Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
112 osoby interesują się tą książką
Beata Liwarowska przyjeżdża do rodzinnego miasta, by uczestniczyć w pogrzebie swojej najlepszej przyjaciółki, Agnieszki Witymskiej. Mimo że ich relacje bywały bardzo trudne, łączyła je głęboka więź i do końca utrzymywały ze sobą bliski kontakt. Po przybyciu na miejsce, Beata stwierdza z przykrością i ogromnym zdziwieniem, że zarówno mąż Agnieszki, jak i ich córka, Weronika, traktują ją jak intruza. Piotr Witymski wyprasza ją nawet ze stypy, wręczając na pożegnanie plik listów swojej żony, adresowanych do Beaty. Początkowo nie rozumie, dlaczego przyjaciółka nigdy ich nie wysłała, ale gdy zagłębia się w lekturze, odkrywa ponure tajemnice Agnieszki i zdezorientowana zaczyna się zastanawiać, co było prawdą, a co fałszem w ich wzajemnych stosunkach. Wyłania się przed nią obraz kobiety zupełnie innej niż do tej pory sądziła. Kiedy dociera do końca korespondencji i dowiaduje się o najmroczniejszym sekrecie Agnieszki Witymskiej, jej świat przewraca się do góry nogami, a problem, który musi rozwiązać, może sprawić, że jej dotychczasowe życie albo legnie w gruzach, albo zamieni się w piękną bajkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Jeziorska
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Fotografie na okładce i na stronach rozdziałowych
© Krasimira Petrova Shishkova / Trevillion Images
Korekta
Urszula Bańcerek
MarketingKinga Ucherek
Wydanie I, Chorzów 2024
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41–100Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2023
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-8293-184-6
Łatwiej jest wybaczyć wrogowi niż przyjacielowi, który zawiódł.Joanna Jax
Warszawa, 1962
Mglisty i deszczowy poranek zapowiadał paskudny dzień. Aura zdawała się dopasowywać do uczuć, które targały duszą Beaty Liwarowskiej. Za kilka godzin miała odprowadzić w ostatnią drogę swoją najlepszą przyjaciółkę, Agnieszkę. Wiedziała, że dopiero wówczas, gdy zobaczy w kościele jej trumnę, dotrze do niej, że już nigdy więcej z nią nie porozmawia, nie przytuli się i nie wybuchnie płaczem, gdy będzie jej źle i smutno.
Siedziała na miękkim stołku i wgapiała się w lustro, od czasu do czasu przeczesując włosy grzebieniem. Nie zamierzała tego dnia się malować, co czyniła prawie zawsze, wychodząc z domu. Wiedziała, że będzie płakać i nie chciała wyglądać jak arlekin. A może nadszedł moment, gdy w końcu pokaże prawdziwą twarz? Nie chciała już ukrywać się pod pudrową maską, by nikt nie odgadł, jak wiele przeszła, by pogodzić się z pewnymi faktami i losem, który nigdy nie był dla niej łaskawy.
Przyjechała z Wrocławia do Warszawy poprzedniego dnia. Często bywała w stolicy i z dumą patrzyła, jak szybko miasto podnosiło się z ruin. Tutaj mieszkali wszyscy, których kochała. A teraz przybyła, by pożegnać Agnieszkę, która stanowiła ważną część jej trudnego życia.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi i do pokoju wsunęła głowę Łucja, jej siostra.
– Gotowa? – zapytała cicho.
– Daj mi jeszcze chwilę – szepnęła Beata.
– To samo mówiłaś dziesięć minut temu. Jeśli się nie pośpieszysz, spóźnimy się na mszę – odparła Łucja.
– Tak, na mszę nie wolno się spóźniać – mruknęła pod nosem Beata i podniosła się z taboretu.
W przedpokoju matka zakładała kapelusz, a jej siostra czarny, bezkształtny płaszcz. Były do siebie podobne, jednak istniało coś, co bardzo je różniło. Mimo że obie należały do osób głęboko wierzących, Łucja okazywała swoją miłość do Boga w sposób radosny i wyglądała na kobietę szczęśliwą i spełnioną, choć od dwudziestu pięciu lat nosiła habit, matka zaś, odkąd Beata sięgała pamięcią, zachowywała się jak cierpiętnica, która musi dźwigać ciężki krzyż przeznaczenia.
Chciała skupić się na czymś innym niż pogrzeb przyjaciółki. Dlatego przyglądała się czujnie dwóm kobietom, które należały do jej najbliższej rodziny. Teraz tylko one jej zostały.
Nie była w stanie się zastanawiać, jak będzie wyglądało jej życie bez tej najważniejszej istoty, Agnieszki Konopki. Mimo że jej przyjaciółka już od wielu lat nosiła nazwisko po mężu, Witymska, dla niej zawsze pozostała Konopką. Może dlatego, że dźwięk tego drugiego nazwiska wywoływał w Beacie Liwarowskiej emocje, które od tak dawna musiała w sobie tłumić.
Na mszę żałobną przybyło bardzo wiele osób. Agnieszka należała do ludzi towarzyskich i otwartych, jednak Beata była jedynym człowiekiem, którego mogła nazywać prawdziwym przyjacielem.
Zobaczyła siedzących w pierwszym rzędzie bliskich Agnieszki – męża Piotra i córkę Weronikę. Nie ośmieliła się by usiąść z nimi w ławce. Nie była częścią rodziny, mimo że była matką chrzestną dziewczyny. Nawet nie zdążyła się z nimi przywitać, ponieważ przybyły do kościoła niemal w ostatniej chwili i zanim dotarły do ławek, usłyszały dźwięk organów i chwilę po tym z zakrystii wyszedł ksiądz.
Dębowa trumna stała na postumencie, otoczona kopcącymi świecami, a do Beaty wciąż nie docierało, że wewnątrz znajduje się ciało jej przyjaciółki. Osoby, do której chwilami żywiła bardzo ambiwalentne uczucia. Po prostu, bywały takie momenty, gdy czuła zawiść. Agnieszka dostała wszystko, ona jedynie ból i upokorzenie.
Niekiedy miała do siebie pretensje, że sama jest sobie winna. Pewnego dnia pogrążyła się w ciemności ponurych myśli, lęków i obsesji i nawet Agnieszka nie była w stanie jej wyciągnąć z tego straszliwego mroku. Często jej powtarzała:
– Beata, musisz ruszyć z miejsca. Powinnaś zacząć żyć prawdziwym życiem, a nie podkarmiać demony, które opętały twoją duszę. To wydarzyło się dawno temu, czas zapomnieć i odetchnąć pełną piersią. Jeszcze możesz być w życiu szczęśliwa, tylko musisz o siebie zawalczyć.
Złościła się wtedy, ponieważ odnosiła wrażenie, że przyjaciółka chce siłą wyrwać ją z piekła, którego, co prawda, nie zgotowała sobie sama, ale na pewno pilnie dokładała polan, by diabelski ogień wciąż płonął w jej duszy. Patrzyła wówczas z wyrzutem na Agnieszkę i mówiła w duchu: „To ty mi ukradłaś prawdziwe życie…”, głośno zaś odpowiadała:
– Staram się, ale zrozum, to wciąż we mnie tkwi jak zadra.
Nie była uczciwa ani sprawiedliwa. Agnieszka nie ukradła jej życia, Beata podarowała je przyjaciółce, a potem przez lata patrzyła na wielkie szczęście, które było udziałem bliskich jej osób i udawała, że raduje ją ten obrazek. A jednak gdzieś na dnie duszy czuła, że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej i coś jej nie pasuje w tej idylli.
Nie słuchała tego, co mówił ksiądz. Automatycznie odmawiała stosowne modlitwy i formułki i zastanawiała się, dlaczego zamiast rozpaczać czuje dziwną pustkę w sercu. Obawiała się, że dostanie histerii, że będzie zanosić się płaczem i nie pogodzi się z odejściem przyjaciółki, a tymczasem zupełnie obojętnie patrzyła na udekorowany kwiatami katafalk.
Łucja ścisnęła jej dłoń. Odwróciła głowę i zobaczyła zatroskane spojrzenie siostry.
– Dajesz jakoś radę? – zapytała.
Beata się nie odezwała, a jedynie skinęła głową. Nawet gdyby w tym momencie chciała odpowiedzieć siostrze, miałaby z tym problem. Po prostu, nie wiedziała, co będzie jutro czy pojutrze, gdy nie usłyszy Agnieszki w słuchawce telefonu, nie otrzyma od niej listu i nie spędzi kilku urlopowych dni nad morzem tylko w jej towarzystwie.
Córka jej przyjaciółki, Weronika, studiowała medycynę, miała przepiękne, sięgające pasa jasne włosy, błękitne oczy, smukłą sylwetkę i Beata często się zastanawiała, do którego z rodziców jest bardziej podobna, bo nie przypominała żadnego z nich. Martwiła się o tę śliczną i mądrą dziewczynę, bo ta była bardzo przywiązana do swojej rodzicielki i chyba zbyt młodziutka, by ze spokojem przyjąć jej odejście.
Beata najbardziej zazdrościła Agnieszce córki. Powiedziała jej kiedyś o tym, gdy siedziały w kawiarni na Nowym Świecie.
– Wiesz, Becia, dzięki Weronice nigdy nie czuję się samotna.
– A Piotr? – zapytała zdumiona.
Witymska odwróciła wówczas wzrok i patrzyła smutnymi oczami na przelewający się po ulicy tłum.
– Z Piotrem życie bywa niekiedy trudne, z Weroniką wszystko jest proste.
Beata nie drążyła tematu, nawet jakby nieco jej ulżyło. A po chwili poczuła się jak świnia. Tylko czy była w stanie panować nad swoimi uczuciami? Do cholery, na zewnątrz właśnie to robiła, ale w jej sercu, mimo upływu lat, wciąż hulało tornado.
Po mszy podeszła do Piotra i Weroniki. Sądziła, że dziewczyna będzie rozpaczała, a nawet histeryzowała, ale ona miała zaciśnięte w podkówkę usta i wzrok pełen wściekłości. Pomyślała, że jednak słabo znała swoją chrześnicę, ponieważ takiej reakcji po śmierci najbliższej jej sercu osoby nie przewidziała.
Uścisnęła oboje i powróciła do matki i Łucji. A przecież byli ze sobą bardzo blisko i zapewne nikogo nie zdziwiłoby, gdyby została w ich towarzystwie. Coś jednak nakazało jej, by się wycofała.
– Łucjo, czy to normalne zachowanie? – szepnęła do siostry. – Mówię o Weronice…
– Rozpacz niekiedy przybiera różne formy. Złość bywa taką reakcją.
– Złość na Boga? Na świat?
– Nie, na osobę, która odeszła. Wiem, że to irracjonalne, bo przecież Agnieszka nie popełniła samobójstwa, ale uległa wypadkowi. Zapewne chciała żyć i zobaczyć kiedyś swoje wnuczęta. Jednak teraz w głowie jej córki mnożą się scenariusze, że gdyby tego dnia jej matka nie wyszła z domu, nie znalazła się na dworcu, nie chciała pojechać akurat tym pociągiem, zapewne wciąż by żyła. Być może upłynie wiele czasu, zanim uświadomi sobie, że tam, na górze, ktoś już dawno temu zapisał datę tej śmierci.
– W czasie wojny miał dużo roboty – mruknęła Beata, ponieważ przestała wierzyć w miłosiernego Boga wiele lat temu. Uważała, że jeśli istniał, był wyjątkowo niesprawiedliwy. Niekiedy zazdrościła Łucji jej niezachwianej wiary w boski plan.
– Kochanie, ja myślę, że ta śmierć przyniesie coś dobrego.
– Chyba mądrość życiową, że wszyscy pewnego dnia pójdziemy do piachu i nie warto przejmować się głupstewkami – prychnęła.
– Jesteś cyniczna, ale czy to czyni cię szczęśliwszą? – zapytała retorycznie Łucja, a potem wzięła pod rękę matkę i ruszyła w stronę ciemnoszarego autosana, którym znajomi Agnieszki Witymskiej mieli udać się na cmentarz.
Beata sądziła, że gdy dotrą na miejsce spoczynku przyjaciółki, coś w niej pęknie i wyrzuci z siebie ból i tęsknotę, ale skupiła się na twarzy Weroniki, na której wciąż malował się grymas. Od czasu do czasu zerkała także na oblicze Piotra, nadal poważne i nieodgadnione, ale, podobnie jak w przypadku córki Agnieszki, nie dostrzegła na nim głębokiego smutku.
Uśmiechnęła się w duchu, bo patrząc na Piotra, nie mogła zrozumieć, jak życie z takim człowiekiem mogło bywać trudne. A może po prostu ona zdołała poznać go z innej strony?
Stypa odbyła się w niewielkim mieszkaniu Witymskich na Mokotowie, ale nie zjawiło się na niej zbyt wiele osób. Jej siostra i matka również taktownie podziękowały za zaproszenie, zdając sobie sprawę z metrażu, jakim dysponowała rodzina Agnieszki.
Zazwyczaj przy takiej okazji snuto wspomnienia o zmarłym, oczywiście tylko te pozytywne, ale tym razem przy stole panowała wręcz niezręczna cisza. Koleżanki z pracy Agnieszki wyglądały na skrępowane, patrząc na naburmuszoną Weronikę i milczącego Piotra.
Beata nie wytrzymała i poprosiła dziewczynę o krótką rozmowę. Nie zamierzała dawać jej reprymendy, nie była swoją matką, która uważała, że wszystko należy robić pod publikę, ale być może jej chrześniaczka potrzebowała wsparcia albo wydarzyło się coś, o czym dziewczyna z nikim innym nie mogła porozmawiać.
Poszły do sypialni Witymskich. Popatrzyła na złożoną wersalkę, komodę ze zdjęciami Weroniki sprzed kilku lat i oprawioną w ramkę, nieco sfatygowaną fotografię ślubną Piotra i Agnieszki. Bywała w mieszkaniu przyjaciółki dość często, ale nigdy nie odważyła się, by wejść do małżeńskiej sypialni.
– Od lat ze sobą nie sypiali. Ojciec robił barłóg w stołowym. – Usłyszała pogardliwy głos Weroniki.
– Skarbie, powiedz, co się dzieje? – zapytała ciepło Beata. – Jesteś zła na mamę, że odeszła i zostawiła cię samą? Przecież to nie jej wina… Nawet prokurator badał tę sprawę i uznał, że to był wypadek.
– Ciociu, nie jestem dzieckiem czy jakąś durną dziewuchą z ładną buzią. Wiem, że to nie jej wina… – prychnęła Weronika.
– Więc dlaczego jesteś wściekła? Masz żal do losu, do Boga? Nie możesz tłumić w sobie tych uczuć. Wypuść je, zanim zadomowią się na dobre. Jeśli to dla ciebie zbyt trudne, nie musisz z nimi wszystkimi siedzieć przy stole. Zrozumieją. Idź do parku, wykrzycz swój żal…
– Nie o to chodzi, ciociu. Oni mnie nic nie obchodzą. Wiesz, że kochałam mamę. Ponad wszystko. Jednak ostatnio nie działo się między nami najlepiej.
– To się zdarza. – Poklepała dziewczynę delikatnie po ramieniu. – Ale teraz spróbuj pamiętać tylko same dobre rzeczy. Kiedy przychodzi śmierć, kłótnie, pretensje i żale nie mają znaczenia.
– Ciociu, ty nic nie rozumiesz. – Weronika nagle zaczęła głośno płakać.
– Więc powiedz, o co chodzi, może jednak coś zrozumiem…
– Nie jestem jeszcze gotowa, by porozmawiać z tobą na ten temat, ponieważ do ciebie także czuję wielki żal…
Osłupiała. Nie miała nawet cienia podejrzeń, o co może chodzić.
– Do mnie? A za co? – wydukała.
– Zawsze trzymałaś stronę mamy – westchnęła. – Ciociu, wszyscy oszukują. Wszyscy kłamią, nie przeżyję, jeśli i ty wyprzesz się prawdy. Boję się jednak, że tak właśnie będzie i stracę ostatnią osobę na tym parszywym świecie, której ufam.
Beata coraz mniej rozumiała. Postanowiła, że tego dnia nie będzie naciskała na Weronikę, by ta powiedziała w końcu, co leży jej na sercu, ale kiedy minie trochę czasu i dziewczyna przywyknie nieco do braku matki, na pewno się nie podda i dowie się prawdy.
Szloch młodej Witymskiej przywiódł do sypialni Piotra. Nawet nie spojrzał na Beatę, tylko mocno przytulił córkę. A potem odezwał się zimno:
– Beata… Może lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz.
Zdziwiła się jeszcze bardziej niż przed chwilą. Była najbliższą przyjaciółką Agnieszki, a jej mąż właśnie wypraszał ją z domu. Czuła się coraz bardziej skonsternowana.
Witymski odsunął od siebie zapłakaną córkę, podszedł do komody i wyciągnął z szuflady plik zaklejonych kopert. Podał je Beacie, a potem powrócił do pocieszania córki.
– Znalazłem je kilka dni temu. Agnieszka ich nie nadała, ale pomyślałem, że chciałabyś je dostać.
– Trochę ich jest – powiedziała zdumiona, patrząc na pokaźny stosik. – Dlaczego ich nie wysłała?
– A skąd mam wiedzieć? – burknął i dodał: – Jeśli to problem, spalę je w piecu.
– Ty też masz o coś do mnie pretensje? – zdenerwowała się Beata, ponieważ nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje. Ludzie, którzy byli dla niej jak rodzina, nagle stali się opryskliwi i wredni.
– Błagam, nie udawaj głupiej. I nie przyjeżdżaj tu nigdy więcej. Jeśli Weronika zechce się z tobą skontaktować, wie, jak cię znaleźć.
Beata wzięła w dłoń plik listów od Agnieszki, wyszła do przedpokoju, włożyła palto, a następnie opuściła dom Witymskich, z nikim się nie żegnając.
Nie miała pojęcia, co się wydarzyło w tym małym mieszkaniu na Mokotowie, ale nie spodziewała się, że Piotr wciąż ją nienawidzi i akceptował obecność Beaty w ich życiu tylko z uwagi na żonę i córkę.
Zachowanie Weroniki także było zagadkowe. Nigdy nie okłamała swojej chrześnicy i gdy ta prosiła o dyskrecję w jakiejś sprawie, nie złamała danego jej słowa. Nawet gdy w grę wchodziła Agnieszka. A teraz poczuła się jak intruz. Była tak zszokowana, że przestała myśleć o zmarłej, a zaczęłao żywych, którzy tego dnia tak paskudnie ją potraktowali.
Warszawa, 1932
– Beata, natychmiast do domu, zaraz wychodzimy na mszę! – krzyknęła matka, wychylając się z okna w kuchni.
Dziewczyna głośno westchnęła, ponieważ nie miała ochoty iść do kościoła. Wolałaby nadal włóczyć się z Agnieszką po zapyziałych zaułkach Wojtkówki na warszawskim Czerniakowie. W zwykły dzień przejechałyby się na gapę tramwajem wzdłuż Czerniakowskiej, licząc, że w wagonie jest zbyt ciasno, by konduktor mógł je dopaść i ukarać za jazdę bez biletu. Zanim przedarłby się przez zbity tłumek, one zdążyłyby czmychnąć. Nie jeździły tymi zatłoczonymi tramwajami dla przyjemności, zwłaszcza że zapaszek w wagonach przyprawiał o ból głowy. Była to woń taniej berbeluchy i niemytych ciał. Podróżowały do Śródmieścia i z powrotem w nadziei, że uda im się ukraść trochę moniaków z kieszeni ściśniętych jak śledzie w beczce pasażerów. Niekiedy ich połowy były zerowe, ale od czasu do czasu potrafiły zdobyć tyle funduszy, że wystarczało na lody.
Nie mogły być zbytnio zuchwałe, ponieważ obawiały się wpadki. Gdyby coś takiego się wydarzyło, rodzice Agnieszki zapewne stłukliby ją na kwaśne jabłko, co zresztą czynili z dużo bardziej błahych powodów. Jej matka zaś przestałaby pracować nawet dorywczo, tylko przez cały dzień leżałaby krzyżem w kościele, by dobry Bóg wybaczył jej córce tak haniebny postępek. Kto wie, może nawet poprosiłaby księdza, by ten przyszedł do ich domu odprawić egzorcyzmy i wypędził demona z grzesznej duszy Beaty.
Pożegnała Agnieszkę i ze spuszczoną głową ruszyła do mieszkania na pierwszym piętrze zaniedbanej kamienicy. Matka już ugrzała wody i wlała ją do wielkiej miednicy. Przed mszą należało się wykąpać i to był jedyny dzień w tygodniu, gdy wszystkie trzy porządnie się myły. Ona czyniła to na końcu, ponieważ gdy się wyszorowała, woda robiła się niemal czarna i już się do niczego nie nadawała.
Jej siostra, Łucja, po przyjściu ze szkoły większość czasu spędzała w domu, Beata z niego uciekała. Młodsza Liwarowska czytała książki i katechizm, ona zwiedzała zapyziałe zakamarki Czerniakowa.
Mycie jej nie odstręczało, ale wodociągu w ich kamienicy jeszcze nie zainstalowano i po wodę należało chodzić na sąsiednią ulicę. Owszem, na podwórko codziennie zajeżdżał wóz z baniakami wody, ale ta była znacznie droższa i decydowali się na nią jedynie ci, którzy nie mieli siły targać wiader przez kilkaset metrów. One z Łucją zaś były młode, silne i robiły to codziennie po kilka razy, ponieważ matka potrzebowała dużo wody, by prać koszule i bieliznę urzędników.
Sabina Liwarowska dzieliła los większości samotnych kobiet z tej dzielnicy. Owdowiałe, niewykształcone i obdarowane licznym potomstwem, imały się wszystkiego, by wykarmić siebie i dzieci. Jeśli były ładne, często kończyły na ulicy, bo nie miały wyboru. Pracy brakowało nawet dla silnych mężczyzn.
Jednak matka Beaty, mimo tragicznej sytuacji i wykonując zawód praczki, pragnęła uchodzić za damę. Gardziła pijakami i krzykliwymi kobietami, które awanturowały się ze swoimi niesfornymi małżonkami nawet na ulicy, używając przy tym mało wyszukanego słownictwa. Sabina Liwarowska była tak samo biedna, jak większość mieszkańców Wojtkówki, ale wysoko nosiła głowę i nie zadawała się z nizinami, jak często nazywała ludzi z takich dzielnic jak ta, w której mieszkały.
Matka niekiedy przez cały dzień utyskiwała na swój podły los, a czasami dziękowała Bogu za krzyż, który musi dźwigać, by zapewnić sobie lepszy żywot po śmierci. Mimo że była kiepsko wykształcona, na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie dystyngowanej kobiety i w taki sposób starała się wychowywać swoje córki. Z Beatą szło jej to bardzo opornie i dziewczyna nie raz oberwała ścierką po głowie.
Siostra Beaty była równie rozmodlona, co jej rodzicielka i największym jej marzeniem było wstąpienie do klasztoru. Niekiedy Agnieszka mawiała:
– Łucja wie, że tam nigdy głodna chodzić nie będzie. Chyba że w poście. I nie będzie musiała nosić dziurawych butów. Dobrze kombinuje…
– Ona chyba naprawdę pragnie zostać świętą – wzdychała Beata, ponieważ Łucja stanowiła jej przeciwieństwo i bez szemrania poddawała się wygórowanym ambicjom matki.
– Ja, na szczęście, nie zamierzam zostać świętą i mam nadzieję, że ty też nie… Chodź, może skubniemy Jasińskiemu jakieś jabłko ze straganu.
Wchodziła na drogę występku i chwilami sądziła nawet, że rzeczywiście szatan zawładnął jej duszą, bowiem na mszy ziewała jak krokodyl albo znudzona liczyła, ile osób przybyło tego dnia na sumę. Nie mówiąc o tym, że w drobnych kradzieżach nie widziała niczego złego i gdyby mogła dokonać większej, by nieco ulżyć biedzie, zrobiłaby to bez wahania.
Wierciła się w ławce przez zbyt ciasną sukienkę, którą zakładała tylko w niedziele, ale jej matki nie stać było na kupno nowej.
Jak większość mieszkańców zapuszczonego Czerniakowa także Sabina Liwarowska pozostawała bez stałej pracy i utrzymywała się z prania i cerowania bielizny urzędnikom. Nie miała zbyt wielu klientów, mimo atrakcyjnych cen, bowiem w ich dzielnicy tylko nieliczni mieli stałą posadę, a inni bali się zapuszczać w te rewiry stolicy. Obawiali się nie tylko utraty portfela, ale także zębów, jeśli natkną się na jakichś wyrostków czy pijaczków, którzy będą mieli ochotę na mordobicie.
Z trudem wytrwała do końca mszy, ale wiedziała, że to nie finał jej katuszy. Matka życzyła sobie, aby jej córki były ładnie ubrane także podczas niedzielnego obiadu. Zazwyczaj podawała to co zwykle, czyli cienką zupę i pajdy chleba. Jedyne, co wyróżniało ten posiłek od innych, to odświętne nakrycia i od czasu do czasu babka drożdżowa, gdy Sabinie udało się zaoszczędzić parę groszy.
– Nie doszorowałaś paznokci – powiedziała przy stole matka takim tonem, jakby Beata popełniła jakieś świętokradztwo. – I tak poszłaś do kościoła. Wstyd na całą dzielnicę. Mogę być biedna, ale nigdy nie pojawiłabym się na mszy z żałobą za paznokciami.
– Sądzi mamusia, że Bóg zauważył? – zapytała niewinnie.
– Bóg widzi wszystko – oznajmiła pani Liwarowska wyniośle.
– To pewnie również zdaje sobie sprawę, że normalnie mam brudne paznokcie. – Wzruszyła ramionami i tylko czekała, aż matka zacznie kazanie. Jakby jej było mało tego w kościele.
– Bo latasz z tą bezbożnicą nie wiadomo gdzie i wracasz utytłana jak świnia, a jeśli się myjesz, to byle jak. A i w zimnej wodzie można doszorować paznokcie.
– Mamie to się czyszczą w czasie prania. – Uśmiechnęła się Łucja i dodała: – Mamusia się nie złości na Beatę, następnym razem przypilnuję, żeby wszystko było jak należy.
– Powinnaś się wstydzić, że twoja młodsza siostra jest bardziej odpowiedzialna niż ty. Od razu widać, że Łucja się we mnie wdała. A ty to charakter masz po ojcu, świeć Panie nad jego duszą. – Pani Liwarowska się przeżegnała, chociaż nie cierpiała swojego małżonka ponad wszystko. Zapewne dlatego, że ten upijał się niemal codziennie, a gdy wracał do domu, lubił przyłożyć swojej połowicy, a niekiedy także i córkom. Beata musiała jednak stwierdzić, że dostawały skórzanym pasem rzadko i tylko wtedy, gdy miały coś na sumieniu. Co zrozumiałe, ona obrywała częściej, a Łucja tylko wówczas, gdy brała jej winę na siebie. Jej siostra naprawdę pragnęła zostać świętą, przez co prowadziła bardzo nudny żywot i nawet nie miała oddanej przyjaciółki, twierdząc, że jej wystarczy tylko Jezus.
Na szczęście istniała jeszcze Agnieszka. Dziewczynka, podobnie jak siostry Liwarowskie, nie miała lekkiego życia, często niedojadała i co chwilę łapała wszy. Jej ojciec, tak jak tata Beaty, lubił sobie wypić, a i matka nie stroniła od kieliszka, gdy życie zaczynało ją przerastać. W drewnianym domu, przypominającym szopę, jakich wiele można było znaleźć na Czerniakowie, oprócz niej mieszkali także dwaj starsi bracia Agnieszki. Ulicznicy, pijusy i chuligani, których wszyscy się bali i unikali jak ognia. To od nich Agnieszka nauczyła się kraść i oszukiwać. Nie czuła także lęku przed łażeniem po dzielnicy, bo prawie każdy wiedział, czyją jest siostrą i nie chciał narażać się braciom Konopkom. Znajomi nie mieli pojęcia, jak ciężkie życie miała z nimi Agnieszka. Nie byli dla niej ani czuli, ani mili, ani też nie dbali o nią, jak można byłoby się spodziewać po starszych braciach. Lubili za to wypić i brać udział w ulicznych bójkach, a ich młodsza siostra kompletnie ich nie obchodziła.