Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Wielki głód na Ukrainie, tygiel narodowościowy we Lwowie i skomplikowane relacje polsko-ukraińskie to pejzaż, w którym swoje miejsce musi odnaleźć piątka młodych ludzi. Nadia Szewczenko i Wissarion Zinowjew walczą o przetrwanie w czasie hołodomoru, a Marta Osadkowska i Marcel Lemański o miłość, której nikt z ich otoczenia nie daje szans.
To opowieść o ludzkiej godności, człowieczeństwie i determinacji, by zaznać odrobinę szczęścia. A przede wszystkim o skomplikowanych ludzkich losach i uczuciach, których siła potrafi być niszcząca i rzucić się cieniem na całe życie bohaterów.
Joanna Jax kolejny raz udowadnia, że ma niebywałą zdolność do tworzenia bohaterów, których losy splatają się z historycznymi wydarzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Nikołajewka, Ukraina, 1932
Młody chłopak z burzą ciemnych włosów siedział na zimnym pniaku i patrzył na bezkresne pola okalające ich wieś. Jesień powoli ustępowała zimie, jednak on nie myślał o porach roku i zmieniającym się krajobrazie, ale zastanawiał się, kiedy jego rodzinę opuściło szczęście. Wissarion Zinowjew przypominał sobie moment, od którego wszystko się zaczęło. On i jego bliscy nie tyle zubożeli czy dotknęły ich choroby, ale każdego dnia walczyli o przetrwanie.
Dojmujący głód, który od niemal dwóch lat był jego stałym towarzyszem, niekiedy nie pozwalał mu myśleć o niczym innym, tylko o grubych pajdach chleba, tłustych kurczakach czy ciepłym mleku. Teraz jednak nie czuł już tego uporczywego ssania w żołądku. Podobno to był ostatni etap, po którym czekała go jedynie śmierć. I wtedy przyszło mu do głowy, że te wszystkie nieszczęścia zaczęły się od chwili, gdy we wsi pojawił się dwudziestopięciotysięcznik przysłany przez Objedinionnoje gosudarstwiennoje politiczeskoje uprawlenije, czyli Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny.
Na początku ludzie żartowali, że przyjechał do nich jakiś „Amerykaniec”, żeby w Nikołajewce poszukać sobie żony, ale potem przestali się uśmiechać na jego widok, czy też słysząc jego nazwisko. Na domiar złego obcy był Rosjaninem, co wzbudziło w mieszkańcach wsi jeszcze większą niechęć.
Grigorij Woroszyłow przybył do nich wiosną trzydziestego roku, odziany w długi ciemny płaszcz i filcowy kapelusz z dość szerokim rondem. Dotarł ze stacji kolejowej w Zasławiu lichą furmanką, co mocno kontrastowało z jego eleganckim ubiorem. Woroszyłow zbliżał się do trzydziestki, był wysoki, postawny i przemawiał do ludzi hipnotyzującym głosem. Nigdy nie krzyczał, nie mówił także zbyt cicho. Tak jakby nie miał w sobie żadnych emocji, gdy tymczasem to, z czym przybył, miało zmienić życie wielu ludzi w tej wsi.
Już następnego dnia po przyjeździe wydało się, kim był Woroszyłow i po co przybył do Nikołajewki. Wystarczyło popatrzyć, kto się koło niego bez przerwy pętał. A byli to bracia Tymoszczukowie, „biedniacy”, którzy niegdyś należeli do komnezamów, najbardziej znienawidzonej przez rolników grupy, zajmującej się prodrazwiorstką, czyli wymuszaniem na chłopach narzuconych z góry kontrybucji zboża.
Z czasem jednak i lokalni komnezami przestali być groźni i wtopili się w ich społeczność, zapewne licząc na to, że ich wcześniejsze czyny odejdą w zapomnienie. W końcu minęła niemal dekada od chwili, gdy zaczęli rządzić wsią. Kyryło i Josip Tymoszczukowie wciąż jednak myśleli o tym, jak się wzbogacić, zdobyć władzę i nie narobić się przy tym zanadto. Zapewne więc kiedy do Nikołajewki przybył Woroszyłow z planami kolektywizacji, kolejny raz dostrzegli swoją szansę.
Ich wieś nie była duża, ale znajdowało się w niej prawie wszystko, co było mieszkańcom potrzebne do szczęścia. Cerkiew, felczer i mały sklepik, gdzie można było nabyć naftę, garnki czy uprząż dla konia. Wśród krytych strzechą ubogich domostw jeden dom od razu przykuwał uwagę. Był okazalszy niż inne, a jego gospodarz jeździł po okolicy bryczką. Ów najzamożniejszy chłop nazywał się Semen Szewczenko i chełpił się swoim nazwiskiem, bowiem takie samo nosił najbardziej znamienity ukraiński poeta, Taras Szewczenko. Nikt jednak nie zazdrościł Szewczence ani największego pola, ani najokazalszego domu, bo w razie potrzeby każdy mieszkaniec Nikołajewki mógł liczyć na jego pomoc czy radę. Semen nie dorobił się licznego potomstwa, co we wsi nie było dość powszechne, ale jednej córki, Nadii.
Kiedy przyjechał Woroszyłow, córka Szewczenki miała dwanaście lat i pewnego dnia zniknęła z Nikołajewki. Wszyscy mówili, że zwariowała i umarła gdzieś na okolicznych bezkresnych polach albo utopiła się w znajdującej się nieopodal rzece Horyń, ale dziewczyna przeżyła i teraz znowu mieszkała w ich wsi.
Wissarionowi przyszło do głowy, że o wilku mowa, bo z zamyślenia wyrwała go właśnie idąca w jego kierunku mała Nadia. Wyglądała jak trzcina, która niebawem się złamie pod wpływem podmuchu wiatru. Podeszła do niego i podała mu zawiniętą w gazetę cebulę i ćwiartkę ciemnego chleba.
– Dzisiaj tylko tyle mi dał – powiedziała płaczliwie. – Ale jadłam zupę, więc ty weź resztę.
Wissarion wgapiał się w gazetę i leżące na niej wiktuały. Miał ochotę pożreć je natychmiast, ale wiedział, że kawałek dalej czeka na niego rodzina. A może nie tyle na niego, co na odrobinę jedzenia. Ale jakże on miał podzielić tę porcję pomiędzy dziadków, rodziców i trzech młodszych braci?
Dziewczyna chyba zauważyła jego strapioną minę, bo powiedziała:
– Grigorij może znaleźć ci zajęcie. Nie dostaniesz pieniędzy, ale jedzenie.
– Mam zbierać trupy po okolicy? – burknął Wissarion.
– Albo do brygady kolektywizacyjnej pójść... – niemal wyszeptała.
– Ojciec mnie z domu wypędzi – westchnął.
– I tak z niego uciekasz – prychnęła.
Nie pytał, jak przekonała Grigorija Woroszyłowa, by przyjął go do brygady poszukującej w chłopskich domach ukrytego zboża. Doskonale wiedział, że ta piękna młoda dziewczyna, której dopiero w zeszłym roku urosły piersi, dogadza Woroszyłowi w zamian za miskę zupy albo kawałek chleba czy kilka zgniłych ziemniaków.
– Nadio... – powiedział cicho. – Ty już nie chodź do niego. Jakoś sobie poradzimy.
Mówił to bez przekonania, bo naprawdę nie miał już pomysłu, jak zdobyć pożywienie. Tak samo jak jego ojciec czy matka, która latem robiła im placuszki ze startej kory albo zupę z liści. Teraz jednak liści już nie było, a i o korę było coraz trudniej.
– Wisza, pamiętam, kiedy weszłam na pole kołchozu, żeby ukraść kilka buraków. Dostałam takie cięgi, że myślałam tylko o tym, aby umrzeć. Więc jak chcesz zdobyć jedzenie? Oni od razu cię zabiją.
– Ale jakoś udało ci się dotrzeć aż do Charkowa. – Uśmiechnął się smutno.
– I tam też o mały włos nie umarłam – jęknęła. – Ale teraz chcę żyć.
Poklepał ją delikatnie po wychudzonej dłoni. Skóra dziewczyny była niemal przezroczysta i widać było na niej siatkę ciemnych żył. Rozumiał ją i nienawidził Woroszyłowa. Najpierw skazał Nadię na wygnanie, a potem zachciało mu się mieć młodocianą kochankę.
– Zabiję go kiedyś, przysięgam – szepnął.
– Nie mów tak, Wissarionie. Gdyby nie on, już dawno by nas nie było.
– Gdyby nie on, nadal uprawialibyśmy swoją ziemię, zbierali marchew czy cebulę z ogródka i nie cierpielibyśmy ani głodu, ani prześladowań.
– Jeśli nie przyjechałby Grigorij, to wysłaliby kogoś innego. – Wzruszyła chudymi ramionami.
A jednak to Woroszyłowa i jego pomagierów Wissarion obwiniał o wszystko, co złego wydarzyło się w Nikołajewce. Zanim ten człowiek pojawił się we wsi, dzieciaki chodziły do ukraińskiej szkoły, ojciec Nadii organizował dożynki, a w sklepiku prowadzonym przez stetryczałego Żyda można było kupić nawet cukierki.
Woroszyłow przyszedł do ich chałupy tydzień po swoim przybyciu. Rozsiadł się w kuchni, tuż przy piecu, i oznajmił:
– Tarasie Zinowjewie, przyszedł czas kolektywizacji i zwiększenie produkcji. Władze w Moskwie muszą otrzymać z tych ziem sto pięćdziesiąt milionów pudów, a my powinniśmy zrobić wszystko, żeby wypełnić wolę Moskwy. Jedyną możliwością, żeby osiągnąć taką wydajność, jest stworzenie kołchozów i praca dla dobra wspólnego.
– Już kiedyś tego próbowaliście i prawie pomarliśmy z głodu – mruknął ojciec i przeciągnął palcem po swoich sumiastych wąsach.
– Wtedy zboże było potrzebne, bo nastał czas wojny. A żeby się ona nie powtórzyła, Związek Radziecki musi być silny, zmodernizowany i uprzemysłowiony. To były konieczne czriezwyczajnyje miery – perorował dalej Woroszyłow głosem wprawnego agitatora.
– Żyjemy w Nikołajewce jak nasi ojcowie i dziadowie. Ustroje się zmieniały, władza także, a my wciąż gospodarzymy na naszych spłachetkach ziemi. Nie buntowaliśmy się, gdy nam we wsi założono komnezamy, a jedynego kułaka we wsi rozparcelowano...
– Nadal macie we wsi kułaków – obruszył się Woroszyłow.
– Mówicie o Szewczence? Przecież kiedy wprowadzono Nową Politykę Ekonomiczną, dzięki takim jak on państwo się bogaciło – odparł rzeczowo ojciec.
Mimo że był niepiśmienny, podobnie jak matka i dziadkowie, doskonale orientował się w kwestiach politycznych i planach rządowych. Pewnie dlatego, że gdy tylko Wissarion, najstarszy z rodzeństwa, poszedł do szkoły i nauczył się, jak odróżniać bukwy, niemal codziennie czytał ojcu gazety.
– Sam także się wzbogacił – mruknął Woroszyłow.
– Ot, ta nasza władza, nic pomyślunku nie ma. – Stary Zinowjew machnął ręką. – Jak kto się stara, żeby dla państwa jak najwięcej pudów oddać, to państwo mówi, że to kułak. A kiedy się leni i mało oddaje, wtedy władza niezadowolona, bo planu nie udało się zrealizować.
Woroszyłow nie lubił chyba, gdy ktoś wytykał władzy niekonsekwencję, bowiem władza mylić się nie mogła, więc powiedział jedynie:
– To przystąpicie do kolektywizacji?
Ojciec Wissariona pokręcił jedynie głową, chociaż wiedział, że może ponieść konsekwencje swojej decyzji i pewnego dnia będzie musiał oddać swoją ziemię, a potem wyrabiać trudodnie, żeby dostać woreczek kaszy czy ziemniaków.
Nie mylił się, bo następnego dnia do ich chaty przyszli Kyryło i Josip, którzy pięścią i drewnianymi kołkami usiłowali przekonać ojca, żeby przystąpił do kolektywizacji.
Szewczenko także się opierał, bo jako członek Ukraińskiej Partii Komunistycznej uznał, że ma coś do powiedzenia. Przeganiał więc nachodzących go co chwilę mężczyzn. Zarówno Woroszyłowa w eleganckim palcie, jak i braci Tymoszczuków w płóciennych spodniach przepasanych powrozem.
W dniu, w którym pobito na śmierć starego Szewczenkę, Wissarion przebywał na lokalnym targu, by sprzedać jaja, mleko i owoce. Ktoś krzyknął, że dobierają się do Szewczenki, i nagle ryneczek opustoszał. Każdy, kto żyw, pobiegł na główną drogę, by obserwować obejście najbogatszego chłopa w Nikołajewce.
Bracia Tymoszczukowie tłukli drewnianymi kołkami niesubordynowanego kułaka, aż w końcu uszło z niego życie. Już wówczas ludzie byli zastraszeni i przejęci własnych losem, więc nie wtrącali się, a jedynie z trwogą przyglądali się tej krwawej scenie. Woroszyłowi chyba właśnie o to chodziło. Mieszkańcy Nikołajewki mieli zobaczyć, jaki los ich czeka, jeśli nadal będą opierali się kolektywizacji. Poza tym zapewne sądził, że jeśli Szewczenko zniknie z tego świata, nie będzie komu buntować chłopstwa.
Był rok trzydziesty, plony okazały się lepsze, niż się spodziewano i po kryzysie z dwudziestego siódmego, spowodowanym suszą, nie pozostał ślad. Tymczasem teraz przyjechali jacyś ludzie i usiłowali im to wszystko zabrać. Wissarion i jego ojciec nie wierzyli także, że chłopi będą lepiej pracowali na państwowym niż na własnym, bo chociaż konfiskaty wojenne ledwie pamiętał, ojciec opowiadał mu, jak chłopi przestali obsiewać pola, bo wiedzieli, że co wyhodują, będą musieli oddać.
Kiedy wszyscy wgapiali się w leżącego przed domem zakrwawionego mężczyznę, on patrzył na kogoś zupełnie innego. W pewnej chwili z chaty wypędzono żonę i córkę Szewczenki. Pora była dość wczesna, więc obie miały na sobie koszule nocne. Irina Szewczenko klęknęła przy swoim dogorywającym mężu i zaczęła szlochać, zaś jej córka, mała Nadia, wyszła na drogę i udała się w nieznanym kierunku.
– A ta dokąd idzie w tej koszulinie? – zapytał ktoś. – Zwariowała?
– Idzie się rzucić do Horynia, bo przecież teraz musiałaby pracować jak wszyscy – prychnęła jakaś kobiecina, najwyraźniej zafascynowana kolektywizacją i rozliczaniem kułactwa, które na dobrą sprawę wcale kułactwem nie było.
Szewczenko nigdy nie był ani „biedniakiem” ani kułakiem, ale „średniakiem”, tak jak rodzina Wissariona. Jednak Szewczenko starał się jak mógł, by uzyskiwać jak najwyższe plony, wprowadzał innowacje w swoim gospodarstwie, mądrze wszystkim zarządzał i nagle został kułakiem, któremu należy to wszystko zabrać.
Przez całe przedpołudnie Wissarion Zinowjew myślał o małej Nadii. Jak bardzo musiała być zdesperowana, jeśli postanowiła ze sobą skończyć. Nie odważył się jednak, by pójść za nią i zawrócić ją z tej drogi. Bał się. Dopiero co skończył szesnaście lat i należał do chłopców zbyt cherlawych, by móc się zmierzyć z braćmi Tymoszczukami i ich drewnianymi kołkami. Pomodlił się więc cicho, jak czyniono to zawsze, gdy ktoś umierał, a potem wyszedł z tłumu i powrócił na ryneczek, gdzie pozostawił swoje dobra.
Kiedy dotarł do domu, usiadł do stołu wraz z resztą rodziny, wziął łyżkę i zanurzył ją w gęstym barszczu, który matka codziennie gotowała.
– Szewczenkę zamordowali, a jego córka zwariowała i poszła utopić się w rzece – oznajmił.
Matka i babcia zrobiły potrójny znak krzyża na czole, a potem wróciły do spożywania posiłku.
– Może to i lepiej, że zginął, niż gdyby mieli go wysłać do gułagu za Ural – mruknął ojciec. – On tę ziemię kochał chyba bardziej niż swoją córkę. A ona cóż miałaby robić, jeśli do pracy nie nawykła? Szewczenko chciał ją wykształcić i do szkół posłać, więc nawet na robocie w polu i przy oporządzaniu bydła się nie zna.
Nikt więcej jednak nie podjął tematu rozpuszczonej córki Szewczenki, jedynie babcia wymamrotała pod nosem, że ich wszystkich może spotkać podobny los. Ta mroczna przepowiednia niestety się sprawdziła, chociaż wówczas Wissarion nie brał na poważnie słów babki. Mieli krowę, kilka kur i przydomowy ogród, a poza tym zawsze mogli zgromadzić zapas zboża ze swoich zbiorów. Teraz nie mieli już niczego.
2.
Nikołajewka, Ukraina, 1932
Nadia Szewczenko dziwnie się czuła, gdy przychodziła do własnego domu, w którym spędziła dwanaście lat szczęśliwego życia. Teraz jego wnętrze wyglądało zupełnie inaczej. Pokój ojca, w którym ten niegdyś prowadził buchalterię związaną z gospodarstwem, zajął teraz Grigorij Woroszyłow, moskiewski wysłannik zarządzający nowo powstałym kołchozem i pilnujący we wsi kolektywizacji. Ta, co prawda, już się odbyła dwa lata wcześniej i objęła większość gospodarstw, ale, o ironio, już w pierwszym sezonie zebrano o połowę mniej pudów zboża niż w poprzednim.
Był to również człowiek, za którego przyczyną zginął jej ojciec, matka została zesłana na Syberię, a ona tułała się niemal dwa lata po Ukrainie, by w końcu powrócić do Nikołajewki.
Nie czuła do Woroszyłowa ani obrzydzenia, ani nienawiści. Nie czuła nic oprócz uporczywego głodu i myślała tylko o tym, że kiedy będzie wychodziła z pokoju Grigorija, będzie nasycona i dostanie zawiniątko z jedzeniem, które bez względu na okoliczności, zawsze oddawała Wissarionowi, by ten mógł obdzielić tymi nędznymi porcjami swoją rodzinę.
Nie tęskniła ani za ojcem, ani za matką, ani też za innymi krewnymi. Była zobojętniała na wszystko, co się działo, i miała tylko jeden cel – najeść się. Dopiero gdy głód mijał, nachodziły ją rozmaite refleksje, łącznie z tą, by pewnego dnia roztrzaskać na miazgę głowę Woroszyłowa.
Wissarion obwiniał Grigorija za wszystko i bez przerwy. Za rozkułaczanie i kolektywizację, za wysokie kontyngenty i za panujący od niemal dwóch lat głód. A przede wszystkim za to, jak potraktował rodziców Nadii i ją samą. Ona nie posądzała Grigorija za te wszystkie historie, które jej szczęśliwe życie zamieniły w perzynę. Woroszyłow dawał jej jedzenie i to jej obecnie wystarczało.
– A może wziąłbyś Wissariona do brygady? – zagadnęła któregoś dnia Grigorija, wsuwając do ust łyżkę wodnistej zupy.
Mama, która pragnęła, by zostać wielką panią na swoich włościach, zapewne zganiłaby ją za sposób siedzenia przy stole, trzymania łyżki, a wreszcie za opychanie się bez opamiętania. Jednak Nadia w ciągu ostatnich dwóch lat wyrobiła w sobie pewien odruch – trzeba jeść, ile dają, bo może głodować następnego dnia, a nawet przez pięć kolejnych.
– Czy on ci się podoba, krasawica? – zapytał podejrzliwie Grigorij.
– Jest dla mnie jak starszy brat, a ja dla niego jak siostra. On nie robi ze mną tego co ty – burknęła.
– Ale lubisz, gdy to robię? – zapytał i uśmiechnął się lubieżnie.
– Czasami to jest miłe – skłamała.
Może gdyby była nieco starsza, doceniłaby pieszczoty Grigorija i jego męskość, ale ona jeszcze nie potrafiła odczuwać podniety. Oddawała się temu radzieckiemu aktywiście tylko dlatego, że ją karmił i dawał nawet coś „na drogę”, jak mawiał. Nie zjadała jednak tych wiktuałów, tylko zanosiła Wissarionowi, żeby ten nie zmarł z głodu.
Kiedy prawie dwa lata wcześniej bracia Tymoszczukowie zatłukli jej ojca, a inni w tym czasie demolowali ich dom, uciekła. W samej piżamie i boso. Była pełnia lata, więc nie groziło jej zamarznięcie, ale mogły ją rozszarpać wilki czy zdziczałe psy. Dzisiaj nie miałaby tego problemu, bowiem wszystko, co żyło w lesie znajdującym się niedaleko wsi, zostało zjedzone przez okolicznych wieśniaków. Wtedy jednak nikt nie spodziewał się katastrofy, która zdziesiątkowała mieszkańców Ukrainy.
Maszerowała wówczas nie wiadomo dokąd i bez konkretnego celu. Chciała umrzeć, jak jej ojciec i mama, i nawet zastanawiała się, czy zamordują ją bracia Tymoszczukowie, czy zagryzą wilki. Szła w kierunku Szepetówki, ale tak naprawdę nie miała pojęcia, co będzie tam robiła, gdy już się w niej znajdzie. Pod wieczór, chociaż było jeszcze jasno, zgłodniała i nie zastanawiając się ani przez chwilę nad konsekwencjami, weszła na pole niedawno utworzonego kołchozu. Wyrywała buraki, gdy nadjechał jakiś rumiany na twarzy mężczyzna z długim pejczem. A potem zaczął ją okładać, gdzie popadnie.
– Teraz to już na pewno zemrę – powtarzała, leżąc półprzytomna między zagonami buraków.
Przymknęła powieki i pomyślała, że niedługo znajdzie się na innym świecie i spotka się ze swoimi rodzicami, bo nie wierzyła ani przez chwilę, że darują życie jej matce. Na szczęście, a może na nieszczęście, w pobliżu pola przejeżdżał pop z Szepetówki. Zatrzymał furmankę, pomógł Nadii wstać, a potem zabrał ze sobą. Nakarmił obierkami z ziemniaków, bo u niego już było krucho z jedzeniem, a potem przyniósł z piwnicy jakieś stare łachy i o dwa numery za duże buty.
– Trzeba by cię do jakiego sierocińca zaprowadzić – westchnął mężczyzna, jakby z żalem, że bardziej pomóc jej nie może, bo sam miał żonę, matkę i kilkoro dzieci do wykarmienia.
– Nie chcę do sierocińca – zaperzyła się Nadia. – Pojadę do Charkowa, tam podobno nawet małe dzieci do roboty biorą.
– A co ty potrafisz? – zapytał lekko zdziwiony pop, bo miał przed sobą dwunastoletnią dziewczynkę.
– Izbę umiem pozamiatać, wody ugrzać i wydoić krowę – powiedziała, wzruszając ramionami.
– W mieście nie trzymają krów, a na służącą też nikogo nie stać – oznajmił. – A w sierocińcu to i jeść dostaniesz, i łóżko do spania. A któryś z sąsiadów by cię nie przygarnął?
– Oni mnie teraz nienawidzą i mówią na mnie „kułackie nasienie” – bąknęła.
Kiedy odpoczęła i się nasyciła obierkami, jakoś chęć pożegnania się z ziemskim padołem jej przeszła, a nawet nabrała niejakiego optymizmu, że w Charkowie znajdzie pracę i nie będzie chodziła głodna. Liczyła na to, iż ktoś zechce zatrudnić dziecko, bo taki pracownik nie miał zbyt wielkich wymagań. Tak bardzo uparła się na wyjazd, że pop sięgnął po szkatułę z pieniędzmi i dał jej na bilet i jeszcze trochę rubli, by mogła sobie kupić coś do jedzenia.
Kiedy czasami wspominała tamten czas, zastanawiała się, dlaczego postanowiła zupełnie sama uciec w nieznane, zwłaszcza że była w domu rozpieszczana i naprawdę potrafiła wykonać jedynie najprostsze czynności. Chyba widok martwego i zakrwawionego ojca sprawił, że chciała jak najdalej stamtąd uciec. Była także pewna, że bracia Tymoszczukowie zamordują także jej mamę. Nie chciała na to patrzeć, to było dla niej za trudne. A może instynktownie obawiała się, by i jej nie zabili, a myśli o samobójczej śmierci dały jej jedynie pretekst do ucieczki? W tej chwili to już nie było ważne, ale w tamtej miała w głowie tylko jedno – dotrzeć do Charkowa. Może dlatego o nim pomyślała, bo ojciec wciąż rozprawiał, jakie to wielkie i bogate miasto, pełne nowoczesnych osiedli mieszkaniowych oraz fabryk i zakładów przemysłowych, które tylko czekają, żeby zatrudnić robotników. Socbudowy, jak nazywano wielkie przedsięwzięcia architektoniczne Charkowa, miały uczynić z tego miasta nowoczesne i przyjazne dla jego mieszkańców miejsce do pracy i życia. Nigdy w Charkowie nie była, ale w jej wyobraźni było ono mekką, do której należy się udać, by przetrwać.
Dotarła do Charkowa w ostatniej wręcz chwili, bo zaraz potem zaprzestano sprzedawać kolejowe bilety osobom spoza miasta, rdzennym mieszkańcom rozdano paszporty i tylko tacy mieli prawo otrzymać kartki na żywność. Wbrew temu, co sądziła, nie chciano jej także nigdzie zatrudnić, więc dołączyła do bandy sierot koczujących na dworcach i w parkach, gdzie żebrali. Nie chodziło o pieniądze, bo nawet gdyby je mieli, trudno było za nie cokolwiek kupić, ale czyhali na kromkę chleba, kości z kurczaka czy trochę kaszy. Żebrały nie tylko dzieciaki, ale także dorośli i starcy, którzy uciekli ze wsi przed głodem. Co sprytniejsi dostawali pracę w tutejszych zakładach przemysłowych i mogli uważać się za prawdziwych szczęściarzy. Im pozostało żebractwo, ale i ono pewnego dnia musiało się skończyć. Mieszkańcy Charkowa także nie dojadali, a po zwykły chleb na kartki musieli stawać w gigantycznych kolejkach. Tacy jak ona zaczęli budzić w ludziach już nie litość, jak na początku, ale agresję. Byli obcy i ściągały ich całe tłumy, co nasuwało myśl, że są przyczyną problemów z zaopatrzeniem. Milicja i społeczne patrole zaczęły więc wyłapywać przybyszy i wywozić ich z miasta, najczęściej zostawiając w szczerym polu, by tam umarli.
Ona koczowała najczęściej na charkowskim dworcu, bo kręciło się tam mnóstwo ludzi, a poza tym, gdy nadeszła jesień, mogła wkraść się na bocznicy do jakiegoś wagonu towarowego i przespać się pod stertą przegniłej słomy. Raz nawet, zdesperowana, udała się do sierocińca, by nie zamarznąć na ulicy, ale uciekła stamtąd, gdy tylko stopniał śnieg, bo było to miejsce straszne. Biły ją dzieci, ale też opiekunowie i codziennie wszyscy mówili jej, że wróci na swoją wiochę i tam zdechnie. A na ulicy przynajmniej nikt jej nie okładał.
Nadszedł ponury czas dla niej i dla wszystkich przybyszy ze wsi. Wiele z tych osób umierało na ulicy albo w bramach kamienic i dopiero wówczas mogli liczyć na atencję władz, które starały się jak najszybciej pozbyć trupów. Nadia już wiedziała, że ci często opuchnięci do granic możliwości ludzie z cuchnącymi ranami, z zamglonym spojrzeniem i chudymi jak u indora szyjami, to ofiary głodu. Kiedyś myślała, że to wynik obżarstwa, jednak gdy i ona pewnego dnia zaczęła puchnąć, zrozumiała, że to ostatnie stadium głodu. Jej skóra na szczęście jeszcze nie pękała, ale zdawała sobie sprawę, że niedługo to nastąpi. Nie miała siły żebrać ani kraść, po prostu czekała na to, co nieuniknione, i w pewnej chwili było jej już wszystko jedno.
Snuła się właśnie po jednej z budów „socmiasta” w nadziei, że wzbudzi wśród pracujących tam robotników litość, gdy nadjechało kilka ciężarówek. Wysiedli z nich żołnierze i każdego, kto wyglądał na przybysza ze wsi, ładowali na pakę. Pomyślała, że to nawet dobrze, bo może zawiozą ich gdzieś, gdzie dostaną chociaż kawałek chleba czy miseczkę kaszy, gdy nagle ktoś ją szarpnął za ramię i wciągnął za stos ułożonych cegieł. Gdyby miała siłę, zapewne krzyczałaby wniebogłosy, ale tylko zapytała umęczonym głosem:
– Czego ode mnie chcesz?
– Ty jesteś Szewczenko, córka kułaka z Nikołajewki, prawda? – stwierdził przeraźliwie chudy chłopak.
– A ty coś za jeden? – zapytała podejrzliwie.
– Nie poznajesz mnie? Nazywam się Wissarion, syn Tarasa Zinowjewa. Widziałem, jak wyszłaś z domu, żeby się w rzece utopić i kiedy cię zobaczyłem tutaj, sądziłem, że to twój duch straszy mieszkańców Charkowa – odparł.
– No i co z tego, że jestem Szewczenko? – prychnęła. – Czemuś mnie tu przytargał? Oni na pewno zabierają tych ludzi, żeby ich nakarmić, a ja ostatni raz jadłam jakieś cztery dni temu i w dodatku nadgniłe kartofle.
– Oni nikogo nie karmią. Wywożą takich ludzi za miasto i zostawiają na pastwę losu...
Nadia chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zobaczyła padający na nich cień. To był jeden z żołnierzy, którzy przyjechali ciężarówkami.
– Dokumenty wasze? – zapytał ostro mężczyzna.
– Nie mamy, to znaczy mamy, ale w domu – nieskładnie zaczął tłumaczyć się Wissarion.
– W dupie, nie w domu! Do samochodu wsiadajcie! – warknął.
– Zabijecie nas? – zapytała Nadia i wcale nie z rozpaczą w głosie, ale z nadzieją, że nie umrze w boleściach.
– Po co? – burknął żołnierz. – Sami zdechniecie.
Jako jedni z nielicznych samodzielnie wsiedli na pakę. Siedziało tam już kilkanaście osób, kilkoro leżało na podłodze. Nadia, patrząc na ich oblicza, nie wiedziała, czy jeszcze żyją, czy przyjdzie jej odbyć podróż z nieboszczykami. Nikt nie płakał, nie krzyczał. Ludzie wpatrywali się w jeden punkt, jakby było im już wszystko jedno. Dotknęła szorstkiej dłoni Wissariona, by dodać sobie nieco otuchy, a może sprawdzić, czy znajomy z jej wsi wciąż żyje.
– Ojciec mówił kiedyś, że to za karę – powiedział nagle chłopak.
– Bożesz ty mój... – powiedziała cicho Nadia. – Za co? Co komu zrobiliśmy? Czym zawinili moi rodzice?
– To kara, że chcieliśmy wyzwolić się kiedyś spod obcego jarzma i mieć własny kraj. Naszą piękną Ukrainę. Ze swoim językiem i rządem. I gospodarzyć po swojemu. Najpierw biliśmy się z Polakami, potem z Sowietami. Od lat nie możemy się uwolnić spod buta obcych. Ale Stalin nie wybacza i nie zapomina...
– Cicho, Wisza. Nie wypowiadaj nawet tego nazwiska, bo nas od razu zabiją – odparła przerażona.
– A co to za różnica, jak i gdzie pomrzemy? W Charkowie nawet żaden szczur się nie uchował, a ptaki jedynie te, które wysoko latają. Jedna babka ze wsi, kiedy widziała dom, na którego dachu siadały wrony, mawiała, że tam to już nikt żywy nie został. A ja kiedy widzę wronę, myślę sobie, że musi dobrze smakować. Taka upieczona, pozbawiona piór.
– Nie mów o jedzeniu, Wisza. Mnie się już ono po nocach śni. Kiedyś marzyłam, że pojadę do szkół. Może do Kijowa albo choćby do Żytomierza. Albo o ładnych sukienkach, jakie niekiedy kobiety zakładały do cerkwi. Takich kolorowych, marszczonych w pasie. A teraz marzę o suchym chlebie.
Jechali powoli ulicami Charkowa. Nadia beznamiętnie przyglądała się długim kolejkom przed piekarniami. A potem docierał do jej nozdrzy ledwie uchwytny zapach świeżo upieczonego chleba, który po chwili znikał, za to pojawiał się fetor niemytych i owrzodzonych ciał. Naprzeciwko niej siedział mężczyzna z zapadniętymi policzkami i wodził oczami po towarzyszach niedoli. A potem uśmiechnął się błogo, by po chwili zamknąć powieki i osunąć się na ziemię. Ścisnęła dłoń Wissariona i pomyślała, że w ciągu swojego krótkiego życia zdołała doświadczyć już tak wiele. Dobrego i złego. Gdybyż miała odwagę skończyć ze sobą, może chwilę przed śmiercią także uśmiechałaby się na myśl, że to, co najgorsze, już za nią.
Po półgodzinie samochody wyjechały z miasta. Budynki mieszkalne, zakłady przemysłowe i sklepy zniknęły z pola widzenia i zastąpił je inny krajobraz. Bezkresnych pól i pofałdowanych łąk. Szarość ulic zamieniła się w kolory przyrody, a świat nabrał uroku i wyglądał zupełnie normalnie. Jak kiedyś, gdy na śniadanie jadła ciepłe bułki upieczone przez Kristinę i popijała je mlekiem, które o świcie udoił Artem.
W pewnej chwili samochód zatrzymał się i żołnierze kazali im wysiąść. Ujrzeli niewielki wąwóz, jakąś kępę krzewów i ogromną przestrzeń bez jednej choćby chatynki. Co gorsza, nie wiedzieli nawet, gdzie są. Tych, którzy zmarli albo nie mieli siły, by wysiąść o własnych siłach, wyrzucano na ziemię niczym kłody. Dziwny to był widok, bo wśród zwłok wili się ci, w których jeszcze tliło się życie.
– Nie patrz na to – powiedział Wissarion i zakrył jej dłonią oczy.
– Idź, masz szansę, żeby przeżyć. Ja już nie mam siły. Będę dla ciebie tylko ciężarem – powiedziała nagle Nadia.
Miała kluskę w gardle i chciało się jej wyć z rozpaczy, bezsilności i głodu.
– Kiedy zamordowano ci ojca, a ty poszłaś przed siebie w nocnej koszulinie, bałem się iść za tobą. Wszyscy mówili, żeś zwariowała i idziesz utopić się w rzece. A ja nie zrobiłem kompletnie nic, chociaż wiedziałem, że mogę cię od tej śmierci uchronić. Jeśli więc dobry Bóg pozwolił mi znowu cię spotkać, odkupię swoje winy i nie zostawię cię.
– Wtedy oboje umrzemy, Wissarionie.
– Będę kradł i zapoluję na każde żywe stworzenie, bylebyśmy przeżyli – odparł stanowczo i podał jej rękę.
Powrót do Nikołajewki był gehenną i niejeden raz żegnali się ze światem, gdy padali na pole z głodu i wycieńczenia. Aż w końcu dostrzegli swoją szansę, gdy zobaczyli stojący w szczerym polu pociąg towarowy. Nie mieli pojęcia, dokąd jedzie i po kilku dniach spędzonych na stertach zgniłej słomy zobaczyli napis „Starokonstantynów”. Wiedzieli, że teraz mają już blisko do wsi, a w Nadii obudziła się nagle, niczym po długim śnie, chęć do życia. Wróciła do domu i postanowiła, że od tej pory będzie walczyć o siebie do ostatniego tchnienia. I o życie jej nowego przyjaciela, bo to on dał jej drugą szansę, zabierając ją z coraz bardziej przerażającego i pogrążonego w głodzie Charkowa.