procy. Smugacze gwiżdżą ze wszystkich stron, ich ostrzał nas spowalnia. Leżymy na ziemi bez żadnej osłony. Otóż to. Nagie Wzgórze. Trupi poligon. Leż i stań się nawozem do trawy.
– Stalo, zaciął mi się karabin, chodź tu! – drze się Faćo.
Stalo nogą odblokowuje mu karabin. Faćo trzyma drewnianą kolbę przed głową, żeby pocisk nie trafił go w czoło.
– Ostro, kurwa mać! – słyszę Hafurę.
– Przejebane, nie ma co.
– Odwrót! – krzyczy Stalo.
Nie mamy czasu na gadanie. Turlamy się w dół, w stronę naszych pozycji, chronieni zboczem góry. Granaty wybuchają dokładnie tam, gdzie byliśmy przed chwilą. Łomot jak w studni. Dotarliśmy do lasu, nikt nie jest ranny ani martwy. Rekrut spuścił głowę i wpatruje się w ziemię. Jest blady jak zombie, a orli nos – obrócony rzeźniczy hak przyklejony do twarzy – nadaje mu karykaturalny wygląd. Idzie pochylony, krokami mierząc własny strach. Rekrut w jednostce przynosi pecha, to aż niesamowite, jak śmierć się do nich klei. Czasem myślę, że na czole mają wypalony jej znak. Do rekruta jeszcze nie dotarło, że właśnie przeżył swoją pierwszą akcję.
– Tej pieprzonej górki nawet Stalowogłowy[9] by nie zajął – mówi Hafura.
– Zajebiście ciężko.
– Atak nocą to rosyjska ruletka – odzywa się Merva.
– Wszystko to ruletka: kiedy atakujesz, kiedy jesteś na froncie, kiedy masz fajrant w cywilu, jak się nie obrócisz, dupa z tyłu.
– Pieprzone szczęście.
– Jeszcze do tego wszystkiego karabin mi się zacina – żali się Faćo.
Stalo śmieje się i mruga. Schodzimy na asfalt.
– Dobra, ludzie, na razie – pozdrawia nas strażnik z ostatniego schronu po lewej.
Trzymamy się w grupie, idziemy, powłócząc nogami jak blaszane roboty. Po dwustu metrach z mroku wyłania się zarys domu, w którym spędzimy noc. Merva i ja trzymamy pierwszą straż, pozostali idą spać. Stoimy przed drzwiami i patrzymy na łąkę przed domem. Na prawo od nas zieje przepaść. Nasza linia jest dopiero pół kilometra stąd, wysoko w górskim masywie. Właściwie stanowimy coś w rodzaju straży przedniej. Ciemność staje się gęsta jak w tunelu, do którego wjeżdża pociąg.
– Jutro rano znowu idziemy na akcję.
– Dostaniemy w dupę po całości.
– Dokopali się do jądra ziemi, gówno im zrobimy – narzeka Merva bardziej sam do siebie.
W oddali ktoś pijany strzela smugaczami w niebo. Obsikuję róg domu. Mówią, że po północy karta się odwraca. Może jutro będziemy mieć szczęście, bo na razie ni chuja.
2.
Znowu to samo. Jedyna różnica, że atakujemy za dnia. Jakie było niebo? Świeciło słońce? Nie pamiętam. Mundur ma nieokreślony, bezpłciowy zapach. Trawa jest wilgotna i szarozielona – jak ściany w publicznym szalecie. Przez kilka minut przed atakiem trwa idealna cisza. Zamierają nawet dźwięki przyrody. Albo zmysły ich nie rejestrują, skupione tylko na jednym: przeżyć.
Ciało mam jak spoconą, zaciśniętą pięść. Wystrzał z zolji, strzelanie i wrzaski. Niespodziewanie łatwo przebiliśmy się przez linię i wpadliśmy do ich pustych okopów. Po twarzy przebiegają mi skurcze. Pociski dum-dum trzeszczą jak popcorn. Redžo Begić klęczy na prawo ode mnie. Spod wojskowego koca wystaje słoma. Przeszukujemy żołnierskie torby, właściciel mojej nazywa się Duško Banjac. Jego imię zapisane jest ołówkiem na kawałku paragonu. Kartonowe pudełka z nabojami wpychamy do kieszeni. Nagle z ust Redžy wylewa się strumień gęstej krwi. Charczy. Jego twarz przybiera kolor tynku. Na początku wydaje mi się, że pocisk przeleciał mu przez usta. Wyciągamy go z okopu i wleczemy dziesięć metrów niżej, do schronu. Umarł w kilka sekund, nie zdążyliśmy go nawet opatrzyć. Kula przeszła idealnie przez pierś, rozwaliła serce. Przykryliśmy go pałatką. Kiedy widzisz martwego, dociera do ciebie własna śmiertelność.
Rekrut wymiotuje kawałkami oślizgłego, nieprzetrawionego jedzenia. Zostawiamy go przy zwłokach, dopóki nie dotrą tragarze z tyłów i nie zabiorą ciała. Na prawym skrzydle żołnierze z sąsiedniej brygady sforsowali linię ognia i wpadli między domy, które były na tej samej wysokości, co Nagie Wzgórze. Przedzieramy się przez niskie łany niezebranej kukurydzy. Pocisk moździerzowy pada między Hafurę i Husina. Obydwaj lecą w powietrze razem z urwanymi kolbami kukurydzy. Husin został zraniony w lewą łydkę. Odłamek, który go trafił, jest warty przynajmniej trzy-cztery miesiące chorobowego. Hafurę uderzył sam podmuch wybuchu. Stalo przez motorolę daje znać, że mamy dwóch rannych i jednego martwego.
Nie ma bardziej paskudnego uczucia niż kontynuować akcję po czymś takim. Obrzydzenie i strach rozrastają się do nieludzkich rozmiarów.
Natykamy się na trupa rzuconego na zasieki jakby był workiem kartofli. Ma na sobie maskujący mundur jugosłowiańskiej armii. Trzydzieści parę lat, długie jasne wąsy i nowy ekwipunek, co nie ma szczególnego znaczenia w jego obecnej sytuacji. Z nozdrzy kapie mu krew jak trzecioplanowym bohaterom ginącym w pierwszych minutach tanich filmów karate. Jego szeroko otwarte oczy patrzą w rozoraną ziemię.
Trzydzieści metrów dalej odkrywamy jeszcze jednego trupa. Ten ma najwyżej dziewiętnaście lat. Leży na plecach z majtkami spuszczonymi do kolan. Zaszczytnie czy nie – zszedł z tego świata. „Nikt nie uleci w niebo. Ziemia przyciąga ciało i ołów”[10].